Anabella – Rozdział CLXXI

Anabella – Rozdział CLXXI

Po godzinie szesnastej kadra Anabelli uległa częściowej zmianie – na barze Kamilę zastąpiła Wiktoria, której asystowała wciąż przyuczająca się do roli barmanki Iwona, zaś do grona pracujących przy obsłudze stolików kelnerek dołączyły Ola i Lidia. Ich wsparcie było już zresztą konieczne, bowiem sala była prawie pełna, a kolejni klienci, głównie w wieku studenckim, ciągnęli całymi chmarami, obsiadając ostatnie wolne miejsca. Uwijająca się w sektorze C Iza, metodycznie odrzucając kłębiące się w głowie nieprzyjemne myśli, w stu procentach skupiała się na pracy, która poprzez swój rutynowo powtarzalny charakter nie pierwszy raz działała jej uspokajająco na nerwy.

– Cześć, dla nas po piwie, czyli razem osiem – zamówiła w imieniu całej grupy siedzącej przy łączonych stolikach znana Izie z widzenia klientka, o której wiedziała tylko, że ma na imię Renata. – I trzy paczki chipsów, tak, chłopaki? Czy lepiej weźmy cztery?

– Ja bym wzięła frytki – odezwała się jedna z jej koleżanek.

– O, ja też! – zawołało naraz trzech chłopaków, na co wszyscy wybuchli zgodnym śmiechem.

– No to osiem piw, cztery razy frytki i dwie paczki chipsów – podsumowała Renata.

– Jakie piwo? – zapytała rzeczowo Iza. – Lane do kufla, w puszce czy w butelce?

– Może być lane – machnęła ręką dziewczyna, zerkając po swoich towarzyszach. – Co nie? Tutaj mają bardzo dobre, a jest tańsze niż to w puszkach.

Tego rodzaju negocjacje, których wynik Iza skwapliwie zapisywała na bloczku do notatek, by następnie przekazać zamówienie Wiktorii i dziewczynom w kuchni, powtarzały się niemal przy każdym stoliku, zwłaszcza tam, gdzie zasiadało większe towarzystwo. Gwar rozmów panujący na sali, wybuchające tu i ówdzie salwy śmiechu i charakterystyczny dla lokali gastronomicznych brzęk szklanych i porcelanowych naczyń tworzyły w jej uszach znajomą harmonię, która nie tylko jej nie przeszkadzała, ale wręcz dawała coś w rodzaju poczucia bezpieczeństwa. Bo to właśnie tu, pośród przepełnionych stolików na półmrocznej sali, czuła się tak bardzo u siebie, prawie jak w domu. Czy cokolwiek mogło to zmienić? Cokolwiek i kiedykolwiek… Nie wyobrażała sobie takiej opcji.

Po obsłużeniu grupki Renaty i jeszcze kilku innych stolików zebrała opróżnione, brudne naczynia z całego sektora, za który była dziś odpowiedzialna w ramach zastępstwa za Gosię, i z przepełnioną tacą skierowała się w stronę baru, po drodze natykając się na Lidię.

– Iza, Wika cię woła – rzuciła ta z daleka. – Jakiś facet do ciebie.

– Do mnie? – zaniepokoiła się Iza.

Odruchowo zerknęła w stronę baru, starając się wychwycić wśród tłumu jakąkolwiek znajomą sylwetkę, jednak nie zauważyła nikogo takiego.

– Właściwie to do szefa – dodała wyjaśniająco Lidia, skręcając w stronę sektora A z tacą pełną filiżanek z dymiącą kawą. – Ale jego jeszcze nie ma, więc do ciebie. O tamten pan, widzisz? – wskazała jej dyskretnym ruchem głowy. – Ten siwy ze sztywną nogą.

Rzeczywiście, tuż przy barze, obok obsługującej klientów Wiktorii, stał wysoki mężczyzna w wieku około sześćdziesięciu lat, z krótko ściętymi włosami, które, podobnie jak lekki zarost, jaki miał na twarzy, były nie tyle siwe co białe jak mleko. Przez przedramię miał przerzuconą ciemną puchową kurtkę, którą musiał zdjąć z siebie po wejściu na salę, gdyż w lokalu w porównaniu do ujemnej temperatury panującej na zewnątrz było nie tylko ciepło, ale wręcz gorąco. Kiedy poruszył się, ustępując miejsca jakiemuś przepychającemu się do baru chłopakowi, Iza dostrzegła, że jego lewa noga, wyprostowana w nienaturalnie sztywnej pozycji, była niesprawna, choć nie wspierał się na żadnej kuli. Tak czy inaczej nie miała wątpliwości, że widzi go tu pierwszy raz, to zaś sprawiło jej mimowolną ulgę. Zdecydowanym krokiem podeszła do baru, ostrożnie odstawiając na blat zapełnioną naczyniami tacę.

– Zaraz to zabieram, Wika! – zapewniła szybko barmankę, która wskazała jej wymownym spojrzeniem gościa. – Tak, wiem – skinęła głową, zniżając głos. – Już się nim zajmuję.

Po czym, przybrawszy służbową minę, odwróciła się do niego, obiema dłońmi wygładzając na sobie kelnerski fartuszek.

– Dzień dobry, czym mogę panu służyć? – zapytała grzecznie.

Mężczyzna, w którego zachowaniu widać było lekkie zniecierpliwienie, natychmiast przeniósł na nią wzrok, ona zaś poczuła, że uginają się pod nią kolana.

„O Boże…” – szepnęło coś w jej zdumionej duszy.

Z pokrytej śnieżnym zarostem i bruzdami lekkich zmarszczek twarzy patrzyły na nią stalowoszare oczy Majka. Nie, to nie było złudzenie, były identyczne! Czy to znaczyło?… czyżby ten pan?…

– Witam panią – odparł uprzejmie. – Rozumiem, że pani Izabella?

– Tak – odparła, z trudem otrząsając się z pierwszego szoku. – Izabella Wodnicka.

– Wojciech Błaszczak – wyciągnął ku niej rękę, a w jego oczach pojawiły się ciepłe błyski. – Miło mi, sporo dobrego słyszałem o pani. Jak pani już pewnie się domyśla, jestem ojcem dzięcioła, który prowadzi tę knajpę. Nie wie pani, gdzie on się, do jasnej cholery, podziewa i dlaczego nie odbiera telefonu?

Nadal oszołomiona Iza posłusznie podała mu rękę, notując, że jego głos i sposób mówienia również w pewnych nutach przypominały Majka. Wprawdzie oprócz oczu i głosu właściwie nie byli do siebie podobni, jednak to w zupełności wystarczało, by owo niespodziewane spotkanie zaparło jej dech w piersiach. A więc nie myliła się, to był jego ojciec! Lecz co tu robił, skoro mieszkał dwieście kilometrów stąd, pod Rzeszowem? Czyżby, nie daj Boże, w ich rodzinie stało się coś złego?

– Szef załatwia sprawy na mieście – odpowiedziała, patrząc na niego z niepokojem. – Ma jakieś ważne spotkanie, uprzedzał, że przez jakiś czas może go nie być pod telefonem, ale niedługo powinien tu wrócić. Mówił, że będzie najpóźniej o osiemnastej.

– O osiemnastej! – pan Błaszczak ze zniecierpliwieniem zerknął na wiszący nad barem zegar, który wskazywał dopiero siedemnastą sześć. – Niech sobie nie stroi żartów, nie mam czasu tyle na niego czekać! Miał szczeniak być pod telefonem o każdej porze dnia i nocy, a jak raz faktycznie go potrzeba, to oczywiście cisza w kosmosie. Ech… przepraszam panią – odetchnął i pokręcił głową. – Zdenerwowałem się. Bez Michała nie dam sobie dzisiaj rady, ale to przecież nie powód, żeby pani niewinnie zbierała za niego bęcki.

– Nic nie szkodzi – zapewniła go łagodnie Iza. – Chciałabym raczej jakoś panu pomóc… Może spróbuję zadzwonić do niego z mojego telefonu?

– Niech pani spróbuje – zgodził się bez wahania.

– Tylko że mam go na zapleczu – dodała niepewnie. – Pójdzie pan ze mną do gabinetu? Jeśli trzeba będzie dłużej poczekać, to tam będzie panu wygodniej.

– Dobry pomysł – skinął głową. – Tu rzeczywiście macie ścisk i wrzask jak na chińskim targu, własnych myśli nie słychać.

Uśmiechnęła się i wskazawszy mu uprzejmym gestem drogę na zaplecze, ruszyła przodem, specjalnie idąc powoli, by mógł za nią nadążyć, utykał bowiem wyraźnie na chorą nogę.

– Niestety nie poruszam się z prędkością światła – zauważył z humorem, kiedy gwar restauracyjnej sali przycichł za ich plecami. – Proszę wybaczyć staremu inwalidzie. Długo pani już pracuje u Michała?

– W styczniu miną dwa lata – odpowiedziała grzecznie.

– Dwa lata – pokiwał głową. – Całkiem przyzwoity staż. Słyszałem o pani od mojej matki, podobno trzyma pani w ryzach cały ten interes – ruchem dłoni wskazał przestrzeń wokół – a pętak liczy się z pani zdaniem jak z wyrocznią. Dlatego chętnie przystaję na to, żeby zadzwoniła pani do niego ze swojego numeru. Bo jeśli okaże się, że tylko ode mnie nie odbiera, to wolałbym nie być dzisiaj w jego skórze.

– Nie wierzę, że mógłby celowo nie odbierać od pana telefonu – zapewniła go Iza, zapraszającym gestem otwierając przed nim drzwi do gabinetu. – Proszę, niech pan wejdzie… Myślę, że dzisiaj po prostu tak się niezręcznie złożyło, pewnie nie spodziewał się, że może pan zadzwonić. Proszę… a nie, zaraz! – zatrzymała go stanowczym gestem ręki. – Niech pan chwilę poczeka, wysunę tylko ten fotel.

Mówiąc to, okrążyła biurko i kilkoma zwinnymi ruchami wyprowadziła zza niego obrotowy fotel szefa, który ustawiła na środku pomieszczenia.

