Anabella – Rozdział CLXXIV
Listopadowe pejzaże przewijające się w szybkim tempie za oknem pędzącego pociągu tonęły w promieniach zachodzącego powoli słońca, mimo że minęła dopiero piętnasta. Jadąca na spotkanie z Magdaleną Iza, wygodnie oparta o zagłówek fotela, wpatrywała się z zafascynowaniem w oświetlone czerwonawym blaskiem puste pola, które do złudzenia przypominały jej rodzinne strony, lecz teraz stopniowo zaczynały zmieniać się w krajobraz przedmieść i stref przemysłowych. Spotkanie miała umówione na godzinę szesnastą na głównym dworcu kolejowym w Warszawie, a pociąg zbliżał się już do stolicy, coraz wyraźniej zwalniając. Jeszcze pewnie z pół godziny, może trochę więcej, i będzie na miejscu.
Jakże lubiła te podróże pociągiem, kiedy miarowy stukot kół pozwalał skupiać myśli i przywoływać wspomnienia! Zwłaszcza że wagon był prawie pusty, jechało nim tylko kilka osób, a siedzenia wokół niej były wolne – idealne okoliczności na spokojną chwilę refleksji. I jeszcze te przepiękne, późnojesienne krajobrazy… Choć jesień zwykle nie kojarzy się z radością życia i rozkwitem uczuć tak jak wiosna, w tym roku miała jakiś inny wydźwięk. Czy to z powodu wiezionej w sercu cichutkiej miłości, odkrytej dopiero dwa miesiące temu, a więc w początkach jesieni? A może z racji ślubu Kingi i Andrzeja, których uczucie, piorunująco szybko rozwinięte, już za dwa dni, w szarej i zimnej scenerii listopada, miało być przypieczętowane małżeńską przysięgą? I do tego jeszcze Kacper ze swoją Kasieńką…
Na ostatnią myśl Iza nie mogła powstrzymać uśmiechu rozbawienia, wspominając wczorajsze zwierzenia Kacpra, który na dwie godziny przed jej wyjściem do pracy wprosił się na Bernardyńską, aby podzielić się z nią nową porcją swego szczęścia. Choć wróciła z uczelni zmęczona i planowała wykorzystać przerwę przed zmianą w Anabelli na krzepiącą drzemkę, nie miała serca mu odmówić, zwłaszcza że, jak zapewniał, „jeśli się nie wygada, to chyba zaraz pęknie!”
I rzeczywiście, jak się okazało, miał o czym opowiadać! Poprzedniego wieczoru, który Iza spędziła na wieczorku panieńskim u Kingi, Kasia obchodziła imieniny i przy tej okazji wraz z Kacprem celebrowali oficjalne zaręczyny w obecności jej rodziców ukoronowane wręczeniem pierścionka i wspólną kolacją. Wyściskany i obsypany komplementami przez przyszłych teściów, którzy zapewnili, że z radością i pełnym zaufaniem powierzają mu ukochaną córkę, Kacper niemalże sięgał gwiazd, w duchu gratulując sobie, że nie pożałował pieniędzy na pierścionek, choć był to dla niego ogromny wysiłek finansowy.
Prawie całą kasę z dwóch miesięcy na niego wydałem – powiedział, pokazując Izie na telefonie zdjęcia jubilerskiego cudeńka na palcu narzeczonej. – O, widzisz? Złoto z prawdziwym brylantem, drogie cholerstwo jak diabli, ale co tam, dla Kasieńki wszystko! Raz się, kurde, człowiek żeni, nie? Poza tym ja człowiek honoru jestem, byle badziewia bym jej przecież nie dał!
To teraz będziesz musiał jeszcze nazbierać na porządne obrączki – zauważyła wesoło. – Człowiek honoru nie może przecież kupić byle jakich, hmm?
No, nazbiera się! – zapewnił ją pogodnie. – I na obrączki, i na remont u stryja, i na spłatę kredytu… na wszystko, na co tylko będzie trzeba! Byle Kasieńka ze mną była, zawsze i do końca życia! Bo ona jest już całkiem moja, wiesz? – zaznaczył, spoglądając na nią roziskrzonym, szelmowskim wzrokiem. – Tak całkiem-całkiem, na sto dwadzieścia procent!
Iza uniosła w górę brwi.
O! Serio? Tak całkiem-całkiem? Chcesz powiedzieć, że…
Tak! – szepnął Kacper, chwytając ją za obie dłonie i ściskając z radością. – Właśnie tak, Iza! Ja ci za dużo o tym nie opowiem, bo po pierwsze to moja z Kasią tajemnica, a po drugie takiego czegoś to się, kurde, nie da opowiedzieć! Ale uwierz mi na słowo… raj to mało powiedziane! Aż mi się do teraz we łbie kręci!
Jak wynikało z jego chaotycznej opowieści, poprzedniej nocy na zaręczynach się nie skończyło, albowiem Kasia, do tej pory raczej nieśmiała i trzymająca go na dystans, w porywie szczęścia wzięła sprawy w swoje ręce i przygotowała dla narzeczonego najbardziej wystrzałową niespodziankę, jaką tylko mógł sobie wymarzyć. Jak podkreślił Kacper, pikanterii całej akcji dodawał fakt, że niespodzianka ta, zgodnie z życzeniem Kasi, musiała zostać zachowana w tajemnicy przed jej rodzicami.
Romantyczna intryga zakładała, że po zakończeniu imprezy zaręczynowej Kacper pożegna się i opuści mieszkanie, a następnie zaczeka pod blokiem, aż rodzice Kasi zasną, by ta mogła wymknąć się bez wzbudzania podejrzeń i dołączyć do niego na dole. Ku zaskoczeniu cierpliwego rycerza, który, choć nic z tego nie rozumiał, posłusznie wysterczał pod osiedlowym śmietnikiem prawie półtorej godziny, Kasia bez żadnych wyjaśnień poprowadziła go na sąsiednią ulicę, gdzie czekała już na nich taksówka. Ta zawiozła ich do centrum miasta, a ściślej pod jeden z mniejszych hoteli na starówce (niewykluczone, że był to nawet ten sam, w którym tejże nocy zatrzymała się Alina), bowiem, jak się okazało, Kasieńka wynajęła tam przytulny pokoik, by spędzić w nim z ukochanym resztę imieninowej nocy.
Aha! – zaśmiała się Iza. – No to już się domyślam, co tam się działo! A to spryciara! Kto by pomyślał, że taka cicha woda z tej twojej Kasieńki!
Wciąż upojony niezapomnianymi wrażeniami Kacper przez dobre pół godziny dzielił się z nią nie tyle szczegółami upojnej nocy (te bowiem, jak co rusz podkreślał, były jego i Kasi słodką tajemnicą), ile wezbranymi w sercu uczuciami, które wylewały się z nich jak lawa, budząc swą mocą zdumienie nawet u niego samego.
