Anabella – Rozdział CLXXIX
„Niezła wtopa” – pomyślała z zażenowaniem Iza, kiedy wraz z Majkiem w milczeniu zmierzali do samochodu. – „Ostro przypaliłyśmy z dziewczynami i to była moja wina, niepotrzebnie pytałam przy nich o tę umowę. A najgorsze jest to, że jeśli on o to zapyta, będę musiała powiedzieć mu prawdę. Nie wiem, czy dam radę dzisiaj rozmawiać na takie tematy, to może być dla mnie za ciężkie. Przecież z góry wiadomo, w jaką stronę to pójdzie. No ale cóż, Izabello, za głupotę się płaci” – skrzywiła się. – „Zresztą może tak właśnie ma być? To będzie przecież świetna okazja, żeby przećwiczyć na froncie umiejętności aktorskie i poznać swoje granice. Praktyka czyni mistrza, n’est-ce pas, ma chère conne[*]?”
Walka, jaką toczyła z samą sobą od kilku dni, choć kosztowała ją kilka nieprzespanych nocy, przynosiła coraz bardziej wymierne efekty, bowiem bez względu na to, jak mocno ściskało się serce, jedno było niepodważalne – musiała zachowywać się względem Majka jak prawdziwa przyjaciółka, a nie jak trawiony zazdrością pies ogrodnika. Jej rolą było wspierać go we wszystkim, zwłaszcza w dążeniu do szczęścia, na które tak długo czekał, nawet jeśli ją samą prędzej czy później zaprowadzi to na skraj przepaści.
Poczucie, że z każdą złą myślą zawodzi jego przyjaźń i zaufanie, jakim ją obdarzył, sprawiały, że paliła się ze wstydu, jednak nie umiała do końca nad tym zapanować, mimo że ze wszystkich sił próbowała wyciszyć i zracjonalizować dręczące ją domysły. Treść smsa, jaką kilka dni wcześniej przypadkowo odczytała w powiadomieniu na ekranie telefonu Majka, prześladowała ją jak senny koszmar, mimo że w tych kilku słowach, jakie skierowała do niego Natalia, nie było przecież nic szczególnego. Prawdopodobnie chodziło jedynie o rutynowe spotkanie w gabinecie i kolejną sesję pracy nad dokumentami, wszak odbywały się one we wtorki i środy, o czym doskonale wiedziała. Gdyby tego rodzaju smsa wysłała mu Klaudia, Lidia czy Wiktoria, nawet nie zwróciłaby na to uwagi, dlaczego więc w przypadku Natalii jej umysł reagował w taki absurdalny sposób?
Cóż, w głębi serca doskonale wiedziała dlaczego. Zbyt dobrze znała Majka, żeby nie zauważyć spektakularnej zmiany w jego zachowaniu na przestrzeni ostatnich tygodni, dokładnie od październikowego Dnia Francuskiego. To od tamtego dnia miał taki świetny humor, buzował energią i promieniał jak słońce, a w trybie terapii nie przestawał mówić o nadziei. A to był wszak dzień, w którym poznał Natalię… Co prawda obiektywnie to jeszcze niewiele znaczyło, podobnie jak fakt, że nowa księgowa była obecna na wieczorze andrzejkowym w Anabelli, jednak jeśli dodać do tego informację, że ów wieczór przetańczyła z Majkiem na parkiecie… że od miesiąca pracowali nad papierami razem, mimo że on wisceralnie nie znosił papierologii i zwykle unikał jej, jak tylko mógł… jeśli dołożyć do tego ten sms, niby niewinny, ale mimo wszystko pozostawiający szerokie pole do interpretacji… A te jego wieczorne spotkania „pozafirmowe”, które ostatnio ciągle się powtarzały, a o których jedynie wspominał, nigdy nie precyzując ich natury? Niby nic, a tak wiele!
Lecz nawet to wszystko razem wzięte nie byłoby jeszcze żadnym dowodem, gdyby nie przeczucie, owa intuicja księżycowej duszy, która niemal od samego początku kierowała jej uwagę na osobę Natalii – właśnie w kontekście Majka. Czy ten niezależny od niej odruch podświadomości wynikał z faktu, że uroda Natalii była równie spektakularna jak uroda Ani Lewickiej-Magnon? I że miały podobne włosy? To przecież właśnie podobieństwo związane z włosami skierowało kiedyś uwagę Majka na nią samą… oczywiście inaczej, zupełnie inaczej, zwłaszcza że w jej przypadku podobieństwo to nie było tak uderzające i wynikało jedynie z mętnego skojarzenia, a on wówczas rozpaczliwie potrzebował kogoś, komu mógłby się zwierzyć z noszonego w sercu nieszczęśliwego uczucia. Lecz czy to nie był sygnał, że akurat na ten szczegół był wyjątkowo wyczulony? A skoro, jak wyznał jej zaledwie kilka tygodni temu, to nie Ania była jego prawdziwą Anabellą… Skąd wzięłaby się u niego taka konkluzja, skoro we wrześniu myślał jeszcze zupełnie inaczej?
Co prawda już wcześniej gadał o nadziei, próbował nawet (bezskutecznie) nowego rozdania z jakąś Wercią, a w lecie na końcu świata podkreślał, że Ania to rozdział zamknięty. Być może wówczas naprawdę w to wierzył, jednak spotkanie i czas spędzony z nią sam na sam na prywatce u Lodzi i Pabla nie przeszły bez śladu, pozostawiając za sobą w jego księżycowej duszy narastające poczucie pustki i wszechogarniającej beznadziei. To dlatego kilka dni później w ruch poszła brandy, jego stare lekarstwo na ból egzystencjalny, jednak jak zwykle okazało się ono nieskuteczne, a ów ciężki kryzys, być może nawet niezwiązany już z osobą Ani, a jedynie z brakiem perspektyw na przyszłość, pogłębiał się w kolejnych tygodniach, by potem nagle, tuż po pierwszym Dniu Francuskim, zniknąć jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Czy to nie był wymowny zbieg okoliczności?
Tak, zdecydowanie, to był klucz do rozwiązania zagadki, właściwie jedyny możliwy, biorąc pod uwagę wszelkie okoliczności. Albowiem kto inny jeśli nie nowo poznana Natalia w przeciągu tak krótkiego czasu zdołałby uleczyć Majka z kryzysu, który kilka tygodni wcześniej poskutkował epizodem z brandy, chorobą, a potem rozpaczliwym płaczem na kolanach Izy? Wówczas tak bardzo cierpiał, chciał nawet rozmawiać o zazdrości w ujęciu filozoficznym, a dziś z jego ust nie schodziło słowo nadzieja… Cóż innego mogłoby uleczyć go w tak krótkim czasie, niemal z dnia na dzień, jeśli nie taki spektakularny coup de foudre, z którego być może nawet jeszcze sam nie do końca zdawał sobie sprawę, lecz który, podobnie jak ona, musiał przeczuwać intuicją księżycowej duszy? Takie impulsy z biegiem czasu same się krystalizują i dojrzewają jak owoc na słońcu, wystarczy poczekać… Czy zresztą to nie były jego własne słowa?