– Bardzo proszę, niech pan sobie usiądzie – zachęciła go, jednocześnie wyciągając telefon z odłożonej na krzesło torebki. – To najlepszy mebel do siedzenia, jakim tu dysponujemy. A ja już dzwonię do szefa.

– Niepotrzebnie pani to wyciągała – pokręcił głową pan Błaszczak, jednak posłusznie zajął miejsce w fotelu, ułożył kurtkę na kolanach i z ulgą rozprostował przed sobą obie nogi. – Ale skoro już, to chętnie chwilę odsapnę. Bardzo pani dziękuję.

Uśmiechnęła się tylko w odpowiedzi, podnosząc do ucha aparat, w którym w międzyczasie już zdążyła wybrać numer Majka. Niestety – po kilku długich sygnałach oczekiwania na połączenie, uruchomiła się poczta głosowa.

– Nie odbiera – westchnęła, odkładając telefon na blat biurka. – Albo nie może, albo ma wyciszony telefon. Chyba nie ma innego wyjścia, niż poczekać tutaj, aż wróci. Może napiłby się pan czegoś w międzyczasie?

Ojciec Majka zagryzł wargi i pokręcił głową z mieszaniną dezaprobaty, zafrasowania i rezygnacji.

– A niech go! – mruknął. – Owszem, poproszę szklaneczkę wody, jeśli to dla pani nie problem… Nie mogę czekać nie wiadomo ile, piętnaście, góra dwadzieścia minut tak, ale, na litość Boską, nie więcej! Przyjechałem tu z kierowcą z transportu medycznego – wyjaśnił ponuro. – Moja matka, jak pani zresztą wie, niedawno miała operację i jest w szpitalu, ale właśnie wychodzi, a na rekonwalescencję chcemy z żoną zabrać ją do nas. Nie wiem, czy Michał wspominał pani o tym?

– Tak, wspominał – pokiwała głową zajęta nalewaniem wody do szklanki Iza, w duchu przepełniona ulgą, że chodziło tylko o to i że jednak nie stało się nic złego.

– Mogłaby zostać u niego, gdyby była w lepszej formie – ciągnął pan Błaszczak – ale tym razem jest naprawdę bardzo słaba i przez kilka tygodni będzie potrzebowała całodobowej opieki. On jej tego nie zapewni, bo lata gdzieś całymi dniami jak opętaniec, a my z kolei bardzo chętnie się nią zajmiemy. Problemem jest tylko transport, bo to jednak dosyć daleko, a mama nie powinna tuż po szpitalu jechać w taką długą drogę, zwłaszcza na siedząco i bez opieki medycznej… O, dziękuję pani – uśmiechnął się, przejmując z jej rąk szklankę z wodą, którą podała mu uprzejmym gestem. – Dlatego od paru dni rozglądałem się za różnymi możliwościami, no i dzisiaj rano udało mi się załatwić od ręki prywatny transport medyczny, taki z kierowcą, pielęgniarzem i łóżkiem dla pacjenta. Akurat ktoś odwołał usługę, więc mogłem wskoczyć na jego miejsce. Rzecz w tym, że załoga jest dostępna tylko dzisiaj, wieczorem muszą wrócić do Rzeszowa, dlatego od rana wydzwaniałem do szpitala, żeby załatwić mamie wypis, bo gdyby jej nie puścili, to bez sensu byłoby tłuc się do Lublina, prawda?

– Oczywiście – przyznała Iza, przysuwając sobie krzesło i siadając obok. – Ale nie powiadomił pan o tym Maj… Michała? Wydaje mi się, że rano był pod telefonem. Widziałam go parę godzin temu i nic o tym nie wspominał, miał zupełnie inaczej zaplanowany dzień, a jestem pewna, że gdyby wiedział, pomoc panu i babci byłaby dla niego priorytetem.

– Racja, to był poniekąd mój błąd – przyznał mężczyzna. – Nie chciałem go alarmować i robić niepotrzebnego zamieszania, dopóki wszystkiego nie potwierdzę. No, a kiedy wreszcie udało mi się załatwić mamie ten wypis, ustalić z żoną plan i mogłem ruszać w drogę, to on jak na złość już nie odbierał.

– Mam nadzieję, że ten problem zaraz się rozwiąże – odparła pocieszająco.

– Też na to liczę, inaczej nie siedziałbym tutaj bezczynnie – odparł z ponurą miną, upijając łyka wody. – Kierowca i pielęgniarz czekają na mnie w karetce, czas leci, a moglibyśmy już zacząć działać. Zaraz zresztą będę musiał do nich zadzwonić, że sprawa się przeciągnie… pytanie tylko, jak długo?

– To może faktycznie trzeba od razu zacząć działać? – poddała Iza, w której głowie zaczynał się powoli klarować pełny obraz problemu. – Rozumiem, że chodzi o to, żeby pomóc pana mamie w opuszczeniu szpitala i wybraniu się w drogę do Rzeszowa?

– Tak, właśnie tak. Ale do tego koniecznie potrzebuję młodego z samochodem. Trzeba podjechać do szpitala, pomóc mamie się ogarnąć, ewakuować ją z oddziału, bezpiecznie sprowadzić do karetki… Powiedzmy, że w tym pomogą mi panowie z załogi, ale w międzyczasie ktoś musi podjechać do niej do domu i zabrać stamtąd trochę rzeczy na zmianę. Spakować te najpotrzebniejsze, znieść walizkę i tak dalej. To nie jest robota dla jednej osoby, w dodatku inwalidy – wskazał wymownie na swoją nogę. – Już i tak musiałem się nagimnastykować, żeby dokuśtykać do tych waszych kazamatów.

– To oczywiste – pokiwała głową Iza. – Tyle zadań wymaga mnóstwo siły i poważnej logistyki, zwłaszcza że czas nagli, a pan ma problem z chodzeniem. Chwileczkę – dodała, sięgając po odłożony na blat telefon. – Spróbuję jeszcze raz zadzwonić do szefa, może już jest na linii. Ale jeśli nie…

Zawiesiła głos, wsłuchując się w sygnały wybierania numeru, a potem oczekiwania na połączenie. Po szóstym znów włączyła się poczta głosowa.

– Nic z tego – podsumowała, energicznie podnosząc się z krzesła. – Nadal nie odbiera, ale to przecież nie znaczy, że mamy bezczynnie czekać i tracić czas. Ja panu pomogę – oznajmiła stanowczo.

– Pani? – zdziwił się ojciec Majka, podnosząc w górę brwi w podobny sposób, jak robił to jego syn.

– Tak jest – skinęła głową, okrążając biurko i wyciągając z szuflady kluczyki od peugeota. – Pod nieobecność szefa uważam to za swój obowiązek, poza tym osobiście bardzo polubiłam panią Irenę i nie chciałabym, żeby, skoro czeka ją dzisiaj taka długa i trudna podróż, jeszcze dodatkowo musiała się stresować. Ma pan przy sobie klucze od jej mieszkania? – zapytała rzeczowo.

Mężczyzna przyglądał jej się nadal zaskoczony, jednak po jego minie widać było, że ta niespodziewana oferta pomocy trafiła na podatny grunt.

– Niestety nie – pokręcił głową. – Zapasowe ma Michał, ale mama przecież też ma swoje, więc moglibyśmy je od niej wziąć, jak pojedziemy do szpitala.

– O właśnie! – podchwyciła Iza. – I tak zróbmy, proszę pana! Weźmiemy samochód i jednego z naszych ochroniarzy, podjedziemy do szpitala do pani Ireny, pan pomoże jej przygotować się do wyjścia, a my weźmiemy klucze i skoczymy do niej do domu. Ja zajmę się pakowaniem jej rzeczy, obiecuję, że postaram się zrobić to rozsądnie, a kolega pomoże mi staszczyć po schodach walizkę. Może zresztą w międzyczasie odezwie się i Majk? Znaczy Michał – uśmiechnęła się z zakłopotaniem. – Przepraszam, przyzwyczajenie. Poczekałby pan tu na mnie kilka minut? Wybiorę się tylko szybko i złapię któregoś z chłopaków, a potem wyjdziemy sobie tylnym wyjściem prosto na parking.

– Poczekam – zgodził się natychmiast, schylając się, by wyszukać w kieszeni kurtki telefon. – Zadzwonię w tym czasie do kierowcy karetki, pewnie już się tam niecierpliwią. A jak starczy mi czasu, to spróbuję też pomyśleć, jak się pani odwdzięczyć– dodał ciepło. – Moja matka miała świętą rację. Nie wiem, jak pani dziękować, pani Izabello.

– Za co? – uśmiechnęła się z lekką przekorą, kładąc rękę na klamce. – Przecież na razie jeszcze nic nie zrobiłam, dopiero idę działać. Niech pan sobie spokojnie dzwoni, ja wrócę tu za kilka minut.

***

Ponieważ godzina była jeszcze dość wczesna, a Chudy, którego Iza wzięłaby ze sobą najchętniej, zaczynał swoją zmianę dopiero o dwudziestej, jej wybór padł na Tyma pracującego dziś w popołudniowym paśmie z Tomem i Jackiem. Otrzymawszy kluczyki do auta i szybkie instrukcje, ochroniarz podjechał pod same drzwi zaplecza, ku którym Iza, przekazawszy kontrolę nad lokalem Wiktorii, poprowadziła pana Błaszczaka, mijając zdziwione tą niecodzienną sceną kucharki. Ze względu na uszkodzoną nogę mężczyzna, choć po płaskim poruszał się dość sprawnie, miał duży problem z wejściem po schodach.

– Cztery lata temu miałem paskudny wypadek – wyjaśnił, podciągając się stopień po stopniu do góry. – Przez to musiałem pójść na rentę, a potem na emeryturę, gdyby nie to, pewnie dalej bym pracował. I tak cud, że chodzę bez podpórek… chociaż fakt, że dzisiaj to już zdrowo dostałem po garach. Długie siedzenie w samochodzie i pełzanie po schodach nie jest dokładnie tym, co zaleca lekarz – skrzywił się. – Ale co zrobić? Muszę załatwić transport mamy do domu, to jest o wiele ważniejsze niż moja noga.

– Zaraz wszystko załatwimy – zapewniła go skwapliwie Iza. – A w szpitalu są windy, więc mam nadzieję, że na dzisiaj to ostatnie schody, jakie musi pan pokonać.

