Anabella – Rozdział CLVI
„Ewidentnie nadal coś mi leży na żołądku” – myślała smętnie Iza, zmierzając mokrym chodnikiem w stronę Zamkowej z przerzuconą przez ramię torbą, w której niosła ubrania na zmianę. – „Tak jakby coś się przykleiło i od paru tygodni nie chciało się odkleić. No bo jak inaczej wytłumaczyć, dlaczego ciągle tak mnie mdli? Nawet nie dałam rady wypić kawy… Akurat dzisiaj, kiedy najbardziej powinnam być w formie! No ale trudno, jakoś muszę wytrzymać. Co prawda bez kawy to ja długo nie pojadę, trzeba by zamówić u Wiki chociaż pół americano…”
Rześkie powietrze po całonocnym deszczu działało krzepiąco, podobnie jak leciutka mżawka, której przelotne fale jeszcze od czasu do czasu nasączały wilgocią policzki i włosy, nie mocząc ich jednak całkowicie. Typowa jesienna szaruga, wszak kończył się już październik i wielkimi krokami zbliżał się listopad. Dziś jednak pogoda nie miała dla Izy żadnego znaczenia, zważywszy że cały dzień, wieczór i pół nocy miała spędzić w podziemiu kamienicy jako głównodowodząca Dniem Francuskim w Anabelli. Mimo że minęła dopiero siódma rano, ona już biegła do pracy, niesiona niepokojem, czy zdąży ze wszystkim przed otwarciem lokalu dla klientów, a także wyrzutami sumienia związanymi z wczorajszą nieobecnością podczas kluczowej fazy przygotowań. Bo co z tego, że to nie była jej wina? Co z tego, że zastosowała się tylko do polecenia służbowego szefa, który zresztą miał rację, bo wczoraj naprawdę nie dałaby rady dłużej utrzymać się na nogach? Faktem było, że nawaliła w najtrudniejszym momencie i dzisiaj koniecznie musiała to nadrobić!
Kiedy wczoraj Tymek odwiózł ją do domu, posłusznie zastosowała się do zalecenia Majka i od razu położyła się spać. Choć splątane myśli wciąż tłukły jej się po głowie, była tak wyczerpana, że tym razem sen przyszedł szybko i na całą noc pochłonął ją jak kosmiczna czarna dziura, z której wychynęła dopiero nad ranem. To pomogło jednak tylko połowicznie. Niby była wyspana, zregenerowana, owszem, głowa też już jej nie bolała, ale ten żołądek… Na to niestety odpoczynek nic nie poradził, nadal czuła w brzuchu ścisk i nieprzyjemne mdłości, przez które nie zdołała przełknąć nawet łyka kawy, nie mówiąc już o zjedzeniu czegokolwiek na śniadanie. Lecz co z tego? Choćby miała zaczołgać się do pracy, musiała tam być! I to od rana, żeby dopilnować montażu dekoracji na sali, a w kuchni postępów w przygotowywaniu potraw do francuskiego menu, które w formie wydrukowanej już kilka dni temu eleganckiej wkładki miało zostać wyłożone na stolikach i przy barze. A wino? Szkło? Obrus i wystrój stołu na obiad dla francuskich gości? To przecież były jej zadania! Nieważne, jak się czuła, pod żadnym pozorem nie mogło jej dziś zabraknąć w Anabelli.
Jako że lokal był planowo otwierany dopiero o dwunastej, na sali nie było klientów, a jedynie uwijająca się między stolikami ekipa sprzątająca oraz część personelu oddelegowana do przygotowania wystroju przewidzianego na ten dzień. Zuzia, Ola, Lidia i Klaudia, które właśnie pod okiem Wiktorii pracowicie montowały nad barem kwiatowo-papierowe dekoracje w kolorach flagi francuskiej, dostrzegły Izę dopiero, kiedy podeszła do nich na odległość kilku metrów.
– Ach! – zawołała z ulgą i radością Wiktoria. – Jest nasza wiedźma! A jednak!
– I całe szczęście – dodała Ola. – Cześć, Iza, my już działamy.
Oprócz Zuzi, która stała na drabince i w tym momencie nie mogła przerwać wieszania długiej trójkolorowej girlandy, pozostałe trzy dziewczyny porzuciły swoje rekwizyty i dołączyły do Wiktorii, przyglądając się z troską wciąż bladej twarzy Izy i jej podkrążonym oczom.
– Jak się czujesz, kochana? – zagadnęła Klaudia, obejmując ją ramieniem. – Wyspałaś się chociaż? Odpoczęłaś odrobinę?
– Wyspałam się jak niemowlę – zapewniła ją Iza, starając się, by jej głos zabrzmiał energicznie i przekonująco. – I jestem już w formie, trochę tylko mnie mdli, od paru dni coś mi leży na żołądku. Dlatego zamawiam u ciebie, Wika, jakąś dobrą kawę, w domu nie udało mi się wypić ani łyka, a muszę, bo padnę. Zrobiłabyś mi coś lekkiego?
– Pewnie! – zapewniła ją ciepło Wiktoria, natychmiast wsuwając się za bar. – Czekaj, od razu odpalę ekspres. Jaką sobie życzysz? Z mlekiem czy bez?
– Dzisiaj bez mleka, mała czarna, niezbyt mocna, dobrze? Dzięki wielkie. A na razie idę się przebrać, zostawię w szatni te graty – wskazała na swoją torbę z ubraniami – i za chwilę staję z wami do roboty. Nie wiecie, jak tam sprawy w kuchni?
– Chyba wszystko gra – odparła Lidia. – Dziewczyny z panią Wiesią na czele od siódmej działają pełną parą, Antek z Chudym pojechali już do piekarni po te bagietki, a szef segreguje w gabinecie wino pod kartę.
– O, to i szef już jest? – ucieszyła się Iza.
– No, jest – potwierdziła Klaudia, wymieniając z Wiktorią nad barem znaczące spojrzenia. – Przyjechał pierwszy i ledwo weszłyśmy, już nas zaprzągł do roboty. Dobrze, że pozwolił chociaż buty zmienić! Bał się, że ciebie może dzisiaj nie być – wyjaśniła jej. – I wdrożył wariant B, czyli wszystkie ręce na pokład.
– Dlaczego miałoby mnie nie być? – zdziwiła się Iza. – Przecież jestem odpowiedzialna za tę imprezę, nigdy w życiu nie pozwoliłabym sobie na taką dywersję. Sam wczoraj kazał mi jechać do domu i wyspać się właśnie po to, żebym dzisiaj mogła działać na pełnych obrotach. I tak będzie! – dodała dziarsko, odsuwając za ucho kosmyk włosów, który opadł jej na twarz. – Ani kroku w tył, choćbym miała paść na posterunku!
Koleżanki roześmiały się, a Ola pokiwała głową z pobłażaniem.
– Lepiej nie kracz, bo ty dzisiaj wcale nie wyglądasz jak komandos. Nadal blada jak ta ściana za barem, nie, dziewczyny?
– Oj tak! – zgodziła się Lidia, również z dezaprobatą przyglądając się jej przeźroczystej cerze.
– Może machnąć by jej jakiś porządny makijaż? – zastanowiła się Klaudia. – Ja mogę się tym zająć, jak już goście zaczną się schodzić. Serio, Izka – dodała z powagą, widząc, że Iza krzywi się lekceważąco. – Chociaż na ten obiad z Francuzami. Żebyś nam nie wystraszyła żabojadów!
– Klaudia ma rację – przyznała Wiktoria. – Jak już się przebierzesz przed otwarciem, daj nam dziesięć minut, a zrobimy cię na bóstwo. Musisz jakoś wyglądać, przecież będziesz nas reprezentować.
– Fakt – westchnęła przekonana tym argumentem Iza. – Może i macie rację, nie wiedziałam, że aż tak straszę ludzi… Dobra, w takim razie za dziesięć dwunasta umawiamy się w szatni i oddaję się w wasze ręce. Byle bez przesady! – zastrzegła. – Nie chcę wyglądać jak Barbie albo jakaś inna lalka odpustowa!
Dziewczyny znów roześmiały się i natychmiast umilkły, czym prędzej wracając do swojej pracy, bowiem w tym momencie z zaplecza wypadł przyciągnięty gwarem Majk. Na widok Izy stanął w drzwiach jak wryty i wykonał ruch, jakby miał zamiar wycofać się z powrotem, jednak natychmiast opanował się i przeciągnąwszy mechanicznym ruchem dłoni po włosach, ruszył w jej stronę z poważną, wyczekującą miną.
– Melduję się na posterunku, szefie! – oznajmiła mu z uśmiechem, lecz w następnej sekundzie również spoważniała, dostrzegłszy na jego dolnej wardze ciemną szramę. – Ojej… a co ci się stało w usta? Uderzyłeś się?
Majk nie odpowiedział, a jedynie zwolnił kroku i zatrzymał się, mierząc ją w milczeniu badawczym, przenikliwym wzrokiem. Podeszła do niego zaniepokojona.