Są sprawy, których nie da się przyśpieszyć. One muszą same dojrzeć i poczekać na właściwy moment…
A ona? Cóż mogła zrobić, jeśli nie poddać się pokornie biegowi wydarzeń, na które przecież i tak nie miała wpływu? Zostawić to losowi i czekać, aż sam jakoś to rozwiąże, pilnując tylko jednego – tego, by ani na chwilę nie wyjść z roli zaufanej przyjaciółki, którą Majk tak bardzo w niej szanował i doceniał. Nawet jeśli miało ją to kosztować więcej, niż będzie w stanie unieść.
– Dokąd jedziemy? – zapytała neutralnym tonem, kiedy oboje zasiedli już w ciemnym wnętrzu opla, zatrzasnąwszy za sobą drzwi.
– Do mieszkania babci Irenki – odparł rzeczowo Majk, odpalając silnik. – To tylko parę ulic stąd, skorzystam z tego, żeby podlać jej kwiatki, a przy okazji chcę z tobą zamienić kilka słów. Między innymi na jej temat.
– Na temat twojej babci? – zaniepokoiła się. – Mam nadzieję, że wszystko z nią w porządku?
– Tak, wszystko okej. Wprawdzie nadal słaba, ale nie jest gorzej, a w jej wieku po takiej operacji to i tak wielki sukces. Masz od niej pozdrowienia – zerknął na nią znad kierownicy. – Od mojego staruszka też.
– Dziękuję – uśmiechnęła się, czując, jak na serce spływa jej przyjemne ciepło.
– Wszędzie, gdzie się nie obrócę, natykam się na jakichś twoich fanów – ciągnął żartobliwym tonem Majk. – Nawet w mojej własnej rodzinie, gdzie zresztą przez porównanie z tobą moje i tak nędzne notowania jeszcze bardziej lecą w dół na łeb, na szyję.
– Przestań – pokręciła głową Iza. – Nie mów tak.
– A z drugiej strony właśnie dzięki tobie mam szansę zdobyć kilka punktów – zaznaczył, przyhamowując przed skrętem w ulicę. – Warunkiem jest to, że w następny weekend przywiozę cię do nich na obiad.
– Ach! – szepnęła Iza.
Wyprostowała się na siedzeniu i spojrzała na niego niepewnie, napotykając jego spojrzenie, on bowiem również w tym samym momencie zerknął na nią.
– Babcia byłaby zachwycona – podjął, znów przenosząc wzrok na drogę, która wiodła labiryntem wąskich osiedlowych uliczek. – Moi rodzice też. Ojciec nadal żałuje, że nie zdążył się z tobą porządnie pożegnać i należycie podziękować za pomoc, a z kolei mama czuje się poszkodowana, bo jeszcze nie zna słynnej Izabelki i chciałaby to nadrobić. Oczywiście niczego im nie obiecywałem – podkreślił. – Tylko tyle, że rozeznam teren i dam im znać do przyszłego piątku, czy uda nam się wyrwać w weekend z Lublina. W ten najbliższy nie ma szans, za mało czasu, z góry im to zapowiedziałem, ale w kolejny… hmm, elfiku? To będzie dwunasty i trzynasty grudnia. Masz wtedy jakieś plany?
Iza pokręciła głową, lecz nie odezwała się, wahając się, co powinna odpowiedzieć. Propozycja pani Ireny, która wcześniej mogła być uznana jedynie za grzecznościową, teraz, powtórzona, miała zupełnie inny wydźwięk, świadczyła bowiem o prawdziwej sympatii, jaką starsza pani obdarzyła ją w trakcie zaledwie kilku spotkań. Czy to nie było miłe i wzruszające, podobnie zresztą jak życzliwość rodziców Majka? Owszem, było. A jednak na myśl o tym, że ów czysto teoretyczny wyjazd miałby się faktycznie odbyć i to w tak bliskim terminie, Iza poczuła w sercu wewnętrzny opór, którego nie mogła ignorować.
Opór ów miał dwie przyczyny – jedną całkowicie neutralną, związaną z wciąż niedopełnioną obietnicą, jaką dała pani Irenie odnośnie do spotkania z panią Rozalią, oraz tę drugą, o wiele trudniejszą, której nie mogła wprost ubrać w słowa. Bo czy, jadąc tam z Majkiem, nie będzie się czuła jak intruz? Jak ktoś, kto zajmuje cudze miejsce, w przyszłości przeznaczone dla innej, o wiele ważniejszej osoby… Może to było głupie, może nie miała podstaw tak myśleć i tak się czuć, jednak co z tego, skoro na wzmiankę o tym zaproszeniu właśnie tak się czuła i tak myślała? Coś na dnie duszy podpowiadało jej, że w obecnej sytuacji taki wyjazd przyniesie jej więcej cierpienia niż radości, a czy tam, gdzie rozum awansem przegrywa z intuicją, nie należy bezwzględnie słuchać intuicji?
Wahanie to nie umknęło uwadze Majka, który zerknął na nią raz jeszcze znad kierownicy, jednak nie kontynuował tematu, dojeżdżali już bowiem pod blok babci, zatem chwilowo musiał się skupić na szukaniu miejsca do zaparkowania. Jej milczenie i niepewna, jakby zmieszana mina niepokoiły go tym bardziej, że była to kolejna z serii niezrozumiałych reakcji, jakie obserwował u niej od poniedziałku. Czy na tym weselisku w andrzejkowy weekend nie wydarzyło się jednak coś ważnego, o czym mu nie powiedziała? Oczywiście nie miał prawa tego od niej żądać, jeśli chciała zachować coś w tajemnicy, to musiał to uszanować i nie zadawać jej niewygodnych pytań, jednak wolałby przynajmniej wiedzieć, na ile to mogło mieć związek z nim samym.
Bo dlaczego miał wrażenie, że od kilku dni go unikała? Dlaczego w poniedziałek nie pozwoliła się przytulić, zasłaniając się jakimś wirusem, który, jak szybko się okazało, wcale jej nie dopadł? Była zdrowa jak ryba, owszem, dziwnie zamyślona i rozkojarzona, ale na pewno nie chora, więc skąd brał się ten wciąż utrzymywany względem niego delikatny dystans? Czy w poniedziałek nie powiedział nieopatrznie czegoś głupiego, co mogło ją urazić albo sprawić jej przykrość? Od kilku dni przeczesywał pamięć i nie znajdował nic… nic z wyjątkiem tej na wpół pomyślanej lecz podświadomie dręczącej myśli, że na tej imprezie był przecież obecny Misiek i że ona z nim rozmawiała.
