Anabella – Rozdział CLXIX
Kiedy na schodach umilkły kroki opuszczających kamienicę gości, Iza wróciła do salonu i ze zmęczonym ale pełnym satysfakcji uśmiechem popatrzyła na zastawiony stół, oceniając, że jego posprzątanie nie będzie wymagało dużo pracy. Puste butelki i puszki po piwie, poukładane przez dziewczyny w równy rządek, wymagały jedynie wyniesienia do kuchni, podobnie jak szklanki, kieliszki i miseczki po przekąskach, które należało po prostu włożyć do zmywarki.
„Dobra, zmywaniem zajmę się jutro” – postanowiła, zbierając naczynia ze stołu. – „Teraz tylko wynieść to, wywietrzyć i pościelić łóżko. W sumie nawet tak bardzo nie chce mi się spać… Ależ to była impreza! Lidzia ma rację, ludzie z naszej ekipy są super, jak by nie było, doborowe towarzystwo skompletowane przez najlepszego szefa na świecie. Musimy częściej spotykać się w tym gronie!”
Kiedy po pościeleniu łóżka i uchyleniu okna dotarła z częścią brudnych naczyń do kuchni, jej wzrok od razu padł na blat stołu, na którym stał podarowany jej przez Majka kwiat w glinianej doniczce. Zestawiwszy naczynia przy zmywarce, podeszła do niego zafascynowana i w duchu coraz bardziej ucieszona tym niespodziewanym prezentem. Choć wcześniej kwiat nie budził w niej najcieplejszych uczuć, teraz, gdy z ukochanych rąk otrzymała go na własność, patrzyła nań z zupełnie innej perspektywy.
„Więc jednak od nikogo cię nie dostał” – pomyślała, delikatnie przesuwając palcem wzdłuż jednego z liści. – „Kupił cię sam u jakiegoś kwiaciarza i czekał, aż zakwitniesz, a ty nie chciałeś, uparciuchu? Cóż, skoro tak mu na tym zależy, to teraz spróbujemy u mnie, hmm? Kwiat paproci kwitnie tylko raz w roku, więc z każdym dniem nasze szanse rosną. Będę podlewać cię wodą, w dzień nasłoneczniać, a nocami wystawiać na księżyc… bo może receptą na kwiat paproci jest właśnie odrobina księżycowego światła?”
Uśmiechnęła się ciepło do tej myśli, przywołując przed oczy kilka rozmytych obrazów, które na mocy skojarzenia wychynęły naraz z czeluści pamięci. Tonąca w księżycowym blasku niekoszona łąka na końcu świata… potem ta druga, bliźniacza, na Lipniaku, gdzie kwitły drobne, białe kwiaty o świecących nocą płatkach… księżyc w pełni zaglądający przez okno jej pokoju w Korytkowie… i srebrna tarcza tamtego z Liège, który patrzył na nią oczami Majka.
Księżycowa dusza zawsze wie, gdzie znaleźć swoją drugą połówkę…
Ciche pukanie do drzwi wejściowych sprawiło, że serce gwałtownie skoczyło jej do gardła. Zerknęła na wyświetlacz kuchenki gazowej, który wskazywał godzinę – było już po drugiej. Kto mógł się dobijać o tej porze?
„Przecież chyba nikt z sąsiadów” – pomyślała z niepokojem, cichutko podchodząc do drzwi i nastawiając ucha. – „Po dwudziestej drugiej nie tłukliśmy się aż tak bardzo…”
Światło w przedpokoju było wyłączone, co potęgowało nieprzyjemne poczucie, że oto jest w domu sama w środku nocy, a tam, tuż za drzwiami, stoi ktoś o nieznanej tożsamości i niewiadomych zamiarach. Tak czy inaczej należało zareagować.
– Kto tam? – zapytała, ze stresu ledwo artykułując słowa.
– Iza, to ja, Majk – odpowiedział natychmiast przytłumiony głos zza drzwi. – Otwórz, elfiku.
Fala ulgi i spontanicznej radości zalała jej serce. Bez wahania otworzyła drzwi, za którymi w mroku zamajaczyła jego niepowtarzalna sylwetka z rozczochraną fryzurą.
– Wybacz, skarbie, pewnie cię wystraszyłem – powiedział pośpiesznie Majk, wparowując do środka i przymykając drzwi, by głos nie niósł się po cichej klatce. – Kretyn ze mnie, ale zdaje się, że zostawiłem u ciebie kluczyki od opla… Sprawdzisz? Za cholerę nie mogę ich znaleźć, a jestem pewien, że miałem je w kieszeni.
– Czekaj, zerknę tam – odparła rzeczowo Iza, zawracając w stronę kuchni. – Faktycznie, coś mi się kojarzy… Nie wyciągałeś ich razem z kluczami i twoim zestawem mikro-narzędzi, jak rozpakowywałeś kwiatka?… O, są! – ucieszyła się, wskazując na lodówkę, na której w istocie leżały kluczyki z zawieszką w kształcie litery M. – Patrz! Aż dziwne, że sama ich nie zauważyłam.
– Uff! – odetchnął z ulgą, wchodząc za nią i zgarniając zgubę, którą pośpiesznym gestem schował do kieszeni kurtki. – Jak to mówi moja babcia, chwała Panu! Już się bałem, że wypadły mi gdzieś po drodze, to by była masakra nie z tej ziemi. Jutro bez samochodu byłbym jak bez ręki, w zapasowych dawno siadła mi bateria, musiałbym jeszcze rano jechać ją wymienić. Cóż, skleroza nie boli – podsumował z przekąsem. – To jest jednak święta prawda.
– Co fakt, to fakt – przyznała z uśmiechem. – Z wiekiem coraz gorzej z tobą, szefie.
Majk parsknął śmiechem, lecz w następnej chwili spoważniał i pokręcił głową z dezaprobatą.
– Racja, zbliżam się do połowy czwartej dekady i coraz większa ze mnie oferma, a to już nawet przestaje być śmieszne. Tak czy siak bardzo ci dziękuję i przepraszam za ten idiotyczny najazd, Izula – dodał skonfundowany, pochylając się nad nią i kładąc jej dłoń na ramieniu. – Już myślałaś, że masz nas z głowy, a ja jeszcze wbijam ci z powrotem na chatę i bez sensu straszę przed samym snem. Wybacz staremu sklerotykowi ten faux pas.
– Przestań, jaki faux pas? – zaprotestowała, uszczęśliwiona jego obecnością i dotykiem. – Tylko żartowałam, każdemu przecież zdarza się czegoś zapomnieć. Najważniejsze, że kluczyki się znalazły, ja i tak jeszcze nie kładłam się spać.
– No tak, zamiast spać, ogarniasz po nas bajzel w salonie – pokiwał głową, zerkając na spiętrzone naczynia na blacie zmywarki. – A niech to, zapomniałem… Kolejny dowód na moją starczą niewydolność umysłową. Zostało ci coś jeszcze do sprzątnięcia?
– Tylko puste puszki i butelki. Muszę je wynieść, żeby nie parowały mi resztkami procentów, inaczej do rana nie dam rady wytrzeźwieć! – zażartowała. – Ale to nic wielkiego, Michasiu, dwie minuty i będzie zrobione. Tak naprawdę to wcale nie nabałaganiliście, to była wbrew pozorom bardzo grzeczna impreza.