– Co się stało? – powtórzyła pytanie, podnosząc na niego oczy. – Rozciąłeś sobie wargę?
Jej reakcja i pełne troski spojrzenie, a nade wszystko sama jej obecność tutaj nie pozostawiały wątpliwości, że nie miała zielonego pojęcia o tym, co wydarzyło się poprzedniego wieczoru. A zatem Misiek nic jej nie powiedział – jeszcze. Czy to dobrze, czy raczej źle? Chyba dobrze. To opóźnienie informacyjne przynajmniej odsuwało w czasie nadciągającą katastrofę i dawało cień szansy na to, że impreza, w której przygotowania włożyła tyle czasu i wysiłku, jednak nie odbędzie się bez niej. Chociaż tyle – i tak więcej, niż można się było spodziewać.
– Tak jakby – skrzywił się. – Nic takiego, tylko małe draśnięcie. Cieszę się, że jesteś, elfiku. Jak się czujesz? – dodał ciszej, przyglądając się jej wciąż bledziutkiej twarzy o ziemistym odcieniu. – Chyba nadal nieszczególnie, co?
– Nie jest źle – odparła oględnie. – A zaraz Wika zrobi mi kawę i będzie całkiem dobrze.
– Powinnaś była jeszcze dłużej pospać – w jego głosie zabrzmiała nutka wyrzutu. – Jest dopiero ósma. Za wcześnie przyszłaś, Izula, przed nami cała długa dniówka. Jesteś pewna, że wytrzymasz do wieczora?
– Oczywiście, szefie – zapewniła go pośpiesznie. – To przecież mój dzień, miałabym odpuścić i nawalić po tylu tygodniach przygotowań? Nie ma mowy, nikomu nie oddam dzisiaj pola! – uśmiechnęła się przekornie. – A to, że nadal trochę średnio wyglądam, nie znaczy, że nie mam sił, bo mam ich wystarczająco. Zgodnie z twoim rozkazem, przespałam całą noc, więc jestem wypoczęta, a jak później dojdzie jeszcze do tego adrenalina, to nie dam się zatrzymać aż do jutra!
Jej żartobliwy ton słabo współgrał z mizernym wyglądem, jednak trzeba było przyznać, że w gestach i sposobie mówienia wykazywała dziś nieco więcej energii niż wczoraj. Majk bez przekonania pokiwał głową.
– Okej – westchnął, wskazując jej ręką drogę na zaplecze. – No to idź, przebierz się na spokojnie i zaraz ustalimy z resztą dziewczyn szczegółowy plan działania.
– Tak jest, już biegnę!
Poprawiwszy na ramieniu torbę z ubraniami, udała się do szatni kelnerek, gdzie trzymała wygodne buty na zmianę. Nim jednak zdążyła wejść do środka, za plecami usłyszała pośpieszne kroki Majka, który, odprowadziwszy ją wzrokiem do drzwi zaplecza, po krótkiej chwili namysłu skoczył za nią.
– Iza?
– Tak? – odwróciła się natychmiast z ręką na klamce.
– Poczekaj. Jeszcze dwa słowa.
Wskazał jej, by weszła do pomieszczenia, po czym wsunął się tam za nią i przymknął drzwi. Szatnia kelnerek, podobnie jak gabinet wyposażona w niewielkie okienko pod sufitem, tonęła dziś w szarawym półmroku, jako że na dworze było pochmurno i dżdżysto, jednak o tej porze dnia takie oświetlenie w zupełności wystarczało do tego, by widzieć wszystko wokół bez zapalania światła. Iza odłożyła torbę na stojące przy wejściu krzesło i podniosła na Majka pytające spojrzenie.
– Muszę to załatwić od razu – powiedział poważnym tonem, ujmując ją za oba ramiona i patrząc jej prosto w oczy. – Wybacz mi, elfiku. Wiem, że to nie jest dobry moment, a dzisiaj już w ogóle na nic nie mamy czasu, ale trudno. Tak się złożyło.
Serce Izy zabiło mocniej. Dlaczego patrzył na nią w taki sposób? Jakby miał jej do zakomunikowania jakąś złą wiadomość.
– Coś się stało? – szepnęła z niepokojem. – Powiedz, Michasiu… coś złego?
– Po prostu muszę z tobą pogadać – odparł wymijająco. – Tak dłużej i na poważnie. Oczywiście nie teraz – zaznaczył – bo teraz kompletnie nie ma jak. Ale jeszcze dzisiaj, jak tylko skończy się to szaleństwo i zamkniemy imprezę, chciałbym cię prosić o dłuższą chwilę rozmowy.
Fala uderzającej ulgi i nadziei spłynęła na serce Izy.
– Rozmowy w trybie terapii?
Pokiwał głową twierdząco, lekko przygryzając zranioną dolną wargę.
– Tak. W trybie terapii. Chociaż nie wiem, co z tej terapii wyjdzie… ale tak. Właśnie tak. Obiecasz mi to?
Bez wahania pokiwała głową, z jednej strony wciąż zaniepokojona jego nietęgą miną i czającym się w oczach cieniem, a z drugiej szczęśliwa z tej niespodziewanej zapowiedzi. A więc doczekała się! Nareszcie! Obiecana rozmowa w trybie terapii wisiała przecież w powietrzu od wielu dni, a choć Majk wyraźnie jej unikał, nie miała wątpliwości, że w końcu nie wytrzyma. I oto przełamał się – Bogu dzięki! Teraz przynajmniej będzie mogła jakoś mu pomóc. A że to się stało akurat dziś, kiedy mieli przed sobą najcięższą dniówkę w tym miesiącu? Nieważne. Czy tak nie jest zawsze? Kryzysy nie przychodzą wtedy, kiedy jest wygodnie, lecz w najgorszych możliwych momentach. Dla niej i tak nie było nic ważniejszego, niż o każdej porze dnia i nocy służyć mu tym, co jako jedyne mogło ukoić egzystencjalny ból – metafizyczną terapią księżycowych dusz. Zwłaszcza że od ostatniej minęło już kilka tygodni, a on przecież nadal cierpiał!
– Obiecuję – odpowiedziała z powagą.
– Cokolwiek by się nie działo? – upewnił się.
– Cokolwiek by się nie działo – powtórzyła jak echo. – Możesz mnie prosić o to zawsze i wszędzie, kiedy tylko chcesz. Taka jest przecież nasza umowa.
– Tak – szepnął, zluźniając uścisk dłoni na jej ramionach i opuszczając ręce. – Dziękuję ci.
W pomieszczeniu zapadła cisza. Właściwie wszystko było ustalone, powinni już wracać do swoich obowiązków, jednak, jak zawsze w takich sytuacjach, żadne z nich nie mogło się zdecydować na przerwanie tej chwili zawieszenia między presją codziennej rutyny a pragnieniem natychmiastowego nakarmienia wygłodniałej duszy. Niewielka rana na dolnej wardze Majka w słabym oświetleniu wydawała się całkiem czarna, podobnie jak jego oczy, w których rozszerzone w półmroku źrenice niemal całkowicie przysłaniały tęczówki. Czy to przez tę pluchę i szarugę na dworze smutek w tych oczach wydawał się dziś większy niż w poprzednich dniach? Jakże wyraźnie widać było po nim, że znów pilnie potrzebował duchowej pomocy!
„Biedaku” – szepnęło czule serce Izy. – „Promyczku…”
Jego bliskość kusiła jak rajski owoc, zakazany a będący na wyciągnięcie ręki. Czy miała dobrowolnie zrezygnować z okazji, jaka trafiała się właśnie po raz pierwszy od dobrych czterech tygodni? Wszak to było możliwe tylko w trybie terapii, tylko wtedy wolno było bezkarnie przekroczyć tę granicę. Co prawda jego prośba o rozmowę była dopiero promesą terapii, ale nawet to wystarczało, by z miejsca wejść w ten tryb i skorzystać z jego przywilejów. Tak długo na to czekała! Z bijącym sercem i z najwyższą ostrożnością, by nieopatrznie nie zdradzić skrywanej na dnie serca tajemnicy, podniosła rękę i troskliwym gestem pogładziła go po policzku.
– Wiedziałam, że znowu będziesz tego potrzebował – szepnęła. – A ja jestem właśnie po to, żeby ci pomagać, kiedy tylko trzeba i na ile potrafię.
Majk uśmiechnął się smutno.
– Nawet jeśli na to nie zasługuję? – odszepnął.
– Takiej opcji nie ma – odparła stanowczo, cofając dłoń, a w jej głosie zabrzmiała nutka delikatnego wyrzutu. – Co ty znowu wymyślasz, Michasiu? Nigdy tak nie mów, proszę cię. W księżycowej terapii nie liczą się zasługi tylko potrzeby, ona ma działać bezwarunkowo. Zawsze o tym pamiętaj.
Pokiwał głową, po czym, zawahawszy się króciutką chwilę, postąpił krok w jej stronę i łagodnym gestem ogarnął ją ramionami.