Myśl ta, wobec jej milczenia w odpowiedzi na propozycję odwiedzenia babci Irenki na Podkarpaciu, wróciła teraz jak bumerang i skrystalizowała się w szczegółach, nim zdążył zaparkować na jednym z ostatnich wolnych o tej porze miejsc pod blokiem. A jeśli to właśnie o to chodziło? Jeśli ten cymbał Misiek powiedział Izie na jego temat coś, co dało jej do myślenia? Jeśli wtedy, w tamtej nieprzyjemnej rozmowie poprzedzającej wymianę ciosów w Anabelli, przejrzał go na wylot, bo maska, którą przed nim założył, była zbyt słaba? Wspomnienie ostatnich słów cymbała tuż przed mordobiciem mogło tylko potwierdzać tę niepokojącą hipotezę.
Odwal się od niej wreszcie!… Ona jest moja!… Zawsze była moja i dalej będzie, kapujesz? Pogódź się z tym i przestań wreszcie wpieprzać się w nieswoje sprawy!
Cóż, jeśli rzeczywiście tak było, to reakcja Izy zaiste nie wróżyła nic dobrego… wręcz była bardzo złym znakiem dla jego odrodzonych z popiołów nadziei, które w ostatnich tygodniach niosły go ponad ziemią niczym anielskie skrzydła. A z drugiej strony to była tylko jedna z wielu możliwych hipotez, wszak w przeszłości tego rodzaju obawy tyle razy okazywały się tylko nieporozumieniem… Lecz tym bardziej musiał to wyjaśnić. Zresztą z takim właśnie zamiarem zabierał ją do mieszkania babci, specjalnie od kilku dni nie podlewając tam kwiatków, by móc dziś, w wieczór, kiedy akurat nie miała zmiany w pracy, uczynić z tego pretekst do rozmowy sam na sam i sprawdzić, czy tamta poniedziałkowa obawa przed wirusem była prawdą czy tylko wymówką.
Samochód stanął równo na wolnym miejscu i silnik umilkł, przez co niewygodna cisza stała się jeszcze cięższa i bardziej przytłaczająca. Majk spokojnie rozpiął pas.
– Zastanów się, okej? – podjął neutralnym tonem przerwany temat. – Propozycja jest luźna i niezobowiązująca, wiadomo, że każdy z nas ma teraz roboty pod sufit, a za dwa tygodnie wypada nam Dzień Francuski, więc jeśli masz na ten weekend inne plany i nie widzisz takiej opcji, to żaden problem, odpuszczamy i najwyżej przeniesiemy to na inny raz.
Mówiąc to, otworzył drzwi, by wysiąść, Iza zaś, zła na siebie za tę idiotyczną reakcję, poszła w jego ślady. Nie wahała się już, co mu odpowiedzieć, jednak musiała to zrobić jak najbardziej umiejętnie i dyplomatycznie.
– No właśnie cały czas się zastanawiam – podjęła, kiedy ramię w ramię ruszyli osiedlową alejką w stronę bloku pani Ireny. – Przede wszystkim podziękuj babci w moim imieniu za zaproszenie, to naprawdę bardzo miłe z jej strony i ze strony twoich rodziców też. W następny weekend nie mam jakichś ważnych planów, na pewno nic, czego nie można by przełożyć, ale jest inny problem… nie tyle techniczny co taki bardziej… moralny.
Majk drgnął i rzucił jej spod oka podejrzliwe spojrzenie.
– Moralny? – powtórzył powoli.
– Tak… a właściwie moralno-grzecznościowy – wyjaśniła Iza. – Bo widzisz… jak żegnałam się z twoją babcią w szpitalu, to coś jej obiecałam. Mianowicie to, że w najbliższym czasie spotkam się z tą jej koleżanką, panią Rozalią, że pójdę z nią do cukierni i porozmawiamy, tak jak wcześniej planowałyśmy to we trzy. Ona jest samotna, nie ma z kim sobie pogawędzić i bardzo się cieszyła z tego planu, a twoja babcia miała wyrzuty sumienia, że przez jej chorobę wszystko się zawaliło. No to obiecałam jej, że umówię się z panią Rozalią, tylko niestety jeszcze nie zdążyłam wywiązać się z tej obietnicy.
– Aha – mruknął uspokojony Majk, otwierając kluczem drzwi od klatki i przytrzymując, by mogła wejść. – I tylko to chodzi?
– Tylko… ale to jest jednak ważne, Majk. Głupio by mi było stanąć przed twoją babcią i powiedzieć, że jeszcze nie widziałam się z panią Rozalią, a nawet wstępnie się z nią nie skontaktowałam. Fakt, że dzwoniłam raz do niej, ale nie odebrała, a potem… wstyd przyznać… odpuściłam i nie zadzwoniłam drugi raz. Teraz oczywiście to zrobię, może nawet zdążyłabym się z nią spotkać przed przyszłym weekendem, ale nie mogę tego zagwarantować, więc…
– Okej, rozumiem – skinął głową, dopasowując kolejny klucz do zamka w drzwiach, dotarli już bowiem na pierwsze piętro pod mieszkanie pani Ireny. – Moim zdaniem, to są zbędne skrupuły, babcia przecież nie miałaby ci tego za złe, ale w sprawy sumienia nie chcę się mieszać, sama czujesz najlepiej, co powinnaś zrobić. Proszę, wchodź… oho, ale tu zimno! – dodał z niezadowoleniem. – Trzeba będzie poodkręcać kaloryfery, mam nadzieję, że się nie zapowietrzyły.
– Faktycznie, zimno – przyznała Iza. – Trzeba posprawdzać, może któreś okno zostało otwarte?
– Sprawdźmy – zgodził się. – Tylko nie ściągaj butów, ten płaszczyk też sobie zostaw, żebyś się nie przeziębiła, co najwyżej zdejmij szalik i czapkę. I tak zaraz stąd pryskamy, nie będziemy przecież siedzieć w tej lodówce… Niech to diabli, co tu się stało? – pokręcił z zafrasowaniem głową, zaglądając do mniejszego z pokoi. – Zerknij na okna i kaloryfery w salonie, dobrze? Ja sprawdzę tutaj i w kuchni.
– Tak jest – pokiwała skwapliwie głową Iza.
W salonie okna były zamknięte, ale kaloryfery były zimne jak lód pomimo pokręteł ustawionych we właściwej pozycji. Majk wrócił z drugiej części mieszkania z identyczną konkluzją.
– Wszystko okej, ale żaden nie grzeje – stwierdził, odsuwając firankę przy balkonie i chwytając za biegnącą wzdłuż ściany rurkę grzewczą. – Rury też zimne, czyli to jest raczej problem w całym bloku. Poczekaj chwilę – rzucił, kierując się do drzwi. – Zapukam do sąsiadki i zapytam, co tu się dzieje, muszę wiedzieć, czy tak jest u wszystkich czy tylko tutaj.
– Jasne, a ja w tym czasie podleję kwiatki – zgodziła się Iza.
Nalawszy wody w szklany dzbanek, który stał na parapecie w kuchni i zapewne służył pani Irenie właśnie do podlewania kwiatów, przystąpiła do wykonywania zadania, notując dobiegające z korytarza rozmyte echem odgłosy rozmowy Majka z sąsiadką.