– Nie musiałbym, gdyby jaśnie pan hrabia raczył nie wyłączać telefonu – zauważył, pochmurniejąc. – Ale trudno, mleko się rozlało, a ja nawet nie mam prawa narzekać, skoro pani mi pomaga… Proszę tylko porządnie go za to wytrzepać po kieszeni – dodał, zerkając na nią znacząco. – Wystawić mu możliwie najwyższy rachunek i przepłukać do zera, żeby popamiętał. Hmm? Nalegam.

Iza parsknęła śmiechem.

– Ech… to przecież drobiazg! – odparła ciepło. – Za to nie wystawia się dodatkowych rachunków, zwłaszcza że u szefa jeszcze nikt z nas nigdy nie narzekał na pieniądze.

– Płaci wam chociaż uczciwie? – zagadnął z nutą zaciekawienia w głosie, podciągając się na kolejny stopień schodów.

– Uczciwie to mało powiedziane. Polityka kadrowo-płacowa jest w tej firmie stawiana na pierwszym miejscu, szef zajmuje się nią osobiście i prędzej sam by sobie odjął od ust, niż nie opłacił należycie pracownika.

– Hmm – mruknął z wyraźnym zadowoleniem starszy pan. – Czyli jednak cokolwiek z niego wyrosło… Mówił, że zakładacie niedługo jakąś filię, tak?

– Tak, mamy już wynajęty nowy lokal na Czechowie – potwierdziła, ukradkiem licząc schodki, jakie zostały im do wejścia na górę. – Właśnie kończymy w nim remont i od stycznia będziemy się otwierać. Jest z tym trochę pracy, ale na tym przecież polega rozwój, a Majk… znaczy szef powtarza, że kto się nie rozwija, ten stoi w miejscu.

– Pff, filozof się znalazł! – prychnął z politowaniem pan Błaszczak. – Jeszcze mógłby się nauczyć, że praca to w życiu nie wszystko. No, ale dobrze, z dwojga złego lepszy pracoholik niż leser i obibok – przyznał oględnie, pokonując wreszcie ostatni stopień schodów. – Uff, już… Co teraz, pani Izabello? Karetka czeka na mnie niedaleko wejścia do tej waszej kamienicy. Dojdziemy tam od tej strony?

– Tak, ale nie będziemy szli, tylko podwieziemy pana samochodem – powiedziała, uprzejmym gestem otwierając przed nim drzwi, z których wionęła fala lodowatego powietrza. – Niech pan zapnie sobie kurtkę, strasznie tu zimno… Kolega już czeka, widzi pan? – wskazała na gotowego do jazdy peugeota z zapalonymi światłami i Tymkiem za kierownicą. – Podjedziemy wszyscy razem pod tę karetkę i pomożemy się panu przesiąść, a potem ruszymy za wami. Wejdę z panem na górę po klucze, może zresztą coś trzeba będzie pomóc na miejscu? Zaraz wszystko sobie dokładnie ustalimy.

Wezwany do pomocy Tym wyskoczył z samochodu, by na polecenie Izy maksymalnie odsunąć do tyłu fotel pasażera i wesprzeć starszego pana przy wsiadaniu, istotne było bowiem, by ów mógł wygodnie ulokować swoją sztywną nogę. Karetka z prywatnej firmy transportu medycznego z Rzeszowa rzeczywiście czekała niedaleko, a ponieważ Iza uznała, że mężczyzna nie powinien przesiadać się w tę i z powrotem, po krótkich ustaleniach z kierowcą, jako że doskonale wiedziała, w którym bloku szpitala przebywała pani Irena, sama wsiadła do kabiny i przejęła rolę pilota, każąc Tymkowi jechać tuż za nimi.

– Ty tu poczekaj – poleciła mu, kiedy zaparkowali niedaleko wejścia, a pielęgniarz z karetki, który zabrał ze sobą wózek inwalidzki do transportu pacjentki, wraz z panem Błaszczakiem udali się już do środka. – Ja skoczę tylko na moment z nimi na górę, bo muszę wziąć klucze, i zaraz pojedziemy dalej.

– Jasne – skinął głową Tym. – Czekam tutaj, ale jakby mnie jakiś cieć przegonił, to zadzwoń, okej? Zrobię kółko i podjadę po ciebie drugi raz.

– Super, dzięki! Tylko bądź pod telefonem!

Kiedy wbiegła na szpitalny hol, ojciec Majka w towarzystwie pielęgniarza czekali już na windę, która szybko zawiozła wszystkich troje na odpowiedni oddział. Iza w międzyczasie jeszcze raz spróbowała połączyć się z Majkiem, on jednak nadal nie odbierał, co wywołało w jej sercu lekki szmerek niepokoju. Zbliżała się już wszak osiemnasta… czy na pewno wszystko było w porządku? Chyba że…

Przed oczy wróciła jej jego rozpromieniona jak słońce twarz, a potem sylwetka Natalii poprawiającej sobie włosy. Co prawda miał ją tylko podrzucić parę ulic dalej, a potem jechać na jakieś umówione spotkanie, ale jeśli to był tylko oficjalny pretekst? Po co bowiem wyłączałby telefon na aż tak długo? Znajoma, dręcząca igiełka znów zaczęła pracować wokół serca, wkłuwając się w nie z każdej możliwej strony.

„Nieważne” – pomyślała, wpatrując się w wyświetlacz windy, który wskazywał kolejne mijane piętra. – „Uspokój się, idiotko, i nie wymyślaj bzdur, masz teraz zadanie do wykonania, więc na tym się skup, okej?”

Winda szczęknęła, zatrzymując się na docelowym ósmym piętrze. Odruchowo spojrzała na swych towarzyszy i napotkała chyba równie odruchowe spojrzenie pana Błaszczaka, którego oczy, tak fascynująco podobne do oczu jego syna, że wciąż jeszcze nie mogła się temu nadziwić, uśmiechnęły się do niej z sympatią. Humor poprawił jej się od razu, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, a złe myśli nagle dały się wygonić z głowy jednym krótkim aktem woli. Nie, stanowczo, to nie był czas na walkę z wyimaginowaną zazdrością, teraz musiała zrobić wszystko, żeby pomóc temu człowiekowi. Człowiekowi, którego dziś wprawdzie widziała po raz pierwszy w życiu, ale który, jako ojciec Majka, w naturalny sposób stał się bliski również jej sercu.

„Ma oczy podobne do Majka, a kolor włosów do swojej mamy” – pomyślała, odwzajemniając mu uśmiech. – „Oboje tak pięknie posiwieli, na śnieżnobiało… Swoją drogą ciekawe, jak dzisiaj czuje się pani Irena?”

Starsza pani nadal wyglądała bledziutko i mizernie, właściwie tak samo jak tydzień wcześniej, kiedy oboje z Majkiem odwiedzili ją w szpitalu. Siedziała na brzegu łóżka ubrana już w wyjściowe rzeczy, z leżącą u stóp gotową torbą, którą pomogły jej spakować pielęgniarki, sama bowiem była jeszcze zbyt słaba na taki wysiłek. Na widok wchodzącego na salę syna od razu się ożywiła, czyniąc gest, jakby chciała się podnieść z miejsca.

– Wojtuś, nareszcie! – powiedziała z lekkim wyrzutem. – Czekam tu chyba ze dwie godziny, już zaczynałam się martwić!

– Siedź, mamo, nie wstawaj! – nakazał jej pan Błaszczak, schylając się, by ucałować ją w policzek. – No, cześć… Już cię stąd zabieramy, tylko najpierw musisz jeszcze dać mi klucze od mieszkania. Szczeniak niestety nawalił, ale za to…

– No właśnie, gdzie Michał? – rozejrzała się pani Irena, skutkiem czego dopiero teraz dostrzegła Izę, która weszła na końcu i cichutko stanęła za plecami pielęgniarza. – Ach, Izabelka! – zdumiała się i ucieszyła, aż rozbłysły jej oczy. – A co ty tu robisz, dziecino?

– Pomaga mi w zastępstwie za gamonia – wyjaśnił jej uprzejmie ojciec Majka. – Panicz lata gdzieś po mieście bez kontaktu ze światem, wyłączył sobie telefon i szukaj wiatru w polu. Gdyby nie ona, to bylibyśmy tutaj pewnie najwcześniej za godzinę.

Iza, widząc, że rozpromieniona staruszka wyciąga do niej obie ręce, podeszła do łóżka i schyliła się, podając jej swoje na powitanie.

– Dobry wieczór – uśmiechnęła się.

– Jak miło cię widzieć, kochanie – odpowiedziała z radością starsza pani, ściskając słabo jej dłonie.

– Potrzebujemy kluczy do twojego mieszkania – powtórzył pan Błaszczak. – Gdzie je masz?

– Tutaj, Wojtuniu, powinny być gdzieś na dnie – wskazała na leżącą na szpitalnej szafce staromodną skórzaną torebkę. – Poszukaj, dobrze? Albo daj, ja poszukam.

– Dobra, ty siedź spokojnie, ja już sam zerknę – odparł, sięgając po torebkę i zdecydowanym gestem rozpinając zamek. – Pani Izabella jest tak miła, że w czasie, kiedy my będziemy się zbierać, podjedzie do ciebie do domu, żeby spakować więcej twoich rzeczy. O, są… proszę – podał Izie klucze. – Hela szykuje ci już pokój i łazienkę, ale ubrania i wszystko, czego potrzebujesz z drobiazgów osobistych, trzeba będzie zabrać stąd.

– Dobrze – pokiwała głową pani Irena, znów uśmiechając się do Izy. – Dziękuję ci, Izabelko.

– Nie ma problemu, proszę pani – zapewniła ją ciepło, wsuwając klucze do zamykanej kieszeni torebki. – Pamiętam adres, kolega pojedzie ze mną i pomoże mi, więc mam nadzieję, że uporamy się z tym szybko. Tylko musi mi pani dać kilka instrukcji – zaznaczyła. – Zwłaszcza gdzie szukać jakiejś walizki i co do niej spakować.

– Tak, tak. Już wszystko ci mówię, dziecko.