– Dobrze, elfiku – wyszeptał, zanurzając twarz w jej włosy. – Dobrze.
Uszczęśliwiona Iza wtuliła się w jego ramiona, przymykając oczy i całą sobą chłonąc jego zapach i ciepło. Ach, okruszek, rozkoszny okruszek, wykradziony olimpijskim bogom łyk ambrozji! Jednak udało się! To będzie tylko minuta, może dwie, lecz wystarczy za pokarm duszy na długie tygodnie, nie mówiąc już o tym, jaki zastrzyk energii da jej dzisiaj aż do końca dniówki. Gdyby tylko tak jej nie mdliło i nie ściskało w żołądku… Ech, co tam, nieważne! Byleby jakoś mu pomóc, choćby częściowo i doraźnie znieczulić jego ból… Taka precież była jej życiowa misja!
Majk tulił w ramionach drobne ciało dziewczyny, która w ostatnich tygodniach musiała chyba stracić kilka kilogramów, bo wydawała mu się tak kruchutka, że niemal bał się objąć ją mocniej. A jednocześnie jakąż miała w sobie moc, ile nadprzyrodzonej potęgi w tej kruchości! Wystarczyła jedna chwila, jeden dotyk jej dłoni na policzku, a on czuł się, jakby właśnie wstawał z martwych. Tak… Lecz jeśli dziś to był ostatni raz, kiedy tak ufnie udzielała mu swej kosmicznej elfikowej energii? Wszak niebawem, jeśli nie dziś to najdalej jutro, dowie się od Miśka o wczorajszym incydencie, zobaczy jego podbite oko i zapyta, co się stało, a wtedy… Jeśli Misiek każe jej wybierać, wiadomo przecież, że wybierze jego. Dla niego wycofa się i odejdzie z pracy w Anabelli, bo to, że po wczorajszym on tego od niej zażąda, było więcej niż pewne. Czy Iza, idealistka z księżycowej krainy, choć przez chwilę zawaha się między miłością a przyjaźnią? Oczywiście że nie. W takich sytuacjach żałosny starszy brat zawsze przegra, zawsze pójdzie w odstawkę. Takie jest odwieczne prawo wyboru dyktowanego nie rozumem a sercem.
Lecz w takim razie tym bardziej musiał jej to powiedzieć. Po raz ostatni ale stanowczo jak nigdy dotąd ostrzec ją przed tym cymbałem i przynajmniej spróbować ją przed nim ochronić, by za jakiś czas nie musiała cierpieć podwójnie. Nie miał innego wyjścia. Tym razem musiał zaingerować, wtrącić się w to, w co jakiś czas temu przysiągł sobie, że nie będzie się wtrącał. Musiał, bo w grę wchodziła jej przyszłość i jej dobro… dobro tej delikatnej, anielskiej istoty, którą właśnie tulił w objęciach i której jedna łza była warta więcej niż stu takich Miśków razem wziętych. Owszem, to będzie ryzykowne, postawi go w najgłupszej z możliwych sytuacji i prawdopodobnie wszystko zniszczy, a w najlepszym razie spotęguje życiowy pat, z którym i tak już nie wiedział, jak walczyć. Ale musiał. Taka była rola prawdziwego przyjaciela. Musiał, bo niestety w tym jednym ten cholerny Misiek się nie mylił – w tym, że ona wciąż była naiwna jak dziecko.
Zatem zrobi to, ale dopiero wieczorem, po zakończeniu imprezy. Skoro ona jeszcze o niczym nie wie, to niech na razie tak zostanie. Co prawda czuł się jak złodziej, który, choć nad głową wisiał mu topór, wciąż bezprawnie kradł okruszki jej obecności i ciepła jej dłoni, lecz jak miałby się przed tym powstrzymać? Nie umiał, to było silniejsze od niego. Tak bardzo już za tym tęsknił… A jeśli to naprawdę był ostatni raz? Jeśli od jutra wszystko się zmieni, zawali, obróci w pył i totalną katastrofę? Jak to powiedział Misiek? Ona jest moja, zawsze była moja i dalej będzie… Niestety. Choć każde z tych słów paliło duszę żywym ogniem, w tym ów bałwan również niestety miał rację.
Za piwnicznym okienkiem zachlupotał głośniej wzmagający się październikowy deszcz. Majk poluzował uścisk i powoli cofnął ramiona.
– Musimy wracać do roboty, elfiku. Pogadamy wieczorem.
Iza posłusznie odsunęła się od niego.
– Tak jest, szefie – odparła z powagą, schylając się po stojące na niskiej szafce w rogu pantofle na zmianę. – Zmienię tylko buty i melduję się na posterunku.
***
– Iza, znowu kawa ci wystygła! – powiedziała z wyrzutem Wiktoria, ruchem głowy wskazując na filiżankę stojącą na stole w szatni kelnerek. – No co ty wyprawiasz? Tamtej nawet nie dotknęłaś, a z tej upiłaś pół łyczka i co? Już jest zimna.
– Przepraszam, Wikuś – westchnęła Iza, przymykając oczy, gdyż pochylone nad nią Klaudia i Ola właśnie nakładały jej na twarz warstwę sypkiego pudru. – Nie wiem, co się dzieje, ale odrzuca mnie dzisiaj od tej kawy na kilometr. Oczywiście nie dlatego, że coś z nią nie tak – zaznaczyła – bo jest naprawdę przepyszna, ale jakoś tak… po prostu nie mogę. Jak tylko poczuję ten zapach, od razu mnie mdli. Chyba najpierw muszę zjeść coś konkretnego.
– No to zjedz w końcu tej kartoflanki od Lizki i Doroty – poradziła jej Klaudia, sięgając po pędzelek z różem do policzków. – Dziewczyny wycudowały ją wczoraj specjalnie dla ciebie, a ty nawet nie dotknęłaś. Pokaż, obróć się do światła… dobra, tyle wystarczy. Teraz przynajmniej wyglądasz jak człowiek, a nie jak jakiś duch z cmentarza. Ola, jak myślisz? Kładziemy jej jeszcze jakiś kolor na powieki?
– No… może trochę tego rudego – odparła z zastanowieniem Ola, cofając się o krok i krytycznym wzrokiem przyglądając się umalowanej twarzy Izy. – Ale nie za dużo, żeby nie przeciążyć. Tak już jest bardzo ładnie. Co nie, Wika?
– Jest super – zgodziła się Wiktoria. – Odrobinę cienia na powieki możesz dać, Klaudziu, będzie bardziej elegancko, byle z umiarem. Tylko rzęs jej nie upapraj! – zastrzegła. – Kurcze, Iza, jak ja ci zazdroszczę tych rzęs… Nawet grama tuszu nie trzeba, a jakie są długie! Aha, dobrze, Klaudia… stop, wystarczy, tak jest okej. Perfecto. A teraz sio, odsuńcie się, moja kolej! Trzeba jeszcze szybko upiąć jej te włosy.
Zbliżała się już godzina otwarcia Anabelli w niecodziennej formule Dnia Francuskiego, zatem, zgodnie z poranną umową, szykujące się do wyjścia na salę koleżanki zrobiły Izie delikatny makijaż, pod którym znakomicie udało się ukryć ziemistą bladość jej twarzy i podkrążone oczy. Po kilku godzinach ciężkiej pracy całej ekipy lokal był już gotowy – trójkolorowe dekoracje zdobiły bar, ściany i stoliki na sali, Antek puszczał już w tle pierwszą playlistę z francuską muzyką, szykując kolejne, a kucharki czekały na zamówienia, doglądając dań uwzględnionych dziś w specjalnym menu.
– Klaudia, masz jeszcze te kotyliony? – zapytała Wiktoria, podpinając ostatnią wsuwką uczesane w wysoki kok włosy Izy i spryskując je lakierem.
– Mam jeszcze dużo – odparła Klaudia. – Pięć albo sześć trzeba zostawić dla dziewczyn z wieczornej zmiany, ale resztę możesz zabrać. Po co ci?
– Daj ze cztery, wepnę jej we włosy. Na tym koku fajnie będzie wyglądało, niech się tym wyróżnia jako szefowa imprezy.
– Aha, pewnie. Bardzo fajny pomysł!
Klaudia posłusznie podała jej kilka niewielkich bibułowych kotylionów w formie niebiesko-biało-czerwonego kwiatka, które przygotowała dla całego zespołu Anabelli jako firmową ozdobę dnia. Zgodnie z zasadą przyjętą na tę okazję, wszystkie kelnerki założyły dziś pod swe białe fartuszki jednolity kolorystycznie strój w postaci czerwonych bluzek i granatowych spódnic, natomiast panowie mieli wystąpić w granatowych spodniach i białych koszulach, na których czerwonym elementem miał być tylko akcent z kotylionów. Zarówno damska, jak i męska część zespołu poprzypinała już je sobie na piersiach specjalnie przygotowanymi agrafkami, teraz zaś Wiktoria wpięła kilka kolejnych we włosy Izy.