Ja to wszystko, co mówiłem kiedyś, odszczekuję! – zapewnił ją, krążąc po pokoju i wymachując rękami, nie było bowiem takiej siły, która mogłaby usadzić go na miejscu. – O tych symfoniach i parówach stryja, o tym, że z jedną to bym się zanudził… Kurde, Iza, jaki ja głupi byłem! No debil po prostu! Dzisiaj to ja bym innej nie dotknął nawet kijem! Tylko ona… Kasieńka… moja cudowna, kochana, jedyna… I to jej ciałko, takie cieplutkie, właśnie takie, o jakim marzyłem… Jestem jej pierwszym facetem, wiesz? Pierwszym i ostatnim, jak mi powiedziała! A niech to… Czekałem na nią prawie pół roku, wyobrażasz to sobie? Dla mnie to jak wieczność! Ale dalej bym czekał, ile tylko by kazała – zaznaczył, zatrzymując się na chwilę na środku salonu i podnosząc w górę palec. – Choćby i do samego ślubu! Moje hasło to „ostrożnie i powoli”, ani na sekundę z tego nie zszedłem. Człowiek honoru jestem, nie? A ona co? – rozpromienił się znowu. – Sama tego chciała! Hotel dla mnie wynajęła! No bo wiadomo, że ani u niej domu, ani u stryja to tak nie teges, ale że taką niespodziankę mi zrobi, to ja bym w życiu nie pomyślał! Iza, ja ją za to… ech, powiedzieć, że do końca życia na rękach będę nosił, to mało! Ja ją… ja ją…
Nie mogąc znaleźć odpowiednich słów, podniósł tylko w górę oba ramiona i obrócił się na pięcie wokół własnej osi niczym rakieta startująca w przestworza. Rozbawiona, ale i wzruszona jego szczęściem oraz szczerym, płynącym z głębin duszy uczuciem Iza, choć cieszyła się wraz z nim i doceniała fakt, iż przybiegł na zwierzenia właśnie do niej, nie mogła przy tej okazji powstrzymać się od uwagi w siostrzanym stylu dobrej wróżki.
Sam widzisz – pokiwała głową, mimowolnie przyjmując protekcjonalny ton, jakiego zwykle używali wobec niego z panem Stanisławem. – Poczekałeś cierpliwie, dałeś jej czas na rozeznanie uczuć, okazałeś szacunek, prosząc o rękę w obecności rodziców, a ona odwdzięczyła ci się za to największym dowodem zaufania. Właśnie tak to działa. Szacunek i zaufanie, one są najważniejszym fundamentem miłości. Nie zmarnuj tego, Kacper.
Nie zmarnuję – zapewnił ją z powagą, kładąc rękę na sercu. – Nigdy jej nie zawiodę, ani nie oszukam, Iza, nie ma takiej opcji. Jakbym to zrobił, to… nie, w ogóle nie ma o czym mówić! Oszukać Kasię? Nigdy! Niechby mnie od razu piorun strzelił!
No, uważaj, bo już był niejeden, co tak deklarował – uśmiechnęła się pobłażliwie. – A w praktyce różnie bywało. Słowa to tylko słowa, a piorun bywa pamiętliwy. Ale ja ci wierzę, Kacperku – dodała pojednawczo, widząc, że pochmurnieje. – I widać, że Kasia też ci wierzy i bardzo ci ufa, jej rodzice tak samo. A powiedziałeś jej w końcu o tamtym? – zapytała ostrożnie, zniżając głos.
Kacper zmieszał się natychmiast i odwrócił wzrok.
Jeszcze nie – odparł cicho, jakby ze wstydem. – Sorry, Iza. Ja po prostu nie mam do tego psychy. Jakby mnie o to zapytała wprost, to bym jej nie kłamał, ale ona nie pyta, a tak sam z siebie… no kurde, wstyd. Myślisz, że to naprawdę konieczne? – zerknął na nią błagalnie. – Przecież ja już nigdy więcej tak nie zrobię… I to się w ogóle nie liczyło, jakbym wtedy to nie był ja, tylko ktoś inny.
Wiem, Kacper – powiedziała łagodnie. – Ale to jest kwestia uczciwości. Mówiłam ci to tyle razy, że już nie będę powtarzać, dobrze wiesz, o co chodzi. Przecież w końcu i tak będziesz musiał to uporządkować.
Nie chcąc jednak psuć mu humoru, szybko zeszła z niewygodnego tematu, zadając pytanie o to, czy miał już okazję przedstawić Kasieńkę własnym rodzicom i jak została przez nich przyjęta. Kacper natychmiast ożywił się i opowiedział o planie zabrania jej do nich w najbliższych tygodniach, czego oni sami zresztą gorąco się już domagali.
Tylko że musimy tam pojechać autobusem – zauważył, krzywiąc się lekko. – A raczej trzema autobusami, a potem trochę na piechotę. Dojazd do moich starych jest tragiczny, a ja przecież nie mam ani samochodu, ani nawet prawka. Ale od stycznia zaczynam kurs! – zaznaczył, a jego twarz znowu się rozjaśniła. – Szef postawił mi taki warunek i daje na to kasę, więc muszę! Nie wiem, kiedy znajdę na to wszystko czas, bo od grudnia chcę też zacząć remont u stryja, ale co tam! Zrobi się! Mogę zapieprzać jak szalony, byle Kasieńka była ze mnie zadowolona! No i żeby chociaż raz na parę dni starczyło czasu na ten hotel, nie? – mrugnął do niej porozumiewawczo. – Bo dla takiej nagrody to ja mogę, kurde, góry przenosić! I to nie jakieś Tatry, tylko Himalaje!
Iza znów uśmiechnęła się do siebie na wspomnienie jego entuzjazmu, tak szczerego, tak prostolinijnego… po prostu Kacprowego par excellence! Nie znała nikogo innego, kto w tak żywiołowy i otwarty sposób potrafiłby mówić o swoich uczuciach, chociaż fakt, że nawet on przed Kasieńką zakładał maskę skrywającą niewygodną przeszłość, w jej oczach kładła się cieniem na jego postaci, tym bardziej że przecież obojgu życzyła jak najlepiej.
„Jednak powinien był powiedzieć jej to wcześniej” – pomyślała, poważniejąc. – „Przed zaręczynami, a zwłaszcza przed tym wczorajszym hotelem. A z drugiej strony może i dobrze mówi, że nie ma sensu tego ruszać? To przecież przeszłość, a on naprawdę kocha Kasię i jestem pewna, że jej nie oszuka. Co by o nim nie mówić, dobry z niego chłopak, nie do porównania z tą gnidą Patrykiem…”
Wzdrygnęła się i wyprostowała na siedzeniu, odsuwając od siebie nieprzyjemną wizję czekającej ją za kilka dni poważnej rozmowy z Martą. Wszak póki co miała przed sobą inną ważną rozmowę i to na niej winna się teraz skupić. Zresztą toczący się powoli pociąg wjeżdżał już na jasno oświetloną stację Warszawa Wschodnia, a to znaczyło, że za kilka minut ruszy w stronę dworca centralnego i trzeba będzie przygotować się do wysiadania.
***
– Tak się cieszę, że cię widzę, Iza! – powiedziała ciepło Madi, kiedy usiadły w jednej z niewielkich knajpek w podziemnym korytarzu dworca i zamówiły sobie kawę z szarlotką. – Przez całe szkolenie czekałam na to nasze spotkanie jak na finałową nagrodę, wiesz? Oczywiście bałam się trochę, że coś ci wypadnie, że jednak będziesz musiała odwołać… ale przyjechałaś! I to jest najważniejsze!