„Przepraszam cię, promyczku” – myślała ze skruchą, pojąc stojące na parapecie fiołki alpejskie, identyczne jak te, które w swojej kuchni trzymał Majk – „ale nie mogę tam z tobą pojechać. Przynajmniej nie teraz, dopóki to wszystko się nie wyjaśni i nie pójdzie w konkretną stronę. A jeśli pójdzie w tę, w którą pewnie musi pójść, to sam zrozumiesz i przyznasz mi rację… o ile w ogóle jeszcze będziesz miał czas zaprzątać sobie tym głowę.”
Z westchnieniem dolała wody do opróżnionego dzbanka i udała się do sypialni, by podlać kolejne kwiaty. Jako że zasłony były tam zaciągnięte, wsunęła się za nie, by dostać się do parapetu, na którym doniczki z roślinami były ustawione tak gęsto, że ledwo się mieściły.
„Dlaczego to musiało stać się tak szybko?” – pomyślała z żalem, zerkając przez szybę na zastawiony samochodami parking przed blokiem i ocieniające go w lecie a obecnie nagie drzewa. – „To takie niesprawiedliwe… Wiedziałam, że prawdziwa Anabella kiedyś przyjdzie i mi cię zabierze, po sukcesie naszej terapii i twoim wyleczeniu z Ani to było nieuniknione, ale czy nie mogła z tym poczekać chociaż trochę dłużej? Jeszcze rok, dwa… chociaż parę miesięcy… Dać mi się tobą nacieszyć, nazbierać więcej okruszków… Dopiero tak niedawno zrozumiałam, ile dla mnie znaczą, a już muszę po cichu się z nimi żegnać, bo przecież prędzej czy później będę musiała się wycofać. Wiem, że nie odbierzesz mi swojej przyjaźni, tego się nie boję, ale ona już będzie inna, bo tryb terapii, w którym można przekraczać przynajmniej niektóre granice, nie będzie już możliwy. Po co zresztą terapia całkowicie wyleczonemu pacjentowi? Nie będziesz już potrzebował niezobowiązującej czułości, skoro będziesz miał jej do syta w wersji zobowiązującej… dokładnie w takiej, o jakiej marzyłeś całe życie…”
Uśmiechnęła się smutno do ostatniego kwiatka w rogu parapetu i wlawszy w jego doniczkę resztkę wody z dzbanka, wysunęła się zza zasłon i udała się do przedpokoju. Tam wpadła na wracającego z korytarzowej rozmowy Majka, który właśnie zamykał za sobą drzwi wejściowe.
– I co? – zapytała neutralnym tonem.
– Tak jak myślałem, awaria w całym bloku – zaraportował rzeczowo. – Zgłoszona już dwie godziny temu, czekają na hydraulików, do dwudziestej pierwszej albo drugiej powinno być naprawione. Podlałaś już wszędzie, czy jeszcze gdzieś zostało? – dodał, zerkając na pusty dzbanek, który niosła w rękach.
– Jeszcze w salonie. Tutaj i w kuchni ogarnięte, właśnie idę po dolewkę wody.
– To czekaj, ja też wezmę jakiś dzbanek i podlejemy razem, będzie szybciej.
Po chwili oboje z naczyniami pełnymi wody stanęli przy salonowym parapecie, na którym babcia hodowała największą w całym domu ilość kwiatów, w tym imponującą kolekcję kaktusów.
– Tylko uważaj, żeby się nie pokłuć – ostrzegł ją Majk. – Zacznij z tej strony, a ja będę podlewał tamte… Tu w lecie jest takie nasłonecznienie, że wytrzymują tylko kaktusy i te kwiatki z grubymi liśćmi, chociaż je też w największe upały babcia ściąga z parapetu, bo schną w oczach. A kaktusy wytrzymują wszystko.
– Sporo ich – zauważyła Iza, podlewając kolejne rośliny. – W dodatku każdy innej odmiany, a niektóre mają nawet kwiatki.
– Mhm. Niektóre kwitną na biało albo fioletowo, jeden nawet na różowo, tylko każdy w innej porze, jakoś się nie zgrywają. A wracając do tego wyjazdu – dodał tonem organizatora – jest opcja, że załatwisz tę cukiernię z panią Rozalią przed następną sobotą? To jeszcze ponad tydzień.
– Tak… chyba tak – odparła niepewnie. – Jutro do niej zadzwonię i zobaczę, jak uda się umówić. To mi zresztą przypomina, że mam jeszcze zaległą herbatę u pani Lewickiej… Zaprasza mnie na nią od kilku miesięcy, a ja ciągle nie mogę się wybrać.
– I to też chcesz załatwić, zanim staniesz przed obliczem babci Irenki? – zdziwił się Majk.
– Dobrze by było – odparła skonfundowana. – Mama Pabla zawsze opowiada o twojej babci i o twojej mamie, więc one obie na pewno pytałyby mnie o nią… A z drugiej strony nie wiem, czy uda mi się umówić z obiema w przeciągu tygodnia.
Majk, który podlał już swoją część kwiatów, odstawił pusty dzbanek na parapet i przez kilkanaście sekund w milczeniu przyglądał się, jak ona kończy podlewać swoje. Czy tylko mu się wydawało, że jej dłoń dzierżąca dzbanek drżała? I co znaczyły te wymówki? Kolejny zły znak, który wbił mu się ostrą szpilą w serce, lecz którego przyczyna wymagała natychmiastowego wyjaśnienia, w przeciwnym razie to niszczące domino spowoduje jeszcze większą katastrofę.
Kiedy zatem Iza uporała się z podlewaniem ostatniego kaktusa i z dzbankiem w ręce odwróciła się od okna, zastąpił jej drogę i ruchem głowy wskazał na pobliską etażerkę, obecnie pustą, bowiem przechowywane tam drobiazgi i serwetki pojechały za panią Ireną na Podkarpacie.
– Odłóż to tutaj – polecił jej stanowczo, co wykonała natychmiast i bez wahania. – I powiedz mi, o co naprawdę chodzi. Tylko bez ściemy, Iza, proszę cię.
Zaskoczona tym pytaniem Iza pokręciła tylko głową, nie wiedząc, jak ubrać w słowa coś, czego pod żadnym pozorem nie wolno jej było w nie ubierać.
– Przecież widzę doskonale, że nie chcesz tam jechać – ciągnął spokojnym głosem Majk, przyglądając się jej zmieszanej minie. – Więc dlaczego kręcisz, zamiast powiedzieć mi to wprost? Nie chcesz, to nigdzie nie pojedziemy, powiem ojcu, że teraz mamy ukrop i nie damy rady, to żaden problem. Nie będę przecież do niczego cię przymuszał.
– Wiem – wyszeptała przytłoczona narastającym poczuciem winy. – Wiem, Michasiu.