– Pomogę ci – rzucił stanowczo, kierując się do salonu. – Skoro już tu jestem, to wypada chociaż minimalnie okupić swój występek. Swoją drogą mam nadal twoje zapasowe klucze – zaznaczył – ale nie odważyłem się ich użyć, wolałem zapukać. Jakbym jeszcze o tej porze zaczął gmerać ci kluczem w zamku, mogłabyś dostać zawału albo napadu paniki.
– E tam – uśmiechnęła się przekornie. – Znam doskonały sposób na obronę przed takimi nocnymi intruzami. Zaczaiłabym się w przedpokoju z jakimś ciężkim butem i na wjazd oberwałbyś po głowie tak, że zobaczyłbyś wszystkie gwiazdy.
Majk odwrócił się i spojrzał na nią znacząco, po czym oboje prychnęli śmiechem na wspomnienie spektakularnej sceny z czasów pamiętnej nocnej terapii.
– Oj tak, należałoby mi się – przyznał wesołym półgłosem, zgarniając ze stołu część butelek i starając się przy tym, by za głośno nie szczękały. – Jesteś mi to winna już w podwójnej dawce. Chociaż nie tylko to… Gdzie to niesiemy, elfiku? Do kuchni?
– Do kuchni – skinęła głową. – Te puszki i resztę kieliszków też.
Sama również zebrała część naczyń i oboje przez chwilę kursowali między salonem i kuchnią, w której wkrótce na stołowym blacie stanęła imponująca bateria pustych puszek i butelek po winie.
– Niezły przemiał! – zauważył z rozbawieniem Majk. – No, ale na jedenaście osób to i tak niewiele, Tom pewnie nawet nie poczuł, że cokolwiek wchłonął. Ja w sumie też… i dobrze! Na starość wstrzemięźliwość od używek jest jak najbardziej wskazana. A tak ogólnie, to impreza była genialna, elfiku – mrugnął do niej. – Masz do tego rękę, wiesz? Podobał mi się też pomysł na ostatni toast, taka nutka powagi, a do tego ziarnko tajemnicy. Mam nadzieję, że nie gniewasz się na mnie za to, że częściowo zdekonspirowałem ci Krawczyka? – dodał, zerkając na nią spod oka. – Może trochę z tym przesadziłem, Wika z Klaudią, jak dobrze pogłówkują, mogą się domyślić, o kogo chodzi.
– Nie, nie gniewam się – pokręciła głową Iza, w duchu ucieszona z pochwały. – W sumie nawet trochę głupio było mi wznosić toast za zdrowie Krawczyka i ukrywać przed nimi, że to on. Ale to strasznie długa i skomplikowana historia, więc jak sobie pomyślę, że miałabym wszystko im tłumaczyć i wyjaśniać… Na razie wolę sobie tego oszczędzić, zwłaszcza że nie wiem, jak ta znajomość dalej się rozwinie.
– Jasna sprawa – zgodził się, rozpinając na sobie kurtkę, której nie zdjął po wejściu i ciągle miał na sobie. – Nie pisnę więcej ani słówka na ten temat, dopóki sama nie odkryjesz kart. A niech to szlag, gorąco mi już w tej kapocie… To chyba znak, że muszę stąd spadać. Już i tak bestialsko nadużyłem twojej gościnności.
– Wcale nie – zaprotestowała, przepełniona nagłym pragnieniem zatrzymania go jeszcze choć na chwilę. – Bardzo fajnie, że wróciłeś, przynajmniej pomogłeś mi posprzątać. A że jest ci gorąco, to nic dziwnego, skoro biegasz mi po domu w butach i w zimowej kurtce. Może jeszcze czapkę byś założył, hmm?
Majk roześmiał się, spoglądając na nią z wahaniem, po czym, zachęcony jej przekorną miną i żartobliwym tonem, wyciągnął rękę i chwyciwszy ją za przedramię, bez ostrzeżenia przygarnął do siebie i przytulił.
– Czapki na swoje szczęście dzisiaj zapomniałem – odparł wesoło. – Ale skoro jeszcze mnie nie wyganiasz, skorzystam z okazji i upomnę się o swoje. Powiedz mi uczciwie, niesumienna terapeutko, kiedy ostatnio ładowałaś mi baterię elfikową energią? Hmm? Bo ja już nawet tego nie pamiętam!
Iza z radością pozwoliła mu się przytulić, jednak w następnym momencie odsunęła się i odepchnęła go lekko od siebie.
– O nie, Monsieur! – oznajmiła stanowczo. – Takiej prowizorki to ja nie akceptuję. Albo natychmiast ściągasz tę kurtkę, albo nici z doładowania, jasne? Chcesz mi się tutaj żywcem ugotować?
Rozpromieniona mina Majka wskazywała, że tylko na to czekał. Bez wahania zrzucił z siebie kurtkę, niedbałym ruchem posyłając ją na przedpokojową szafkę.
– I buciory też – zaznaczyła surowo Iza.
– Tak jest, szefowo! – zaśmiał się, schylając się posłusznie, by rozsznurować buty. – Twój rewir, ty wydajesz rozkazy!
Zsunąwszy buty z nóg, wyprostował się i wyciągnął ku niej ramiona, jednak Iza, uszczęśliwiona dotychczasowym sukcesem, wymownym gestem wskazała mu wejście do salonu i nie czekając, podążyła tam jako pierwsza. Majk pokręcił głową z rozbawieniem i ruszył za nią, ogarniając roziskrzonym wzrokiem jej sylwetkę. Więc jednak wieczór cudów jeszcze się nie skończył… I kto by pomyślał? Błogosławiona skleroza, dzięki której zapomniał tych cholernych kluczyków!
Nim zdążył dokończyć myśl, znaleźli się na środku oświetlonego lampką salonu. Dopiero wtedy Iza odwróciła się i tym razem bez oporu postąpiła krok w jego stronę, by wtulić się w jego ramiona. Ogarnął ją nimi natychmiast, ukradkiem muskając ustami jej włosy.
– Niesumienna terapeutka? – powtórzyła jego słowa, starając się nadać swemu głosowi ton wyrzutu i urazy, choć ze szczęścia chciało jej się śpiewać. – A czy szanowny pan zgłaszał mi zapotrzebowanie na doładowanie baterii? Bo ja też jakoś sobie tego nie przypominam.
– Myślałem, że takich bazowych zamówień nie muszę zgłaszać za każdym razem, bo są domyślne – odparł podobnym tonem. – Mówiłem ci milion razy, że bez elfikowej energii daleko nie zajadę. I to się ani trochę nie zmieniło.
– Ani trochę? – podchwyciła z przekorą. – To była przecież metoda terapii w czasach choroby, coś w rodzaju lekarstwa na beznadziejne smutki, plasterka na ranę, czy jak to tam nazwać. A z tej choroby, jak mówisz, już się wyleczyłeś. Więc kiedy człowiek zdrowieje, powinien odstawić lekarstwa.
– Nie ma takiej opcji, elfiku – odparł spokojnie Majk. – Mogę odstawić wszystkie inne, ale nie to. Za bardzo się od niego uzależniłem.