– Ty, mega to wygląda – przyznała Ola, sięgając na półkę po niewielkie lusterko, w którym zazwyczaj dziewczyny sprawdzały sobie fryzurę i makijaż przed wyjściem do klientów. – Patrz, Iza, jak cię odstawiłyśmy! Ha! Nie poznajesz samej siebie, co? Jakby Francja była kobietą, wyglądałaby tak jak ty!
Roześmiały się wszystkie, łącznie z Izą, która z satysfakcją zmierzyła wzrokiem swoje odbicie w lustrze. Rzeczywiście, choć nadal czuła się słabo i miała wrażenie, że ściśnięty żołądek co kilka minut próbuje wywrócić jej się na drugą stronę, efekt makijażu i wysokiego upięcia włosów w połączeniu z trójkolorową stylizacją francuską był zaiste spektakularny.
– Dziękuję wam, dziewczyny – powiedziała z wdzięcznością, podnosząc się z krzesła i poprawiając sobie zapięcie kotylionu na piersi. – Francja to dzisiaj ze mnie cienka jak barszcz, ale dzięki waszemu dizajnowi może przynajmniej nie przyniosę firmie wstydu.
– Teraz już nie – przyznała Wiktoria, poprawiając jej przy uchu wymykający się kosmyk włosów. – A nawet wręcz przeciwnie.
– Tylko idź do kuchni zjeść chociaż kilka łyżek tej kartoflanki – poradziła jej Ola. – Bo maskę francuskiego klauna to może i masz niezłą, ale jak fajtniesz nam gdzieś na sali z braku sił, to dopiero będzie wstyd!
– Otóż to – pokiwała głową Klaudia, przewiązując się w biodrach świeżo wykrochmalonym fartuszkiem i na wszelki wypadek wsuwając do kieszeni kilka zapasowych kotylionów. – Ola ma rację, kawy nie wypiłaś, to chociaż zjedz cokolwiek. Zaraz się otwieramy, a jak potem wpadną tu te twoje żabojady, to nie będziesz miała na to nawet sekundy.
– Okej, chodźmy do kuchni – zgodziła się Iza. – Muszę zobaczyć, czy w czymś nie trzeba pomóc, a przy okazji faktycznie spróbuję łyknąć trochę tej zupy.
Zgodną czteroosobową gromadą udały się zatem do kuchni, gdzie na wszystkich możliwych blatach i płytach do gotowania czekały już przygotowane składniki do francuskich dań, a przeszkolona kilka dni temu przez Izę Asia z namaszczeniem kroiła na wielkiej desce sery, układając je według gatunków na mniejszych deseczkach zakupionych specjalnie na dzisiejszą okazję.
– Łał, ale wyglądacie! – zawołały na ich widok młodsze kucharki. – Pani Wiesiu, pani patrzy, jak się nasze kelnerki wystroiły! Iza, ale fryz! I te kolory… nie no, wyglądasz jak rodowita Francuzka!
– Iza przyszła tu coś zjeść – oznajmiła im stanowczo Wiktoria. – Dajcie jej talerz kartoflanki, musi wrzucić coś do baka, żeby nam nie padła przy robocie.
– A pewnie! – ucieszyła się Dorota. – Poczekajcie tylko chwilę, odgrzeję ją. Chyba że wolisz francuskiego sera, Iza? – dodała, wskazując ręką na blat, przy którym pracowała Asia. – Mamy tego dla całego batalionu!
– Nie, dzięki – pokręciła głową Iza, której od kuchennych zapachów znów zrobiło się niedobrze. – Żałuję, ale dzisiaj to dla mnie za ciężkie. Spróbuję tylko trochę tej zupy.
– No to siadaj tutaj, dziecinko – powiedziała ciepło pani Wiesia, wycierając ręce i usadzając ją przy jednym z blatów, na którym jakimś cudem zostało jeszcze odrobinę miejsca. – Mizerniutka taka jesteś, że aż żal patrzeć. Połóż sobie tutaj tę ściereczkę… o tu, na kolanach, żebyś się nie pochlapała, a Dorotka zaraz da ci zupy. A może i wy coś zjecie, dziewczynki? – zerknęła na Klaudię, Olę i Wiktorię. – Chcecie deseru skosztować? Mam tu jeszcze trochę w misce, nie zmieściło się do foremek.
– Aaa… francuskiego deseru pani Wiesi to ja nie odmówię! – zgodziła się chętnie Klaudia i wszystkie trzy, chwytając po drodze czyste łyżeczki, podeszły do wskazanej miski, by skosztować smakołyku. – Mmm… ale pycha! Jak zawsze bezbłędne… Ej, nie pchajcie się tak! Za dużo nas do jednej michy!
Tymczasem Dorota postawiła przed Izą talerz ciepłej kartoflanki i podała jej łyżkę, którą ta bez przekonania zanurzyła w gęstym, apetycznie pachnącym daniu. Silne kuchenne zapachy sprawiały, że żołądek reagował alergicznie, nękające ją od wczoraj mdłości nasilały się, a do tego zaczęło ją ćmić w skroniach.
„Chyba nic z tego” – pomyślała blado, grzebiąc tylko łyżką w zupie i nie mając odwagi podnieść jej do ust. – „Może jednak potem zjem… teraz nie dam rady…”
Jako że kucharki wróciły już do swoich zadań, nikt chwilowo nie zwracał na nią uwagi, ona zaś, wpatrzona w zupę, w której pływały różnokolorowe kawałki warzyw, popadła w nieprzyjemny stan oderwania od rzeczywistości. Po głowie kołatała jej się tylko jedna myśl – czy uda jej się wypełnić dzisiaj wszystkie obowiązki? Czy na pewno wytrzyma do wieczora? Że też akurat dzisiaj musiało ją tak zemdlić! I nawet ręka z łyżką zaczynała drżeć… Nie, nie! Musiała jakoś to pokonać, stłamsić siłą woli i wytrzymać do końca imprezy. A potem wróci do domu i sobie odpocznie… Nie, zaraz, stop! Potem przecież jeszcze rozmowa z Majkiem! Poważna rozmowa, na którą czekała tak długo, a której on musiał bardzo potrzebować, skoro sam o nią poprosił… A jeśli nie da rady? Jeśli znowu go zawiedzie?
Głosy raczących się resztkami deseru koleżanek, które przepychały się żartobliwie przy misce, rozpływając się w zachwytach nad smakiem cukierniczego arcydzieła pani Wiesi, dudniły jej głucho w głowie, gdzieś po drodze tracąc sens słów. Ta zupa pachniała tak mocno… zbyt mocno, zbyt intensywnie, nie do wytrzymania! Mdłości nasilały się…
– Ja muszę wziąć przepis i sama spróbować zrobić coś takiego! – powiedziała Ola. – Jak mój tata skosztuje, to normalnie go wywali w kosmos… mmm… on za takie cuda dałby się pokroić! Pani Wiesiu, no po prostu odlot! Szefie, niech szef skosztuje tego kremu! – dodała do wpadającego właśnie do kuchni Majka, który roześmiał się na widok kotłujących się nad miską amatorek deseru. – Tylko szybko, bo zaraz go nie będzie!
– No, pokażcie! – powiedział wesoło, podchodząc do nich i po drodze rzucając szybkie spojrzenie na zawieszoną nad talerzem zupy Izę. – Proszę mnie przepuścić, kontrola jakości!
– Szef weźmie sobie łyżeczkę – poradziła mu Wiktoria. – O, tam są czyste i… no nie! Szefie! Co za brak kultury! – roześmiała się, a wraz z nią pozostałe dziewczyny, Majk bowiem z marszu, nie przejmując się łyżeczką, wpakował dwa palce do miski i nabrawszy na nie trochę lekkiego śmietanowego kremu, podniósł je do ust. – To taki szef daje przykład?!
– Mniam, pycha! – ocenił z uznaniem Majk, oblizując ze smakiem palce i kłaniając się pani Wiesi. – Pełna profeska. Ale rozumiem, że to jeszcze jest do zapieczenia?
– Już pozapiekane – oznajmiła z uśmiechem kucharka. – Na razie osiemdziesiąt sztuk, a jak będzie popyt, to zrobimy jeszcze drugą transzę.
– A szef oczywiście znowu się wyłamał i nie przypiął sobie kotylionu! – zauważyła z dezaprobatą Klaudia, sięgając do kieszeni i wyciągając z niej ozdobę wraz z agrafką. – Mówiłam przecież, żadnych wyjątków!
Podeszła do Majka, który właśnie kończył oblizywanie palców z kremu, i wprawnym gestem przypięła mu kotylion do kieszeni białej koszuli, w którą przebrał się kilka minut wcześniej.
– O, i tak ma być! – oznajmiła mu stanowczo. – To dzisiaj nasz znak rozpoznawczy, szef nawet nie próbuje tego ściągać!
– Nie będę próbował – zapewnił ją z powagą. – Jeszcze mi życie miłe, proszę pani. Tylko nie zabij, jak zgubię to przez przypadek, okej? Bo to się zawsze może zdarzyć.