Majk przyglądał się przez chwilę z ciężkim sercem jej zmieszanej minie, po czym sięgnął ręką, ujął ją delikatnie za podbródek i podniósł ku sobie jej twarz tak, by musiała spojrzeć mu w oczy.
– Przyznaj się, elfiku – podjął łagodnie. – Ten problem moralny, o którym mówisz, to nie jest tylko pani Rozalia. Nie chcesz tam ze mną pojechać z innego powodu, domyślam się nawet z jakiego, a skoro ty nie chcesz powiedzieć mi tego w oczy, to sam to powiem. Czułabyś się niezręcznie, jadąc ze mną do mojej rodziny, prawda? Obawiasz się, że to mogłoby być dwuznacznie rozumiane?
Iza odwróciła oczy i pokiwała w milczeniu głową, uznając, że taka interpretacja, choć nie do końca właściwa, była zbliżona do tego, co czuła, a do tego miała jeszcze jeden plus – wbrew pozorom usypiała jego czujność. Niech tak właśnie myśli, niech nadal wierzy w to, że neutralność, jaką obiecali sobie na początku terapii, wciąż pozostawała nienaruszona, że ona wręcz jej pilnowała i o nią walczyła. Niech tak myśli, bo tylko to mogło jej pozwolić zachować jego zaufanie.
– Obiektywnie żadnego problemu nie ma – zapewnił ją Majk, cofając rękę. – Zaprosiła cię moja babcia, więc jechałabyś tam jako ty, a nie jako… hmm, dodatek do mnie – skrzywił się pobłażliwie jednym kącikiem ust. – Moi rodzice wiedzą, w jakiej jesteśmy relacji, czyli że jesteś moją prawą ręką i najbardziej zaufanym pracownikiem firmy, a prywatnie łączy nas przyjaźń i nic więcej. Poza tym ojciec ma też wobec ciebie osobisty dług wdzięczności, więc tym bardziej to zaproszenie jest uzasadnione i nie ma w nim nic dwuznacznego. Ale rozumiem cię – dodał ciszej. – Jesteś kobietą, a ja jestem facetem i nawet jeśli ty za faceta mnie nie uważasz, bo jestem dla ciebie tylko starszym bratem, to nasze otoczenie mogłoby interpretować to inaczej. W końcu na weekend u rodziny nie zabiera się byle kogo, zwłaszcza gdy ten ktoś jest odmiennej płci.
Iza nie mówiła nic, stojąc przed nim jak błędna dusza skazana na wieczne potępienie, zmuszona łykać jedną po drugiej gorzkie pigułki jego słów, które miały na celu ją uspokoić, lecz w rzeczywistości sprawiały jej ból. Ona nie uważała go za faceta! Był dla niej tylko starszym bratem! Ech…
– Tak było w przypadku Victora – ciągnął łagodnym tonem Majk. – Nacierpiałaś się niemało przez frajera, a co gorsza nie tylko przez niego, ale też przez otoczenie, które wytwarzało wokół ciebie tamtą gęstą od aluzji atmosferę. I teraz boisz się powtórki z tego, co musiałaś wtedy przeżywać, tych różnych głupich uwag, spojrzeń, sugestii… takich tekstów, jaki Tośka walnęła ci przy wszystkich w samochodzie… Ja to doskonale rozumiem, Izulka – zapewnił ją ciepło. – Lepiej, niż ci się wydaje. Tylko że jest tutaj pewna istotna różnica. Ja nie jestem Victorem.
Iza uśmiechnęła się smutno.
– To prawda – szepnęła.
Myśl o tym, jak dwuznaczne było to stwierdzenie, mimo wszystko ją rozbawiła. Nie był Victorem – o nie, zdecydowanie nie! Chociażby z samego faktu, że gdyby to on, jak Victor, zabrał ją z bukietem róż na Plac po Farze, odpowiedziałaby mu zupełnie inaczej… dokładnie tak, jak tego oczekiwał tamten. Odważnie podniosła na niego oczy. Jego twarz wyrażała dobroć i troskę, była tą, którą ze wszystkich kochała chyba najbardziej – chłopięcą twarzą aniołka z malowidła w małowolskim kościele.
– Nie jestem Victorem – powtórzył stanowczo Majk. – Nigdy nie postawiłbym kobiety, a już zwłaszcza ciebie, w takiej idiotycznej sytuacji. Dlatego, żeby przeciwdziałać jakimkolwiek niezręcznościom, nawet niechcącym czy nieuświadomionym, na razie odwołuję ten wyjazd. Załatwię to z ojcem i z babcią, sam zresztą też nie będę się tam pchał, pojadę do nich dopiero na święta, a ciebie zapowiem na jakieś dalsze czasy, na pewno nie wcześniej niż po Nowym Roku. Czy tak może być, elfiku?
– Tak – pokiwał głową. – Dziękuję ci.
– Natomiast jeśli chodzi o te twoje obawy, to proszę, nie miej ich – mówił dalej łagodnie. – I przede wszystkim nie odsuwaj mnie od siebie z tego powodu. Ja nie jestem groźny, skarbie – uśmiechnął się ze smutnym rozbawieniem. – Nie musisz się mnie bać.
Łzy napłynęły na te słowa do oczu Izy, na szczęście udało jej się nad nimi zapanować, jednak głos uwiązł jej w gardle i przez kilka sekund nie była w stanie odpowiedzieć.
– Co ty mówisz? – wydukała w końcu z wyrzutem, choć nie miała odwagi podnieść na niego oczu. – Ja cię odsuwam?… ja się ciebie boję?…
– Takie mam czasami wrażenie – odparł bardzo poważnym tonem. – Jakbyś mnie unikała. Ze mnie jest stary cwany lis, Izula, i wiem, kiedy coś jest nie tak. Za dobrze cię znam i za bardzo zależy mi na twojej przyjaźni, żebym mógł tego nie zauważać. To się dzieje zawsze wtedy, kiedy pojawia się jakieś głupie niedomówienie, i teraz znowu coś mi nie gra, dlatego muszę to z tobą wyjaśnić. Tak jak wyjaśnialiśmy to już raz na samym początku, pamiętasz?
– Pamiętam – szepnęła, w duchu podziwiając jego przenikliwość i wyczulenie na szczegóły, które co prawda interpretował opacznie, ale jednak je dostrzegał. – Ale ja się tego nie boję, Michasiu. Przecież wiem, że w tej sprawie nic się z twojej strony nie zmieniło.
– Nigdy się mnie nie bój – powiedział stanowczo, jakby nie usłyszał jej ostatniej uwagi. – Cokolwiek by się nie działo, nie bój się starego frajera Majka, bo on nigdy nie zrobi ci krzywdy, a zawsze będzie chciał tylko twojego dobra. To, co dla mnie zrobiłaś przez ostatnie dwa lata, twoja przyjaźń, twoje wsparcie, nasza księżycowa terapia i te wszystkie metafizyczne przygody, w które mnie wciągnęłaś, to jest kapitał, którego nigdy i pod żadnym pozorem nie roztrwonię, przysięgam ci to. Zawsze, za każdym razem, kiedy będziesz miała co do tego jakiekolwiek wątpliwości, przypomnij sobie to, co dzisiaj powiedziałem. Ja nie jestem Victorem. Ani Miśkiem – zaznaczył. – Dlatego nigdy nie bój się we mnie tego, czego kiedykolwiek bałaś się w nich. Jasne, Izulka?