Iza przymknęła oczy, w duchu prosząc Boga, by ta spontaniczna i niespodziewana chwila szczęścia potrwała jeszcze choć kilka sekund dłużej. Wiedziała przecież, jaką naturę miało uzależnienie, o którym mówił – dotyczyło nie tyle jej samej, co po prostu jej bliskości i dotyku, tej zakontraktowanej półtora roku temu niezobowiązującej czułości, której w naturalny sposób brakowało mu na co dzień, a którą w bezpiecznym trybie i pełnym zaufaniu mógł otrzymać tylko od niej. Kiedy przyjdzie „prawdziwa Anabella”, to się oczywiście zmieni… Ale czy to ważne? Po co myśleć o tym na zapas i znów niepotrzebnie szarpać sobie nerwy? To przecież nie będzie jeszcze ani dziś, ani jutro. Dziś wciąż przecież należało do niej! Gdyby tak mogła zatrzymać je na zawsze…
Proszę cię, zatrzymaj ten czas… Zrób w nim chociaż mały wyłom, żeby to cudowne „dzisiaj” jeszcze trochę potrwało, żeby nie skończyło się tak szybko…
Pierś Majka, do której tuliła policzek, była bardzo ciepła, wręcz buchająca gorącem, odniosła też wrażenie, że serce bije mu szybciej niż zwykle. To niewątpliwie przez to, że w mieszkaniu nie zdjął zimowej kurtki i butów, tylko biegał w pełnym rynsztunku z tymi butelkami. Ale to się przecież za chwilę unormuje. Choćby z tego powodu dobrze zrobiła, że go zatrzymała, nie powinien zgrzany wychodzić z powrotem na dwór w takie zimno. Ile mogło być dziś stopni? Niewykluczone, że znów jeden albo dwa poniżej zera.
– Poza tym nie wyleczyłem się ze wszystkiego – podjął po chwili ciszy poważnym tonem. – A co to za lekarz, który za wcześnie odstawia pacjentowi leki?
– Nie ze wszystkiego? – zdziwiła się. – To znaczy?
– Zaraz wszystko ci wyjaśnię – odparł, cofając nagle ramiona i wskazując na okno, na którym zimny podmuch wiatru właśnie wydął firankę. – Ale może najpierw zamkniemy to okno? Mnie jeszcze ciągle jest gorąco jak diabli, ale ty zaraz się przeziębisz. Na dworze na bank jest poniżej zera.
– Ach, jasne, zapomniałam! – poderwała się natychmiast. – Chciałam tylko przewietrzyć przed snem, a zaraz faktycznie ten wiatr wydmucha mi stąd całe ciepło!
Ruszyła do okna, on jednak uprzedził ją, zamknął je stanowczym ruchem i zaciągnął na nie zasłonę. Uznawszy to za dobry pomysł, Iza zrobiła to samo z drugim oknem, po czym oboje stanęli naprzeciw siebie na środku salonu w milczeniu, jakby zawieszeni, wytrąceni z rytmu.
– Będę bezczelny – odezwał się Majk po kilku sekundach ciszy – ale w takich przypadkach trzeba iść za ciosem. Proszę mi powiedzieć, Mademoiselle… Czy pomimo późnej pory wchodzi w grę doładowanie w wersji premium?
Pochwyciwszy w lot, co miał na myśli, uradowana Iza bez słowa wyciągnęła rękę ku jego włosom, jednak tym razem to on pokręcił głową na znak odmowy.
– Tylko bez prowizorki – powiedział cicho, ujmując ją pod łokieć i prowadząc w stronę pościelonego łóżka, by usadzić ją na jego skraju. – Klapnij sobie tu, elfiku, a ja zorganizuję warsztat. Jesteś zmęczona i musisz usiąść wygodnie, a ja przecież nie będę pakował ci się na świeżą pościel w tych brudnych ciuchach… o, tak będzie idealnie.
Mówiąc to, przycupnął na podłodze u jej stóp, umościł się w wygodnej pozycji i ufnym gestem ułożył głowę na jej kolanach, przytulając do nich policzek. Stało się to tak szybko, że Iza ledwie zdążyła nabrać tchu. Ach, szczęście! Niespodziewany okruszek szczęścia, dzięki któremu będzie umiała wysłuchać wszystko, co miał jej do powiedzenia! Z namaszczeniem wsunęła dłonie w jego włosy, przesiewając je powoli przez palce.
– Mmm… – zamruczał z przyjemnością Majk. – I o to chodziło… Dziesięć minut i dam ci spokój, pójdę sobie, a ty położysz się spać, obiecuję. Ale chociaż dziesięć minut muszę, bo ileż można jechać na oparach?… O czym miałem mówić?
– O tym, że nie wyleczyłeś się całkowicie.
– A, tak… Właściwie chodzi nie tyle o wyleczenie, co o to, że ciągle tkwię w zawieszeniu. To się od początku naszej terapii nie zmieniło. Dzięki niej udało mi się wyjść z tamtego starego pata, który latami zżerał mnie od środka, a to już oczywiście wielki krok naprzód, bo pozwolił mi odzyskać nadzieję. Ale przyszłość jednak nie jest pewna, elficzku… Nadal czekam na swoje szczęście i mam świadomość, że w najważniejszej dla mnie sprawie mogę znowu oberwać po łbie. Mówiąc krótko, mój pat nadal trwa – podsumował, przesuwając lekko głowę, by lepiej poddać się ruchom jej dłoni. – I wiem, że musi jeszcze trochę potrwać, chociaż wcale na to nie narzekam. W takiej formie jak teraz pat sam w sobie jest namiastką szczęścia, choćby przez to, że otwiera przede mną możliwości, które, zanim zaczęliśmy terapię, były całkowicie zamknięte.
– Aha – szepnęła Iza.
Odurzona jego bliskością i miękkością jego włosów skupiała teraz na tym, by w najczystszy możliwy sposób, po epikurejsku cieszyć się chwilą, która pewnie za szybko się nie powtórzy. Oczywiście rozumiała, jakiego pata miał na myśli – bo co stanie się z jego nowymi nadziejami, jeśli prawdziwa Anabella nigdy nie przyjdzie? A jednak nie umiała się tym martwić razem z nim. Jak bowiem miała mu powiedzieć, że to, co dla niego było patem, dla niej stanowiło cudowne, wymarzone status quo?
– Chociaż nie… źle mówię – skorygował się po kolejnej chwili namysłu Majk. – One przecież nigdy nie były zamknięte, tylko wtedy jeszcze nie miałem o nich pojęcia. Rzecz w tym, że mogłem się o nich dowiedzieć dopiero wtedy, kiedy zaistniały po temu właściwe okoliczności. A i to trochę mi zajęło… ech, tępy frajer ze mnie! Tak czy inaczej doładowanie elfikową energią to moja bazowa używka, nałóg, z którego nie chcę się wyleczyć. I niech nawet nie przyjdzie ci do głowy, żeby mi tego odmawiać! – dodał ostrzegawczo. – Po wyzdrowieniu odstawia się leki, to prawda, ale jednak co jakiś czas i tak trzeba udać się do lekarza na kontrolę!
Parsknęła śmiechem, uszczęśliwiona tą deklaracją, jednak dla porządku musiała zrobić narzucające się w tym miejscu zastrzeżenie. Nie unikać tchórzliwie tematu, który sprawiał jej ból, bo czy nie tak właśnie ćwiczy się odporność i buduje niezbędną maskę, bez której szybko straciłaby takie chwile jak ta?