– Dla tych Francuzów deser mamy osobno w porcelanie – ciągnęła pani Wiesia, wskazując na jedną z półek w przeszklonej lodówce, gdzie stały porcelanowe i szklane miseczki z crème brûlée. – Wszystko już gotowe. O której mają być?
– O czternastej – wymamrotała Iza, odkładając łyżkę na talerz, z którego właśnie udało jej się przełknąć odrobinę zupy. – Niedługo trzeba będzie zabrać się za te przystawki…
Urwała i podniosła dłoń do ust, gdyż nasilające się mdłości zaczynały już powoli grozić katastrofą. Dziwny tembr jej głosu sprawił, że spojrzenia wszystkich obecnych przeniosły się na nią jak na komendę, a szeroko uśmiechnięta twarz Majka natychmiast spoważniała. Choć w swym trójkolorowym stroju i nietypowej fryzurze wyglądała bardzo elegancko, a zrobiony przez koleżanki makijaż doskonale spełniał swoją rolę, kryjąc bladość policzków, po jej głosie, minie i spowolnionych ruchach widać było, że nie czuła się dobrze.
– Iza, co jest? – zaniepokoiła się Klaudia, podchodząc do niej i w odruchu troski przykładając jej dłoń do czoła. – Pokaż… masz zimny pot na czole. Znowu cię mdli?
– Mhm – pokiwała głową. – Mdli strasznie… przepraszam was…
Mówiąc to, zerwała się z miejsca i rzuciła się w stronę wyjścia z kuchni, a następnie w głąb korytarza, gdzie znajdowała się łazienka dla personelu. Nie będąc w stanie już dłużej powstrzymać mdłości spowodowanych przełkniętą z trudem łyżką zupy, wbiegła do środka i pochyliwszy się nad sedesem, gwałtownie zwymiotowała wszystko, co miała w żołądku. Nie było tego wiele, ale już sam fakt oczyszczenia przyniósł jej względną ulgę.
„Uff!” – pomyślała, płucząc nad umywalką usta i myjąc ręce. – „Chyba tego mi było trzeba… już jest lepiej… Teraz już wytrzymam…”
W niewielkiej łazience nie było lustra, poprawiła więc tylko na oślep fryzurę, pobieżnie wygładziła ubrania i ze znacznie lepszym samopoczuciem wyszła na korytarz, zamierzając udać się prosto na salę, gdyż do kuchni i jej zapachów wolała na razie nie wracać. Tuż pod łazienką natknęła się jednak na czekające z zaniepokojonymi minami Wiktorię, Olę i Klaudię, którym towarzyszył równie zaniepokojony Majk.
– Jak tam, Izula? – zagadnął, kiedy tylko wyszła i zamknęła za sobą drzwi. – Co się dzieje? Nadal źle się czujesz?
– Mdli cię jeszcze? – zapytała Wiktoria.
– Już jest okej – odparła uspokajająco, szkicując na wargach blady uśmiech. – Przepraszam was, musiałam sobie ulżyć. Te zapachy z kuchni zemdliły mnie totalnie, a jak zjadłam łyżkę zupy, to już był koniec. Wybaczcie… To jakiś problem żołądkowy, męczę się z tym od paru dni i właśnie zaliczyłam kumulację. Ale teraz przynajmniej już jest dużo lepiej.
– Na pewno? – skrzywiła się sceptycznie Klaudia.
– Jak sobie rzygnęła, to wiadomo, że chwilowo jej lepiej – zapewniła ją Ola. – Oby tylko nie wróciło. Co ty jadłaś ostatnio, Iza? Może coś ciężkiego ci leży na żołądku?
Iza rozłożyła ręce w geście bezradności, jednocześnie rzucając przepraszające spojrzenie przyglądającemu jej się z ponurą miną Majkowi.
– Nie wiem, Olciu. Coś faktycznie musiałam zjeść, chociaż teraz nie przypominam sobie nic podejrzanego. Ale dobra, nieważne – machnęła ręką. – Już jest lepiej, serio.
– A może to wcale nie zatrucie? – zastanowiła się Wiktoria, przyglądając jej się podejrzliwym wzrokiem. – Najpierw ta kawa, co cię od niej odrzucało, potem zapachy z kuchni, no i te mdłości… Może ty, Iza, w ciąży jesteś?
Klaudia i Ola parsknęły śmiechem, wymieniając rozbawione spojrzenia. Majk, który przysłuchiwał im się w milczeniu, drgnął i zagryzł wargi.
– Przestań, Wika – pokręciła głową Iza, pukając się z politowaniem palcem w czoło. – Mówię wam, że już mi lepiej, nie róbmy z tego afery, okej? Jeszcze przez to szef znowu każe mi jechać do domu i udawać chorą! A ja i tak nigdzie nie pojadę – dodała stanowczo, spoglądając na Majka, który, naprędce skomponowawszy twarz, pokręcił tylko głową z dezaprobatą. – Za dużo tu roboty, żeby przejmować się jakąś głupią niedyspozycją żołądkową. Gadajcie sobie, co chcecie, ja idę pracować! Wy zresztą też!
– Patrzcie, jaka wiedźma! – zaśmiała się Ola, obejmując ją ramieniem. – Poczuła się trochę lepiej i już rozstawia nas po kątach!
– Chodź tu lepiej, Iza, poprawię ci fryz – dodała Wiktoria, podchodząc do niej i krytycznym wzrokiem lustrując jej nieco wzburzone włosy. – Pokaż… wytrząsłaś tak tą głową, że zaraz ci kotyliony wypadną. Czekaj, podepnę tu… no okej, już.
– Dasz radę, Iza? – upewnił się Majk.
– Oczywiście, szefie – uśmiechnęła się do niego promiennie. – Już czuję się całkiem dobrze. Nie ma czasu, zaraz trzeba rozłożyć obrus i nakrywać stół dla Francuzów. Napiję się tylko trochę wody, bo wysuszyło mnie jak diabli. Wika, mogę wziąć od ciebie? Pół szklanki niegazowanej.
– Jasne, chodź – odparła Wiktoria, pociągając ją za sobą w stronę wyjścia na salę. – Zaraz ci naleję.
– Ale jeść już niczego nie będę! – zastrzegła Iza, podnosząc w górę palec. – Żadnej zupy, słyszysz, Oleńko? Nawet mnie nie namawiaj! Wolę umrzeć z głodu, niż powtórzyć taką akcję jak przed chwilą!
Dziewczyny roześmiały się i objąwszy Izę z obu stron poprowadziły ją do baru, gdzie Wiktoria czym prędzej nalała jej wody. Czas był już zresztą najwyższy, by pomóc w obsłudze stolików, przy których zaczęli się pojawiać pierwsi goście, oraz by przygotować w sektorze dla VIP-ów specjalny stół na uroczysty obiad francuskich dyplomatów. W korytarzu zaplecza pozostał tylko szef, który przez dłuższą chwilę stał w tym samym miejscu ze wzrokiem wbitym w podłogę, po czym, zebrawszy się w sobie, ciężkim krokiem udał się do gabinetu, by przenieść do baru ostatnie przesegregowane butelki francuskiego wina.
***
– Je vous remercie bien, Madame… et vous, Monsieur* – skłonił się uprzejmie siwowłosy Francuz, ściskając najpierw dłoń Izy, a następnie również rękę Majka, który jako właściciel lokalu towarzyszył jej przy pożegnaniu gości. – Było nam niezwykle miło, dania były znakomite, a to wszystko – tu powiódł ręką wokół siebie, wskazując na trójkolorowe dekoracje – i muzyka z dobrej półki to pomysł, jakiego nie widziałem jeszcze w żadnym z komercyjnych punktów gastronomicznych w tym mieście. Nie mówiąc już o pani znakomitym francuskim – dodał, po raz wtóry kłaniając jej się z uśmiechem. – Nasi goście z Warszawy są panią autentycznie zachwyceni.
– Dziękuję – odpowiedziała grzecznie Iza. – Ale jeśli chodzi o Dzień Francuski, to jest to pomysł i zasługa mojego szefa – tu wskazała na Majka, który przysłuchiwał się rozmowie, starając się cokolwiek z niej zrozumieć. – Ja dostałam tylko rolę organizatorki.
– Rozumiem – skinął głową dyplomata. – Bardzo słuszny wybór, a sam pomysł wspaniały. Zapytam przy okazji… czy mają może państwo w planach powtórzenie takiego wydarzenia gdzieś bliżej Bożego Narodzenia? Będziemy wtedy gościć w Lublinie ważną delegację z Paryża i chętnie skorzystalibyśmy ponownie z państwa usług. Może nawet moglibyśmy umówić się na jakąś bardziej stałą współpracę?
– Owszem, takie plany są – zapewniła go z powagą Iza, zerkając na Majka. – Będzie nam niezwykle miło, z góry zapraszamy. A co do stałej współpracy, to jak najbardziej możemy o tym porozmawiać. Dopiero zaczynamy, ale, jak widać, zainteresowanie francuskim menu jest ogromne – tu wskazała dłonią na przepełnioną salę – więc z pewnością będziemy urządzać takie wydarzenia regularnie.