– A ja idę załatwić papiery – oznajmił z satysfakcją pan Błaszczak, kierując się do wyjścia. – I zaraz umówimy się, gdzie odbierzemy tę walizkę. Niechże pan sobie gdzieś usiądzie – zwrócił się po drodze do pielęgniarza, który cierpliwie stał z wózkiem przy wejściu. – Trzeba będzie jeszcze trochę poczekać.

Tymczasem Iza, usiadłszy na krześle obok pani Ireny, wyjęła z torebki notes i długopis, które nosiła tam zawsze na mocy kelnersko-studenckiego przyzwyczajenia, i rozpoczęła notowanie rzeczy, jakie staruszka chciała zabrać ze sobą z Lublina. Jak się szybko okazało, żartobliwe opowieści Majka na temat niezliczonej liczby paczek i tobołków, które przy każdej podróży babcia kazała pakować mu do samochodu, wcale nie były przesadzone, lista bowiem wydłużała się w nieskończoność, a starsza pani wciąż przypominała sobie o jakichś kolejnych niezbędnych drobiazgach, podając przy tym Izie szczegółowe informacje na temat ich lokalizacji w mieszkaniu.

– Dobra, mamo, wystarczy – przerwał im stanowczo pan Błaszczak, który po około kwadransie wrócił na salę z kompletem dokumentów wypisowych i z dezaprobatą zmierzył wzrokiem zapisane przez Izę kartki. – Tyle razy prosiliśmy cię z Helą, żebyś nie brała ze sobą całego domu z wyposażeniem, przecież nie mieszkamy na pustyni. Albumy ze zdjęciami czy haftowane serwetki mogą zostać w Lublinie, nic im się tu nie stanie, a w karetce też nie ma nie wiadomo ile miejsca na bagaże.

– Izabelko, tylko powiedz Michałowi, żeby podlewał mi kwiatki – zastrzegła starsza pani, kiedy Iza, schowawszy wreszcie notatnik, zbierała się do wyjścia. – Co trzy dni, zwłaszcza fiołki i paprotki. Żeby przypadkiem nie zapomniał!

– Oczywiście, powiem mu – zapewniła ją uspokajającym tonem. – I będę tego pilnować, a w razie czego, gdyby on nie mógł, sama podjadę i podleję.

– Dziękuję ci, dziecko – szepnęła z wdzięcznością pani Irena. – Żeby mi te moje roślinki nie zmarniały… I czekaj, jeszcze coś – zniżyła głos, chwytając ją za rękę. – Pewnie jak raz wsiądę do tego samochodu, to już się nie zobaczymy, a mam jeszcze do ciebie małą prośbę.

– Niech pani mówi.

– Chodzi o Rozalkę – ciągnęła poufnie. – Miałyśmy się spotkać we trzy w cukierni, ale ja się rozchorowałam i raczej nieprędko wrócę do Lublina, zostanę u Wojtusia i Helenki do świąt albo i do wiosny. O ile do niej dożyję – uśmiechnęła się blado, na co Iza pokręciła tylko głową z wyrzutem. – No, ale to już w rękach Pana Boga. W każdym razie Rozalka, biedactwo, nie ma tu nikogo, mąż dawno umarł, córki mieszkają daleko… Więc jakbyś znalazła chwilkę, żeby do niej zadzwonić i umówić się beze mnie w tej cukierni… Ona tak się cieszyła na to spotkanie! A mnie teraz strasznie przykro, że z mojej winy ten plan nam nie wyszedł.

– Dobrze, zadzwonię do niej – obiecała bez wahania Iza. – Nawet rozglądałam się za nią ostatnio w kościele, ale jakoś na siebie nie trafiłyśmy. Ona w ogóle wie, że pani jest w szpitalu?

– Wie, rozmawiałyśmy przez telefon, chociaż bardzo krótko, bo zaczęło mi szumieć w głowie i musiałam kończyć. Ale wie, nawet z dziesięć razy zdrowia mi życzyła.

– Zadzwonię do niej. Obiecuję.

– Dziękuję, Izabelko. A teraz chodź tu do mnie, niech cię uścisnę na pożegnanie – dodała pani Irena, wyciągając wychudłe ramiona i obejmując słabym gestem dziewczynę, która posłusznie pochyliła się nad nią i ostrożnie odwzajemniła jej uścisk. – Moja ty dobra dziecino… Bądź zdrowa i niech ci się zawsze wiedzie we wszystkim, co robisz… i na studiach, i w ogóle… Mam nadzieję, że jeszcze kiedyś się zobaczymy.

– Oczywiście, że się zobaczymy, proszę pani – odparła z przekonaniem Iza, wymieniając znaczące spojrzenia z czekającym cierpliwie panem Błaszczakiem. – I jestem pewna, że to będzie całkiem niedługo. Pod dobrą opieką wyzdrowieje pani bardzo szybko, nabierze pani sił, a jak już będzie pani w pełnej formie, to wróci pani do Lublina i wtedy się spotkamy, żeby sobie dłużej porozmawiać, dobrze? W cukierni na Narutowicza albo gdzie indziej, gdzie tam nam będzie wygodniej.

– Dobrze, kochanie – uśmiechnęła się starsza pani. – Tak się umawiamy. Pozdrów też ode mnie Michałka, dobrze? Szkoda, że go dzisiaj nie zobaczę, ale może przyjedzie do nas na jakiś weekend? Powiedz mu, że bardzo mi na tym zależy.

– Powiem – obiecała Iza. – Wszystko mu przekażę, proszę pani.

Pozwoliwszy jej jeszcze raz się uścisnąć, notując przy tym, jak krucha i słabiutka stała się w tej chorobie, wycofała się do wyjścia, by ustąpić miejsca pielęgniarzowi, który podprowadził do łóżka pacjentki wózek inwalidzki. Pan Błaszczak, zostawiając mu inicjatywę w przygotowaniu do transportu, wyszedł za Izą na korytarz, by umówić się na odebranie bagaży i kluczy pod blokiem pani Ireny za około godzinę.

– Myślę, że zdążymy wcześniej – zapewniła go Iza, zapisując w telefonie jego numer. – Zadzwonię do pana, jak tylko będziemy gotowi.

– Tylko niech pani przypadkiem nie pakuje jej wszystkiego, co tam nawypisywała – spojrzał na nią znacząco. – Niektórych rzeczy spokojnie może pani zapomnieć, mama się o to na panią nie pogniewa, a w karetce naprawdę nie ma dużo miejsca na bagaże.

– Rozumiem – pokiwała głową. – Czy jest coś, czego powinnam zapomnieć spakować w pierwszej kolejności?

– Na pewno wszelkich serwetek, obrusów, srebrnych sztućców i tego rodzaju wyposażenia – odparł bez wahania. – U nas wszystko jest i to w ilościach nadmiarowych. Co prawda Michał zawsze wozi jej to bez sensu w tę i z powrotem, żeby była zadowolona, ale co innego własny samochód, a co innego transport medyczny. Tym razem naprawdę musimy oszczędzać miejsce.

– Rozumiem – powtórzyła.

– Albumy ze zdjęciami w sumie niech jej pani zapakuje – ciągnął z namysłem. – Skoro to dla niej takie ważne, to niech sobie weźmie do oglądania, ale bez tych obrusów i serwetek, dobrze? Tylko najważniejsze rzeczy. W tej kwestii zdaję się na pani zdrowy rozsądek – zaznaczył, kładąc jej na chwilę dłoń na ramieniu. – I jestem pewien, że się nie zawiodę. Bardzo pani dziękuję.

– Nie ma za co – uśmiechnęła się.

– A co do smarkacza, to jak tylko go dorwę, wyślę go za wami do pomocy – obiecał. – Już osiemnasta, może w końcu uda mi się złapać go pod telefonem? To co? Widzimy się za jakąś godzinę?

– Tak jest. Dam panu znać, jak tylko skończę pakowanie.

– Świetnie. Do zobaczenia, pani Izabello. I jeszcze raz dziękuję.

Po czym, odprowadziwszy wzrokiem jej sylwetkę oddalającą się w stronę windy, uśmiechnął się lekko i zawrócił na salę, gdzie pielęgniarz właśnie asekurował jego matkę w zajmowaniu miejsca na wózku inwalidzkim.

***

– Tymek, pomóż mi to zamknąć, co? – poprosiła Iza, upychając w kąciku walizki jeszcze jedno małe zawiniątko z rzeczami pani Ireny. – Tylko ostrożnie, bo napakowana po brzegi. Żeby coś się nie zgniotło i żeby nie uszkodzić zamka!

Tym posłusznie pochylił się nad walizką, docisnął oburącz wieko, które ledwo objęło piętrzącą się zawartość, i powoli zaciągnął zamek.

– Nie peniaj, nic się nie uszkodzi – odparł spokojnie. – A jak ta druga? Już gotowa, czy chcesz tam coś jeszcze dowalić? Jak na moje oko, to nic więcej już się nie zmieści.

Iza z westchnieniem zmierzyła wzrokiem drugą, równie mocno przepełnioną walizkę, a następnie przeniosła go na stół, na którym wciąż leżało mnóstwo przygotowanych rzeczy ze sporządzonej w szpitalu listy. Nawet po odrzuceniu obrusów i serwetek było ich tak dużo, że nie można było marzyć o zmieszczeniu ich gdziekolwiek, co znaczyło, że musiały zostać w Lublinie.

„Pani Irenka będzie rozczarowana” – pomyślała smutno. – „I może nawet będzie miała do mnie żal, że zapakowałam jej coś mniej ważnego, a zostawiłam coś, na czym szczególnie jej zależało? Szkoda, że nie dopytałam o priorytety, przecież z góry było wiadomo, że taka ilość gratów nie zmieści się do dwóch walizek.”

– Nie, już nie ma szans – odparła z rezygnacją. – Zamykaj i tę drugą, trudno, reszta musi zostać. A potem zbieramy się i lecimy z tym na dół. Wynieś je na razie do przedpokoju, okej? Ja muszę zadzwonić.