– Okej, ale tylko do czasu, kiedy przyjdzie twoja prawdziwa Anabella – zaznaczyła przekornym tonem, choć serce ściskało jej się przy tym na kamień. – Bo wtedy to ona przejmie pełny pakiet funkcji terapeutycznych i zajmie się doładowaniem energii. To chyba oczywiste, szefie?
– Oczywiste i jasne jak słońce – zgodził się pogodnie. – Chociaż ja nie nazywałbym tego przejęciem, a po prostu kontynuacją. Mam na to wielką nadzieję, elfiku, i jestem przekonany, że jeśli przyjdzie co do czego, jakoś się dogadamy z Anabellą.
W jego głosie zabrzmiało rozbawienie podszyte ową specyficzną nutą wzruszenia, która wybrzmiewała w nim zawsze, gdy wymawiał to znaczące imię. Iza nabrała mocniej powietrza w płuca. Oczywiste i jasne jak słońce! Jakby dostała nożem prosto w serce! A z drugiej strony przecież doskonale wiedziała, że to nieuniknione.
– Ale na razie wszystko i tak musi zostać, jak jest – podkreślił. – Przynajmniej do Wielkanocy. Złożyłem przecież na ten czas kawalerskie śluby czystości, a Chudy i Antek razem ze mną, więc jaki dałbym chłopakom przykład, gdybym się wyłamał?
Iza znów parsknęła śmiechem wbrew ściśniętemu sercu.
– Aha, jasne, kawalerskie śluby czystości! – powtórzyła z pobłażaniem, chwytając pełne garście sprężystych kosmyków i czochrając je żartobliwym gestem. – Straszny z ciebie wariat, szefie. Nie dość, że sparodiowałeś nasz pomysł, to jeszcze wciągnąłeś w to dwóch niewinnych współtowarzyszy niedoli. Tylko jeden Tom cię wyczuł i nie dał się przerobić!
Majk pokręcił głową, moszcząc ją wygodniej na jej kolanach.
– Niczego sparodiowałem – odparł z powagą. – Może częściowo zmałpowałem, ale tylko częściowo i nie było w tym żadnej parodii. Mówiłem serio, Iza. Taki układ jest mi bardzo na rękę.
– No tak – zgodziła się. – To rzeczywiście dobry pretekst, żeby ucinać temat, kiedy zaczyna się robić niezręcznie, i sposób na to, żeby dziewczyny ci nie dokuczały.
– E, nie o to chodzi… Takie dokuczanie mi nie przeszkadza, bawię się przy tym tak samo dobrze jak przy matrymonialnych gadkach Justi i spółki. Jestem na to całkowicie odporny, wręcz lubię takie żarty o kajdanach, pantoflarzach… o teściowej…
Urwał nagle, jakby tknięty jakąś myślą, i mocniej przytulił głowę do jej kolan.
– Chociaż na ten ostatni temat chyba nie powinienem sobie żartować – dodał ciszej. – Nie, to głupie… Serio, nie wiem, kiedy oduczę się bycia takim kretynem.
– Dlaczego kretynem? – zdziwiła się Iza. – Nie rozumiem.
– Wiem, że nie rozumiesz. Ale, jak mówi Pablo, lepiej uważać na to, co się mówi, bo los jest pamiętliwy i zawsze nas zweryfikuje. Nieważne, elfiku, to tylko taka mała dygresja – machnął ręką. – Tak czy inaczej, wracając do moich kawalerskich ślubów czystości, ja nie żartowałem. Wszyscy oczywiście myślą, że robiłem sobie jaja, i niech dalej tkwią w tym przekonaniu, ale ja traktuję to poważnie.
– Czyli obowiązuje cię bezwzględna czystość aż do Wielkanocy? – uśmiechnęła się.
– Mhm – pokiwał głową. – Do Wielkanocy albo dłużej, może nawet dużo dłużej, zobaczymy. Pamiętasz mój deal z Bogiem Ojcem? W nim chodziło o coś bardzo podobnego, w pewnym sensie nawet o to samo. Co prawda termin nie był określony, ale główna idea się zgadza.
– To znaczy?
– To znaczy, że taką umowę mam z Wszechmocnym nie od dziś. Obiecałem Mu, że jeśli pomoże mi wyjść na prostą, zrehabilituję się za to, że nie umiałem czekać. Opowiadałem ci o tym poniekąd, kiedy gadaliśmy na końcu świata o Victorze… A propos, słyszałaś, że frajerowi urodziła się córka? – przypomniał sobie, podnosząc głowę, przez co musiała cofnąć palce z jego włosów. – A idiota nawet się tym nie zainteresował?
– Słyszałam – odparła niechętnie. – Ania mi mówiła. Nawet nie chcę tego komentować, przykro mi, jak tylko o tym pomyślę. Ale co do tej rehabilitacji, Majk…
– Możesz tego nie pamiętać, gadałem wtedy milion różnych rzeczy – odparł, znów kładąc głowę na jej kolanach i obejmując ją przy tym obydwoma ramionami wpół. – Wywalałem z siebie, co tylko się dało, a ty jak zwykle słuchałaś tego bełkotu z anielską cierpliwością i w dodatku starałaś się go zrozumieć. Mówiliśmy wtedy o zdradzie ideałów i każde z nas rozumiało to pojęcie inaczej, pamiętasz?
Serce Izy zabiło mocniej na wspomnienie tamtych chwil na końcu świata. Zdrada ideałów… nawracający temat, który fascynował ją i którego jednocześnie się bała.
– Tak… pamiętam – odparła z namysłem. – Chociaż przyznam, że do tej pory nie bardzo rozumiem, co miałeś na myśli.
– Właśnie to, elfiku. To, że powinienem był czekać do skutku. A nie poczekałem.
– Na Anabellę? – szepnęła.
– Mhm. Na moje prawdziwe szczęście, które, jak ufam, nadal jest przede mną. Jeszcze, Izula – poprosił, podsuwając jej pod palce głowę gestem łaszącego się kota. – O tak… kurde, jak ja to uwielbiam… Widzisz, kiedy zawaliła się sprawa z Anią, nie powinienem był zasklepiać się w rozpaczy, zakładać sobie blokad i rzucać się w bagno, tylko dalej czekać i mieć nadzieję. A ja złamałem się jak głupi frajer w połowie drogi, bo wydawało mi się, że już nie mam na co liczyć. Dopiero w ostatnim czasie… można powiedzieć, że na przestrzeni ostatniego roku… dotarło do mnie, że Bóg miał jednak rację. I że kiedy wściekałem się na Niego i obrażałem jak kretyn, On przez cały czas prowadził mnie właściwą drogą.
– Czyli dokąd? – zapytała cicho.
– Do punktu świadomości, w którym jestem dzisiaj. Oczywiście ta droga była długa i trudna, wymagała formatowania księżycowej duszy i roiła się od błędów, które dopiero teraz próbuję powoli naprawiać. Co mi ostatecznie z tego wyjdzie, wie tylko On jeden, ale już sam fakt, że dał mi szansę… Pamiętasz, co mówiłem ci o przebiśniegach i prawdziwej wiośnie?
– Pamiętam – wyszeptała. – I chyba zaczynam już rozumieć tę metaforę. Prawdziwą wiosną jest prawdziwa Anabella?