Iza uśmiechnęła się, zerkając ponad stolikiem na jej rozjaśnioną radością, choć ewidentnie zmęczoną twarz o lekko podkrążonych oczach. Nic dziwnego zresztą, skoro spędziła dwa intensywne dni na szkoleniu poza miejscem zamieszkania, a teraz miała przed sobą jeszcze podróż powrotną gdzieś daleko, na drugi koniec Polski. Jednak nawet pomimo tego zmęczenia wyglądała prześlicznie, oczy lśniły jej w półmroku jak dwie błękitne gwiazdy o lekko szmaragdowej poświacie, a rozpuszczone swobodnie jasnobrązowe włosy o miedzianym poblasku okalały twarz, układając się przy policzkach w figlarnie poskręcane kosmyki. Mimo że ubrana była bardzo skromnie (zresztą z racji niskiej temperatury panującej w podziemiu dworca obie z Izą pozostały w okryciach wierzchnich, jedynie je rozpinając), jej rasowa uroda i zniewalający uśmiech w ciągu ostatnich kilku minut przyciągnęły już niejedno męskie spojrzenie, włączając w to zafascynowany wzrok kelnera, który przed chwilą przyjmował od nich zamówienie.
– Trudne było to szkolenie? – zapytała Iza, odwijając z szyi szalik i odwieszając go na oparcie krzesła razem z torebką. – Bardzo was wymęczyli?
– Dosyć – odpowiedziała oględnie Magdalena. – Można powiedzieć, że było intensywnie, ale za to bardzo interesująco. W tym sensie, że dużo się nauczyłam, i myślę, że większość tych informacji rzeczywiście przyda mi się w pracy.
– No właśnie! – podchwyciła. – Mówiłaś, że zmieniłaś pracę. Na czym polega ta zmiana?
– Głównie na tym, że teraz zarabiam dużo lepiej – wyjaśniła z uśmiechem. – I to nawet na okresie próbnym, bo jak przejdę na umowę na stałe, to będzie prawie dwa razy tyle, niż miałam w przychodni. Więc jest o co walczyć.
– Faktycznie – zgodziła się Iza. – Czyli ta nowa praca już nie jest w przychodni?
– Nie, tym razem w klinice. Oczywiście prywatnej – zaznaczyła. – Odkąd wyjechałam z Lublina, unikam publicznej służby zdrowia i trzymam się sektora prywatnego, gdzie jestem… no, mówiąc krótko, w prywatnej placówce trudniej mnie namierzyć. Wiem, że to głupie, po prostu z dawnych lat została mi taka obsesyjna mania prześladowcza – uśmiechnęła się z lekkim zmieszaniem. – Oczywiście nieuzasadniona, bo nie podejrzewam, żeby Bastek kiedykolwiek próbował mnie szukać, ale nic na to nie poradzę. Tak już mam, że wolę dmuchać na zimne.
– Rozumiem – szepnęła nieco zbita z tropu Iza.
Po raz kolejny uderzyła ją skrupulatność, z jaką Madi chroniła informacje o swoim obecnym miejscu zamieszkania. Co prawda nie dziwiło jej, że tuż po rozwodzie chciała odciąć się od bolesnej przeszłości i spokojnie rozpocząć nowe życie, ale po co wciąż, po tylu latach, podejmowała aż tak daleko idące środki ostrożności? Czyżby bała się, że ze strony byłego męża cokolwiek mogło jej grozić? A może po prostu chciała zatrzeć za sobą wszelkie ślady, by nie prowokować losu? Mimo woli wspomniała wrześniową rozmowę z Krawczykiem na temat jego rodziców i znamienne słowa, jakie wówczas wypowiedział.
To nie było nawet trudne, już dawno mógłbym to zrobić, gdyby tylko mnie to interesowało. Kwestia odpowiednich kwot wspomagających zaangażowanie osób wynajętych do ich wyszukania oraz łamiących opory urzędników… czyli standardowa procedura.
To była prawda. Krawczyk, jeśli tylko chciał, mógł pozyskać każdą dowolną informację na każdy dowolny temat. Udowodnił to chociażby tym, jak szybko i łatwo potrafił zebrać dane o jej własnej rodzinie w Korytkowie. Miał od tego doświadczonych ludzi i nieograniczone środki finansowe, więc gdyby uparł się, by wyśledzić Madi, pewnie już dawno by mu się to udało, i to bez względu na to, jak świetnie by się przed nim ukryła. Niewykluczone zresztą, że tak właśnie zrobił i że wiedział o niej wszystko… A z drugiej strony – czy takie myślenie samo w sobie nie było symptomem manii prześladowczej? Skoro nawet ona sama instynktownie jej ulegała, to jak tu się dziwić Madi, która znała go o wiele lepiej?
– W każdym razie pracuję teraz w prywatnej klinice – podsumowała spokojnym tonem Magdalena. – I do tego w mojej dawnej specjalizacji, czyli na oddziale chorób wewnętrznych. To o wiele bardziej odpowiedzialna praca niż robienie w kółko zastrzyków i pobieranie krwi do badań, bo w sumie w przychodni robiłam tylko to. Teraz mam dużo więcej obowiązków, w tym obsługę specjalistycznej aparatury, pod którą podłączamy pacjentów, zresztą głównie tego dotyczyło to warszawskie szkolenie. Ale lubię takie wyzwania, a pieniądze też nie leżą na ulicy, prawda? – uśmiechnęła się. – Więc ogólnie nie narzekam, wręcz mogę powiedzieć, że jestem bardzo zadowolona z obecnych warunków.
– To super – odwzajemniła jej uśmiech Iza. – Cieszę się, że dobrze ci się wiedzie, Madi.
– Dziękuję. A ty? – zapytała. – Nadal Anabella?
– Tak, u mnie nic się nie zmieniło. Może tylko to, że mam teraz trochę inną formułę umowy, ale to w sumie tylko taka mała korekta kosmetyczna na czas pisania licencjatu. A poza tym rozwijamy się… więc ogólnie ja też nie narzekam.
– Co znaczy, że się rozwijacie? – zaciekawiła się Madi. – Masz na myśli Anabellę?
Widząc w jej oczach szczere zainteresowanie, Iza opowiedziała pokrótce o przygotowaniach do otwarcia nowego lokalu na Koncertowej, a także o Dniu Francuskim, który odbył się już dwa razy i za którego organizację była odpowiedzialna osobiście. Co prawda, jako że doskonale wiedziała, o czym Madi najbardziej pragnęła z nią rozmawiać, dziwiło ją nieco, że nie zapytała od razu o zdrowie Krawczyka, mimo że raz już przecież wspomniała jego imię. Jednak, biorąc pod uwagę, że sama miała dla niej dość niewygodne informacje na jego temat, chętnie dostosowała się do tej strategii, starannie unikając jakiegokolwiek nawiązania do postaci milionera. Niemniej kiedy kelner przyniósł im w końcu i zaserwował kawę z ciastkiem, temat pracy zawodowej urwał się jak ucięty nożem, zaś spojrzenia, jakie obie odruchowo wymieniły ponad dymiącymi filiżankami, były zbyt wymowne, by mogły dalej przemilczać ten wątek.
– To teraz opowiedz mi o Bastku – poprosiła cicho Magdalena. – Mówiłaś, że czuje się już dużo lepiej, tak?
Chcąc mieć najtrudniejszy moment rozmowy jak najszybciej za sobą, Iza uznała, że najlepiej będzie od razu odbezpieczyć i rzucić granat, który ciążył jej w kieszeni.
– Tak – pokiwała głową, sięgając po łyżeczkę i zanurzając ją w swojej kawie. – Na tyle dobrze, że nie tylko wrócił do pracy i przejął pełną kontrolę nad swoimi interesami, ale nawet postanowił się ożenić.
Przy stoliku na kilka sekund zapadła cisza.
– Ach – szepnęła wreszcie Madi.