– Jasne – pokiwała głową, siłą tłumiąc cisnące jej się do oczu łzy.
– Mówię to tylko tak na wszelki wypadek, żeby zapobiegać takim niedomówieniom jak dziś – zaznaczył. – A teraz, chociaż zimno tutaj jak diabli i zaraz trzeba będzie się stąd zmywać, udowodnij mi chociaż przez minutę, że mnie nie unikasz, ani nie odsuwasz – zażądał, otwierając przed nią ramiona. – Hmm? Bo przez ostatnie dni już myślałem, że nigdy się nie doczekam na moją porcję elfikowej energii.
Iza natychmiast, bez wahania odpowiedziała na to zaproszenie, wtulając się w niego ze ściśniętym gardłem i szczypiącymi od łez oczami. Jakież to było trudne! I jednocześnie jakie cudowne… On miał na sobie grubą skórzaną kurtkę, ona wełniany płaszcz, lecz jakie to miało znaczenie dla transferu księżycowej energii, pod której źródło oboje wreszcie mogli się podłączyć? Słowa Majka, choć część z nich bolała, były słuszne, a połączone z tą wciąż nawracającą prośbą o doładowanie energii, w ułamku sekundy przywracały sens życia i poczucie własnej wartości.
„Po co robię problemy tam, gdzie ich nie ma?” – pomyślała z zażenowaniem, tuląc policzek do jego piersi, od której biło ciepło spod rozpiętej do połowy kurtki. – „Znowu bez sensu sprawiłam mu przykrość, wylałam tylko swoje frustracje, a on zinterpretował to tak, że biorę go za drugiego Victora… ech, co za żenada! Jednak jeszcze nie umiem sobie z tym radzić, za słabo gram. Może powinnam mimo wszystko pojechać z nim w odwiedziny do pani Ireny? Nie… nie dałabym rady… Nie teraz. To rozwiązanie, które zaproponował, jednak jest najlepsze.”
– Chciałem porozmawiać dzisiaj z tobą na kilka tematów – podjął Majk, tuląc ją mocno do siebie i z ulgą stwierdzając, że pozwalała na to jak zawsze, że od tej najważniejszej strony chyba na szczęście nic się nie zmieniło. – Ten wyjazd do moich staruszków to był tylko pierwszy z nich, w zanadrzu mam jeszcze trzy… nie… teraz to już nawet cztery. W tym trzy relatywne drobiazgi, ale jeden naprawdę ważny. Sprawdziłem, że dzisiaj masz wolne w robocie i chciałem z tego skorzystać, myślałem, że zabiorę cię tutaj, podlejemy babci te kwiatki i siądziemy sobie z jakąś herbatą, a tu sama widzisz… życie zawsze odwali coś nieprzewidzianego. Ale to nic. Przyjmę teraz tylko pierwszą porcję należnego mi paliwa, a na resztę zaległego seansu pojedziemy do mnie. Zgoda?
– Zgoda – pokiwała głową Iza, z jednej strony uszczęśliwiona tą perspektywą, a z drugiej zaniepokojona, czego będzie dotyczył ów „naprawdę ważny temat”.
– Nie masz już żadnych innych planów na dzisiaj? – upewnił się. – Jakichś spotkań, telefonów, pracy domowej na jutro albo czegoś w tym stylu?
– Nie – pokręciła głową. – Niczego nie planowałam, może tylko to, żeby wcześniej położyć się spać, bo nadal mam trochę zaległości po tym weselu, ale to nie problem. Jutro mam dopiero na dwunastą i tylko dwa zajęcia, na których nawet niekoniecznie muszę być, więc jeszcze zdążę się wyspać. Zresztą to i tak nie ma znaczenia – zaznaczyła, podnosząc głowę, by na niego spojrzeć, przez co musiał rozluźnić nieco uścisk ramion. – Jeśli potrzebujesz rozmowy ze mną… zwłaszcza gdyby miała być w trybie terapii… to dla mnie nie ma innych priorytetów, Majk.
– Dziękuję ci – uśmiechnął się do jej wzniesionych na niego oczu. – Tak, to dotyczy właśnie trybu terapii… w rzeczy samej. Hmm, ta awaria kaloryferów u babci ma jednak swoje dobre strony… Bo skoro czas cię nie ogranicza, to zostaniesz u mnie na noc, okej?
Iza odwzajemniła mu niepewny uśmiech, który wyrażał wahanie, choć w środku dusza tańczyła w niej z radości na to zaproszenie.
– Nie możesz odmówić – podkreślił z nutą żartobliwej przekory. – Inaczej nie uwierzę, że nie boisz się starszego brata, hmm? Musisz mi to udowodnić.
– Udowodnię – zapewniła go z o wiele swobodniejszym uśmiechem.
– A udowodnisz to tak – ciągnął, przybierając wesołą, łobuzerską minę – że zjemy sobie razem kolację, a potem pójdziesz ze mną do łóżka.
Iza otworzyła szeroko oczy, czując, że zaczyna jej się kręcić w głowie. Żart, wiadomo, że to był żart, ale…
– Oczywiście na tych samych zasadach co zawsze – zaznaczył Majk, przyglądając się z rozbawieniem ale i z uwagą jej leciutko zdezorientowanej minie. – Zresztą, tak uczciwie rzecz biorąc, kiedy Kacper o to pytał, powinnaś była przyznać się, że już kilka razy ze mną spałaś.
– Ach! – roześmiała się, z ulgą wchodząc w otwartą konwencję żartu. – Jeśli tak to rozumieć, to cóż… prawda!
– Ja też mógłbym się tym chwalić przed kumplami – ciągnął wesołym tonem, wciąż nie wypuszczając jej z ramion. – A ty nie mogłabyś zaprzeczyć, bo byś skłamała. Pozory, dokładnie te same, których tak się boisz w związku z wyjazdem do moich rodziców, świadczą przeciwko tobie, mały elfie. Nie muszę chyba po raz enty przypominać, że masz u mnie własny grzebień, szczoteczkę do zębów i koszulkę nocną, którą wykupiłem dla ciebie u babci? Jak by na to nie spojrzeć, to są twarde dowody rzeczowe.
– Fakt – zgodziła się. – Ale chyba nie będziesz ich używał przeciwko mnie?
– Nie będę. Jednak tylko pod warunkiem, że dzisiaj powtórzymy całą procedurę – zaznaczył z uśmiechem. – Całą, od A do Z. Łącznie z jajecznicą na śniadanie.