Pakowanie rzeczy pani Ireny – biorąc pod uwagę, że nie byli u siebie w domu, lecz każdego przedmiotu trzeba było szukać według zapisanej instrukcji – zabrała już pełną godzinę, należało zatem się pośpieszyć, żeby wyruszający w drogę do Rzeszowa pasażerowie transportu medycznego nie musieli zbyt długo czekać na bagaże. Iza, mocno już zgrzana i zmęczona, niezbyt usatysfakcjonowana jedynie częściową realizacją listy, a do tego wciąż podświadomie podminowana sceną, jaką kilka godzin wcześniej zastała w gabinecie Anabelli, starała się pełną uwagę skupić na wykonywanych zadaniach i pod żadnym pozorem nie ulegać wizjom, jakie pchały jej się przed oczy generowane przedłużającym się milczeniem Majka. Leżący na przedpokojowej szafce telefon, który wolała mieć pod ręką w razie, gdyby próbował do niej dzwonić pan Błaszczak, przez cały czas pakowania rzeczy w mieszkaniu pani Ireny nie odezwał się ani razu, to zaś mogło oznaczać tylko jedno – Majk nadal był poza zasięgiem.

„Może mu się wyładował, albo zapomniał włączyć dźwięk i tak się z kimś zagadał, że nie sprawdził powiadomień” – myślała, dla własnego spokoju ducha starając się zbudować jakąś racjonalną i jednocześnie neutralną hipotezę mogącą uzasadniać jego nieobecność. – „Mówił, że ma umówione spotkanie w sprawach pozafirmowych… czyli prywatnych, o ile dobrze rozumiem… Może spotkał się z kimś znajomym i w rozmowie stracił rachubę czasu? Tak się przecież zdarza. A może?… Nie, zostawmy to. Teraz muszę zadzwonić do jego taty i przekazać mu te walizki. Ciekawe, czy jeszcze są pod szpitalem, czy już zdążyli dojechać do nas pod blok i czekają na parkingu?”

Aktywowała wyświetlacz i z listy kontaktów wybrała świeżo zapisany numer, któremu w pośpiechu nie nadała jeszcze żadnej nazwy. Cóż, potem się nad tym zastanowi. Już miała rozpocząć połączenie, kiedy nagle na klatce schodowej odezwały się szybkie kroki i drzwi wejściowe do mieszkania otworzyły się tak gwałtownie, że Tym, który właśnie deponował w przedpokoju drugą walizkę, oberwał nimi, aż przysiadł na podłodze.

– Kurde, no! – fuknął z irytacją. – Co za debil mi tu… A, to szef – spuścił z tonu na widok wpadającego do środka jak po ogień, zaaferowanego Majka.

Ów wyciągnął odruchowo rękę, by pomóc mu się podnieść, jednak nie patrzył przy tym na niego, a tylko na stojącą w głębi przedpokoju Izę.

Sorry, Tym, to było niechcący – rzucił przepraszająco. – Iza… nie wiem, co powiedzieć, nie mam nic na swoje usprawiedliwienie. Wiem tylko, że zasługuję na śmierć przez poćwiartowanie i usmażenie na wolnym ogniu, ale zabijesz mnie dopiero, jak wszystko ogarniemy, zgoda? Poddam się egzekucji niezwłocznie po tym, jak wrócę z Rzeszowa.

– Jak wrócisz z Rzeszowa? – powtórzyła zaskoczona Iza, w duchu przepełniona ulgą i radością na jego widok. – Jak to?

– Tak, że oni już ruszyli w trasę, a ja pojadę za nimi z bagażami – wyjaśnił jej rzeczowo, jednocześnie podając Tymowi kluczyki od samochodu. – Tymoteusz, łap kluczyki i znoś mi już te walizy do opla, okej? Stoi na parkingu po prawej, między blokami. Znajdziesz.

– Okej – skinął głową ochroniarz, schylając się po walizki.

– Tylko załóż kurtkę, Tymek! – przypomniała mu Iza. – Nie lataj na dwór w samej bluzie, jeszcze się przeziębisz!

Tym posłusznie wyprostował się i sięgnął na wieszak po kurtkę, którą narzucił luźno na siebie, chowając do kieszeni kluczyki, a następnie, dźwignąwszy obie walizki, wyszedł z nimi z mieszkania.

– Nie wiem, jak cię przepraszać, elfiku – podjął ze skruchą Majk, podchodząc do dziewczyny, która wciąż stała w tym samym miejscu tuż przy wejściu do kuchni. – I przede wszystkim jak ci dziękować. Wiem wszystko od staruszka, jesteś najdzielniejszym stworzeniem na świecie, a twój liczny fanclub ewidentnie powiększył się dzisiaj o kolejnego wyznawcę. Ja za to dostałem od niego przed chwilą takie manto, że jeszcze długo będzie mi się śniło… Tak czy inaczej muszę natychmiast zrobić wszystko, żeby chociaż w minimalnym stopniu się zrehabilitować.

– I dlatego jedziesz do Rzeszowa z walizkami babci? – uśmiechnęła się.

– Mhm. Powiedziałem ojcu, żeby ruszali natychmiast, bo szkoda czasu, a ja zajmę się bagażami i dowiozę babci wszystkie klamoty z listy, którą ci podyktowała. O tym też już słyszałem – pokiwał głową, wskazując jej, by weszła przed nim do salonu. – Chodźmy, Izula, pokażesz mi, co jeszcze mamy dopakować, bo oczywiście domyślam się, że te dwie walizki, które zabrał Tym, to dopiero rozgrzewka… Oho, widzę, że cały stół babcinych bajerów już na nas czeka! – uśmiechnął się z rozbawieniem. – Dobra, skoczę po jakieś torby i zaraz się tym zajmę. A ty usiądź sobie tutaj – wskazał jej fotel – i odsapnij chwilę. Już wystarczająco się dzisiaj nazapieprzałaś.

– Nie ma mowy, pomogę ci! – zaprotestowała stanowczo, sięgając po wymięte kartki z listą, które leżały odłożone na brzegu stołu. – Tu jest jeszcze część rzeczy, których nawet nie wyjmowałam, bo twój tata powiedział, żeby ich nie pakować. Ale skoro ty masz je wieźć samochodem…

– Bierzemy wszystko – oznajmił stanowczo, przystawiając sobie krzesło do szafy i z najwyższej półki pod samym sufitem ściągając dwie wielkie brezentowe torby. – Żadnej selekcji, nie musimy oszczędzać miejsca, byle zostało go trochę dla kierowcy. Babcia jedzie do nich nie na kilka dni, tylko na kilka tygodni, a kto wie, czy nie zostanie tam i do wiosny, jeśli nie będzie w formie do podróży, więc niczego nie może jej brakować. Ona rozumie słowa czuć się jak u siebie w domu bardzo dosłownie, musi mieć wszystko, do czego jest przywiązana, nawet te swoje obrusiki i inne pierdółki, które przypominają jej dom.

– Jasne – uśmiechnęła się Iza, skupiona na studiowaniu listy. – Właśnie mnie też było żal, że tyle rzeczy muszę jej tu zostawić. To jest bardzo dobry pomysł, żebyś zawiózł jej to osobnym transportem.

Majk zeskoczył z krzesła, w locie zatrzaskując górne drzwi od szafy, po czym na innym krześle ułożył pierwszą z toreb i energicznie zabrał się za pakowanie rzeczy ze stołu.

– To jedyny sensowny scenariusz w tej sytuacji – powiedział. – I zaproponowałbym go od razu, gdybym nie przegapił tych wszystkich telefonów od staruszka… no pech jak diabli, że akurat dzisiaj to wypadło. Na szczęście w ostatniej chwili zdążyłem skorygować plan, ale co spieprzyłem, to spieprzyłem i gdybym nie miał w odwodzie anioła, który zawsze ratuje za mnie sytuację, to naprawdę marnie by to wyglądało. Dziękuję ci, elfiku – dodał z powagą. – Jesteś niezastąpiona.

To powiedziawszy, porzucił na chwilę pakowanie i podszedł do Izy, która, wspomagając się instrukcją, wyszukała właśnie w szufladzie komody haftowane serwetki, i ująwszy jej dłoń, schylił się, by musnąć ją ustami. Zadrżała pod dotykiem jego warg i szybko cofnęła rękę w obawie, że mógłby to wyczuć.

Jego słowa, choć z jednej strony ujmujące za serce, z drugiej sprawiły jej dziś dziwną przykrość, bo na czym w jego oczach polegała owa niezastąpioność? Czy nie głównie na tym, by w profesjonalny sposób czuwać nad jego firmą, gdy on sam miał ważniejsze sprawy na głowie? Sprawy pozafirmowe – cokolwiek by to znaczyło. Co prawda właśnie taka była jej rola prawej ręki, a zaufanie, jakie jej okazywał, było dla niej powodem nie tylko do dumy, ale i do szczęścia, najcenniejszym skarbem, jaki posiadała. A jednak… jednak…

– To nie był dla mnie żaden problem, Michasiu – zapewniła go ciepło, na chwilę podnosząc na niego oczy i znów wracając do segregowania serwetek. – Nie mogłabym zostawić twojego taty samego z tym wszystkim na głowie, zwłaszcza że tyle się dzisiaj nachodził po schodach… Nie mówiłeś mi nigdy, że ma chorą nogę.

– No, nie mówiłem – przyznał nieco zmieszany. – W ogóle niewiele ci o nim mówiłem, nie przepadam za tym tematem, tak jak zresztą ojciec nie przepada za opowiadaniem innym o mnie.

– Dlaczego tak myślisz? – zdziwiła się. – Moim zdaniem, on jest z ciebie dumny.

Majk uśmiechnął się na wpół pobłażliwie, na wpół smętnie i pokręciwszy głową, jak niepyszny wrócił do pakowania torby.

– Nic z tych rzeczy – odparł po chwili, wrzucając do niej bezładnie kolejne zawiniątka. – Na pewno chciałby, ale niestety nie jest, chociaż ufam, że to się może jeszcze kiedyś zmieni. A propos, kazał cię pozdrowić i jeszcze raz podziękować – dodał ciszej. – Bardzo żałował, że nie może pożegnać się z tobą osobiście, sądził, że zrobi to, jak będziesz przekazywać mu walizki, ale oczywiście wmieszałem się w to ja i jak zwykle pokrzyżowałem mu plany.