– Mnie też to zaskoczyło – zapewniła ją Iza, wciąż wpatrzona w kawę, powoli mieszając ją łyżeczką. – Ale, jak by na to nie spojrzeć, jest to znak, że naprawdę czuje się lepiej, bo jeszcze dwa miesiące temu taki pomysł nawet by mu nie przyszedł do głowy.
Znów cisza – ciężka, dziwna i tym razem już bezwzględnie wymagająca nawiązania kontaktu wzrokowego. Iza podniosła zatem głowę i spojrzała na Magdalenę, która w tym samym momencie jakby się ocknęła, po czym, wyprostowawszy się na krześle, uśmiechnęła się do niej swobodnie.
– No tak, to prawda – przyznała lekko, energicznym gestem sięgając po cukier i wsypując odrobinę do swojej kawy. – Zaskoczyłaś mnie jak nie wiem co, bo w tych okolicznościach, kiedy Bastek ledwo uciekł grabarzowi spod łopaty, w życiu bym się nie spodziewała, że uderzy w matrymonialne tony… i to tak znienacka! – dodała żartobliwie. – Ale masz rację, to ewidentny sygnał, że wraca do zdrowia. Lepszych dowodów nie trzeba i bardzo mnie to cieszy, z całego serca życzę mu, żeby był szczęśliwy.
Iza podniosła do ust filiżankę, zerkając na nią spod oka.
– Przepraszam, że nie wspomniałam o tym przez telefon – dodała ostrożnie. – Ale rozmawiałyśmy tylko chwilę, a skoro miałyśmy się spotkać osobiście…
– Oczywiście, Iza – uśmiechnęła się Madi. – Zwłaszcza że ja pytałam tylko o jego zdrowie. Mówiłam ci już dawno, że tylko to mnie interesuje, jego prywatne życie to jego sprawa i nic mi do tego, najważniejsze, że wyciągnął się z tego najgorszego kryzysu i już nic mu nie grozi. Chociaż nie zaprzeczę, że chętnie bym się dowiedziała, kim jest jego wybranka – zaznaczyła, odkładając łyżeczkę i również upijając łyka kawy. – Tak z czystej ciekawości, bo skoro kobiety to z założenia niewarte zaufania hieny łase na jego pieniądze, to zakładam, że albo spotkał taką, która wreszcie spełniła jego oczekiwania, albo sam z wiekiem zszedł z tych oczekiwań i obniżył poprzeczkę. Hmm? Która z tych dwóch opcji, Iza?
– Nie wiem – pokręciła głową, odwracając wzrok. – To dla mnie za trudne pytanie, o takie rzeczy trzeba by pytać jego samego. Mogę co najwyżej powiedzieć ci, kim ona jest. Oczywiście tylko w przybliżeniu – zastrzegła – bo sama widziałam ją w życiu dwa razy, za pierwszym ponad rok temu i tylko z daleka, a za drugim, ostatnio, przez jakieś cztery czy pięć minut.
– Aha, czyli to ktoś z jego stałego otoczenia? – domyśliła się Magdalena.
– Tak, jedna z jego dawnych… hmm, nie wiem jak to nazwać… pań do towarzystwa? Coś w tym stylu. Nie asystentka biznesowa ani wspólniczka, z interesami nie ma nic wspólnego, raczej ktoś w rodzaju wieloletniej przyjaciółki. O ile oczywiście w jego przypadku można to tak nazwać – skrzywiła się, wspominając lekceważący ton Krawczyka, jakim opisywał swoją narzeczoną. – Ale trudno mi znaleźć na to inne słowo. Mówił, że znają się od sześciu lat. Ma na imię Sylwia.
Magdalena pokiwała w zamyśleniu głową, powoli popijając swoją kawę i wpatrując się w widoczny za przeszkloną witryną knajpki tłum śpieszący w różne strony korytarzem dworcowego podziemia. Iza również skierowała tam wzrok i przy stoliku znów na dłuższą chwilę zapadła cisza.
– To dobrze – podjęła w końcu spokojnym tonem Madi. – Bastek, jak sądzę, potrzebuje teraz wsparcia kogoś bliskiego, a ciężka choroba uzmysłowiła mu widocznie, jak to jest ważne. Ważniejsze nawet od pieniędzy.
– No… tego to bym nie powiedziała – odparła oględnie Iza. – Akurat jeśli chodzi o pieniądze, to w jego postrzeganiu niewiele się zmieniło, ale co do tego wsparcia, to oczywiście tak. Mówił, że rozumieją się z Sylwią bardzo dobrze, bo są ulepieni z podobnej gliny, mimo że on jest zadeklarowanym racjonalistą, a ona ma w sobie coś z idealistki. Podoba mu się też to, że imponuje jej jego pozycja społeczna i finansowa, no i to, że ona, jak twierdzi, kocha się w nim od lat…
Zamilkła, zastanawiając się, na ile powinna odsłaniać przed Magdaleną kulisy ostatniego spotkania z Krawczykiem, a zwłaszcza czy miała prawo dzielić się z nią swymi wątpliwościami co do Sylwii, której postać, jak wyczuwała, budziła w niej silne emocje. Owszem, Madi starała się to ukrywać, jednak nawet ślepy by dostrzegł, że wiadomość o zaręczynach byłego męża z inną kobietą nie była jej obojętna. Zresztą czy można było się temu dziwić? Nawet jeśli Krawczyk był dla niej tylko cieniem przeszłości, ów cień – pomimo swych dawnych grzechów i wad – wciąż był kimś dla niej ważnym i drogim, kimś, kto zostawił za sobą niezatarty, na zawsze wyryty w sercu ślad.
– Przepraszam – powiedziała cicho. – Chyba nie powinnam mówić takich rzeczy.
– Dlaczego? – zdziwiła się Magdalena. – No co ty, Iza. Przecież sama cię o to zapytałam i jestem ci bardzo wdzięczna, że odpowiedziałaś mi szczerze. Chyba nie boisz się, że jestem zazdrosna o Sebastiana? – uśmiechnęła się lekko, jakby z trudem. – Mówiłam ci poprzednim razem, że to jest dla mnie rozdział zamknięty, nasz czas już minął i nigdy nie wróci, a to, że zapytałam o nią, to tylko tak… bo… No dobrze, nie będę przed tobą udawać, że to mnie zupełnie nie obchodzi – westchnęła, spuszczając wzrok i wbijając go w filiżankę. – Obchodzi mnie. Może nie tak jak stan jego zdrowia, bo to jest zupełnie inny ciężar gatunkowy, ale jednak… Wybacz, Izunia, nie umiem ci tego wytłumaczyć tak na świeżo, sama jestem zaskoczona tym, co czuję, ale jedno wiem na pewno. Bez względu na wszystko chciałabym, żeby Basti był szczęśliwy. Zdrowy i szczęśliwy – podkreśliła. – A z tego, co mówisz, wynika, że wszystko idzie w tym właśnie dobrym kierunku, więc… tym lepiej.
Iza pokiwała głową, świadoma tego, że Madi nie jest z nią w pełni szczera, lecz czy mogła mieć jej to za złe? Doskonale znała ów mechanizm psychicznej samoobrony, który w rozmowie o sprawach najbardziej dotykających serca wymaga założenia jak najgrubszej maski. Wszak ona sama też nie mogła rozmawiać z nią otwarcie, lecz, będąc związana obietnicą daną Krawczykowi, musiała przemilczeć najbardziej kluczowe wątki, jakie rozwijali w rozmowach z ostatnich miesięcy.