– Znakomicie – uśmiechnął się znowu Francuz, sięgając do wewnętrznej kieszeni eleganckiej marynarki i wyciągając z niej skórzany kartownik. – W takim razie pozwolę sobie zostawić państwu moją wizytówkę… o, proszę bardzo. Bliżej grudnia wyślę do państwa kogoś od nas, żeby porozmawiać i ustalić szczegóły. Zastanawiam się nawet nad pewną opcją… ale to już potem – machnął lekko ręką. – Tak czy inaczej będziemy się z państwem kontaktować. Proszę mi tylko przypomnieć pani imię?
– Izabella. Isabelle.
– Isabelle – powtórzył dyplomata, skłaniając uprzejmie głowę. – Bardzo dziękuję za miłą obsługę, pani Isabelle.
– To my dziękujemy – odparła grzecznie Iza. – I polecamy się na przyszłość.
– Merci – ukłonił się Majk. – Et au revoir.
– Au revoir, Monsieur le patron – Francuz jeszcze raz uścisnął mu dłoń. – Mes félicitations et bonne chance!**
Francuscy goście opuszczali właśnie Anabellę po wykwintnym obiedzie, którego podawaniem zajęła się osobiście Iza przy pomocy Klaudii, podczas gdy Majk przejął pełny nadzór nad pozostałą częścią lokalu. Choć minęła dopiero siedemnasta, klientów na sali było już mnóstwo, dania ze specjalnego menu robiły furorę, a sącząca się z tle z głośników francuska muzyka tworzyła niepowtarzalny nastrój. W trakcie ostatnich kilku godzin coraz więcej osób zatrzymywało biegającego po sali szefa lokalu, z uznaniem gratulując mu świetnego pomysłu oraz komplementując dekoracje i dostosowane do okazji stroje obsługi. A przecież wieczór dopiero się zaczynał… Szeroko uśmiechnięty właściciel Anabelli ściskał zatem wszystkie podane mu dłonie, przyjmował gratulacje i żartował na temat swej rany na wardze, która oczywiście nie umykała uwadze jego rozmówców, za każdym razem opowiadając im na ten temat inną zabawną wersję. Wzbudzał tym jak zwykle wybuchy śmiechu i falę powszechnej sympatii nie tylko wśród stałych klientów, ale i wśród nowych gości, którzy z przyjemnością obserwowali sympatycznego restauratora ewidentnie będącego w swoim żywiole.
Pełną sympatii uwagę wzbudzały również jednakowo ubrane kelnerki, nad którymi nadzór sprawowała Iza, rozpoznawalna wśród nowych gości dzięki swym wysoko upiętym włosom ozdobionym trójkolorowymi kotylionami w formie kwiatów. Na szczęście po epizodzie z kartoflanką, po której zwymiotowała w łazience, czuła się już dużo lepiej, a emocje i adrenalina związane z obsługą francuskich dyplomatów trzymały ją w pionie lepiej, niż mogłyby to uczynić jakiekolwiek środki farmaceutyczne. Co prawda sił bynajmniej jej nie przybywało, jako że od dwudziestu czterech godzin nie zdołała przełknąć ani kęsa stałego pożywienia, jednak ufała, że rzutem na taśmę dotrwa do końca imprezy, a nazajutrz na spokojnie zajmie się metodycznym przywracaniem się do formy.
„Ugotuję sobie rosołu, albo wezmę od dziewczyn” – myślała, z uśmiechem serwując kolejne dania, których apetyczny zapach dziś zupełnie nie sprawiał jej przyjemności. – „Na żołądek najlepszy jest rosół… no i mięta. O właśnie, mięta! Szkoda, że nie mamy jej na stanie, w knajpie się takich rzeczy nie serwuje, ale w domu zrobię sobie podwójną porcję. Zdecydowanie, to mnie od razu postawi na nogi!”
Wprawdzie do końca dniówki było jeszcze daleko, ale po udanym obiedzie Francuzów i opuszczeniu przez nich Anabelli odczuwała już znaczącą ulgę.
– Jeden kamień milowy zaliczony – oznajmiła Majkowi, kiedy po pożegnaniu dyplomatów oboje udali się na zaplecze, by ustalić plan dalszych działań. – Zresztą tym obiadem stresowałam się najbardziej, teraz to już bułka z masłem.
– Aha, jasne, bułka z masłem – skrzywił się z przekąsem, prowadząc ją do gabinetu. – Chodź tutaj, usiądziesz sobie chociaż na parę minut. Myślisz, że jestem ślepy? Grać potrafisz świetnie, to fakt, ale przecież widzę, że nadal ledwo trzymasz się na nogach. Siadaj. Napijesz się wody?
– Napiję się – skinęła głową, posłusznie zasiadając w fotelu, który wysunął zza biurka i ustawił przy kozetce. – Ty też napij się ze mną.
– Mhm – mruknął, stawiając na blacie biurka dwie szklanki i nalewając do nich wody z dwóch osobnych butelek. – Już się robi, dla ciebie niegazowana, dla mnie mocny gaz. A w międzyczasie przetłumacz mi, co nadawał do nas przed chwilą ten żabojad. Kapowałem tylko niektóre słowa, gadał coś o współpracy i o Bożym Narodzeniu… bo Noël to Boże Narodzenie, prawda?
– Tak – uśmiechnęła się. – Brawo, szefie.
– Nie nabijaj się, mała – pokręcił głową, siadając naprzeciw niej na kozetce i odwzajemniając jej uśmiech. – Ja się chyba nigdy tego języka nie nauczę, ale cóż… takie fatum. Proszę, twoja woda – podał jej szklankę. – Pij i … słuchaj, Iza, a może jednak wrzuciłabyś coś na ruszt? – dodał z troską. – Chociaż jakiegoś sucharka, co?
– Nie, dzięki – westchnęła, zanurzając usta w wodzie. – Na razie czuję się w miarę dobrze i dopóki trwa impreza, wolę nie ryzykować, że znowu mnie zemdli. Ale jak się skończy, to coś zjem – zaznaczyła, widząc jego skrajnie poważną minę. – Obiecuję.
– Dobra, trzymam cię za słowo – odparł, również upijając nieco swojej wody.
– Okej. A co do żabojada, to po prostu bardzo mu się podobał nasz Dzień Francuski. Chwalił wystrój sali, menu, organizację i pytał, czy planujemy powtórkę. Twierdzi, że w okolicach Bożego Narodzenia ma mieć kolejnych gości, tym razem z Paryża, i chętnie by się do nas wybrali na podobny obiad. Mówił też o stałej współpracy, jaką moglibyśmy nawiązać w przyszłości… no, ale to już oczywiście zależy od ciebie. Powiedziałam mu tylko, że jak chcą, to możemy o tym pogadać.
– Mhm – mruknął znowu pod nosem Majk, wpatrując się w swoją szklankę. – Zobaczymy.
Iza zerknęła spod oka na jego ponurą minę, która silnie kontrastowała z szerokim uśmiechem, jaki przez kilka ostatnich godzin obnosił po sali.
– Zobaczymy – powtórzyła szeptem.
W gabinecie zapadła cisza. Idąc za przykładem Majka, ona również skupiła wzrok na szklance z wodą, którą trzymał w ręce i z której powoli ulatniały się bąbelki gazu. Zupełnie takie same, jakie trzy miesiące wcześniej ulatniały się ze szklanki Michała Krzemińskiego w Korytkowie… Tfu! Skrzywiła się na to skojarzenie. Czy to nie znamienne, że od razu, kiedy tylko o nim pomyślała, zrobiło jej się niedobrze? Znów to delikatne mdlenie… może to od tej wody? Pić chyba też nie powinna, nawet to naruszało delikatne status quo, na którym przepracowała w miarę bezboleśnie kilka minionych godzin. Oby tylko Majk nic nie zauważył! Po co go martwić? Przecież i tak musiała jakoś wytrzymać do wieczora.
– Akurat w tym przypadku nic nie zależy ode mnie, a wszystko od ciebie – podjął cicho Majk, nie odrywając oczu od szklanki. – I mam tu na myśli nie tylko współpracę z żabojadem, ale ogólnie te nasze francuskie imprezy. Ja sam, bez ciebie, nie będę tego robił.
– No tak – pokiwała niepewnie głową. – Ale to przecież ty jesteś tu szefem, więc ja tym bardziej nie mogę robić nic bez ciebie. Natomiast jeśli tylko dasz mi zielone światło…
Majk powolnym ruchem podniósł szklankę do ust, upijając z niej kolejnego łyka wody.
– Zielone światło, elfiku, masz u mnie zawsze – zapewnił ją łagodnie, wpatrując się w podłogę. – Pytanie tylko, jak długo będziesz chciała na nim jechać.
– Jak długo? – powtórzyła zdezorientowana. – Nie rozumiem.
Podniósł głowę i uśmiechnął się do niej.