– No co ty! – spojrzała na niego z wyrzutem. – Pokrzyżowałeś? To bardzo tendencyjna interpretacja, jestem pewna, że on tak nie myśli. Przecież ta zmiana planu jest korzystna dla wszystkich, a zwłaszcza dla babci. Tak czy inaczej dziękuję za pozdrowienia – uśmiechnęła się. – Twój tata to bardzo miły człowiek, w dodatku z nie byle jakim charakterem, już zdążyłam to zauważyć. A jak czasami coś powie, to dosłownie jakbym słyszała ciebie.

Majk podniósł głowę znad torby i odwzajemnił jej uśmiech.

– Mhm – przyznał. – Mama też zawsze twierdzi, że z wyglądu wdałem się w nią, ale za to z zachowania cały ojciec. Dla niego to może nie jest komplement, ale coś w tym musi być, skoro i ty tak mówisz…

Urwał, bowiem do mieszkania wrócił właśnie Tym, meldując wykonanie zadania, co zintensyfikowało wysiłki obojga, by jak najszybciej przekazać mu do umieszczenia w samochodzie dwie kolejne torby i kilka mniejszych pakunków w formie załadowanych po brzegi reklamówek. Po ponownym wyjściu obładowanego jak wielbłąd ochroniarza, Izie udało się wreszcie powyciągać z różnych miejsc wszystkie pozostałe rzeczy z listy, zaś Majk, który wytrzasnął skądś kolejną wielką walizkę, by mogła je zapakować, sam zabrał się za zwijanie dywanika sprzed łóżka w sypialni.

– Nie ma go na liście, ale babcia zawsze bierze go ze sobą – wyjaśnił. – Więc zawiozę jej od razu, bo jak nie, to zaraz każe mi po niego wracać.

– No tak! – parsknęła śmiechem. – Przynajmniej wiesz, co ci grozi, i możesz skorzystać z wieloletniego doświadczenia. Powiedz, czy jest jeszcze coś, czego nie ma na liście, a co powinnam spakować?

– Futrzana czapka i szalik – odparł stanowczo. – Są w górnej szafce w przedpokoju. Babcia teraz o nich nie pamięta, bo jeszcze nie ma trzaskającego mrozu, ale jak się zacznie, to szybko za nimi zatęskni. Zwłaszcza jak będzie chciała wybrać się do kościoła, a mam nadzieję, że za kilka tygodni to będzie już możliwe.

– Mhm, jasne – pokiwała głową, natychmiast kierując się do przedpokoju. – Już ich szukam.

Kiedy wszystkie rzeczy z listy oraz te, które nie figurowały na niej, lecz przypomniał sobie o nich Majk, zostały spakowane, a Tym z kolejnym transportem udał się do samochodu, mieszkanie pani Ireny wyglądało jak po przejściu tajfunu, który wymiótł z niego połowę wyposażenia, pozostawiając po sobie zgliszcza.

– Dobra, niech na razie zostanie tak, jak jest – stwierdził Majk, rozglądając się po salonie, gdzie drzwi i szuflady w meblach wciąż były pootwierane, a część rzeczy, które ostatecznie nie zostały zakwalifikowane do zabrania, walały się po stole, krzesłach, kanapie i podłodze. – Ty tego nie dotykaj, jak wrócę, sam posprzątam ten burdel, oprócz babci tylko ja mniej więcej wiem, co gdzie ma leżeć. Teraz muszę się zbierać i ruszać w drogę.

– Nie napiłbyś się przed wyjazdem łyka kawy? – zapytała z troską Iza. – Już późno się robi, na dworze ciemno, a przed tobą długa trasa. Żebyś nie zasnął za kierownicą, zwłaszcza że będziesz jechał sam.

Majk przyjrzał jej się z zastanowieniem.

– Hmm… wiesz, że masz rację? Kawa na drogę to nie jest głupi pomysł. I to najlepiej taka mocna, po turecku, żeby dobrze dawała kopa.

– Tak jest, zaparzę ci taką. Chodźmy do kuchni, wstawię wodę i poszukam kawy, mam nadzieję, że twoja babcia jakąś tu ma.

– Ma mieloną w takim żółtym pudełku. Zaparz mi, Izula, ja skoczę tylko na moment do Tyma, co? Muszę sprawdzić, czy wszystko dobrze popakował, bo jak coś mi się zacznie tłuc i brzęczeć w trasie, to dostanę fioła.

– Oczywiście – zgodziła się chętnie, idąc do kuchni. – Leć, sprawdzaj i wróć za jakieś dziesięć minut na kawę. Naleję niedużo wody, żeby jak najszybciej się zagotowała.

– Dzięki, skarbie.

„Między nim a tatą faktycznie czuć to spięcie, o którym kiedyś wspominał” – myślała, przygotowując kawę w niewielkiej, czyściutko utrzymanej kuchni pani Ireny. – „Ale to nieprawda, że on nie jest z niego dumny, bo jest, i to bardzo, nawet jeśli tego po sobie nie pokazuje. Zresztą widać, że obaj bardzo się kochają, tylko ciągle leży między nimi jakaś kość niezgody”.

Cichy szum wody w staromodnym czajniku i zapach mielonej kawy, którą właśnie sypała do kubka, nastawił ją melancholijnie. Dom… spokojny, ciepły dom, taki jak to mieszkanko starszej pani, które kiedyś było pewnie oazą rodzinnego szczęścia i wzajemnej miłości. Lecz czas tak szybko płynął… życie mijało…

Co to jest czas, Iza?

„Pewnie chodzi o styl życia Majka” – myślała dalej, przysiadając na kuchennym stołku w oczekiwaniu na wrzenie wody. – „O to, o czym kiedyś opowiadała mi mama Pabla… o ten jego życiowy klincz, który tyle lat dusił w sobie i o którym mógł pogadać otwarcie dopiero w trybie terapii ze mną. Smutny klincz, co dokopywał mu ze wszystkich stron i psuł nawet relację z rodzicami… No tak, ale to się przecież wkrótce zmieni” – dodała z bolesną przekorą. – „Najgorszy kryzys został pokonany, teraz przyjdzie prawdziwa Anabella i zrobi z tym porządek. Może nawet już przyszła?…”

Ach, ta igła w sercu! Jak to bolało! Lecz trudno, taka była prawda. Scenariusz, którego najbardziej się bała, w pewnym momencie stanie się nieunikniony, a ona musiała powoli się z nim oswajać. Wszak taki atrakcyjny facet jak Majk mógł pozostać tak długo sam tylko na mocy wewnętrznej blokady, którą z własnej woli sobie nałożył, lecz która przecież – dzięki przyjacielskiej terapii księżycowych dusz, a częściowo również dzięki zwyczajnemu upływowi czasu – wreszcie została zdjęta. A zatem droga ku szczęściu stała przed nim otworem i tylko kwestią czasu było to, kiedy ruszy nią do przodu. O ile już nie zrobił na niej kilku pierwszych kroków… może nawet dziś…

Jak oparzona poderwała się z miejsca, by wyłączyć gaz pod czajnikiem, który właśnie zaczął przeraźliwie gwizdać. Stary czajnik z gwizdkiem, podobny do tego, jaki miała u siebie babcia Teresa… relikt dawnych czasów, które z biegiem lat docenia się coraz bardziej.

„Ciekawe, jak będzie wyglądało moje życie, kiedy będę w wieku pani Irenki” – pomyślała z melancholią, zalewając kawę wrzątkiem i nakrywając kubek szklanym spodeczkiem. – „Jakie będę miała wspomnienia, z czego będę dumna, czego będę żałować…”

Metaliczny brzęk czajnika odstawianego na kuchenkę gazową zagłuszył ciche kłapnięcie drzwi w przedpokoju. Majk, z lekko zaczerwienionymi z zimna policzkami i rozpiętą na schodach kurtką, minął przedpokój i bezszelestnie stanął w progu kuchni napełnionej aromatem świeżo zaparzonej kawy.

Kuchnia babci… ikona bezpieczeństwa i domowej, rodzinnej atmosfery… a w niej ona. Odwrócona do niego plecami, ścierająca z blatu odrobinę rozlanej wody i tak naturalnie pasująca do tego pomieszczenia, jakby nie była tu gościem lecz pełnoprawną gospodynią. Bo czy zresztą nie była nią od dawna w każdym miejscu, które w jakikolwiek sposób było dla niego ważne? W firmie, w jego mieszkaniu na Czwartku, a teraz nawet tutaj… Nie mówiąc już o końcu świata, który był już na zawsze ich miejscem i którego niepowtarzalny nastrój nigdy nie zostanie skażony ani naruszony, przynajmniej dopóki on będzie miał tu coś do powiedzenia. Nie na darmo dziś pracował nad tym przez pół dnia, i to z całkiem zadowalającym skutkiem, choć do celu było jeszcze daleko. A było wszak jeszcze to drugie miejsce, równie ważne, o które też będzie musiał niebawem powalczyć…

Ale to powoli, na spokojnie. W tle. Skupiając się na tym, co najważniejsze. Teraz czas działał na jego korzyść, musiał tylko dobrze to rozegrać i spróbować wreszcie stopniowo, ostrożnie zacząć wychodzić z cienia. Tak, by niczego nie stracić, a w najlepszym wypadku wygrać wszystko. Może był idiotą i żałosnym naiwniakiem, ale kiedy każdy dzień przynosił nowe jaskółki nadziei, trudno było pozbyć się euforii, która od kilku tygodni rozpierała mu piersi i upajała duszę lepiej niż jakakolwiek brandy. Bo czy to, że dzisiaj ojciec nie dodzwonił się do niego w ekstremalnie ważnej sprawie, choć wywołało wstyd i wyrzuty sumienia, nie było kolejnym znakiem od losu? Wszak gdyby nie wyłączony (nie bez powodu!) telefon, staruszek nie miałby okazji poznać jej – małego, niezawodnego elfika z krainy cudów. Nie musiał wiele mówić, w jego głosie łatwo było wyczuć, jakie zrobiła na nim wrażenie, zaś on, spisany na straty syn marnotrawny, omal nie pękł z dumy.