– Jeśli chodzi o nią, nie muszę wiedzieć nic więcej – podjęła cichym głosem Magdalena. – Opowiedz mi tylko, jak on się czuje, dobrze? Wiem, że lepiej, że już nie jest przykuty do łóżka, Bogu dzięki… ale tak konkretnie? Wspominałaś, że nadal nie może wstać i musi korzystać z wózka inwalidzkiego, tak?
Iza skinęła głową i na tyle szczegółowo, na ile umiała, opisała jej aktualny stan zdrowia Krawczyka, który poprawiał się stopniowo pod wpływem nowych, dobrze dobranych leków. Jednocześnie nie mogła pozbyć się nieprzyjemnego poczucia, że rozmowa ta znów ślizga się tylko po powierzchni tego, o czym naprawdę powinny mówić, a czego ona sama również bała się dotykać. Rozum nakazywał jej ostrożność, jednak intuicja coraz głośniej podpowiadała jej, że misja, jaką postawiła przed nią pani Ziuta, dotyczyła właśnie tego – i że w takim wypadku była o wiele trudniejsza, niż można było z początku podejrzewać.
Ponieważ o stanie zdrowia Krawczyka nie miała za wiele szczegółowych informacji, temat ten dość szybko się wyczerpał, a Magdalena, nie wracając już do sprawy Sylwii, podziękowała jej raz jeszcze i poprosiła, by teraz opowiedziała o swoich studiach. Kolejne pół godziny minęło zatem na rozmowie o planach studenckich Izy, w tym zwłaszcza o jej pracy licencjackiej i wyjeździe wiosną na staż do Liège.
– Chociaż to jeszcze nie jest w stu procentach pewne – zastrzegła, odsuwając na środek stolika pustą filiżankę po kawie. – Nadal czekamy z koleżanką na decyzję, powinnyśmy ją mieć w przyszłym tygodniu. Hmm… napijesz się czegoś jeszcze? Może drugą kawę?
Madi ocknęła się i popatrzyła na nią z zastanowieniem.
– Aha, bardzo chętnie, Iza, mamy przecież jeszcze sporo czasu. Ale to zaraz, dobrze? Muszę skoczyć na chwilkę do toalety.
– Oczywiście. Ja w tym czasie zrobię zamówienie, i tak trzeba będzie poczekać. Jaką chcesz?
– Duże cappuccino – zadecydowała bez wahania, podnosząc się z krzesła i sięgając po swoją torebkę zawieszoną na oparciu krzesła. – Ale już bez ciastka, samą kawę.
– Jasne.
Kiedy zgrabna sylwetka Magdaleny przemknęła po drugiej stronie przeszklenia, jakie oddzielało kawiarenkę od dworcowego korytarza, Iza przywołała kelnera i złożyła zamówienie, po czym tak jak poprzednio zapatrzyła się w przewijający się za szybą tłum. Byli to głównie podróżni, którzy tą drogą śpieszyli na perony lub wychodzili z nich i szukali wyjścia, ciągnąc za sobą walizki, w biegu dopinając płaszcze, a niekiedy wstępując do rozmaitych sklepików albo zatrzymując się przy rozstawionych wzdłuż ściany korytarza stoiskach, by kupić jakiś drobiazg lub coś do jedzenia. Ludzie w różnym wieku, różnie ubrani, pędzący w różne strony, w różnych celach i z różnymi myślami w głowach – ot, uchwycony w biegu ulotny obrazek codziennego dworcowego życia.
Codzienność. Zwykła szara codzienność, która jednak dla każdego była inna, bo zależała od jego bieżącej sytuacji i jego własnej prywatnej historii. Codzienność dla jednych smutna, dla innych radosna, dla jednych nudna, dla innych bajkowa… tak jak na przykład dla tej zakochanej pary, która właśnie przeszła obok przytulona, ze szczęściem wylewającym się z obydwu par oczu. Jakie znaczenie miało dla nich to, że byli na brudnym, zatłoczonym dworcu, skoro wyglądali tak, jakby szli aleją królewskich ogrodów?
Na tę myśl przed jej oczami na obraz kłębiących się za szybą przechodniów nałożyła się wizja imponującego ogrodu Krawczyka o przepięknie dobranych roślinach, które o każdej porze roku zachwycały inną feerią barw. Królewska posesja, baśniowy pałac… a jednak czegoś w nim brakowało, coś sprawiało, że ział smutkiem i dziwną, nienazwaną pustką, której nic nie mogło wypełnić. Nic i nikt – a na pewno nie Sylwia.
Lecz oto jedną z alejek bajkowego ogrodu nadciąga ta, która jako jedyna może temu miejscu nadać jakikolwiek sens. Ona. Śliczna i zwiewna, prawdziwa królowa, choć ubrana w zwykły sweter i narzucony na ramiona zimowy płaszcz… Zaraz, zaraz, przecież w ogrodzie panuje pełnia lata! A jednak. Idzie aleją z telefonem przy uchu, z kimś rozmawiając, po czym zatrzymuje się i po chwili zawahania skręca… wchodzi do przeciwległego sklepiku…
Iza potrząsnęła głową, by odgonić wizję – bajeczny ogród Krawczyka natychmiast zniknął, jednak na planie wciąż pozostała postać Madi, która z telefonem w dłoni rzeczywiście weszła do usytuowanego vis-à-vis butiku z drobiazgami. Iza przyglądała się z daleka, jak rozmawia ze sprzedawcą, pokazując mu jeden z przedmiotów na wystawie, ów zaś sięga po niego i oboje pochylają się nad nim, jakby chcieli przeczytać coś na pudełku. Jednak w tym samym momencie do stolika podszedł kelner z kawą i odwrócił jej uwagę, skutkiem czego, kiedy znów przeniosła wzrok za szybę w poszukiwaniu Magdaleny, ta zmierzała już ku wejściu do knajpki, machając do niej ręką.
– Przepraszam, Izunia! – rzuciła, zajmując pośpiesznie swoje miejsce i otwierając ustawioną przy stoliku walizkę, by schować do niej zakupiony przedmiot. – Wiem, że to strasznie długo trwało, ale musiałam jeszcze zadzwonić w jedno miejsce, a potem zobaczyłam na wystawie tego dinozaura i po prostu nie mogłam się oprzeć.
– Dinozaura? – zdumiała się Iza.
– Aha – uśmiechnęła się Madi, pokazując jej niewielkie pudełko, na którym rzeczywiście widniał wizerunek zabawkowego dinozaura. – Klocki lego, seria Jurassic World, ten jest najtrudniej dostępny. Kto by pomyślał, że trafię na taki okaz w jakimś zwykłym sklepiku na dworcu! I to całkiem niedrogo… Ech! – parsknęła śmiechem, widząc, że Iza patrzy na nią jak na ufoludka. – Nie dziw się tak, to przecież nie dla mnie! Nie jestem kolekcjonerką dinozaurów z lego, po prostu znam kogoś, kto zbiera takie rzeczy – wyjaśniła z rozbawieniem, chowając pudełko i zamykając walizkę. – A skoro wiem, że akurat tego mu brakuje, to jak miałam nie skorzystać z okazji i mu nie kupić? Całą drogę powrotną męczyłoby mnie sumienie.
– Aha, okej – odetchnęła Iza i sama też parsknęła śmiechem. – W pierwszej chwili naprawdę pomyślałam, że kupiłaś to dla siebie, i nie mogłam się połapać, o co chodzi! Jakoś ty i dinozaur średnio mi do siebie pasujecie. To dla jakiegoś dziecka czy dla dorosłego?