– Tak. Próbowałem wyjaśnić ci to już kilka razy, ale robiłem to mętnie i nieudolnie, bo najpierw sam musiałem poukładać sobie wszystko w głowie. A to wcale nie było proste. Ciężko się walczy z dogmatami, w które latami bezwarunkowo się wierzyło. Zresztą sama wiesz, jak to jest, prawda?
– O tak – przyznała smutno. – Wiem aż za dobrze.
– Wiesz też, jak po czymś takim smakuje wolność, hmm?
– Wiem… smakuje cudownie.
– No właśnie. A teraz powiedz mi jeszcze jedną rzecz – dodał z zastanowieniem. – Już dawno chciałem cię o to zapytać i nigdy się do tego nie zebrałem. Chodzi mi o tę twoją historię z Miśkiem… Czego w niej żałujesz najbardziej?
Iza zwolniła ruch palców w jego włosach, zastanawiając się nad odpowiedzią, która, kiedy miała jej udzielić w tak krótkim czasie, wcale nie była łatwa do sformułowania. Czego żałowała najbardziej? Na pewno tego, że niepotrzebnie zgodziła się dać mu drugą szansę… ale czy to było w tym wszystkim najgorsze?
– Mam na myśli to, co najbardziej chciałabyś zmienić, gdybyś mogła cofnąć czas – wyjaśnił jej Majk, nie podnosząc głowy. – Zastanów się i odpowiedz mi szczerze.
Iza skrzywiła się. Na pamięć spontanicznie wróciła jej końcowa scena z hotelu Europa i bezczelny dotyk dłoni Michała, tak podobny do tamtego pierwszego sprzed lat… półmroczne wnętrze motelowego pokoju w Małowoli, gdzie to się stało… a potem mgła szarego poranka, kiedy po powrocie do domu leżała na boku skulona pod kołdrą, nieruchomo patrząc w okno. Gdyby mogła wrócić do tamtego momentu i jeszcze raz móc podjąć decyzję…
– Gdybym mogła cofnąć czas, nie pozwoliłabym mu na przekroczenie wiadomej granicy – odpowiedziała, starannie dobierając słowa. – A na pewno nie tak szybko.
Majk pokiwał głową.
– Tak myślałem – szepnął z satysfakcją.
– Tak… tego żałuję najbardziej. Staram się o tym nie myśleć, ale taka jest prawda, a najgorsze jest to, że tego nie da się już naprawić. Okazałam się tak samo głupia i naiwna jak te wszystkie inne dziewczyny, które po kolei zaliczał i odstawiał. Wstyd mi za to okropnie… w jakimś stopniu do końca życia będę się wstydzić, że dałam mu tę satysfakcję.
– Czyli, gdybyś teraz znalazła się w tamtym miejscu i czasie, kazałabyś mu poczekać trochę dłużej? – upewnił się.
– To na pewno. Tak powinnam była zrobić, zresztą czułam to od razu, zaraz po, a nawet jeszcze w trakcie. Ale nie miałam odwagi, żeby mu się sprzeciwić, bo… bo nie chciałam go stracić. Potworna była ze mnie idiotka – pokręciła głową z dezaprobatą. – Dzisiaj aż ciężko mi w to uwierzyć.
Majk, wciąż siedząc na podłodze u jej stóp, podniósł głowę i popatrzył na nią do góry.
– To był twój jedyny raz? – zapytał cicho. – Nie chodzi mi o to, że z Miśkiem, bo to już wiem, ale…
– Jedyny – potwierdziła stanowczo, wycofując ręce z jego włosów. – Z nikim innym nigdy więcej nie byłam tak blisko. Tamten był jedyny i taki kompletnie bez sensu… Ale dlaczego mnie o to pytasz? – dodała zmieszana. – Przecież mówiliśmy o tobie.
– Cały czas mówimy o mnie, elfiku – zapewnił ją łagodnie. – Ani na chwilę nie zeszliśmy z tematu. Przepraszam, że dopytuję cię o takie rzeczy, ale zależy mi, żebyś dobrze zrozumiała, jaka jest natura mojego dealu z Panem Bogiem, dlatego próbuję ci to naświetlić przez pryzmat twojego własnego doświadczenia. To są cholernie delikatne sprawy, ale w trybie terapii możemy przecież rozmawiać o wszystkim, prawda?
Pokiwała głową, starając się uśmiechnąć do jego oczu patrzących na nią uważnie z wysokości jej własnych kolan, na których teraz oparł sobie brodę.
– Powiem ci coś – podjął cicho. – Może to zabrzmi głupio, ale ten twój jedyny raz… ten błąd, który popełniłaś i teraz żałujesz, wcale nie jest taki zupełnie bez sensu. Oczywiście Misiek powinien za to zapłacić urwaniem jaj, bo jak sobie wyobrażę tamtego małego, niewinnego elfika, który za bardzo mu zaufał… Przypomnij mi, ile miałaś wtedy lat?
– Osiemnaście.
– A niech to! – pokręcił głową, zagryzając wargi. – Jeszcze mniej niż Lodzia, kiedy zaczął się koło niej kręcić Pablo… No, mniejsza o to. Ja sam, kiedy przypomnę sobie siebie po każdej takiej akcji, mam podobnego kaca jak ty. I to mimo że jestem facetem, więc niby powinienem być dumny ze swojej kolekcji.
– Mhm. Zwłaszcza jeśli jest większa niż ta, którą zebrał Kacper – wysiliła się na żart.
– No… nie będę się z nim licytował – odparł oględnie, szkicując na wargach lekki uśmiech. – Ale fakt, że tych akcji było dużo, tyle, że nawet ich nie policzę. Problem w tym, że żadna z nich nie uzasadniała się inaczej niż szukaniem chwili zapomnienia, krótkiej przyjemności… a tymczasem wszystko, co ma w życiu jakąś wartość, sprowadza się do umiejętności cierpliwego czekania. Dotarło to do mnie jasno dopiero niedawno. Kto nie umie czekać, ten przegrywa, a na pewno słono za to płaci. Rozumiesz, co mam na myśli, Izuś?
– Chyba trochę rozumiem – odparła ostrożnie, z mimowolną przyjemnością notując to nowe zdrobnienie swojego imienia, które z jego ust padło po raz pierwszy w życiu. – Myślę, że nawet Kacper by to pojął, bo odkąd poznał Kasię, zmieniły mu się priorytety. On nadal nie przyznał się przed nią do swojej kolekcji, wiesz? – dodała z mieszaniną rozbawienia i dezaprobaty. – Wstydzi się.
– Ach, wstydzi się – uśmiechnął się pobłażliwie Majk. – Coś takiego… No właśnie, to jest dokładnie to – dodał poważniej. – Wstyd. Ty wstydzisz się za Miśka, bo nie poczekałaś, aż sprawdzi się na froncie, tylko zaufałaś mu na kredyt. Kacper wstydzi się przed Kaśką za swoją przeszłość, bo on też nie umiał poczekać na to, co ważne, tylko szalał na prawo i lewo i udawał samca alfę. A ja wstydzę się, że, zamiast czekać, zdradziłem moją Anabellę, zanim do mnie przyszła. Zwłaszcza że to jest coś, czego, jak przed chwilą sama powiedziałaś, nie da się już naprawić.
– Rozumiem – szepnęła, kiwając głową.