– Ciekawą masz tę fryzurę, wiesz? – zmienił od niechcenia temat. – Jak tak upniesz włosy, od razu wychodzi z ciebie Szczepkowa Hania. Miał frajer oko, że od razu zauważył podobieństwo.
– To Wika tak mnie uczesała – odparła zmieszana Iza. – Faktycznie, to fryzura Hani, zupełnie o tym dzisiaj nie pomyślałam.
– Wyglądasz w niej bardzo elegancko – ciągnął w zamyśleniu Majk. – A do tego jest wygodna i praktyczna, zwłaszcza przy obsłudze stołu. Ale ja… mówiłem ci już kiedyś, że wolę cię w rozpuszczonych włosach? – zagadnął, znów wbijając wzrok w szklankę z wodą. – W tym twoim zwykłym uczesaniu à la mały elfik, kiedy jesteś w stu procentach sobą.
Serce Izy zabiło mocniej zalane nagłą falą czułości i wzruszenia. Natychmiast podniosła wolną rękę, by wyjąć z włosów wsuwki.
– Nie, no co ty! – zatrzymał ją szybko, uśmiechając się ze smętnym rozbawieniem. – Zostaw, tak jest ładnie, poza tym wszyscy już dzisiaj kojarzą cię w takiej odsłonie. Ja tak tylko sobie gadam, Izula – dodał ciszej. – Tak tylko… żeby nic nie powiedzieć. Nie bierz sobie tego do serca, proszę cię.
Iza posłusznie opuściła rękę i pokręciła głową z dezaprobatą.
– Ech, szefie – zagadnęła smutno. – Mówisz, że to ja dobrze gram? A ty nie? Może ten makijaż, co zrobiły mi dziewczyny, działa jako całkiem niezła maska, ale do twojej maski to i tak się nie umywa. Jesteś dzisiaj najlepszym aktorem na sali.
– Dziękuję – uśmiechnął się z pobłażaniem. – Staram się, jak mogę.
– Widzę. I przyznaję, że świetnie ci to wychodzi. Ale wieczorem koniec z maskami, prawda?
Majk pokiwał powoli głową, po czym, podniósłszy rękę ze szklanką, wychylił z niej resztę wody i odstawił ją na podłogę przy kozetce.
– Wiesz, co mi chodzi po głowie? – zapytał, nie patrząc na nią.
– No?
– To, że jeśli życie jest tak przewidywalne, jak to niedawno ustaliłem, to, wedle reguł gry, dzisiaj powinno się odwalić coś nieprzewidywalnego. Oczywiście nie mam pojęcia co, bo rzeczy nieprzewidywalnych co do zasady nie da się przewidzieć… ale czuję, że coś wisi w powietrzu. Intuicja starego frajera. Pytanie tylko, w jaką stronę to pójdzie.
Iza zerknęła na niego spod oka.
– Masz na myśli naszą wieczorną terapię? – zapytała ostrożnie.
– Też – skinął głową. – Niekoniecznie tylko ją, ale ją też. Po prostu boję się, elfiku – westchnął, podnosząc na nią oczy, w których od tak wielu tygodni czaił się smutek. – Boję się, że to wszystko nie ma sensu. Że moje życie ostatecznie sprowadzi się do tego samego punktu, z którego wyszedłem, i że nawet nie będę potrafił zrobić w nim nic obiektywnie dobrego. Boję się bankructwa.
– Bankructwa?
– Oczywiście nie finansowego – zaznaczył w zamyśleniu. – Kasa to tylko środek, jeden z wielu środków do celu. Raz jest, raz jej nie ma, nieważne. Byle mieć przed sobą cel… tak zwany sens życia. Ale jeśli się go nie ma? To jest właśnie prawdziwe bankructwo, Izula. I tego się boję. Sama widzisz – uśmiechnął się leciutko. – Taki ze mnie tchórz i frajer.
Iza patrzyła na niego z niepokojem i bolesnym poczuciem bezradności. Niewielka rana na jego wardze, o której wiedziała już od Wiktorii, że była wynikiem jakiejś wczorajszej nieistotnej interwencji na sali, zdała jej się nagle symbolem rany w jego sercu. Kryzys psychiczny, w który popadł jakiś czas temu, nadal trwał, może nawet się pogłębiał, ona zaś doskonale się tego domyślała i wcale jej to nie dziwiło. Jednak tak ciężko było jej słuchać jego pełnych rezygnacji słów! W jakim dole po raz kolejny musiał się znaleźć, skoro uderzał w takie tony nawet teraz, w czasie technicznej przerwy w pracy, nie czekając do wieczora… A ona? Jak miała mu pomóc? Z każdą sesją terapii miała wrażenie, że jej możliwości słabną, podobnie jak z dnia na dzień coraz bardziej opadały jej fizyczne siły. I znów to mdlenie w żołądku… aż przed oczami zamigotały jej kolorowe paproszki…
– To nieprawda – szepnęła. – Nie jesteś tchórzem. Po prostu bardzo cierpisz.
– Jestem – uśmiechnął się smętnie. – Oczywiście staram się dobrze ukrywać, żeby nikt się nie domyślił, jaką w środku jestem nędzną galaretą. Biznesmenowi nie wypada nią być, n’est-ce pas? Więc udaję twardziela. Tylko przed tobą mam odwagę ściągnąć tę nieszczęsną maskę, moja terapeutko, a i to nie do końca. Ale przed tobą najbardziej. Zawsze tak było, od samego cholernego początku aż do dziś. I oddałbym wiele, żeby to mogło trwać dalej.
– Będzie trwało – zapewniła go, ostrożnym gestem sięgając po jego dłoń. – Chyba w to nie wątpisz, co, Michasiu? Tak tylko mówisz, żeby nic nie powiedzieć, prawda?
Uśmiechnął się, zmęczonym gestem opuszczając głowę i przymykając oczy.
– Chyba tak – szepnął, odwzajemniając jej uścisk dłoni. – Sam nie wiem, elfiku. To chyba nie zależy już ode mnie.
Jego dłoń była ciepła, ale jakaś taka… bezwolna, jakby wyzuta z energii. Ona sama zresztą też czuła nieprzyjemną słabość w palcach i leciutkie zawroty głowy, zapewne z głodu i pragnienia, których wprawdzie nie czuła, ale które przecież były obiektywnym faktem. Powinna jednak wypić jeszcze trochę tej wody, nie tyle z pragnienia, co z rozsądku. Podniosła zatem do ust rękę ze szklanką i zmusiła się, by upić niewielkiego łyka.
A jednak nie… jednak to był błąd. Woda była orzeźwiająca, owszem, ale niestety znów wybudziła ze snu ukrytą w żołądku bestię. Ta najwidoczniej reagowała na wszystko, co było w jej zasięgu, bo Iza miała wrażenie, jakby zamiotła jej ogonem po wnętrznościach, wywołując kolejną falę mdłości. Co się z nią działo? Ileż to mogło trwać? A jeśli to faktycznie nie była zwykła niedyspozycja żołądkowa, a coś poważniejszego? Jakaś przewlekła choroba, która w ten sposób zaczynała się ujawniać?
Ech, nieważne. Teraz liczyło się tylko to, żeby pomóc Majkowi. Co on przed chwilą powiedział? Że trwanie księżycowej terapii nie zależało od niego? Jak to nie? A może miał na myśli całkiem co innego? Tak trudno się skupić, kiedy żołądek wywraca się na drugą stronę… A jednak trzeba mu coś odpowiedzieć… jakoś go pocieszyć…
– Ale okej, pogadamy o tym później – westchnął, cofając łagodnie rękę i podnosząc się do pionu. – Teraz muszę wracać do roboty. Za pół godziny wpadnie tu Pablo i spółka, trzeba będzie znowu pozgrywać wesołego pajaca, a wcześniej jeszcze poszczerzyć kły do tych wszystkich frajerów na sali. Dramat komediowy, akt drugi, scena pierwsza. Ale ty, Izulka, zostań tutaj jeszcze i odpocznij sobie – dodał, widząc, że i ona chce podnieść się z fotela. – Odhaczyłaś w wielkim stylu żabojadów i na razie nie jesteś niezbędna, maszyna działa sama jak szwajcarski zegarek, a ja zajmę się jej nadzorem. Napij się jeszcze, odetchnij i przyjdziesz do nas, jak nabierzesz więcej sił. Zgoda?
Czując, że znów atakuje ją fala delikatnych mdłości, Iza pokiwała głową, szkicując na wargach przepraszający uśmiech.
– Dobrze, szefie. Posiedzę jeszcze kilka minut i zaraz do was dołączę. Dziękuję ci.
Majk schylił się, by podnieść z podłogi swoją szklankę i odstawiwszy ją na biurko, zerknął na dziewczynę, która ułożyła sobie wygodniej głowę na oparciu fotela i przymknęła oczy. Wyglądała tak mizernie, tak wątło… A jeśli Wiktoria miała rację?… To by zmieniało wszystko… byłoby ucieleśnieniem jego najgorszych koszmarów… a z drugiej strony, gdyby przyszło co do czego, i tak nie zmieniłoby nic. Tylko czy są granice bólu, który można znieść w przeciągu zaledwie jednej doby? Bo jeśli są, to on chyba właśnie je testował, w dodatku z opcją, że jeszcze nie osiągnął apogeum.