– Dla znajomego kolekcjonera – odpowiedziała wymijająco Madi, odkładając na stolik telefon, który wciąż trzymała w jednej dłoni, i sięgając po kawę. – Przepraszam, to nie było planowane, ale już jestem z powrotem. Dzięki za zamówienie kawy… mmm, pyszna! No to wróćmy do naszej rozmowy. Mówiłaś, że w przyszłym tygodniu będziecie mieć decyzję w sprawie stażu, tak? A sam wyjazd byłby kiedy?
– W marcu – odparła rzeczowo Iza, również upijając łyka kawy. – Cztery tygodnie, dokładne daty dopiero ustalimy, na razie mamy widełki i wstępny plan, ale to się jeszcze może zmienić. W każdym razie, jak już będziemy wiedziały, że…
Przerwał jej sygnał wibracji wydany przez leżący na stoliku telefon. Na ekranie, jak zdążyła dostrzec kątem oka, pojawiło się imię Asia, na którego widok twarz Magdaleny natychmiast spoważniała.
– Przepraszam cię, muszę odebrać – powiedziała cicho, sięgając po aparat. – To ważne.
– Oczywiście, odbieraj – odpowiedziała szybko Iza.
Madi odetchnęła z głębi płuc i z miną, która wyrażała napięcie i niepokój, podniosła telefon do ucha.
– Tak, Asiu?… mhm, jestem jeszcze w Warszawie, ale już skończyłam szkolenie i w nocy wracam. Powiedz mi… mhm… Już?… no, i co wyszło?… tak… Co? – aż podskoczyła na krześle. – O Boże drogi, nie żartuj… Jak to?
Iza odwróciła wzrok i podniosła do ust filiżankę, zażenowana niezręczną koniecznością asystowania przy rozmowie nieprzeznaczonej dla jej uszu. Tymczasem Madi przez długą chwilę słuchała swej rozmówczyni, a jej twarz coraz bardziej się ściągała i bladła.
– Ale to już pewne? – podjęła w końcu skrajnie poważnym tonem. – No wiem, ale… skarbie, nie płacz, proszę, wszystko będzie dobrze… co dokładnie wam powiedzieli?… Mhm, rozumiem… dodatkowe, no tak… ale?… aha… Mój Boże… Asiu, posłuchaj – rzuciła stanowczo. – Porozmawiamy na żywo, jak tylko wrócę, dobrze? Jutro rano, albo jeszcze dzisiaj w nocy, jak wolisz. Mhm, dam znać… Coś wymyślimy, zobaczysz. Rozejrzę się i zorientuję w możliwościach, obiecuję. Mhm… A gdzie jest teraz Karolinka? Została tam?… Aha, no to dobrze… Tak, jest u Widlaków, dopiero co z nimi rozmawiałam, wszystko jest w porządku. Teraz to wy jesteście najważniejsi… Mhm, zapukam do was, jak tylko dojadę, dobrze?… no… tak, oczywiście… Jestem jeszcze na małym spotkaniu, pociąg mam za niecałe półtorej godziny… mhm… No co ty, nic nie szkodzi!… Dobrze, tak się umawiamy. Okej… Trzymaj się, kochanie, trzymajcie się oboje… no, pa!
Zakończywszy połączenie, mechanicznym gestem odłożyła telefon na stolik i przeniosła na Izę zafrasowane spojrzenie błękitnych oczu, które szkliły się leciutko, jakby zbierało jej się na łzy.
– Przepraszam, Izunia – szepnęła, sięgając do kieszeni płaszcza po chusteczkę i pośpiesznie podnosząc ją do twarzy. – To jest… nie wiem… ja chyba dzisiaj zwariuję.
– Jakaś zła wiadomość? – zapytała ze współczuciem Iza.
– Mhm, potworna – westchnęła, drżącą dłonią ocierając sobie oczy. – Wybacz, że akurat teraz, kiedy się spotkałyśmy, ale…
– Przestań – pokręciła głową.
– Powiem ci… ty i tak ich nie znasz, a ja muszę jakoś usprawiedliwić tę scenę. Zwłaszcza że przy tobie ciągle robię jakieś sceny, aż mi głupio.
– Przestań, Madi – powtórzyła Iza. – Nie mów tak.
– Dzwoniła moja sąsiadka – wyjaśniła cicho Magdalena. – Asia. Ona i jej mąż Tomek to wspaniali ludzie, znamy się od lat, od samego początku, odkąd się tam wprowadziłam. Na starcie bardzo mi pomogli, bez ich wsparcia bym sobie nie poradziła, a na pewno byłoby mi dużo, dużo ciężej, a teraz też przyjaźnimy się i pomagamy sobie wzajemnie we wszystkim, jak tylko możemy. Po prostu, krótko mówiąc, są dla mnie jak najbliższa rodzina.
– Aha – szepnęła w napięciu, kiwając głową.
– Mają siedmioletnią córeczkę, Karolinkę – ciągnęła Madi. – Kochaną, przecudowną dziewczynkę, jestem jej mamą chrzestną, więc dla mnie też jest jak córka. Od września poszła do szkoły, do pierwszej klasy, ale już od wakacji była jakaś taka bledziutka, osłabiona… – jej głos załamał się na chwilę, aż musiała mocniej nabrać tchu. – Potem dwa razy zemdlała w szkole, w domu też to się powtórzyło, a kiedy Asia powiedziała mi, że na skórze wychodzą jej siniaki, chociaż się nie uderzyła, to zapaliła mi się czerwona lampka w głowie. Namówiłam ich, żeby natychmiast zrobili jej badania – wyjaśniła, z trudem powstrzymując łzy. – Mam trochę znajomości w służbie zdrowia, załatwiłam jej na cito miejsce w szpitalu, taką szybką ścieżkę kompleksowej diagnostyki. No i właśnie dzisiaj dostali wstępne wyniki… Diagnoza jest straszna. Białaczka.
Ostatnie słowo wymówiła szeptem, ledwo słyszalnym na tle gwaru dobiegającego z dworcowego korytarza. Iza zadrżała. Przed oczami przepłynęła jej widmowo blada twarz umierającej matki…
– Boże – odszepnęła, przechylając się ponad stolikiem i kładąc jej delikatnym gestem dłoń na przedramieniu. – Tak mi przykro, Madi…
– Mnie też – odparła drżącym głosem Magdalena. – Biedna Asia, biedny Tomek… i przede wszystkim biedna Karolinka… Po tych omdleniach i siniakach bałam się o nią, ale nie sądziłam, że to będzie coś aż tak poważnego. Rokowania w tej chorobie są bardzo słabe, Iza – dodała smutno. – Oczywiście u dzieci zdarzają się przypadki wyleczenia, a przynajmniej długoletniej remisji, ale w większości przypadków… ech! – chlipnęła, a łzy, których już nie umiała zahamować, pociekły jej po policzkach. – Ten rok to jest jakieś piekło. Najpierw Bastek, teraz Karolka… Dobrze, że chociaż on czuje się lepiej, strasznie się o niego bałam… Bogu dzięki… mam nadzieję, że te prognozy dwóch lat życia okażą się nietrafione i że będzie żył jeszcze długo, zdrowy i szczęśliwy… Ale ona? – chlipnęła znowu. – Takie kochane maleństwo, nasz aniołek… Boże!…
Nadal gładząc ją delikatnie po przedramieniu i sama z trudem tłumiąc łzy, Iza milczała, bo cóż można powiedzieć w takiej chwili? Co prawda owa Karolinka była „tylko” chrześnicą Madi, jednak czy ona sama nie reagowałaby podobnie, gdyby chodziło o dziecko jej przyjaciół? Przed oczami mignęły jej twarze Pabla i Lodzi, a potem roześmiana buźka małego Edzia. Gdyby on, tak jak ta nieznajoma dziewczynka… nie, to było niewyobrażalne! Nawet nie dało się o tym pomyśleć! A Pepuś? Czy kiedykolwiek zapomni ten ból, jaki poczuła w sercu tuż po wypadku na widok jego nieruchomo leżącego w trawie ciałka?