Jego przebiegła mina była tak uroczo komiczna, że nie mogła nie parsknąć śmiechem.
– Czy to jest szantaż? – zapytała przekornie. – Czy raczej polecenie służbowe?
– I to, i to – odparł swobodnie. – Interpretuj to sobie, jak chcesz, nazwij to nawet testem zaufania, wszystko mi jedno. Bylebyś dzisiaj znowu się ze mną przespała.
– Tak jest, szefie.
Roześmiali się oboje, luzując wreszcie uścisk i odsuwając się od siebie.
– No dobra, koniec wygłupów, zbieramy się! – zarządził wesoło Majk. – Jutro wpadnę tu i sprawdzę, czy naprawili te kaloryfery, ale teraz serio czas stąd zmiatać. Tylko nie zapomnij, czapki i szalika, skarbie. Zostawiłaś je tutaj na fotelu.
***
„A może ja się mylę?” – myślała Iza, wpatrując się przez przednią szybę opla w rozświetlone latarniami ulice miasta i światła jadących przez nimi samochodów. – „Może Natalia to tylko głupia interpretacja mojego umysłu, kolejny dowód na to, jak skutecznie zazdrość potrafi mącić w głowie? Tak jak było z naszą Werką z Korytkowa… a właściwie z Polan” – skrzywiła się lekko. – „Do tej pory wstyd mi za to, bo ona chyba coś wyczuła, a przecież tam chodziło tylko i wyłącznie o podobieństwo do tamtej… do Werci. A co jeśli i sama Wercia była tylko moją interpretacją? Majk przecież nigdy nie wypowiedział tego imienia, kiedy rozmawiał ze mną w trybie terapii… Fakt, że wtedy, na końcu świata, kiedy w ramach eksperymentu psychologicznego opowiadał mi o swoim marzeniu, miał na myśli jakąś konkretną osobę. Ale może kogoś innego?… Tylko kogo?”
Cichy szum silnika uspokajał ją, podobnie jak obecność prowadzącego samochód Majka, którego profil, oświetlony ulicznymi błyskami, widziała kątem oka, nie odwracając głowy. Odkąd wsiedli do samochodu, oboje milczeli, jadąc każde zatopione w swoich myślach – i tak było dobrze. Trudna rozmowa w mieszkaniu pani Ireny, zakończona epizodem wesołych żartów, które wreszcie rozładowały atmosferę, przyniosła Izie ulgę i odrobinę nowej nadziei, która tak niespodziewanie spłynęła miodem po zbolałym od kilku dni sercu.
„Ktoś tam był na pewno” – myślała dalej, starając się sięgnąć pamięcią do lipcowej rozmowy na końcu świata. – „Nawet pani Lewicka przekazywała mi rewelacje od jego sąsiadek, że jakaś dziewczyna regularnie bywała u niego w domu. Szczupła dziewczyna z długimi ciemnymi włosami… hmm… to oczywiście mogła być Wercia, ale przecież wcale niekoniecznie, zresztą potem, jak mówiła mama Pabla, ona też zniknęła. Czy to było po tym rozczarowaniu, które wtedy przeżył? To by się nawet zgadzało. A z drugiej strony wtedy mówił też, że Ania to już dla niego rozdział zamknięty, a we wrześniu znowu dowalił akcją z brandy… Ech, tak bym chciała to zrozumieć… Tylko jak do tego wrócić? Nie mogę bez powodu wypytywać go o takie rzeczy.”
Samochód mijał kolejne ulice, kierując się na osiedle Majka. W duszy Izy każdy kolejny krok jej cichych rozważań ziarenko po ziarenku przywracał nieśmiałą nadzieję, że może jednak nie straci go tak szybko… że to jego czekanie na prawdziwą Anabellę jeszcze trochę potrwa, dając jej szansę na kolejne okruszki szczęścia, choćby takie jak dziś. Choć wciąż było jej wstyd, że jako przyjaciółka nie umiała życzyć mu spełnienia najważniejszego życiowego marzenia, nie umiała wyzbyć się owej nadziei na utrzymanie jeszcze przez jakiś czas status quo, które tak kochała.
„Nie lubię w jego ustach słowa nadzieja, bo ona mi go odbiera” – dumała dalej ze smutkiem. – „I wiem, że to z mojej strony niesprawiedliwe, ale nic na to nie poradzę. Potworna ze mnie hipokrytka, niegodna jego zaufania, jednak czy przed samą sobą mam udawać, że prawda jest inna? O wiele bardziej wolę u niego słowo rozczarowanie albo pat, bo one, paradoksalnie, są nadzieją dla mnie…”
Myśl, która zaświtała jej w głowie, choć jeszcze nie do końca skrystalizowana, wiązała się właśnie ze słowem rozczarowanie, które wcześniej w jej myślach miało oblicze Werci, lecz w przyszłości mogło mieć przecież każdą inną, dowolnie wybraną z tłumu twarz. Więc nawet jeśli prawdą okaże się, że…
„Nie, zostawmy to” – przerwała sobie z niesmakiem. – „Jesteś obrzydliwą egoistką, Izabello. Tak nie wolno, rozumiesz? Nie wolno.”
Zła na siebie, znów przepełniona wstydem i wyrzutami sumienia, odepchnęła od siebie te myśli i skupiła je tylko na tym, co było najważniejsze – na nim. Na jego dzisiejszych słowach, gestach, na uwadze, jaką jej dziś poświęcał i która świadczyła niezbicie o tym, że mimo wszystko nadal była dla niego ważna. I że nadal jej potrzebował.
Prywatnie łączy nas przyjaźń i nic więcej…
Tak, lecz czy taka przyjaźń nie bywa trwalsza niż wszystko inne, właśnie dlatego że jest przyjaźnią, stabilnym fundamentem, na którym można zbudować fortecę? Zwłaszcza że przyjaźń przecież z założenia potrzebuje obecności, zaś obecność, choćby tylko przyjacielska, daje tyle różnych możliwości…
Uśmiechnęła się leciutko, zerkając spod oka na spoczywającą na kierownicy dłoń Majka, tę samą, którą dwa i pół miesiąca temu bezkarnie okryła deszczem namiętnych pocałunków, gdy nie mógł tego czuć, leżąc nieprzytomny po brandy. Nie musiał przecież o tym wiedzieć, podobnie jak o tym, co się z nią działo, gdy jeszcze kilka tygodni wcześniej położyła rękę na jego nagim torsie. To, że o tym nie wiedział, chroniło ją przed utratą jego zaufania, ale nie zmieniało faktu, że to się wydarzyło i że ona sama mogła o tym pamiętać. Cudowne skarby wspomnień… przecież i z nich składało się życie! Dziś, tak niespodziewanie, dane jej było zebrać kolejnych kilka, a kto wie, może będzie ich jeszcze więcej?