– Nie da się, bo nie można cofnąć czasu – doprecyzował – i właśnie stąd bierze się ten wstyd. Ale to nie znaczy, że post factum nie można w tym znaleźć sensu… Weźmy twój przykład. Gdybyś ten jeden raz nie poszła na całość z Miśkiem i nie zapłaciła za to cierpieniem, dzisiaj nie rozumiałabyś mnie tak dobrze, jak rozumiesz na podstawie własnego doświadczenia. Oczywiście twój jeden raz ma zupełnie inny ciężar gatunkowy niż wszystkie moje wybryki razem wzięte – zaznaczył. – Bo ty zrobiłaś to z miłości, w zaufaniu do osoby, która była dla ciebie ważna, a ja, wręcz przeciwnie, świadomie i cynicznie taplałem się w błocie, żeby to uczucie w sobie zabić. I dlatego ja wyszedłem z bagna brudny jak świnia, a ty po nocy spędzonej z tamtym durniem zostałaś czysta jak łza.
– Ech… nie przesadzaj – pokręciła głową z niesmakiem. – Ja też się wtedy nieźle utaplałam.
– Nie przesadzam – zapewnił ją ciepło. – Nawet jak się trochę utaplałaś, to błoto szybko z ciebie spłynęło, bo nie miało do czego się przyczepić. Znam cię, elfiku. Jesteś czysta i święta jak anioł, wręcz musisz taka być, bo tylko ktoś taki może posiąść moc leczenia popapranych dusz… Pogłaskaj mnie jeszcze trochę po włosach, dobrze? – poprosił, znów układając głowę na jej kolanach. – Wiem, że dziesięć minut już dawno minęło, ale przerwałaś w połowie, więc twoja strata. Musimy zacząć od nowa.
Iza parsknęła śmiechem, posłusznie wsuwając dłonie w jego włosy.
– Straszny z ciebie manipulant – zauważyła żartobliwie. – Ale skoro taka jest zasada, to cóż… Wygodnie ci chociaż na tej podłodze?
– Wygodnie – pokiwał głową.
– A nie zimno?
– Ani trochę. Zresztą jako mnich asceta muszę ćwiczyć formę.
– Racja! – przyznała z rozbawieniem. – Następnym razem rozsypię tu dodatkowo ze dwa kilo gwoździ, żeby ćwiczenia nie poszły na marne. To do kiedy w końcu obowiązuje cię ten status?
– Status mnicha?
– Mhm. Że minimum do Wielkanocy, to już wiem, ale powiedziałeś, że być może dużo dłużej. Czyli?
– To zależy od okoliczności. Głównie od tego, kiedy udzielisz mi autoryzacji na zmianę stanu cywilnego.
– Ależ w każdej chwili, szefie! – zapewniła go wesołym tonem, choć serce znów ścisnęło jej się na kamień. – Musisz tylko zgłosić zapotrzebowanie. A tak na serio? – dodała poważniej, odgarniając mu włosy ze skroni.
– Na serio, Iza – odparł równie poważnie. – To jest właśnie sedno mojego dealu z Bogiem Ojcem. Żadnych przedmałżeńskich łajdactw, nawet z przyszłą żoną. Inne zresztą i tak by nie wchodziły w grę.
Iza skamieniała w bezruchu z pełnymi garściami jego włosów. Uśmiechnął się, mocniej przytulając policzek do jej kolana.
– Nie przerywaj, bo znowu będziesz musiała zacząć od nowa! – ostrzegł ją wesoło. – I jak tak dalej pójdzie, nie uwolnisz się ode mnie aż do rana! Tak, elfiku – podjął ciszej, kiedy znów poczuł ruch jej palców we włosach. – Obiecałem Bogu właśnie taką rehabilitację. Wcześniej nie mogłem się przełamać, żeby ci o tym opowiedzieć, ale dzisiaj, skoro weszliśmy w trybie terapii w takie mocne tematy, jest do tego okazja. Chciałem, żeby to było coś trudnego, prawie niemożliwego do dotrzymania, bo tylko takie obietnice są warte stawki w wielkiej grze. I mam cichą nadzieję, że On to zaakceptował.
Iza słuchała w milczeniu, gładząc jak automat jego włosy, w poczuciu coraz większego chaosu w głowie. Dlaczego obraz sytuacji, który powinien wyłaniać się z jego słów coraz wyraźniej, z każdą rozmową wydawał jej się coraz mętniejszy? Jak układanka, w której każdy kolejny element wbrew logice pasował coraz mniej.
– Mówiłem ci już, że to jest układ paradoksalny – ciągnął Majk. – Jeśli dostanę to, czego pragnę, dotrzymanie dealu stanie się takim wyzwaniem, że nie wiem, jak mu podołam. Facet to jednak cholernie słabe stworzenie, ale o to właśnie chodzi, żeby było ciężko, na tym to ma polegać. A z drugiej strony na razie to i tak tylko teoria palcem po wodzie pisana… Stary dureń ze mnie, wiem – uśmiechnął się lekko. – Dureń, tchórz i hipokryta, a do tego coraz miększa galareta, chociaż z wierzchu próbuję trzymać fason. Ciężko jest ćwiczyć umiejętność czekania, kiedy z racji wieku każdy dzień jest na wagę złota, ale wolę to, niż jakiś głupi, nierozważny falstart, który raz na zawsze wypruje mnie z nadziei.
Palce Izy, pełne kłębów jego włosów, na chwilę zacisnęły się na nich mocniej, jakby chciała się ich przytrzymać. Nadzieja! Znowu ta nadzieja! Czy to nie podłe z jej strony, że tak bardzo nie lubiła w jego ustach tego słowa?
– Tak czy siak, cieszę się, że ci o tym powiedziałem – podsumował. – W ogóle mam wrażenie, że powolutku nadrabiamy różne zaległości, chociaż nadal mamy za mało czasu na terapię. A co ze mną będzie, jak wyjedziesz na całe cztery tygodnie do Belgii? Nawet nie chcę sobie tego wyobrażać… Hej, elfiku – dodał, podnosząc kontrolnie głowę i zerkając na jej zamyśloną twarz. – Nic nie mówisz. Pewnie jesteś śpiąca i zmęczona, a ja…
– Nie, nie! – zaprotestowała pośpiesznie, wczepiając mocniej palce obu dłoni w jego włosy i zmuszając go, by znów położył głowę na jej kolanach. – Przestań, Michasiu. Nie jestem śpiąca ani zmęczona, po prostu słucham cię i staram się zrozumieć.
– Okej – szepnął, posłusznie poddając się jej gestom. – Nie gniewaj się, Izula… Wiem, że gadam jak porąbany i zapodaję ci jeden po drugim dysonanse poznawcze z piekła rodem, ale nie przejmuj się tym. To tylko tak, żeby wyrzucić z siebie różne myśli… nie przywiązuj do tego wielkiej wagi. Po prostu jeszcze minutkę pogłaskaj mnie po włosach, dobrze? Wszystkie metody terapii są świetne, ale ta jednak nie ma sobie równych. Nawet najpoważniejsza rozmowa się do niej nie umywa.