– Bastek przynajmniej ma pieniądze na leczenie – podjęła smutno Madi. – Może pozwolić sobie na każdy najbardziej specjalistyczny lek, na nierefundowaną operację, na wszystko. To dobrze, bardzo dobrze… niech mu się uda, codziennie się o to modlę. Ale teraz tak strasznie boję się o Karolinkę…
– Ja też będę się za nią modlić – obiecała skwapliwie Iza. – I zamówię mszę… Właśnie! – dodała w natchnieniu. – Już raz tak było, kiedy mój chrześniak, synek mojej przyjaciółki, miał ciężki wypadek samochodowy, wiesz? Wtedy też modliliśmy się w kościele o jego życie i zdrowie… i udało się!
Magdalena podniosła na nią zapłakane oczy.
– Udało się? – powtórzyła szeptem.
– Tak! Niemowlę, pięć miesięcy, wyobrażasz to sobie? Miał poważny obrzęk mózgu, lekarze nie dawali mu dużych szans na przeżycie, ale cudem wyciągnął się z tego i żyje! Wprawdzie nadal jest rehabilitowany i ma problemy z prawą nóżką, ale żyje i rozwija się normalnie.
Madi pokiwała głową, ocierając łzy.
– To dobrze – odparła cicho. – Boże, taki maluszek… Oby wyzdrowiał całkowicie, gorąco mu tego życzę. Tylko że wypadek samochodowy to nie rak, przy urazach zewnętrznych statystycznie łatwiej o cud, a Karolka… Ale masz rację, pomódl się za nią, Izunia – dodała energiczniej, chwytając ją za rękę i ściskając w swojej. – Dziękuję ci za to, kochanie… i za to, że tu ze mną jesteś, że mnie słuchasz i wspierasz… Ten zbieg okoliczności to też chyba cud od Boga – dodała, patrząc na nią z wdzięcznością. – Bo jak wypłaczę się przy tobie, to łatwiej mi będzie nie płakać przy Asi, a dla nich przecież muszę być silna.
Iza w odpowiedzi odwzajemniła jej tylko mocniej uścisk dłoni i siedziały tak przez dłuższy czas w milczeniu nad stygnącą kawą, wpatrując się nieruchomo w tłum przewijający się za szybą lokalu. Jak wielu z tych przypadkowych przechodniów nosiło w sercu podobny ból i smutek? Zapewne niejeden. Takie wszak jest życie…
– Pij kawę, już prawie wystygła – odezwała się w końcu Madi, mnąc w drugiej dłoni zmoczoną chusteczkę. – Bardzo ci dziękuję. Ten dzisiejszy dzień to jakiś koszmar, ale cieszę się, że udało nam się zobaczyć. O której masz swój pociąg do Lublina?
– Jest jeden o osiemnastej pięćdziesiąt dwie – odparła rzeczowo, domyślając się, że Magdalena myślami jest już w domu, a ściślej u swoich przyjaciół. – Zakładałam, że gdyby nasze spotkanie się przedłużyło, to wrócę dopiero tym następnym, o dwudziestej szesnaście, ale teraz myślę, że mogę się zabrać i na ten. Może będziesz chciała jeszcze gdzieś zadzwonić albo coś…
– Tak – pokiwała głową. – Właśnie myślę, czy by nie zadzwonić od razu do takiego znajomego profesora. Mam do niego prywatny numer, może by coś doradził w sprawie Karolinki? Ma znajomości wśród najlepszych lekarzy, na pewno zna i onkologów, więc póki jeszcze jest w miarę przyzwoita godzina… Gdyby coś nam załatwił, miałabym czym odrobinę uspokoić Asię, kiedy dojadę do nich w środku nocy. Pierwsza noc zawsze jest najgorsza… Przepraszam cię, Iza – dodała zmieszana. – Wiem, że zachowuję się niegrzecznie, ale dzisiaj już i tak nie mogłabym się skupić na niczym innym.
– Ależ oczywiście! – odparła żywo Iza, wyprostowując się na krześle. – Jakie znowu niegrzecznie, Madi? Daj spokój, w ogóle nie ma dyskusji, ja wszystko rozumiem. Dopijmy tylko kawę i zbieramy się, ty sobie zadzwonisz, a ja pójdę do kasy przebukować bilet. To przecież wyjątkowa sytuacja.
***
Kiedy, ponowiwszy obietnicę modlitwy za zdrowie Karolinki, Iza pożegnała się ze strapioną Madi na głównej hali dworca, a następnie wyczekała w kolejce do kasy, by zmienić rezerwację biletu na wcześniejszą godzinę, nagle okazało się, że do pociągu zostało jej zaledwie piętnaście minut, tymczasem musiała jeszcze skorzystać z łazienki. Spowodowało to, że musiała udać się tam biegiem i równie szybko wrócić pod zejście na perony, a następnie odnaleźć ten właściwy, na który, gdy tylko tam wpadła, zaczynał się już wtaczać pociąg do Lublina.
Na szczęście do jego odjazdu z Warszawy Centralnej pozostały jeszcze cztery minuty, jednak zdyszana i zdenerwowana tym szaleńczym tempem Iza pragnęła jak najszybciej wsiąść do środka, do obojętnie którego wagonu, i dopiero później poszukać swojego, tym bardziej że nie miała ciężkiego bagażu, który mógłby jej utrudniać przemieszczanie się w wąskiej przestrzeni. Przecisnęła się zatem pomiędzy ludźmi, którzy pchali się w przeciwnym kierunku do innego pociągu na sąsiednim peronie, i pośpiesznie ruszyła wzdłuż hamującego już składu, szykując się, by wskoczyć w pierwsze lepsze drzwi, przy których znajdzie się, gdy tylko ów się zatrzyma. To rozproszyło ją na tyle, że ledwo patrzyła przed siebie, skutkiem czego, nie zauważywszy, że idąca przed nią kobieta gwałtownie się zatrzymała i odwróciła, wpadła na nią z impetem tak, że niemal zderzyły się głowami.
– Ups, przepraszam! – zawołała szybko Iza.
– Nie, to ja przepraszam! – odpowiedziała równie szybko tamta. – Nie powinnam tak zawracać, ale pomyliłam perony… jeszcze raz panią przepraszam!
Jej słowa szybko zginęły w gwarze, a ona sama w tłumie, jednak pouczona tym epizodycznym doświadczeniem Iza zwolniła nieco kroku, uważniej patrząc przed siebie. I wtedy ich zobaczyła – nadchodzącego z przeciwka młodego mężczyznę w towarzystwie niewysokiej dziewczyny o długich ciemnych włosach, które sięgały jej prawie do pasa. O ile dziewczynę widziała po raz pierwszy w życiu, o tyle mężczyzna… Choć jego obecność tutaj, na warszawskim dworcu kolejowym, wydawała się skrajnie absurdalna, o pomyłce nie mogło być mowy. Zbyt dobrze znała te półdługie brązowe włosy o niesfornych kosmykach opadających w artystycznym nieładzie na ramiona i tę twarz natchnionego romantyka.