Z naruszonego upięcia włosów Izy wysunął się długi kosmyk i opadł jej na twarz, ona jednak zdawała się tego nie czuć. Majk przygryzł zranioną wargę i wykonał ruch, jakby chciał podejść do fotela, jednak po krótkiej chwili wahania powstrzymał się, przesunął ręką po swej bujnej czuprynie i skierowawszy kroki w przeciwną stronę, wyszedł na korytarz, bezszelestnie przymykając za sobą drzwi.
***
Pozostawiona sama w gabinecie Iza siedziała nieruchomo, z przymkniętymi oczami, ze wszystkich sił woli starając się opanować mdlenie w żołądku i zawroty głowy. Na szczęście nie były tak silne jak wcześniej, ale jednak sprawiały dyskomfort. Szklanka z wodą, którą wciąż na wpół bezwiednie trzymała w dłoni, nadal była napełniona do połowy, co znaczyło, że upiła z niej naprawdę niewiele. Niewątpliwie powinna więcej, ale lepiej nie – później to nadrobi. Na razie trzeba było tylko włączyć tryb przetrwania i jakoś wytrzymać jeszcze kilka godzin.
Pod przymkniętymi powiekami zawirowały jej kolorowe strzępki i dudniącym echem powrócił głos Majka sprzed chwili. Jak tak upniesz włosy, od razu wychodzi z ciebie Szczepkowa Hania… Hania… Hania… Hania…
Wirujące strzępki rozpraszają się i przed oczami Izy pojawia się ten sam obraz, który jakiś czas temu widziała we śnie. Wiejski krajobraz łąki graniczącej z polem dojrzałej pszenicy, wąska ścieżka wśród trawy, a na niej maleńka dziewczynka w biało-żółtej sukience z przecudną burzą sprężystych loczków, które lśnią w słońcu jak szczere złoto. Hania? Dziecko biegnie do niej roześmiane, wyciąga rączki, w jednej z nich trzyma bladofioletowy kwiatek. Iza rozpoznaje go – to jeden z tych astrów, które Amelia uprawia w ogródku specjalnie dla niej, podobnie jak wiele innych kwiatów, by można było w każdej chwili zerwać ich trochę i zanieść na grób rodziców. Widocznie w Małowoli, gdzie mieszkała w dzieciństwie Hania, też było ich dużo.
Jednak to dziwne, jak te dzieci potrafią się z czasem zmienić! Mała Hania niemal w niczym nie przypomina dorosłej kobiety, którą Iza zna ze zdjęć zachowanych przez pana Szczepana. No, może nie tak zupełnie w niczym, bo jednak, jak tak przyjrzeć jej się z bliska, oczy ma podobne… ba, nie tylko podobne, wręcz dokładnie te same! Duże, brązowe, niemal identyczne jak oczy Izy. No tak… i do tego ten uśmiech… ten uroczy sposób przechylania główki… Czyż nie za to właśnie dwadzieścia lat później miał ją pokochać młody Szczepan? Tak, to Hania. Tylko włosy w dzieciństwie miała zupełnie inne, aż dziw bierze, że z takie kilogramy złotych loków mogą z czasem zamienić się w proste i ciemne kosmyki, jakie Hania miała na tych wszystkich zdjęciach.
Dziewczynka biegnie ku niej, śmieje się i coś krzyczy, jednak wizja jest bezdźwięczna, więc Iza nie rozumie słów. Widzi tylko jej roześmianą buzię, radość w oczach i przeurocze dołeczki w policzkach, które bodaj u kogoś już widziała. U Edzia? U Pepusia? Nie, u żadnego z nich. To musiało być jakieś inne znajome dziecko… Może Tosia? Nie, ona też nie. Więc kto? Ech, nieważne! Mała Hania podbiega coraz bliżej, za chwilę będzie przy niej i wtuli się w jej ramiona, które Iza wyciąga do niej ze śmiechem, czując, jak serce zalewa jej słodka fala czułości…
– Iza? – przyciszony głos Klaudii wyrwał ją z odrętwienia. – Żyjesz?
Poderwała się na fotelu jak oparzona, trzymana w dłoni szklanka przechyliła się, a woda wylała się na spódnicę i fartuszek.
– Aj, uważaj! – zawołała Klaudia, przejmując z jej ręki szklankę i odstawiając ją na biurko. – Zobacz, co robisz! Oblałaś się wodą! Czekaj, mam tu chusteczki… proszę. Wycieraj się szybko. Daj, pomogę ci.
– A niech to! – wymamrotała Iza, posłusznie osuszając plamę pękiem chusteczek higienicznych, które Klaudia wyjęła z kieszeni kelnerskiego fartuszka. – Dzięki, Klaudziu… ale ze mnie gapa!
– Na szczęście to tylko woda – zauważyła oględnie Klaudia, przykładając jej do zmoczonego ubrania kolejną suchą chusteczkę. – Odsączymy to i zaraz wyschnie, nie martw się. Chyba ci się przysnęło w tym fotelu, co? Powiedz, jak się czujesz?
– W porządku – odparła, w skupieniu przełykając ślinę i z satysfakcją stwierdzając, że mdłości minęły. – Odpoczęłam chwilę i mogę działać. Jak tam sytuacja na sali? Zwinęłyście już nakrycie stołu po Francuzach?
Klaudia podniosła głowę i spojrzała na nią jak na kosmitkę.
– No pewnie, już dawno! – prychnęła. – Zwinęłyśmy i nakryłyśmy dla tych gości szefa, są u nas już prawie od godziny.
– Jak to?! – Iza w zaalarmowaniu wytrzeszczyła na nią oczy. – Już są? Tak długo? To która jest godzina?
– Prawie dziewiętnasta.
– Dziewiętnasta?!
– Aha. Szef pytał o ciebie, wysłał mnie, żebym sprawdziła, co się z tobą dzieje… Ej, Iza, poczekaj! Nie tak szybko! – zawołała, bowiem oszołomiona, przerażona swoją niesubordynacją Iza jak szalona rzuciła się do drzwi. – Stój, poprawię ci chociaż fryz! Rozwala ci się z jednej strony!
Iza posłusznie zatrzymała się w drzwiach.
– Dobra, popraw, byle szybko – poddała się z rezygnacją, czując, że w istocie z lewej strony wymykają jej się na policzek luźne kosmyki włosów. – Cholera jasna, nawet nie wiem, kiedy przysnęłam… Dlaczego nikt mnie wcześniej nie obudził?!
– Nie wiem – wzruszyła ramionami Klaudia, podnosząc obie ręce, by poprawić jej upięcie włosów. – Szef mówił, żeby zostawić cię w spokoju, ale teraz już ci jego goście zaczynają o ciebie dopytywać, więc… No żesz, stój prosto, Iza, nie ruszaj się, bo znowu się rozwali! – zirytowała się. – Minuta, okej? Muszę tu przymocować. Mieliśmy też dwa incydenty na sali, najpierw oblanie czerwonym winem białej bluzki, afera była nie z tej ziemi, mówię ci. Szef musiał wzbić się na wyżyny dyplomacji, żeby jakoś ugasić ten pożar. Na szczęście to nie była nasza wina, laska sama się oblała, więc nie trzeba będzie uruchamiać ubezpieczyciela, ale co krzyku przy tym było, to możesz sobie wyobrazić. A potem u Zuzki na sektorze rozegrał się jakiś dramat romantyczny.
– To znaczy? – skrzywiła się z niecierpliwością Iza.
– Nie znam szczegółów, ale było ostro. Dziewczyna chyba zerwała z chłopakiem, bo tak mu dała z liścia po ryju, że aż pod barem było słychać! – zaśmiała się Klaudia. – I prawidłowo. Ja też bym chętnie zrobiła to samo z moim Bartoszkiem, gdyby nie szkoda mi było ręki. Ale może któraś z moich współtowarzyszek niedoli się poświęci? Zobaczymy. No dobra, już jest okej – dodała, opuszczając ręce. – Pokaż jeszcze tylko jak ta plama… no, spoko, na białym prawie nie widać. Możesz iść.
– Dzięki!
Uwolniona jak ze smyczy Iza szybko wygładziła na sobie zmoczony fartuszek i nie oglądając się na Klaudię, palona wyrzutami sumienia, biegiem ruszyła w stronę wyjścia z zaplecza, starając się nie myśleć o tym, że od zbyt gwałtownych ruchów znów zaczyna jej się kręcić w głowie.
—————————————————————————————————————–
* Je vous remercie bien, Madame… et vous, Monsieur (fr.) – Bardzo pani dziękuję… i panu również.
** Au revoir, Monsieur le patron. Mes félicitations et bonne chance! (fr.) – Do widzenia panu, szefie. Gratulacje i powodzenia !