Iza uśmiechnęła się, przesiewając przez palce ukochane kosmyki, miękkie i sprężyste, jedyne w swoim rodzaju. To była prawda – nic nie mogło umywać się do tej niewinnej pieszczoty, która od początku łączyła w sobie wszystko, co najważniejsze. Ciepło ludzkiego dotyku, ziarno życzliwej uwagi i zrozumienia, a do tego to niezwykłe poczucie zjednoczenia… jakby w tym drobnym przyjacielskim geście naprawdę łączyły się połówki księżycowych dusz. To rzeczywiście nie słowa, ale właśnie ów dotyk był kwintesencją terapii, przepustką do otwierania serc, zdejmowania masek i pokonywania niepotrzebnych sentymentalizmów. Czysty, pozbawiony zmysłowych podtekstów dotyk obopólnego zaufania…
Nagle, bez udziału woli, przed oczami wyświetliła jej się scena z urodzin w domu Majka, kiedy razem pili burgunda, a on poprosił, żeby położyła się przy nim i przytuliła. A gdyby tak teraz… znowu… Zadrżała na tę wizję jak osika, a całe jej ciało przeszył znajomy, przyjemny prąd. Uff! Oby tylko on tego nie zauważył!
Na kolanach, przez warstwę tkaniny spódnicy, w której znów ukrył twarz, wyczuwała ciepło jego oddechu, który teraz zdał jej się tak gorący, że niemal parzył. Jej wzrok padł na rozłożoną na kanapie pościel, która jasnymi barwami i fakturą przypominała tamtą… Oto ta druga scena. Leżący przed nią na łóżku uśpiony Majk z obnażonym torsem i poła szlafroka, którą przygniótł tak, że nie dało się jej naciągnąć, by go okryć. I jej własna dłoń, która spoczęła na jego piersi, przyklejając się do niej niczym klej superglue.
O nie, nie myśleć o tym! Wymazać to sprzed oczu i przede wszystkim trzymać na wodzy wyobraźnię, nie pozwolić jej się rozhulać. Bo w świecie wyobraźni, gdzie wszystko jest możliwe, nie zważałaby na te wszystkie deklaracje, deale i blokady… nie obchodziły jej żadne śluby kawalerskie czy panieńskie… W świecie wyobraźni, gdzie on kochałby ją tak jak ona jego, nie wahałaby się nadużyć jego zaufania, lecz rzuciłaby się w tę wirującą przepaść, by choć raz móc poczuć, jak to jest… Jak to jest być jego Anabellą.
Przycupnięty u stóp Izy, z twarzą wtuloną w fałdy jej spódnicy Majk rozkoszował się dotykiem jej palców, który działał na niego jak narkotyk. Doskonale wiedział, że już dawno przegiął z tym doładowaniem, że co najmniej od kwadransa nie powinno go tu być, że w karygodny sposób nadużywał jej życzliwości i dobroci – lecz cóż z tego, skoro nie miał motywacji, by to przerwać? Jakby całkowicie stracił siłę we wszystkich mięśniach, jakby zapadł w sen na jawie, w którym mimo dobrych chęci człowiek nie może w żaden sposób się poruszyć. Jego rozum krzyczał dość!, lecz co mógł mieć do powiedzenia, kiedy dusza w odpowiedzi wyła jeszcze!?
Jeszcze. Jeszcze jedna sekunda… albo dwie… trzy, cztery… minutka, może dwie… trzy… Jeszcze, jeszcze, jeszcze! Jakiż nieziemski pierwiastek musiały kryć w sobie jej palce, skoro w przeciągu półtora roku wyleczyły bez śladu wszystkie rany w jego duszy! Ten delikatny, cudownie ciepły dotyk rozpoznałby chyba nawet w trumnie, bo tylko ona jedna umiała tak dotykać. Tak czysto, tak ufnie, a jednocześnie tak zmysłowo, choć niewątpliwie sama o tym nie wiedziała. Pieszczota jej palców we włosach w ciągu paru minut rekompensowała mu wszystko… każdą frustrację, każde niepowodzenie, każdy aspekt życiowego niespełnienia, od którego dziś, jako prawie trzydziestopięcioletni mężczyzna, prawie pękał w szwach. I miałby ryzykować, że to straci?
Oto dziś kolejny raz miał na końcu języka słowa, które pragnął jej wykrzyczeć, a wraz z nimi pytanie, którego nigdy nie odważył się jej zadać, choć od dawna krążył wokół niego jak bezmózgi sęp. Pójść va banque i wyprowadzić ją wreszcie z tego stanu nieświadomości, który, choć z jednej strony uroczy, z drugiej niemal doprowadzał go do szału. Zaryzykować, powiedzieć to wprost, a potem zamknąć oczy, tak jak teraz, i z pokorą czekać na jej wyrok. Byłaby na pewno zaskoczona, zmieszana, może nawet przerażona, ale przynajmniej musiałaby spojrzeć na niego jak na mężczyznę, którego chyba jeszcze nigdy nie zdarzyło jej się w nim dostrzec. Jak ona to powiedziała na samym początku?
Z mojej strony nie ma takiego niebezpieczeństwa i nigdy nie będzie… To nas nie poróżni. Wszystko inne może tak, ale to na pewno nie.
Czy zresztą on sam nie założył wówczas tej blokady? Zadbał przecież o to świadomie i z premedytacją, jak idiota, który sam pod sobą kopie dołek, mimo że już wtedy wyczuwał szóstym zmysłem niezwykłą moc tej niepozornej dziewczyny. Lecz skąd mógł wiedzieć, że to właśnie na nią czekał? Szeregowa kelnerka w jego knajpie, studentka z jakiegoś Korytkowa, w dodatku młodsza od niego o pół pokolenia! Uświadomił mu to dopiero czas i ten oto dotyk jej palców we włosach… taki jak teraz… cudowny, uzależniający i niemożliwy do podrobienia, jedyny taki na świecie. I znowu – miałby ryzykować, że go straci? Zwłaszcza kiedy dopiero co zrobił jej filozoficzny wykład na temat cierpliwego czekania?
Poczekać – nie było lepszej opcji. Zadowolić się statusem przyjaciela i poczekać jeszcze trochę. Nie za długo, bo długo już zresztą nie wytrzyma, ale chociaż do tej Wielkanocy, żeby dać jej czas na ochłonięcie po traumie z Miśkiem i spokojne postawienie się do pionu. Miała do tego prawo, a on musiał je uszanować i poczekać, aż będzie gotowa na nowo otworzyć serce. Poczekać cierpliwie, w międzyczasie dalej zaskarbiając sobie jej zaufanie, i tylko czasem wtrącić w rozmowę jakąś aluzję, taką, jakich od kilku miesięcy wtrącał już dziesiątki, wprawdzie na razie bez skutku, ale przecież kropla drąży kamień… Dać jej pojechać do Liège, żeby mogła odetchnąć i zmienić klimat, zresztą może wtedy, będąc daleko, zatęskni za nim inaczej niż zwykle? A kiedy przyjdzie właściwy moment, odkryć karty i wreszcie po nią sięgnąć, w razie potrzeby stając do otwartej walki z każdym rywalem, jaki tylko nawinie się pod rękę. Zwłaszcza że póki co żadnego rywala nie było, odkąd ten najgroźniejszy, Bogu dzięki, sam się wyeliminował.