Victor. Ten sam, ani trochę niezmieniony, w tej samej fryzurze i płaszczu zimowym, który pamiętała doskonale z czasów Bressoux i balu w Liège. Zauważył ją ułamek sekundy później niż ona jego, przez co mogła w pełni uchwycić zmianę, jaka nastąpiła w wyrazie jego uśmiechniętej, a chwilę później spoważniałej i wręcz pobladłej twarzy. Odmalowała się na niej osobliwa mieszanina zaskoczenia, radości i przerażenia, która w następnej chwili, kiedy skrzyżowały się ich spojrzenia, ustąpiła miejsca zmieszaniu typowemu dla człowieka, którego złapano na gorącym uczynku.
Dla Izy wrażenie wynikające z tak niespodziewanego spotkania było równie piorunujące, choć jej twarz wyrażała jedynie szok i niedowierzanie, bez cienia żadnych innych emocji. Zresztą świadomość tego, że śpieszy się na pociąg, nie pozwoliła jej się zatrzymać, zwolniła tylko nieco kroku i spowolniła ruchy, jakby na moment zawieszona w przestrzeni pozbawionej grawitacji. Dopiero w następnej sekundzie, kiedy skonfundowany Victor odwrócił oczy, odruchowo przyśpieszyła i przeszła obok nich, niemal ocierając się ramieniem o jego towarzyszkę.
– Ale tu ścisk, co? – usłyszała za plecami jej oddalający się głos. – Chodźmy bliżej środka, tam jest trochę mniej ludzi.
Dziewczyna mówiła po polsku i bez cienia wątpliwości była Polką, ale to miało teraz dla Izy marginalne znaczenie. Victor!!! A więc był tutaj! W Polsce, w Warszawie, tak niedaleko, niecałe dwieście kilometrów od Lublina… To tu mieściła się owa sprytna kryjówka, w której schronił się, uciekając z Bressoux i zacierając za sobą wszelkie ślady! Że też ani ona, ani Ania z Jean-Pierrem sami na to nie wpadli! Victor przecież lubił Polskę i całkiem nieźle znał język, być może nawet przyjechał tu zgodnie z dawnym planem, w ramach projektu wymiany międzykulturowej, na który finansowanie zdobył w zeszłym roku. To było przecież całkiem możliwe, wręcz bardzo prawdopodobne! Lecz w takim razie Didier i Yvette, którzy również mieli brać udział w owym projekcie, musieliby o tym wiedzieć! Czyżby od początku znali miejsce jego pobytu i nie pisnęli o tym ani słówka Jean-Pierre’owi? A Victor? Dlaczego w tajemnicy przed przyjaciółmi zaszył się w Warszawie? Czy ukrył się tu przed odpowiedzialnością, by nie płacić Gaëlle alimentów na nowonarodzoną córkę? A może po prostu chciał spalić za sobą mosty i zacząć nowe życie?
Dziesiątki tego rodzaju pytań zakłębiły jej się w głowie, na kilka sekund przyciemniając obraz przed oczami. Odruchowo, nie myśląc nad tym, co robi, odwróciła się i spojrzała za siebie, jakby chcąc się upewnić, że się nie przewidziała, a wtedy znów, pomiędzy sylwetkami tłoczących się jak pszczoły w ulu pasażerów, napotkała wzrok Victora. Ów bowiem w tej samej chwili również się odwrócił i popatrzył za nią, jednak szybko przysłonili go ludzie tłoczący się przy wejściu do wagonu. Iza ocknęła się i podbiegła do kolejnych drzwi, gdzie było mniej osób, jak automat wsiadła do środka i w roztargnieniu ruszyła przed siebie długim przejściem. Dopiero po kilkunastu krokach przypomniała sobie, że przecież powinna znaleźć zarezerwowane miejsce, wyszarpnęła zatem z kieszeni bilet i na siłę skupiając uwagę na tej czynności, sprawdziła numer miejscówki.
„To nie ten wagon” – stwierdziła beznamiętnie. – Dwa dalej… tylko w którą stronę? Do przodu czy do tyłu?”
Po kilku krokach doszła do wniosku, że jej miejsce niestety znajdowało się w wagonie, do którego musiała zawrócić, to zaś nie było łatwe, gdyż idący za nią pasażerowie zastawiali drogę i musiała przeciskać się pod prąd. Kiedy więc wreszcie udało jej się znaleźć zarezerwowany fotel, była już tak skołowana, że po prostu opadła nań bezsilnie, nawet nie zdejmując płaszcza. Przed oczami znów zawirowały jej nakładające się na siebie obrazy, głównie wizje znajomych twarzy, które mieszały się dowolnie z tym, co rzeczywiście widziała za oknem.
Victor…zapłakana Madi… Lodzia… tłum tłoczący się na peronie… zapełniający się powoli ludźmi wagon… zimne ledowe światła nad głową… huk przejeżdżającego po sąsiednim torze pociągu… Madi… Krawczyk… Kinga z Andrzejem… Majk… Natalia… i znów Victor… Victor! Tym razem naprawdę!
Oparła się głębiej w fotelu, kryjąc głowę za ramą okna, by nie można było jej dostrzec z zewnątrz. Tak, to był Victor. Szedł pośpiesznie wzdłuż peronu, uważnie lustrując wzrokiem jasno oświetlone wnętrza kolejnych wagonów pociągu, który już za minutę miał ruszyć do Lublina. Był sam. Najwidoczniej zostawił gdzieś swoją towarzyszkę i wrócił tu, żeby… czyżby po to, żeby ją odnaleźć? Absurd. Ale nawet jeśli, to Iza nie zamierzała mu tego ułatwiać. Nie miała ani siły, ani ochoty z nim rozmawiać, zresztą i tak nie było na to czasu, nawet gdyby ją zauważył. Na szczęście nie zauważył, minął jej wagon i przeszedł dalej. Uff!
Pociąg wciąż stał, ale zamykano już drzwi, dworcowy zegar odmierzał nie minuty, a sekundy do odjazdu. Na pamięć Izy wrócił obraz walającego się po chodniku bukietu czerwonych róż… Puisque je t’aime, mon Isabelle… Brr, co za okropne wspomnienie! Koszmarny powrót do przeszłości, o której wolałaby zapomnieć raz na zawsze.
W torebce odezwał się przyciszony dźwięk dzwonka telefonu, wyjęła go odruchowo i spojrzała na wyświetlacz. Był to jakiś nieznany numer. Zawahała się – kto to mógł być? A jeśli to coś ważnego? Wyciszywszy zatem dźwięk, by nie przeszkadzał innym pasażerom, nie odrzucała jeszcze połączenia, wpatrując się w cyferki na ekranie. A jeśli dzwonił Victor? Co prawda, jak twierdził Jean-Pierre, jego dawny numer był już nieaktywny, ale przecież mógł zachować kontakt do niej… Na wszelki wypadek wolała nie odbierać.
Pociąg szarpnął lekko i ruszył powolutku po torze. Nareszcie! W tym samym momencie ekran telefonu wyświetlił informację o nieodebranym połączeniu i zgasł. Iza odetchnęła z ulgą i lekkim gestem wrzuciła aparat do torebki. Kiedy podniosła głowę, na brzegu peronu, dokładnie w miejscu, które właśnie mijał jej wagon, dostrzegła sylwetkę Victora z telefonem w dłoni. Był to jednak tylko krótki flesz, pociąg bowiem ciągle przyśpieszał, by po kilku kolejnych sekundach minąć peron i wjechać do tunelu.