Zjemy sobie razem kolację, a potem pójdziesz ze mną do łóżka…
Aha, żartowniś się znalazł! Nieźle by się zdziwił, gdyby wiedział, co nosiła w sercu i jak mogły na nią działać takie żarty. A jednak nie sposób było się nie uśmiechnąć na wspomnienie tej podstępnej miny i szelmowskiego błysku ukochanych oczu. Przez chwilę wyglądał trochę jak w tamtym śnie… w gorącym śnie, w którym patrzył na nią inaczej niż zwykle…
„Ty o tym nie wiesz, promyczku, ale gdybyś tylko kiwnął palcem, miałbyś mnie natychmiast i w całości” – pomyślała, znów spoglądając ukradkiem na jego dłoń, skutkiem czego przyjemne mrowienie przebiegło jej po karku i wzdłuż kręgosłupa. – „Tak jak każdą albo prawie każdą inną. Oczywiście straciłabym na tym w twoich oczach, zrównałabym się z tymi wszystkimi Beciami, Moniami, Kiniami czy Werciami i przegrałabym twoje zaufanie, ale za to miałabym choć jedno takie cudowne wspomnienie…”
Przymknęła oczy, czując słodką falę rozkoszy, która, rozlewając się po ciele, na chwilę przyćmiła jej wzrok, a w uszach spowodowała lekki szum. Pod powiekami znów, dziś już drugi raz, wyświetliła jej się tamta scena z urodzinowej nocy, rozchylona poła jego szlafroka i jej dłoń na jego torsie. Wówczas ją cofnęła i uciekła spać do innego pokoju, ale gdyby tak w tajemnicy, jedynie na potrzeby cichego marzenia, zmienić ten scenariusz? Oto nie cofa dłoni, lecz, przeciwnie, dokłada jeszcze drugą… gładzi go obiema po piersi i ramionach… schyla się i dotyka jego skóry ustami… ach! Słodki zawrót głowy sprawił, że wsparła ją bezwładnie na zagłówku fotela, zdumiona tym, jak szybko, w ciągu zaledwie kilkudziesięciu sekund krew zawrzała w jej żyłach jak gejzer na samą myśl o takiej bądź co bądź niewinnej scenie. Jakby w powietrzu wypełniającym auto fruwały tabuny niewidzialnych iskier, z których każda mogła służyć za zapalnik… A może tak właśnie było?
Siedzący obok na fotelu kierowcy Majk miał bardzo podobne odczucia i to od samego początku, kiedy tylko Iza wsiadła z nim do samochodu i przechyliła się, by sięgnąć po pas. Wprawdzie miała na sobie grube zimowe ubrania, które skutecznie maskowały kształty jej ciała, lecz jakie to miało znaczenie? Jego męskim zmysłom, rozbudzonym wymianą niebezpiecznych żartów, wystarczył sam gest… Po rozmowie przeprowadzonej w salonie babci miał sporo do przemyślenia, przed nim zaś była kolejna, być może jeszcze bardziej kluczowa, do której też powinien choć trochę się przygotować, zanim dojadą na Czwartek. Jak jednak to zrobić, kiedy jest się na granicy eksplozji, a do tego trzeba prowadzić samochód, by bezpiecznie dowieźć ją na miejsce?
Udowodnię – powtarza mu w pamięci jej głos. – Udowodnię…
I ten jej uśmiech, po którym łatwo było rozpoznać, że weszła w tryb żartu, pewnie nawet na ułamek sekundy nie dopuszczając do siebie myśli, że on mógłby nie żartować. Tak jak nie miała pojęcia, że nie żartował w tamtą kwietniową noc, gdy po odrzuconych oświadczynach frajera Victora upiła się wódką, on zaś, również napruty jak kretyn, rozpinał bezczelnie guziczek jej bluzki… Co prawda szybko się zreflektował i zapiął go z powrotem, a ona nigdy się o tym nie dowiedziała, ale gdyby tak w wyobraźni zmienić ten scenariusz?… Zmienić go aktem rozpalonej wyobraźni, jak zresztą zmieniał i modyfikował już niejeden, ostatnio niemal co noc.
Nie, nie tamten. Po alkoholu się nie liczy. Ten dzisiejszy. W salonie babci jest teraz ciepło, tak ciepło, że nie trzeba żadnych kurtek, wystarczy jej seledynowa koszulinka z falbankami. Oto podnosi na niego oczy, jej twarz poważnieje, a w wielkich brązowych oczach zapala się upragniony ognik.
Udowodnię – szepcze do niego zupełnie innym, słodko zmysłowym tonem, który w ułamku sekundy doprowadza go do stanu wrzenia. – Powiedz mi tylko co…
Ha! Ileż natychmiastowych odpowiedzi można by udzielić na to pytanie! Jedna po drugiej same cisną się na usta!
Udowodnij, że się mnie nie boisz…
Udowodnij, że nie jestem twoim starszym bratem…
Udowodnij, że nie jesteś zimną rybą…
Udowodnij mi, że jesteś moja… moja…
Stop. Skrzyżowanie. Ostatnie już przed skrętem w jego osiedle. Czerwone światła samochodu, który przyhamował i zatrzymał się tuż przed maską opla. Ruch otwarty w innym kierunku. Trzeba poczekać na zmianę świateł.
Zimna grudniowa noc, na ulicach coraz mniej ludzi, za godzinę lub dwie miasto powoli ułoży się do snu. A ona dziś będzie z nim… jak zawsze czysto i niewinnie, bo tylko w myślach można zmienić ten scenariusz. Ale to przecież wystarczy. Dziś Wika, Chudy i Antek sami ogarną firmę, nie doczekają się na niego tej magicznej nocy, nie ma takiej opcji. To będzie noc cudów i filozoficznej dyskusji, która, jak miał nadzieję, rozpocznie nowy etap. Na szczęście udało mu się wyjaśnić sytuację, a jego obawy okazały się nieuzasadnione, ani Misiek niczego jej nie powiedział, ani ona sama niczego nie podejrzewała, skoro pozwalała mu się przytulać tak jak zwykle i żartować na wybuchowe tematy. To znaczyło, że nadal ufała mu jak przyjacielowi i starszemu bratu, a on tego zaufania nie zawiedzie. No, może tylko tak troszeczkę, po cichutku, w wyobraźni…
Zielone, można jechać. Za chwilę będą w domu. Czy tylko on czuje te naładowane zmysłową energią iskierki, które wypełniają kabinę samochodu? Ciekawe zjawisko… Chemia z fizyką razem wzięte, w takiej atmosferze do odpalenia rakiety wystarczy jeden impuls.
Udowodnię…
– Wiesz co, elfiku?
– Hmm? – ocknęła się Iza, wyprostowując się na fotelu.
– Wskoczymy jeszcze na chwilę do tego sklepiku przy parkingu, co? Są czynni do dwudziestej pierwszej, akurat zdążymy. Dokupię jakiegoś pomidora, ogóra kiszonego i parę jajek, żeby nie zabrakło nam na jutro na śniadanie.
_________________________________________
[*] N’est-ce pas, ma chère conne? (fr). – nieprawdaż, moja droga idiotko?