Kochany dobry duszek… Właśnie zrobiła mu na drogę mocną mieloną kawę, której silny zapach w kuchni babci żył jakby swoim życiem – nowym życiem, bowiem od dziś będzie mu się kojarzył z nią tak samo jak milion innych zapachów, gestów, miejsc i słów. Na tej zaparzonej jej ręką kawie pojedzie w nocną trasę do domu rodziców, wśród szumu silnika marząc o tym, że kiedyś zawiezie tam i ją, by wreszcie radykalnie przeciąć smutną nić rodzinnych nieporozumień i niesnasek, które od lat leżały mu kamieniem na sercu. Bo któż, jeśli nie ona, posiadał moc leczenia wszelkich ran i składania w jedno naczyń rozbitych w drobny mak? Wystarczyłoby tak niewiele… kilka słów… gdyby tylko mógł mieć pewność, że odpowiedź będzie taka, jakiej pragnął.

– Ach, już jesteś! – ucieszyła się Iza, odwracając się od blatu. – Tak cicho wszedłeś, że nic nie słyszałam… Proszę, szefie, siadaj, kawa już gotowa.

Mówiąc to, szerokim gestem wskazała mu krzesło, drugą ręką zdejmując z kubka spodek, przez co aromat kawy rozlał się po kuchni jeszcze intensywniej.

– Nie, nie będę siadał, wypiję szybko na stojąco i lecę – odparł Majk, sięgając po kubek i ostrożnie zanurzając usta w gorącym płynie. – Mmm… mocna! Taką właśnie lubię, zwłaszcza przed podróżą. Dzięki, Izula.

– Nie ma sprawy – uśmiechnęła się. – Tylko uważaj, nie bełtaj jej za bardzo, na dole jest pełno fusów. Żebyś nie zaciągnął ich na koniec jak odkurzacz.

– Okej! – zaśmiał się, upijając ze smakiem kolejnego łyka. – Dawno nie piłem po turecku, ale nie zapomniałem, że takich błędów się nie popełnia.

Korzystając z tego, że musiał skupić się na kawie i nie patrzył na nią, Iza przyglądała mu się ukradkiem, podświadomie próbując wyczytać z jego wyglądu informacje, o które nie mogła zapytać. Jego lekko zaróżowione od zimna policzki, rozchełstana kurtka i zmierzwione włosy tworzyły dobrze znany jej z codziennej pracy w firmie obraz człowieka zatrzymanego w biegu, wiecznie gdzieś śpieszącego, jak to w biznesie bywa, a do tego niewątpliwie już mocno zmęczonego, jako że pora była wieczorna, a on od rana zasuwał na różnych frontach. I jeszcze ten nieplanowany wyjazd do Rzeszowa… Ale cóż, takie przecież jest życie.

– Ruszasz prosto w trasę, tak jak stoisz? – zapytała z troską. – Czy jeszcze zajeżdżasz do domu, żeby się przebrać?

Majk jednym haustem dopił ostatniego łyka i stanowczym gestem odstawił kubek z fusami na stół.

– Ruszam, jak stoję – odparł rzeczowo. – Nie ma czasu na przebieranki, muszę obrócić dzisiaj w tę i z powrotem. Zawiozę tylko babci te graty i wracam do Lublina.

– Jak to? – zaniepokoiła się. – Nie będziesz tam nocował?

– Nie ma czasu – powtórzył. – Samochód spakowany, kawa wypita, ruszam w trasę z buta. Jutro mam na głowie milion spraw, a w sobotę francuska impreza, muszę być na miejscu, inaczej nie zdążymy.

– Ale przecież ja mogę…

– Ty masz już wystarczająco swoich obowiązków – przerwał jej stanowczo. – I tak znowu zapieprzasz bez umiaru, a za to, co zrobiłaś dla mnie dzisiaj, to w ogóle nie wiem, jak ci się odwdzięczę. Ale o tym pogadamy na spokojnie, jak wrócę – zaznaczył, kładąc jej dłoń na ramieniu. – A teraz posłuchaj, mały elfie, szybka organizacja na ten wieczór. Tymoteusz czeka na ciebie w peugeocie, pojedziecie do firmy, ustaw tam wszystko za mnie, dobrze?

– Oczywiście – pokiwała głową.

– Tylko nie siedź w robocie za długo, skończ normalnie swoją zmianę i idź do domu. Niech Wika i Chudy albo Antek wszystkim się zajmą, a ja podjadę tam jeszcze na kontrolę przed samym zamknięciem. Myślę, że do Lublina dotrę jakoś po północy, o ile oczywiście nie będzie komplikacji. W razie czego wyznacz kogoś do zamknięcia lokalu.

– Dobrze.

– Dziękuję, elfiku. I przepraszam cię za tę nieplanowaną karuzelę. Mieliśmy dzisiaj razem skosztować nowe wino i zadecydować, czy jutro zamówić go więcej, ale w tej sytuacji chyba będziesz musiała dokonać degustacji sama. Zostawiłem Tymkowi obie butelki – zaznaczył. – Są za fotelem kierowcy w takiej papierowej torbie. Weź je do biura, otwórz i sprawdź, ile są warte, a jutro…

– Nie, to nie ma sensu, Majk – zaprotestowała stanowczo Iza. – Wezmę je do biura, ale sama nie będę degustować, zrobimy to razem kiedy indziej, już pod kątem grudniowego Dnia Francuskiego, okej? Po co się śpieszyć? To wino, które zamówiłeś, w zupełności wystarczy na sobotę. Zdyskontujmy na razie w menu to, co już jest sprawdzone, a na nowinki dajmy sobie czas.

– Okej – uśmiechnął się. – Jak pani kierownik każe, nie ukrywam, że podoba mi się ta decyzja. W przypadku francuskiego wina nie ma to jak degustacja intersubiektywna… A teraz chodź do mnie na moment – dodał autorytarnym tonem, wyciągając ku niej ręce. – Zanim ruszę w trasę, zamawiam dwie minuty doładowania zapasową elfikową energią. W ramach strzemiennego, zamiast brandy.

Iza roześmiała się i z radością wtuliła się w jego ramiona, obejmując go wpół. Twarda faktura skórzanej kurtki, jeszcze zimnej od lekkiego mrozu panującego na dworze, silnie kontrastowała z miękkością jego piersi, której ciepło biło jak gejzer spod grubej bawełnianej koszuli. Koszula ta jak zawsze emitowała przyjemnie elektryzującą mieszankę zapachu wody kolońskiej i zapachu jego ciała, którą rozpoznałaby zmysłem węchu nawet na końcu świata. Lecz jeśli wkrótce straci do niej dostęp? Jak długo jeszcze będzie mogła cieszyć się tym przyjacielskim uściskiem żartobliwie nazywanym sesją doładowania elfową energią? Wszak wystarczy, że on znajdzie sobie inne źródło energii i ludzkiego dotyku, już nie awaryjne, podłączane w ramach amatorskiej terapii, ale to jedyne, stałe, wymarzone… Potencjalnie był już przecież blisko.

Ech, i znowu! Dlaczego to ją dzisiaj tak prześladowało? Przecież bez względu na to, gdzie spędził tych kilka godzin, gdy nie było go pod telefonem, teraz był tutaj, przy niej, dając jej kolejny niepodważalny dowód, że wciąż jej potrzebował. Dla niej również uścisk jego ramion był życiodajną siłą, której powinna nałapać jak najwięcej, zanim…

– Wiesz, co ci powiem, elficzku? – zamruczał Majk z twarzą tuż przy jej uchu. – Chciałbym, żeby każdy dzień był taki jak dzisiaj.

– Czyli jaki? – zapytała cicho.

– Właśnie taki. Zwyczajny i jednocześnie niezwykły. Pracowity, zabiegany, ale za to owocny i pełen dobrych znaków na przyszłość. Szczęśliwy. Bo ja dzisiaj jestem naprawdę szczęśliwy, wiesz?

Ścisk serca, nagły i bolesny, przeszywający lodowatym chłodem. Pod powiekami, które właśnie przed chwilą przymknęła, wtulając twarz w jego koszulę, na chwilę zrobiło się ciemno jak w piekle.

– Już któryś raz się na tym łapię – ciągnął. – Na tej fajnej myśli, że w sumie tak niewiele potrzeba do szczęścia. Wystarczy kropelka nadziei, jakiś mały metafizyczny znak… One serio istnieją, już nieraz miałem okazję się o tym przekonać. Dzisiaj też. Oczywiście wstyd mi strasznie, że tak zawaliłem sprawę z babcią – zaznaczył. – Ojciec przez to będzie po mnie jeździł już do końca życia, a przed tobą powinienem klęczeć całą noc na grochu, żeby jakoś to odpokutować. Ale wiem, że mi wybaczysz i pozwolisz się zrehabilitować, a przecież w życiu zawsze jest coś za coś… Tutaj, jak to kiedyś ujął mój anioł stróż, nic nie jest przypadkowe.

Iza mocniej zacisnęła powieki i zęby. Jak to dobrze, że, zanim zaczął temat, zażądał od niej doładowania energii! Dzięki temu mogła ukryć twarz na jego piersi i zyskać czas potrzebny do zebrania się w jeden kawałek. Nadzieja! Piękne, pełne światła słowo, którego ona tak strasznie nie cierpiała w jego ustach… Ach, co za okropność! Zazdrość to jednak potworne uczucie, niegodne dobrej wróżki. Tylko jak z nim walczyć?

Zazdrość zawsze jest zazdrością, czyli czymś wrednym i niszczącym bez względu na to, jak filozoficznie na nią nie spojrzymy… trudno temu zaradzić racjonalnie

– W ogóle od paru tygodni żyję w innym świecie – ciągnął cichym głosem Majk. – Jakbym wyszedł na światło z jakiegoś lochu i dostał drugie życie. I są dni, takie jak dzisiaj, kiedy czuję to wyjątkowo mocno… wiesz, o czym mówię, prawda?

Pokiwała głową, kryjąc głębiej twarz w jego koszuli. Zapewne powinna coś odpowiedzieć, ale w tym momencie nie było opcji wydania głosu ze sparaliżowanego gardła. Mogła się tylko modlić, żeby oszczędził jej wyjaśnień.