Ach, te jej paluszki! Jakiż był w nich ogień, ile zmysłowego ładunku, z którego sama nie zdawała sobie sprawy! Gdyby mógł mieć to na co dzień, chyba oszalałby ze szczęścia! Dziki ogień zmysłów połączony w jedno ze świętym płomieniem domowego ogniska… a przy nim ona, przeczysta westalka, jego opiekunka i strażniczka.
Jeszcze… wyproszona minuta minęła już dawno, ale skoro ona nie protestowała, to niech tak zostanie. Niech dalej gładzi go po włosach, bawi się nimi i dotykiem palców rozbudza jego zmysły. Niech działa mu na wyobraźnię, która, nie mając ograniczeń, dopuszcza każdy obraz, również ten. Obraz jej ciała pozbawionego seledynowej koszulki z falbankami… prześwietlonego na wskroś blaskiem księżyca, promieniującego w ciemności najczystszą bielą podobną do fosforyzującego światła kwiatów na niezapomnianej łące… Uuu, a niech to! Dobra, wystarczy. Mnich asceta, śluby kawalerskie, deal z Wszechmocnym. I koniec tematu, do cholery!
– Dziękuję ci za doładowanie, elfiku – powiedział, podnosząc głowę z jej kolan i odsuwając się tak, że musiała wyplątać dłonie z jego włosów. – Przyszedłem tylko po kluczyki, a zostałem na prawie godzinę, zatankowałem do pełna i teraz serio czas się zbierać. Przecież musisz w końcu iść spać. Jesteś już naprawdę wykończona – dodał, zerkając na jej dziwnie rozpaloną twarz i gorączkowo błyszczące oczy. – Dobrze się czujesz, skarbie?
– Tak, tak… wszystko w porządku – odparła wymijająco, wygładzając fałdy spódnicy. – Chyba tylko trochę odzywa się to wino, w sumie sporo dzisiaj wypiłam… Ale to zaraz przejdzie, Michasiu. Masz rację, powinnam się już położyć.
Majk natychmiast poderwał się do pionu, Iza poszła za jego przykładem.
– A niech to diabli, przeholowałem – stwierdził, zmierzając do przedpokoju, gdzie natychmiast zabrał się za zakładanie butów. – Już się wynoszę, Izula, wybacz staremu frajerowi to nadużycie. Ja zresztą też muszę się chwilę przespać, bo rano jadę zawieźć babci do szpitala świeże ciuchy. Dzisiaj dostałem ochrzan, że ich nie dowiozłem, a nie dowiozłem, bo za późno wrzuciłem do pralki i nie zdążyły wyschnąć. Aha, zapomniałem, masz od niej pozdrowienia – dodał, podnosząc się do pionu i sięgając na wieszak po kurtkę.
– Dziękuję – uśmiechnęła się Iza, która w międzyczasie zdążyła już dojść do siebie i wyglądała całkiem normalnie. – Ty też pozdrów ją ode mnie przy jakiejś okazji. Jak się teraz czuje?
– Coraz lepiej. Pod koniec przyszłego tygodnia może wypiszą ją do domu, ale to nie jest jeszcze pewne, dowiemy się koło środy. No i zobaczymy, co dalej, bo po takiej operacji nie może być w domu sama, ktoś musi jej pomagać, dopóki całkowicie nie dojdzie do siebie.
– To oczywiste – przyznała. – Jak to rozwiążecie?
– Są dwie opcje – odparł, zarzucając na siebie kurtkę i sprawdzając w kieszeni, czy na pewno ma wszystkie klucze i telefon. – Albo na kilka tygodni przeprowadzi się do mnie, albo moi rodzice zabiorą ją do siebie na Podkarpacie. U mnie już kiedyś mieszkała, też po zabiegu w szpitalu, ale to była mniej poważna sprawa, poza tym była młodsza i czuła się lepiej niż teraz. Mnie często nie ma w domu, więc w jakimś stopniu musiałaby radzić sobie sama, a nie wiadomo, ile będzie miała siły, niewykluczone, że nawet odgrzanie sobie żarciówki okaże się dla niej problemem. Z kolei u moich staruszków miałaby dużo lepsze warunki, bo zajęliby się nią całodobowo i miałaby pełną obsługę, poza tym mogłaby dużo przebywać na świeżym powietrzu i spokojnie przechodzić rekonwalescencję. Jest tylko jeden problem. Musiałaby jakoś tam dojechać, a wieźć ją dwieście kilometrów tuż po wyjściu ze szpitala to jednak ryzykowna gra.
– No tak – pokiwała głową. – Ewentualnie można by jej załatwić jakąś stałą opiekunkę tu na miejscu, w jej mieszkaniu.
– Mhm, myśleliśmy o tym z ojcem, ale ona nie chce obcych ludzi w domu. To jest mimo wszystko bardzo stanowcza starsza pani, ma swoje zasady, a nam ani w głowie je łamać.
– Jasne – szepnęła, wspominając dystyngowaną postać pani Ireny.
– Tak czy inaczej postaramy się zorganizować tak, żeby było dobrze. Moja mama przepada za babcią i wiem, że wolałaby zabrać ją do siebie, zamiast zostawiać na pastwę swojego nierozgarniętego syna, więc kombinują z ojcem, jak by tu skołować jakiś bezpieczny transport. Zdaje się, że niezbyt mi ufają – dodał, rozkładając ręce. – Ani jako kierowcy, ani tym bardziej jako sanitariuszowi, dla nich chyba ciągle jeszcze jestem nastoletnim oszołomem bez grama rozumu.
Iza parsknęła śmiechem.
– I w sumie mają w tym sporo racji, co udowodniłem w praktyce chociażby dzisiaj – podsumował, ujmując ją pod łokieć i przyciągając do siebie. – Przynajmniej jeśli chodzi o rozum. No, chodź tu jeszcze na chwilę, elfiku, przytul się na pożegnanie, a potem wykop mnie ze swojego terytorium, zanim znowu coś odwalę.
– I zanim po raz drugi ugotujesz się w tej kurtce – dodała, wtulając się w jego ramiona. – No to już, miło było mi cię gościć, szefie, ale teraz wynoś mi się stąd i wracaj do domu! Tak dobrze? – podniosła na niego oczy z uśmiechem. – Czy mam złapać za szczotkę na kiju i wykurzyć cię stąd siłą?
Majk roześmiał się, ostrożnym ruchem ręki przeciągając po jej włosach. Były gładziutkie i jak zwykle równo uczesane, w świetle przedpokojowej lampy lśniły jak ciemny jedwab.
– Nie, na lanie miotłą od wiedźmy jednak wolę się nie narażać – odparł wesoło, puszczając ją i wycofując się ku drzwiom. – Nie jestem pewien, czy uszedłbym z tego z życiem, a póki co jeszcze mi ono miłe. No, trzymaj się, kochanie – dodał ciepło. – Jeszcze raz ci dziękuję i do zobaczenia jutro wieczorem w robocie. A impreza była w dechę! – podniósł w górę kciuk. – Mes félicitations et bonne nuit, Mademoiselle!
Mówiąc to, uchylił drzwi, wysunął się na korytarz i skinąwszy jej na pożegnanie ręką, nim zdążyła cokolwiek odpowiedzieć, zniknął w egipskich ciemnościach obskurnej klatki schodowej. Iza cichutko zatrzasnęła drzwi, zasuwając je na zamek.
– Merci, Monsieur – szepnęła, opierając o nie czoło. – Et bonne nuit… mon amour.