– Na razie nic więcej ci nie powiem – zastrzegł Majk, jakby czytając w jej myślach. – Ale obiecuję, że kiedyś wrócę do tego dzisiejszego dnia, przypomnę ci go i wyjaśnię, co miałem na myśli. No, jeszcze minutka, Izula – dodał, tuląc ją mocniej do siebie. – Minutka doładowania i jadę w tę cholerną trasę, żeby babcia nie musiała czekać do północy na swoje futra i serwetki. Jeszcze raz dziękuję ci za kawę, za doładowanie… za ogarnięcie mojego staruszka… krótko mówiąc, za wszystko. O której jutro będziesz w pracy?

– O siedemnastej – odparła cicho, uspokajając już powoli rytm zbyt ciężko bijącego serca. – I zostanę do zamknięcia, musimy z dziewczynami przygotować na zapleczu te wszystkie dekoracje.

– Okej. Ja też będę. Rano podjadę po wydruki menu i dokupię jeszcze trochę szkła, Wika mówiła, że ostatnio sporo się wytłukło.

– Prawda. Ale nie jedź po to od razu rano – dodała, podnosząc głowę, na co on powoli zluźnił uścisk, choć nie cofnął ramion. – Wyśpij się porządnie po podróży, odpocznij sobie i dopiero ruszaj na miasto, dobrze? Proszę, Michasiu.

Majk uśmiechnął się ciepło do wzniesionych na niego brązowych oczu, w których czaił się niepokój i troska. I coś jeszcze… jakby smutek… a może po prostu zmęczenie? Nic dziwnego, dzisiaj znów naharowała się za niego tak, że powinien palić się ze wstydu, a z drugiej strony właśnie to codzienne zmęczenie obojga, wynikające ze wspólnej pracy i miliona drobnych wspólnych spraw, było dla niego źródłem największego szczęścia. Codzienność z nią, jego największe marzenie, które spełniało się na nowo każdej doby, lecz ciągle nie było spełnione do końca… i które nie spełni się, dopóki on pozostanie takim tchórzem. Ale, ale. Czy właśnie teraz nie nadarzała się kolejna okazja, kolejny sprzyjający pretekst, by spróbować obudzić w jej księżycowej duszyczce upragniony znak zapytania?

– Dobrze, elfiku – szepnął, zanurzając wzrok w otchłaniach jej źrenic celowo o jedną sekundę za długo.

Efekt był natychmiastowy – Iza odwróciła oczy i cofnęła się, wyplątując się ostrożnie z jego ramion. Puścił ją bez oporu i przybrawszy beztroską, naturalną minę, przejechał sobie dłonią po włosach.

– Z wiedźmami przecież się nie dyskutuje! – dodał wesoło, zapinając kurtkę i wyjmując z kieszeni kluczyki od opla. – Skoro tak każesz, jutro zrobię sobie sjestę do południa, ale ty musisz mi obiecać w zamian, że w sobotę też przyjdziesz do firmy nie wcześniej niż w południe. Jasne, Mademoiselle? Żebym znowu pod wieczór nie musiał zbierać cię z podłogi!

– Nie bój się, tym razem to mi nie grozi – zapewniła go, sięgając na blat po kubek po kawie. – Poczekasz na mnie chwilę? Wyjdziemy razem, tylko najpierw wywalę te fusy i przepłuczę to, żeby…

– Nie, zostaw to – nakazał jej stanowczo. – Niczego nie płucz, mówiłem ci, że jutro przyjadę tu posprzątać i wszystkim się zajmę. Teraz nie ma czasu, lecimy na dół. Muszę już jechać, a Tymek też już z piętnaście minut gnije w samochodzie.

– Okej, racja – szepnęła, posłusznie kierując się do przedpokoju.

– Zostawiam ci klucze babci – ciągnął Majk, kiedy znaleźli się już na klatce i ramię w ramię zbiegali po schodach. – Kazała ci je dać na czas swojej nieobecności, mówi, że nie będzie ich na razie potrzebować, a ty przynajmniej podlejesz jej kwiatki. Podobno obiecałaś jej to w razie, gdybym ja zapomniał, hmm? – prychnął śmiechem. – Widzę, że obie macie wielkie zaufanie do mojej laserowej pamięci! No cóż, nie przeczę, że w pewnym sensie macie rację… ale tylko w pewnym sensie, moje drogie panie!

***

Kiedy czerwone światła opla zniknęły za zakrętem osiedlowej uliczki, Iza z westchnieniem zawróciła w stronę parkingu, na którym za kierownicą gotowego do jazdy peugeota czekał na nią Tym. Ów na szczęście, mając szczegółowe instrukcje od szefa, nie dopytywał o nic, lecz dobrze jej znanymi skrzyżowaniami ruszył prosto w stronę centrum. Oświetlone na pomarańczowo ulice, na których o tej porze wciąż było dużo samochodów i przechodniów, tworzyły klimat wieczornego, tętniącego życiem miasta, dawniej obcego lecz dziś drogiego jej sercu jak rodzinny dom.

„Tylko jedź ostrożnie i uważaj na siebie, promyczku” – myślała, wpatrując się w rozmigotaną barwami przestrzeń za przednią szybą. – „Żebyś zwłaszcza w drodze powrotnej nie zasnął mi za kierownicą…”

Jestem dzisiaj naprawdę szczęśliwy, wiesz?… Wystarczy kropelka nadziei…

„Wiem” – odparła smutno, wizualizując sobie mimo woli piękną twarz Natalii i jej włosy łudząco podobne do włosów Ani. – „I tak mi strasznie wstyd, że to mnie boli, zamiast cieszyć…”

Kiedyś wrócę do tego dnia, przypomnę ci go i wyjaśnię, co miałem na myśli

„Nie musisz, ja i tak się domyślam. To się zresztą przecież nie ukryje. Ale na razie nie chcę nic wiedzieć, dobrze? Wolę żyć w nieświadomości. Oszukiwać się jak najdłużej…”

Dobrze, elfiku.

Drgnęła jak rażona prądem na wspomnienie przenikliwego spojrzenia, jakie towarzyszyło dzisiaj tym dwóm słowom – spojrzenia, w którym znowu dostrzegła tamto. Ów nawracający już kilka razy znak zapytania… a może znak obawy?… wyrzutu?… ostrzeżenia?… Jak miała to interpretować? Czy on na pewno niczego się nie domyślał? W takich chwilach czuła się, jakby jego wzrok prześwietlał jej duszę. A z drugiej strony to była raczej słaba hipoteza, bo gdyby Majk odgadł tajemnicę jej serca, nie zwierzałby się jej przecież z najintymniejszych spraw i uczuć w takim zaufaniu. Nie… to nie mogło być to… Niemniej faktem było, że musiała lepiej nad sobą panować. Wytrzymać. I nawet jeśli nigdy nie będzie w stanie nauczyć się cieszyć jego szczęściem, to przynajmniej musi nauczyć się skutecznie udawać, że się cieszy. Jako przyjaciółka była mu to winna. A jako dobra wróżka, której misję pragnęła pełnić do końca swoich dni, była to winna również samej sobie.

– Ten facet to był serio ojciec szefa? – zagadnął Tymek, hamując na czerwonym świetle. – Kompletnie do niego niepodobny, nie?

– No, nie bardzo – przyznała, uśmiechając się leciutko na wspomnienie szarych oczu pana Błaszczaka. – Chociaż jak się dobrze przyjrzeć, to jakieś tam podobieństwo dałoby się zauważyć.

– Nie wiesz, co mu się stało w nogę? Pewnie miał jakiś wypadek?

– Pewnie tak. Dlatego tym bardziej wypadało mu pomóc. Wielkie dzięki, Tymek.

– No co ty, nie ma sprawy – wzruszył ramionami. – Przecież i tak jestem w robocie. Jak coś każecie, ty albo szef, to się robi, nie?

– Niby tak. Ale mimo wszystko dzięki.

– Żaden problem, Iza.

Zielone światło. Peugeot ruszył z miejsca, by chwilę potem znów zatrzymać się do skrętu w lewo. Cichutkie taktowanie włączonego kierunkowskazu odmierzało sekundę po sekundzie niczym staromodny, tykający zegar.

Od paru tygodni żyję w innym świecie… Jakbym wyszedł na światło z jakiegoś lochu i dostał drugie życie

Od paru tygodni… Czyż nie od październikowego Dnia Francuskiego? To przecież od tamtego wieczoru, kiedy ona ledwo żyła przez nieszczęsne zatrucie pokarmowe, on zdawał się rozkwitać na nowo, każdego dnia promienieć coraz bardziej. Czy to nie właśnie wtedy z dnia na dzień pokonał ów psychiczny kryzys, którego nawrotu tak bardzo obawiały się obie z Lodzią? Wówczas wiązała to z postacią Ani i bała się o niego, lecz teraz, patrząc z perspektywy, wszystko wskazywało na to, że naprawdę się wyleczył, o czym zresztą sam zapewniał ją niejednokrotnie expressis verbis. Czy miała powód, żeby w to nie wierzyć? Jego rozświetlone od kilku tygodni nieudawanym szczęściem oczy mówiły wszak same za siebie. A skoro nie chodziło o Anię…

W pamięci wyświetlił jej się zamglony obraz sali udekorowanej w barwy flagi francuskiej i sylwetka Majka napełniającego winem kieliszek Natalii.

Osobiście polecam ten gatunek

– Jedziesz ze mną na parking, czy wyrzucić cię już tutaj?

– Hmm – ocknęła się. – Nie, wysadź mnie tutaj, przejdę sobie przez salę i od razu sprawdzę, czy wszystko gra, a ty zaparkuj z tyłu i po drodze rzuć kluczyki na biurko u szefa w gabinecie. A, i weź to wino, co jest w torbie za twoim fotelem. Okej?

– Tak jest, szefowo.

Trzaśnięcie drzwi i lodowaty powiew wiatru, w którym czuć już było zapowiadane od kliku dni opady pierwszego śniegu, skutecznie odgoniły niepotrzebne myśli. Iza otuliła się mocniej szalikiem i pośpiesznym krokiem ruszyła ku wejściu do bramy kamienicy przy Zamkowej sześć, pod którą grupka kilku młodych ludzi przekrzykiwała się wesoło, paląc papierosy.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *