Anabella – Rozdział CLXXVII
„A niech to, porażka za porażką” – myślała smętnie Iza, zalewając wrzątkiem poobiednią herbatę i wrzucając do niej przygotowany już plasterek cytryny. – „Oby tylko mnie nic nie złapało…”
Otrzymany rano sms od Daniela informował, że katar, który dopadł go na weselu Kingi, niestety nie ustąpił, lecz zamienił się w regularną chorobę z gorączką i kaszlem, zaś kilkanaście minut temu dotarła do niej wiadomość od Marty, która nie stawiła się dziś na uczelni nie tylko z racji czarnej rozpaczy po zerwaniu z Patrykiem, ale również z powodu złego samopoczucia fizycznego.
Chyba zaraziłam się od Dana – pisała. – Tylko nic mu nie mów, bo się załamie, dobrze? Jestem wam obojgu mega wdzięczna za te wszystkie rozmowy, to mi naprawdę pomogło. Bylebyś tylko ty się nie rozchorowała, mam nadzieję, że się wybronisz.
Iza również miała taką nadzieję, choć wieści te mocno ją zaniepokoiły. Co prawda na razie nie czuła żadnych symptomów atakującej choroby, jednak ryzyko, że podobnie jak Marta złapała wirusa od Daniela, było ogromne, zważywszy, że w ciągu dwóch ostatnich dób spędziła wiele godzin w bezpośrednim towarzystwie obojga.
Jak się okazało, lek, który dała Danielowi na weselu, poskutkował tylko doraźnie, maskując na kilka godzin objawy choroby, która wkrótce rozwinęła się u niego w wersji pełnoobjawowej. Zdążył jednak odwieźć Martę do domu i przez kilka godzin, aż do przyjazdu Izy, towarzyszył jej dzielnie w najgorszych napadach rozpaczy, mimo że sam czuł się coraz gorzej. Iza, która dojechała około pierwszej w nocy i przejąwszy pałeczkę, zwolniła go do domu, do tej pory miała wyrzuty sumienia, że w kluczowym momencie została ze Zbyszkiem, zamiast sama zająć się Martą. Lecz z drugiej strony prawdą było, że Zbyszek akurat w tym samym momencie też jej potrzebował…
„A wszystko przez tego idiotę Patryka” – myślała z poirytowaniem. – „Specjalnie czekałam, żeby powiedzieć Martusi o akcji z Lodzią dopiero po weselu, no to mnie wyręczył… i to w jakim stylu! Ale może to i dobrze? Im prędzej Marta przez to przejdzie, tym lepiej dla niej, mam zresztą nadzieję, że upora się z tym nawet szybciej niż w przypadku Radka.”
W istocie, w przeciwieństwie do poprzedniego razu, kiedy Marta długimi tygodniami rozpaczała po zdradzie Radka i trudno było do niej dotrzeć ze słowami rozsądku, teraz sytuacja wyglądała nieco inaczej i wbrew pozorom bardziej rokująco. Choć jej pierwsza reakcja była bardzo gwałtowna i skutkowała litrami wylanych łez, po trwającej do rana rozmowie sam na sam z Izą przez czarną mgłę jej rozpaczy zaczęły prześwitywać pierwsze przytomniejsze przebłyski zdrowego rozsądku, tak jakby zadany jej przez Patryka cios, choć nokautujący, strącił przy okazji z jej oczu okrywające je łuski. Kiedy zaś Iza, uznawszy, że nie ma sensu dłużej tego przed nią kryć, opowiedziała jej o incydencie z Lodzią, Marta wyznała jej z bólem, że od kilku tygodni, kiedy Patryk unikał spotkań z nią i ciągle miał jakieś wymówki, podświadomie przeczuwała, iż coś jest nie tak, choć nie miała pojęcia co.
Intuicja mi to podpowiadała – chlipała, wtulając bledziutką, mokrą od łez twarz w poduszkę. – Ale oszukiwałam samą siebie, że wszystko jest okej. Boże, Iza… jednak miałaś rację… dlaczego ja jestem taka głupia? I to już drugi raz! Chyba nigdy więcej nikomu nie zaufam…
Ciężkie przeżycia i wielogodzinny płacz sprawiły, że rano wycieńczona dziewczyna w końcu zasnęła, co pozwoliło Izie opuścić jej dom, dyplomatycznie unikając pytań rodziców o to, czy dobrze się bawili. Terapia złamanego serca wprawdzie nie była jeszcze zakończona, proces ten będzie musiał potrwać jeszcze długo, ale pierwszy, najgorszy etap był w jej odczuciu wygrany, bowiem o ile serce Marty w naturalny sposób krwawiło, jej mózg przynajmniej prawidłowo kojarzył fakty.
„A pod tym względem, w porównaniu ze mną z czasów Miśka, Martusia jest o lata świetlne do przodu” – podsumowała, wpatrując się w filiżankę z dymiącą herbatą. – „Teraz tylko musi to przemyśleć, poukładać sobie w głowie i za kilka dni, nawet gdyby Patryś wrócił do niej na kolanach, będzie miała jasny obraz sytuacji. Mam nadzieję, że więcej już nie popełni tego samego błędu… Oby tylko jak najszybciej wyleczyła się z tego choróbska! I Dan też… kurczę, chłopak rzeczywiście się załamie, jak się dowie, że ją zaraził” – westchnęła. – „Racja, że na razie lepiej nic mu o tym nie mówić, on i tak ma strasznie słabą odporność, a jak do tego psycha mu siądzie, to w ogóle będzie klęska.”
Dzień wcześniej, w niedzielny poranek, nic jeszcze nie zapowiadało, że będzie aż tak źle. Po powrocie od Marty śmiertelnie zmęczona Iza zdołała skutecznie wyciszyć myśli i smacznie odespać zarwaną noc aż do późnego popołudnia, dzięki czemu zbudziła się wyspana i pełna energii. Mając przed sobą cały wieczór, Majk bowiem na niedzielę również dał jej wolne w pracy, bez pośpiechu wybrała się do kościoła na ostatnią mszę, po niej zaś, pomna obietnicy danej Magdalenie, udała się do zakrystii, by zamówić mszę za chorą Karolinkę. Zlecenie przyjął starszy, brodaty ksiądz, którego widziała tu po raz pierwszy, lecz który natychmiast ujął ją za serce serdecznym uśmiechem i ciepłym, życzliwym głosem.
Poprosimy Pana Boga o tę łaskę – zapewnił ją, zapisując w wielkim zeszycie intencję i kwotę hojnej ofiary, jaką złożyła na ten cel. – Chociaż zawsze pamiętajmy, że wszystko trzeba pozostawiać Jego woli. On najlepiej wie, co dla ludzi najlepsze.
Słowa te, niby banalne, zwłaszcza w ustach kapłana, zostały wypowiedziane z tak głębokim przekonaniem, że Iza wyniosła je z kościoła wyryte głęboko w duszy, czując, że odnosiły się w bezpośredni sposób nie tylko do nieznajomej Karolinki, ale i do niej samej. Bo czy nie były zgodne z tym, o czym ostatnio bez przerwy myślała? O tym, że scenariusz życia, nawet gdy nie pokrywa się z marzeniami i na danym etapie sprawia ból, zawsze prowadzi we właściwe miejsce, o czym ona sama przekonała się najlepiej w przypadku Michała. A Majk? Jego wieloletnie niespełnienie też przecież miało sens, wiodąc go wyboistą drogą w stronę ostatecznego szczęścia…
Wszystko trzeba pozostawiać Jego woli… czekać i mieć nadzieję…
Tak. Co prawda na razie czekała z niecierpliwością tylko na jedno – na poniedziałkowy wieczór, kiedy planowo wróci do pracy i po całym długim weekendzie będzie mogła wreszcie go zobaczyć. Drobna rzecz, jednak czy czekanie na mały okruszek szczęścia ma mniejszą wartość od oczekiwania na jakiś wielki i spektakularny przełom? Wszak życie składa się przede wszystkim z codziennych radości i smutków, które tkają je jak pająk sieć, powoli i cierpliwie, odbudowując za każdym razem, gdy zrywa ją jakaś burza. Okruszki szczęścia też sycą, jeśli jest ich odpowiednio dużo i są dostarczane głodnej duszy w regularnych porcjach. A co do przyszłości, to cóż… pomyśli się o tym później, kiedy przyjdzie na to odpowiedni czas. Kiedy już nie będzie innego wyjścia.
W poniedziałek rano, jak można było z góry się spodziewać, na uczelni stawiła się zaledwie połowa składu osobowego trzeciego roku filologii romańskiej. Nie było nie tylko Kingi, która tego dnia wyjeżdżała z mężem w dwutygodniową podróż poślubną do Grecji, ale również Marty, Zbyszka, Kuby i kilku innych osób, które z rozmaitych powodów nie zdążyły skutecznie postawić się na nogi po imprezie. Z relacji koleżanek, które wytrwały do końca wesela, wynikało, że zabawa zakończyła się dopiero nad ranem, po czym część gości została w hotelowej części restauracji, by przespać się w wynajętych w tym celu pokojach, a na koniec wszyscy zjedli wspólny obiad i dopiero późnym popołudniem rozjechali się do domów.
Zbyszek cię szukał – oznajmiła Izie Basia. – Jak tylko wytrzeźwiał, przyleciał na dół i pytał wszystkich o ciebie. Odpuścił dopiero, jak powiedziałyśmy mu, że pojechałaś do Marty. A co tam u niej? – zapytała z troską. – Jakoś się trzyma?
Pytania o Martę i zbiorowe roztrząsanie wydarzeń z Patrykiem w roli głównej z wiadomych względów nie były Izie na rękę, jednak na szczęście między zajęciami nie było na to za wiele czasu, a tematów do omówienia po imprezie koleżanki miały mnóstwo, więc szybko dały jej spokój. Ich uwaga skupiła się wprawdzie na chwilę na złapanym przez nią bukiecie ślubnym, co wywołało nową lawinę żartobliwych aluzji, jednak kiedy po raz kolejny zapewniła je, że w jej przypadku nie ma opcji, by ta wróżba się spełniła, same zgodnie przyznały, że to przecież tylko zabawa, której nie należy traktować poważnie.
„No właśnie” – pomyślała, upijając łyka herbaty, której kwaskowate ciepło przyjemnie rozlało się po gardle i żołądku. – „To tylko zabawa, ale te aluzje i żarciki są jednak męczące. Dlatego dziewczynom w pracy lepiej nawet o tym bukiecie nie wspominać… Wprawdzie i tak do kwietnia obowiązują nas śluby panieńskie, ale po co zwracać na siebie uwagę? Niech się skupią na Kacprze i Kasieńce. Zresztą, gdyby Kasia była na weselu Kini, a wróżby andrzejkowe miałyby w sobie jakieś ziarno prawdy, to na bank to ona złapałaby bukiet!”
Uśmiechnęła się na wspomnienie uroczej buzi Kasieńki i zamglonych szczęściem oczu Kacpra, po czym znów spoważniała, wspominając zapłakaną twarz Marty, a potem drżący głos Aliny.
Sorry, Iza, ale nie możemy tego kontynuować. Są rzeczy ważne i ważniejsze, a ja w tym przypadku naprawdę bardzo się zawiodłam. Niby wiem, że to nie twoja wina, ale…
„Szkoda” – pomyślała smutno. – „Taka fajna dziewczyna… Nawet jak już zorientuje się, co za gagatek z jej kochanego Ogóreczka, relacja między nami jest nie do odratowania. A zapowiadała się naprawdę super.”
Nie chcąc jednak truć sobie krwi jakimkolwiek kontekstem związanym z Michałem, odsunęła od siebie to wspomnienie i znów skupiła się na Marcie, Danielu i chorobie, która w realny sposób zagrażała również jej samej.
„Powinnam dowalić sobie do tej herbaty jeszcze więcej cytryny” – pomyślała stanowczo, wstając z krzesła i sięgając do koszyka z owocami. – „A najlepiej wycisnąć jedną i wypić w całości, to mi dodatkowo podniesie odporność. Jeszcze tylko tego brakowało, żebym pozarażała ludzi w pracy!”
***
Ku cichemu rozczarowaniu Izy Majka nie było na Zamkowej, bowiem, jak poinformował ją Antek, od rana wraz z Lidią i Kacprem przyjmował na Koncertowej transport pierwszej partii zamówionego dwa tygodnie wcześniej wyposażenia, a do macierzystej jednostki miał zjechać dopiero wieczorem.
– Dzwonił koło trzynastej, mówił, że jak ogarną Koncertową, ma jeszcze kilka pilnych spraw do załatwienia na mieście, a potem jakieś ważne spotkanie – referował. – Więc niewykluczone, że będzie dopiero koło dwudziestej, a może nawet później. Lidka miała być wcześniej – zaznaczył – ale z tego, co wiem, jeszcze nie dojechała, Kacpra też nie widać, więc pewnie przeciągnęło im się zdrowo z tym towarem.
– No tak – pokiwała głową Iza. – Wszystko jasne. Dzięki, Antoś.
W gabinecie szefa nie czekały na nią żadne papiery, biurko było idealnie puste, a ponieważ na sali też nie było jeszcze tłumów, mogła poświęcić kilka minut na rozmowę z Wiktorią, Olą i Klaudią, uprzedzając je tylko, żeby trzymały się od niej na dystans, bo istniało ryzyko, że roznosi wirusa.
– E tam, daj spokój! – machnęła ręką Klaudia. – Tutaj dziennie przefruwa tyle szczepów wirusów, że jeden twój dodatkowy nikomu krzywdy nie zrobi. Powiedz lepiej, jak udało się wesele?
– Udało się świetnie – odparła oględnie, uznając, że na tak ogólne pytanie można udzielić równie ogólnej odpowiedzi. – Wszystko było dopracowane w najmniejszych szczegółach, jedzenie pyszne, dobra muzyka… Myślę, że państwo młodzi zapamiętają ten dzień jako jeden z najpiękniejszych w życiu, czego oczywiście bardzo im życzę.
– Tylko pogoda taka sobie, nie? – zauważyła Ola. – Zimno jak diabli, ciemno… dla mnie to nie jest dobra pora na wesele.
– E tam, każda pora ma swoje wady i zalety – wzruszyła ramionami Wiktoria. – W lecie z kolei potrafi być gorąco jak w piekle, a do tego wieczorem komary gryzą i przez to też nie da się wyjść na zewnątrz. Ważne, że wszystko się udało i młodzi są zadowoleni.
– Aha – zgodziła się swobodnie Iza. – Zresztą teraz pogodę mają lepszą niż tutaj, bo pojechali na dwa tygodnie w podróż poślubną do Grecji.
– Ach, do Grecji! – wykrzyknęły naraz dziewczyny. – Jak fajnie! Ale im zazdroszczę! Też bym tak chciała!
– W sumie jak na tę porę roku i biorąc pod uwagę koszty, Grecja to bardzo dobry wybór – stwierdziła Wiktoria.
– Tak, chociaż dla nich to jest przede wszystkim podróż sentymentalna, bo tam się poznali – doprecyzowała Iza. – Więc wybór kierunku podróży narzucał się sam z siebie. A jak tutaj? Działo się coś ciekawego, kiedy mnie nie było? – zagadnęła, by zmienić temat. – Jak wam poszła impreza andrzejkowa?
Dziewczyny spojrzały po sobie i roześmiały się jak na komendę.
– Znakomicie – zapewniła ją Wiktoria. – I działo się duuużo ciekawego! Przede wszystkim zgadnij, kto nas odwiedził!
Iza pokręciła głową z uśmiechem.
– Nie mam pojęcia. Rozumiem, że ktoś znajomy, ale tu się przewijają tysiące ludzi, więc skąd mogę wiedzieć, o kogo wam chodzi? Proszę o jakieś pytanie pomocnicze.
– Okej – zgodziła się Ola. – Podpowiem ci, że to nasz dawny stały klient. Nie było go tu od jakichś trzech miesięcy, ale w sobotę wrócił i usiadł tam gdzie zwykle.
– Od trzech miesięcy… – powtórzyła z zastanowieniem Iza, której w pierwszej chwili spontanicznie przyszedł na myśl Krawczyk, ale jego przecież z całą pewnością mogła wykluczyć. – Usiadł tam gdzie zwykle… czyli gdzie? – spojrzała na nią czujnie.
– Sektor A – wyjaśniła jej Klaudia, patrząc na nią z rozbawionym wyczekiwaniem. – I jak zwykle zamówił czarną kawę.
– Czarną kawę… – analizowała coraz bardziej zaintrygowana. – Czekajcie… sektor A, czarna kawa… kurczę, no nie wiem! Mnóstwo ludzi na wszystkich sektorach zamawia codziennie czarną kawę!
– Ale nie w takim stylu jak on – uśmiechnęła się Wiktoria. – I nikt inny nie może się z nim równać, jeśli chodzi o styl ubioru.
– Spodenki na kancik… sweterek z lamusa… – podpowiadała jej dalej, tłumiąc śmiech, Ola. – Koszula po pradziadku…
– Ach, Teofil! – domyśliła się wreszcie Iza, co dziewczyny nagrodziły krótkimi oklaskami. – Serio? Teofil wrócił?
– Wrócił, wrócił – potwierdziła wesoło Wiktoria. – Możesz sobie wyobrazić, jak wszystkie ucieszyłyśmy się na jego widok! To był dla nas gwóźdź programu na cały wieczór!
– No co, ja go naprawdę polubiłam! – zawołała Ola. – I bardzo żałowałam, kiedy Lidzia go spławiła. To był taki fajny, sympatyczny klient!
– Ja tak samo – przyznała Klaudia. – A w sobotę, nie chwaląc się, to ja pierwsza go zauważyłam, bo akurat miałam zaszczyt obsługiwać sektor A.
– A Lidzia? – zaciekawiła się Iza. – Widziała go?
– Widziała, pewnie, że widziała! – zapewniła ją Ola. – I nawet rozmawiała z nim osobiście!
– O! – zdziwiła się Iza.
– No – potwierdziła Wiktoria. – Z początku nie była zachwycona, nie chciała nawet spojrzeć w tamtą stronę, ale po jakichś dwóch godzinach chyba to przemyślała, bo jednak zamieniła się z Klaudią i do niego poszła. No wiesz, żeby zapytać, czy chciałby coś jeszcze domówić.
– Aha – uśmiechnęła się Iza. – I co?
– Zamówił oczywiście bitą śmietanę z owocami! – prychnęła śmiechem Ola. – A co by innego!
Roześmiały się wszystkie cztery.
– No i przy tej okazji Lidzia pogadała z nim trochę przy stoliku – ciągnęła Wiktoria. – Jak powiedziała, zrobiła to z czystej grzeczności, bo jednak od września męczyły ją wyrzuty sumienia, że potraktowała go za ostro, chociaż w sumie nic złego jej nie zrobił.
– A teraz jeszcze przepraszał ją za to, że nie dotrzymał obietnicy i znowu do nas przyszedł – dodała Klaudia. – Mówił, że nie miał zamiaru zawracać jej głowy, chciał tylko chwilę posiedzieć i wypić kawę, ponieważ bardzo polubił nasz lokal i tęsknił za naszą bitą śmietaną. Jak podkreślił, najlepszą w całym mieście!
– No bo to akurat prawda – uśmiechnęła się Ola. – Nasza bita śmietana to rarytas, a dla niego podwójny, kiedy podaje mu ją Lidia. Kurczę, dziewczyny… może ten facet jako facet nie jest atrakcyjny, a te jego ciuchy po pradziadku to kompletna tragedia, ale czy to, co robi, nie jest urocze?
– Jest – przyznała wesoło Wiktoria. – Teoś jest uroczy i romantyczny w starym dobrym stylu, a do tego dyskretny i dobrze wychowany. I w sumie odważny! Pamiętacie tego kwiatka? – ruchem głowy wskazała na półkę za barem, gdzie od kilku miesięcy stała pielęgnowana przez barmanki pamiętna pelargonia. – Lidia wtedy strasznie się wkurzyła, ale to był przecież miły gest i nie wierzę, że to tak zupełnie po niej spłynęło. Co prawda ja sama nie chciałabym mieć takiego adoratora – zaznaczyła – i pod tym względem doskonale ją rozumiem, ale ten gość ogólnie jest tak sympatyczny, że nie da się go chociaż trochę nie polubić.
– Zwłaszcza że on jej się wcale nie narzuca – zgodziła się Klaudia. – I Lidzia bardzo to docenia, sama mi mówiła. Tak ją tym ujął, że zwolniła go z wymogu nieprzychodzenia do Anabelli i powiedziała, że może spokojnie wpadać na kawę, kiedy zechce. Więc wyobrażasz sobie, jaki był zachwycony! Nie powiedziała mu tylko, że sama przenosi się gdzie indziej – dodała z pobłażaniem – a nam kategorycznie zabroniła mu o tym wspominać, więc biedak nie wie jeszcze, jakie w styczniu czeka go rozczarowanie.
– Oj tam! – machnęła ręką Ola. – Przecież i tak ją znajdzie! Dowie się z plakatów, że otwieramy filię na Koncertowej, domyśli się, że szef mógł ją przenieść na nową placówkę, i prędzej czy później sam ją tam namierzy. Mówcie, co chcecie, ja wierzę w Teofila!
Znów roześmiały się wszystkie.
– Ale co, siedział tu przez cały wieczór? – zapytała Iza.
– Nie, tylko trzy godziny – odpowiedziała rzeczowo Klaudia. – Pogadali sobie trochę z Lidzią, wypił dwie kawy, zjadł tę swoją bitą śmietanę i poszedł sobie. I to jeszcze grubo przed wróżbami… aż żałowałyśmy, że nie został dłużej!
– A właśnie, jak wypadły wróżby? – podchwyciła Iza.
– Genialnie! – zawołała Ola. – Była taka beka, że wszystkich brzuchy ze śmiechu bolały! Szef jako animator jest jednak niezastąpiony, jak on się weźmie za rozkręcanie imprezy, to normalnie klękajcie narody!
Iza pokiwała głową z uśmiechem, pod którym starannie ukryła nawracający od kilku dni żal, że nie mogła być na wieczorze wróżb andrzejkowych w Anabelli. Gdyby przynajmniej w zamian dobrze bawiła się na weselu u Kingi… Ale cóż, to już była przeszłość, o której należy zapomnieć, będą przecież inne takie wieczory, a najważniejsze, że impreza w firmie się udała i goście dobrze się bawili.
– No to super, cieszę się – powiedziała. – Dużo przygotowałyście tych wróżb?
– Sporo, tak z dziesięć albo nawet jedenaście – odparła z zastanowieniem Wiktoria. – Klientom najbardziej podobała się ta z szukaniem niespodzianki w cieście. Bo szef zgodził się postawić darmowe ciacho dla gości – wyjaśniła jej. – Dziewczyny napiekły chyba z piętnaście wielkich blach z babką piaskową, żeby starczyło dla wszystkich, ale oczywiście tylko w dwóch kawałkach ciasta były zapieczone niespodzianki.
– Jakie? – zaciekawiła się Iza.
– W jednej grosik jako zapowiedź powodzenia w finansach, a w drugiej orzeszek laskowy jako zapowiedź pecha na cały rok.
– Ach! – roześmiała się. – To wyobrażam sobie, jak każdy się bał, żeby tylko nie znaleźć orzeszka!
– Dokładnie! – przyznała Wiktoria. – Oczywiście trzeba było uważać przy jedzeniu, szef cały czas ostrzegał, żeby ktoś nie połamał sobie zębów, bo orzeszek był w skorupce, a grosik to z góry wiadomo, że twardy. Na szczęście obyło się bez incydentów.
– A kto znalazł te fanty?
– Grosik jakaś dziewczyna, a orzeszek taki facet pod sześćdziesiątkę – powiedziała Ola. – Ale podszedł do tego z humorem, tym bardziej że wcześniej w innej loterii wylosował karteczkę z zapowiedzią szczęścia na cały rok, więc uznał, że te wróżby wzajemnie się znoszą. Ja zresztą też tak uważam, to przecież tylko zabawa.
– Fakt – przyznała Iza, mimo woli wspominając lecący wprost do jej rąk ślubny bukiet Kingi.
– No… może i zabawa, ale czasami coś w tym jest – nie zgodziła się Wiktoria. – Ja tam wierzę w takie rzeczy, a przynajmniej nie wykluczam. A ty, Oluś, też nie zapominaj o tym – wskazała na przegub jej ręki, który zdobiła pamiętna bransoletka z różowym nadkruszonym serduszkiem z emalii. – To twój prywatny dowód na to, że nie wszystko da się wziąć na rozum.
Ola wydęła usta, ale nic nie odpowiedziała, mimowolnym gestem poprawiając sobie bransoletkę na nadgarstku.
– Potem na zapleczu zrobiliśmy sobie prywatny seans wróżb – dodała Klaudia. – I tutaj to nawet ja jestem zdania, że w tym coś jest, Oleńko.
– Właśnie! – podchwyciła z entuzjazmem Wiktoria. – Bardzo proszę, jak wytłumaczysz to, że orzech włoski w skorupce zniknął nam bez śladu?
– Orzech zniknął bez śladu? – zaciekawiła się Iza. – Jak to?
– No właśnie nie wiadomo – rozłożyła ręce Klaudia. – Zagadka do dziś nie została rozwiązana.
– W naszym cieście, bo dziewczyny zrobiły jedno specjalnie na wewnętrzną wróżbę dla ekipy, był zapieczony taki wielki orzech włoski – wyjaśniła jej Ola. – Ale taki naprawdę mega, normalnie mutant, ze dwa razy większy od zwykłego. Dorka wyjęła go kiedyś z partii na orzechowiec i schowała do szuflady na jakąś okazję, a w sobotę wpadły z panią Wiesią na pomysł, że wrzucą go do andrzejkowego ciasta.
– Niełupany, w skorupie – podkreśliła Wiktoria. – Więc nie było opcji, żeby go przeoczyć. Wszystkie widziałyśmy, jak dziewczyny wrzucają go do ciasta, wymieszały na naszych oczach i wylały na blachę, a potem upiekły. Przy krojeniu też byłyśmy całą komisją, Dora bardzo uważała, żeby nie zahaczyć nożem, zresztą wtedy szybko by się wydało, w którym jest kawałku, i wróżba by się nie udała. Ale nie natrafiła na niego, więc z początku wszystkie uznałyśmy to za dobry omen.
– A nie za znak pecha? – zdziwiła się Iza. – Co to za podwójne standardy, dziewczyny? Przecież na sali grosik wróżył powodzenie, a orzeszek pecha.
– Tak, ale właśnie w tym przypadku było wręcz przeciwnie – wyjaśniła Klaudia. – Orzech miał symbolizować dla osoby, która na niego trafi, spełnienie w przyszłym roku swojego największego marzenia. Tak zarządziła pani Wiesia.
– Aha, okej – pokiwała głową. – To faktycznie kwestia umowy, byle wiedzieć z góry, jakie są zasady. I co? Mówicie, że orzech zniknął?
– No zniknął, wyparował jak kamfora! – zawołała Wiktoria. – Pokroiłyśmy to ciasto, zaniosłyśmy do gabinetu szefa i zwołaliśmy wszystkich z ekipy, żeby sobie powróżyć. To było dosłownie kilka minut przed północą, ale jeszcze w andrzejki, więc wróżba była legitna – zaznaczyła. – Bo Gosia twierdziła potem, że orzech zniknął przez to, że pewnie spóźniliśmy się o parę sekund i zdążyła wybić północ.
– Nieprawda, wtedy na bank jeszcze nie wybiła – pokręciła głową Ola. – Akurat tego jestem w stu procentach pewna.
– Ja też – zgodziła się Wiktoria. – Szef skończył seans wróżb na sali za siedem dwunasta, spojrzałam wtedy na zegar nad barem, pamiętam to, jakbym zrobiła sobie w mózgu zdjęcie. Wszyscy już byli na zapleczu i przy barze, czekaliśmy tylko na niego, więc ile mogło nam zająć dojście do gabinetu? Góra dwie minuty, czyli zaczęliśmy wróżenie mniej więcej za pięć dwunasta. Ciasto już było pokrojone, każdy dostał po jednym kawałku, więc zanim je zjedliśmy, może minęły dwie albo trzy minuty, ale przed północą zdążyliśmy na pewno. Tyle że naszego orzecha tam nie było.
– Faktycznie, dziwne – przyznała zaintrygowana Iza. – Skoro był taki duży, to chyba nikt nie połknął go przez przypadek?
– Aaa… chyba że Kacper! – zaśmiała się Ola. – Ej, słuchajcie, to jest nawet możliwe! On każde żarcie wrzuca sobie do gardła jak do studni, mógłby połknąć krokodyla i tego nie zauważyć, a co dopiero taki orzech!
Dziewczyny roześmiały się.
– W sumie to by nawet pasowało – przyznała z rozbawieniem Klaudia. – Przecież on w przyszłym roku żeni się z Kasieńką, a to jest spełnienie jego największego marzenia!
– Niby tak – skrzywiła się sceptycznie Wiktoria. – Ale nie ma opcji, żeby połknął taki wielki orzech, czymś takim to by się nawet słoń zadławił. Jakby połknął go w całości, w dodatku ze skorupą, to od wczoraj leżałby na OIOM-ie.
– No to co się z nim stało? – nie mogła się nadziwić Iza.
– Z Kacprem?
– Nie, z orzechem spełnienia marzeń. Macie jakąś hipotezę?
– Ja mam – wzruszyła ramionami Ola. – Mówiłam wam to już. Moim zdaniem, to Dorka zakombinowała i na którymś etapie wyjęła go, żeby zrobić sobie z nas jaja. Nie wiem kiedy, może przy mieszaniu? Albo przy wylewaniu ciasta na blachę?
– Niemożliwe, przecież cały czas patrzyłyśmy jej na ręce – pokręciła głową Klaudia. – Zresztą ona sama była w szoku, jak się okazało, że go nigdzie nie ma.
– Mogła udawać, nie?
– Mogła – zgodziła się Wiktoria. – Też to rozważałam, ale z drugiej strony było nas tam sześć czy siedem, wszystkie stałyśmy i nie spuszczałyśmy ciasta z oka, więc gdyby Dora albo Lizka coś zakombinowały, to któraś z nas na bank by to zauważyła. Zresztą zastanów się, Oleńko, po co miałyby nam psuć zabawę?
– Nie wiem – przyznała po chwili zastanowienia Ola. – To rzeczywiście trochę bez sensu… No, ale to co, mam uwierzyć w klątwę Anabelli? Sorry, Wika, czego jak czego, ale tej hipotezy to ja nie kupuję.
– W klątwę Anabelli? – powtórzyła Iza, której na te słowa mocniej zabiło serce.
– No – pokiwała głową Wiktoria. – Od razu o tym pomyślałam, jak się okazało, że nikt nie znalazł orzecha. A to była wróżba wewnątrz naszej ekipy, nie? – spojrzała na nią znacząco. – Te fanty w cieście na sali były pięć razy mniejsze, a ludzie bez problemu je znaleźli, więc jakim cudem my zgubiliśmy wielkiego orzecha w jednej blasze ciasta? W to się musiały wmieszać jakieś siły nadprzyrodzone.
– Ta! – mruknęła pod nosem Ola.
– I to pewnie były te same, które są odpowiedzialne za klątwę Anabelli – dokończyła spokojnie Wiktoria. – Kto pracuje w Anabelli, podlega klątwie niespełnienia, więc dopóki klątwa nie zostanie zdjęta, nie może spełnić swoich marzeń. Dlatego orzech zniknął.
– Pff! – prychnęła z pobłażaniem Ola. – Bardzo logiczne!
– To oczywiście tylko hipoteza – zaznaczyła Wiktoria, widząc, że Iza przygląda jej się z poważną miną. – Ale chyba sama przyznasz, nasza naczelna wiedźmo, że coś w tym może być? To wcale nie wygląda na przypadek.
Iza pokiwała powoli głową, czując, jak ściska jej się serce. Hipoteza Wiktorii niestety miała sens, choć w tym przypadku zdecydowanie wolałaby, żeby to Ola miała rację.
– Tylko ten Kacper dalej nam nie pasuje do obrazka – przypomniała Klaudia.
– Otóż to – zgodziła się Wiktoria. – I tak szczerze, to powiem wam, że miałam już publicznie wspomnieć o tej klątwie, zwłaszcza jak szef zażartował, że widocznie nikt z naszego grona nie zasłużył na spełnienie marzeń, ale powstrzymałam się ze względu na Kacpra. Niby to tylko wygłupy, ale lepiej dmuchać na zimne.
– I dobrze – pochwaliła ją Klaudia. – Zwłaszcza że potem te żarty znowu poszły w stronę matrymonialną, a Kacper ostatnio jest na to strasznie wrażliwy. Poza tym jakbyś powiedziała mu to wprost, zepsułabyś nam eksperyment, bo teoretycznie, jak powtarza Oleńka, mogłaby zadziałać autosugestia. Zresztą w przypadku szefa tak samo.
– Szefa? – zdziwiła się Ola. – Dlaczego szefa?
– No, a jak? Przecież ustaliłyśmy na zlocie czarownic, że tylko on może odwrócić klątwę! – przypomniała jej wesoło Klaudia. – Ja od dawna trzymam za niego kciuki, Wika też, co nie, Wika? A jak w sobotę tak się wygłupiał i droczył z Kacprem, że jeszcze zobaczymy, kto pierwszy się ożeni, to aż mnie tknęło… Jak myślisz, nasza prorocza wiedźmo? – zwróciła się z niewinną miną do przysłuchującej im się w milczeniu Izy. – Są jakieś szanse na to, że szef w końcu się nawróci i w nadchodzącym roku zdejmie z nas straszliwą klątwę Anabelli?
Ostatnie słowa wymówiła z żartobliwym patosem, budząc kolejny wybuch śmiechu koleżanek.
– Mnie się pytasz?! – zdziwiła się wesoło Iza, cały wysiłek wkładając w to, by ton jej głosu zabrzmiał lekko i naturalnie. – Nie mam zielonego pojęcia! Ja też trzymam za niego kciuki, ale skoro nie wylosował tego orzecha, to raczej trudno się spodziewać, żeby to było w przyszłym roku!
– No, to akurat prawda – zgodziła się Wiktoria, przyglądając jej się spod oka równie uważnie jak Klaudia. – Ale rzecz w tym, że orzecha nikt nie wylosował, więc interpretacja może być bardzo różna.
– Jasne… zobaczcie, o czym my gadamy – pokiwała z politowaniem głową Ola. – Interpretacja zniknięcia orzecha spełnienia marzeń! Jakby nas ktoś posłuchał, to mógłby się tylko popukać po głowie!
Znów roześmiały się wszystkie. Do baru podeszło właśnie dwóch klientów, więc Wiktoria poderwała się, by ich obsłużyć, jednak uprzedziła ją w tym Kamila, która przed chwilą dotarła na stanowisko pracy i dała jej znak, że się tym zajmie.
– Zresztą ta wróżba nie była w stu procentach reprezentatywna – zaznaczyła Wiktoria, dziękując jej gestem i chętnie wracając do rozmowy. – Bo nie wszyscy z ekipy brali w niej udział. Na przykład ciebie nie było – spojrzała znacząco na Izę. – A kto wie, może jakbyś była, to ten orzech by nie zniknął?
– Aha, jasne! – zaśmiała się Iza. – Nie przesadzaj, Wika, aż takich potężnych mocy to ja nie mam! A Chudy i Zuzia byli? – zaciekawiła się.
– Byli – pokiwała głową Ola. – Chociaż Chudy chodził cały wieczór zły, bo w piątek coś mu nie poszło w tych jego detektywistycznych interesach. Na wróżbę też ledwo dał się namówić i w ogóle nie był w nastroju do zabawy.
– A Tom?
– Ach, Tom! No właśnie! – klepnęła się w czoło Wiktoria. – Na wróżbie go nie było, bo już wtedy skończył zmianę i poszedł do domu, ale za to co się działo wcześniej…
– Co?
– Zgadnij – skrzywiła się, wzruszając ramionami. – Z góry ci zapowiadam, że nie będziesz zachwycona.
– Pewnie Daria wróciła? – domyśliła się Iza, również krzywiąc się z niechęcią.
– Bingo – pokiwała głową Klaudia. – I powiem ci, że miałaś rację, ta laska jest jakaś niezrównoważona, mnie też coraz bardziej działa na nerwy.
– Ale opowiedz jej od początku – zastrzegła Wiktoria. – Od tej dziewczyny z Dnia Francuskiego.
– Jakiej dziewczyny z Dnia Francuskiego? – zdziwiła się Iza.
– No tej twojej kumpeli, co tu czasem przychodzi z tą drugą, a ostatnio na Dniu Francuskim przez parę godzin gadała i tańczyła z Tomkiem – wyjaśniła jej Klaudia. – Taka blondynka z ładnymi, długimi i grubymi włosami, prawie zawsze je nosi rozpuszczone.
– Ach, Beata! – skojarzyła natychmiast Iza.
– O właśnie, Beata! Nie mogłam sobie przypomnieć, jak miała na imię, ale faktycznie… Beata.
– Czyli była u nas w sobotę?
– Była, ale tylko na początku, bo potem, jak wpadła Daria i porwała Tomka, to zaraz sobie poszła – powiedziała Wiktoria. – A najpierw gadała z nim… właściwie tylko z nim, co nie, Klaudziu? I była sama, tym razem bez koleżanki – zaznaczyła. – Jak na moje oko, to przyszła tu tylko dla niego.
– Możliwe – zgodziła się ostrożnie Iza, przypominając sobie rozmowę z Beatą o Rolskim. – Chociaż niewykluczone, że szukała też mnie. I co było dalej? Jak tylko Daria się pojawiła, to Beti uciekła?
– Dokładnie tak – pokiwała z rozbawieniem głową Klaudia. – Coś mi się wydaje, że nasz biedny Tomcio znalazł się trochę między młotem i kowadłem…
– No co chcesz! – prychnęła śmiechem Ola. – Ma chłopak powodzenie, już dwie kobiety o niego konkurują!
Iza skrzywiła się znowu.
– I co? Poszedł tańczyć z Darią? – zapytała z przekąsem. – Czy znowu robił za kelnera i donosił jej frytki i paluszki?
– I jedno, i drugie – odparła Wiktoria. – Daria oczywiście znowu była z tymi dwiema koleżankami, więc miał do obsługi trzy klientki, z których każda zamawiała co innego. Więc kursował między kuchnią i stolikami jak tramwaj, ale to mu chyba nie przeszkadzało. Gorzej w tańcu, bo te koleżanki znowu robiły im zdjęcia i filmiki, a wiecie, jak Tomka to peszy. Ale wytrzymał. Tylko potem Daria nagle zniknęła.
– Zniknęła? – powtórzyła z niechęcią Iza. – Pewnie jej się znudziło.
– No, i dlatego właśnie mówię, że ona jest jakaś niezrównoważona – stwierdziła Klaudia. – Bo żeby chociaż uprzedziła go, że już sobie idzie… ale nie. Widziałam je, jak wychodziły we trzy, bo akurat wtedy obsługiwałam z Zuzką stoliki na C po tym, jak Lidia zamieniła się ze mną na A. Zwinęły żagiel dokładnie w momencie, kiedy Tomek poleciał im po nowe zamówienie, ewidentnie zrobiły to celowo, jeszcze głupio się śmiały, jak biegły do drzwi. A ten biedak parę minut później przyszedł z pełną tacą, rozgląda się jak sierota i nie wie, co jest grane. Serio, szkoda mi się go zrobiło.
– Mnie też – przyznała Ola. – Miał taką minę, że aż w dołku ściskało. Ale co zrobić? – rozłożyła ręce. – Przecież nie będziesz się wtrącać i udzielać mu rad, nie? Musi sam się z tym uporać.
– Niestety – zgodziła się smętnie Iza, w duchu wściekła na Darię za to kolejne złośliwe podgrzanie emocji w dobrym i prostolinijnym sercu Toma. – Mam nadzieję, że w końcu przejrzy na oczy, chociaż ile nerwów przy tym straci, to jego… Czyli nie było go na wróżbie z ciastem i orzechem? Jak Daria zniknęła, to on też poszedł do domu?
– Aha, miał już wtedy wolne, więc poszedł – pokiwała głową Wiktoria. – Minę miał jak zbity pies, nawet się Chudemu nie odmeldował, a ten go potem szukał i się wkurzał. Obaj mieli takie humory, że szkoda słów… Za to szef nadrabiał za dziesięciu! – zaśmiała się. – Ten to ostatnio ciągle ma świetny humor, ale w sobotę dosłownie przechodził samego siebie! Jakby mu normalnie skrzydła urosły, jeszcze trochę i fruwałby pod sufitem!
Iza uśmiechnęła się swym najbardziej neutralnym uśmiechem, który musiał za wszelką cenę wyglądać przekonująco, zwłaszcza że Klaudia znów utkwiła wzrok w jej twarzy, jakby czegoś się domyślała. O nie, niedoczekanie! Tej tajemnicy nie wyjawi nikomu, pod żadnym pozorem! I nikomu nie pozwoli jej odgadnąć, choćby od dziś miała godzinami ćwiczyć przed lustrem odpowiednie maski! To zresztą wcale nie był taki głupi pomysł, wręcz powinna zabrać się za to metodycznie.
Skąd bowiem brała się u Majka owa niewytłumaczalna radość, która tak spektakularnie kontrastowała z wcześniejszym skutkiem i którą dostrzegali w nim już wszyscy z najbliższego otoczenia? I dlaczego dzisiaj znów tak długo go nie było? Ważne spotkanie na mieście… brak papierów do opracowania na biurku…
– To pewnie i na parkiecie nieźle dał czadu? – zagadnęła rozbawionym tonem. – A wy tylko donosiłyście mu butelki z piciem?
– No, dokładnie! – zaśmiała się Wiktoria. – A do tego wszystkie miałyśmy zaszczyt z nim zatańczyć, zapowiedział, że od teraz wprowadza taką tradycję. Co prawda na razie adwent, a w adwencie, jak powiedział, babcia zabrania mu tańczyć i urządzać hucznych zabaw – tu roześmiały się wszystkie – ale jak tylko zacznie się karnawał, na każdej dyskotece każda dziewczyna z ekipy musi z nim zatańczyć przynajmniej jednego!
– O, fajnie – odparła wesoło Iza. – To żałuję, że sama się nie załapałam!
Natychmiast przed oczy wróciła jej wizja ciemnej sali, na której tańczyła ze Zbyszkiem przy dźwiękach znajomego utworu Joe Dassina. Tak bardzo wtedy pragnęła zatańczyć go z Majkiem… czy szóstym zmysłem wyczuła, że okazja właśnie tego wieczoru przeszła jej koło nosa? A kiedy trafi się następna? Nieprędko. Zważywszy na wspomniany przez Wiktorię adwent, kolejna impreza z tańcami w Anabelli odbędzie się dopiero na Sylwestra… czyli za cały miesiąc!
– Fakt, masz czego żałować – przyznała Klaudia, znów przyglądając jej się przenikliwym wzrokiem. – Ale nic straconego, jeszcze nieraz się załapiesz. Zwłaszcza że obiektywnie naprawdę świetnie tańczysz.
– Dzięki, Klaudziu – uśmiechnęła się.
– No, to prawda – zgodziła się Ola. – Zresztą ja ciągle miałam cię przed oczami, Iza, bo leciało dużo tej twojej francuskiej muzy, normalnie co drugi kawałek. Z tego też już się powoli robi tradycja, nie, dziewczyny? Nawet Natalia się śmiała, że bez francuskiej muzy Anabella nie byłaby Anabellą!
Iza drgnęła, nim zdążyła temu zapobiec, skutkiem czego pudełko wykałaczek stojące tuż pod jej ręką na barze, przechyliło się, wysypując kilka sztuk na blat i na podłogę. Czym prędzej schyliła się, by zebrać te drugie, starając się opanować boleśnie przyśpieszone bicie serca.
– To Natalia też była? – zapytała obojętnym tonem, podnosząc się i podając Wiktorii nad blatem zebrane wykałaczki. – Wika, wyrzuć to już do śmietnika, co? Nie będziemy ich ratować, spadły mi na podłogę.
– Aha, była – odpowiedziała jej na pytanie Klaudia, podczas gdy Wiktoria posłusznie zajęła się wyrzucaniem wykałaczek. – Oczywiście nie jako pracownik, tylko w swoim wolnym czasie, ale w sumie miała status pół na pół, bo przecież tak czy inaczej należy do zespołu. Nawet przez jakiś czas ogarniali z szefem papiery w gabinecie. Chciał zrobić porządki na koniec miesiąca, a ciebie nie było, więc mu pomagała. A potem razem szaleli na parkiecie… W ogóle miała mega sukienkę, nie, dziewczyny?
– No, z najwyższej półki – przyznała Ola. – Chociaż ja nie lubię takich dużych wcięć aż do uda, do tego trzeba mieć naprawdę super figurę. Na tobie, Klaudziu, takie coś, owszem, leżałoby świetnie, na Izie tak samo, ale na mnie już niekoniecznie. Aaa… właśnie, Iza! – przypomniała sobie. – Masz jakieś zdjęcia z tego wesela? Przecież miałaś nam pokazać sukienkę!
– Mam – pokiwała głową Iza. – Ale telefon zostawiłam w torebce, potem wam pokażę, okej? O, patrzcie, jest Zuzia! – energicznym gestem wskazała na nadciągającą właśnie przez salę młodszą koleżankę. – Świetnie się składa, akurat mam do niej dwa słowa a propos grafika. To na razie, dzięki za rozmowę, dziewczyny!
Kiedy odeszła kilka kroków dalej, gdzie zatrzymała ucieszoną jej widokiem Zuzię, a następnie w jej towarzystwie udała się na zaplecze, pozostawione przy barze koleżanki wymieniły znaczące spojrzenia.
– Tak jak mówiłyśmy – stwierdziła spokojnie Ola, zwracając się do Klaudii. – Z jej strony nic a nic. Co do szefa to ja też, tak jak Wika, nie mam jeszcze wyrobionego zdania, więc dalej będziemy go obserwować, ale Iza na pewno nie.
– No właśnie wcale nie jestem tego taka pewna – odparła z zastanowieniem Klaudia. – Może się mylę, ale jest pewien trop, o którym zupełnie nie pomyślałam… zresztą nie mogłam, bo jest całkowicie świeży i do obserwacji.
– Jaki trop? – zaciekawiła się Ola.
– O ten – Klaudia wymownym ruchem głowy wskazała na pudełko z wykałaczkami. – Widziałyście, jak wywaliła te wykałaczki?
Ola i Wiktoria popatrzyły na pudełko, potem na siebie, na nią i zgodnie wzruszyły ramionami.
– No. I co? – zapytała Wiktoria. – Wysypały jej się, wielkie rzeczy. Każdemu się zdarza. Jaki to ma niby związek z szefem?
– A niech was!– pokręciła z dezaprobatą głową Klaudia. – Z wami to się normalnie nie da współpracować. Ślepe jesteście jak krety, nie zwracacie uwagi na ewidentne znaki, a dla mnie to było oczywiste. Ona tak zareagowała na Natalię.
– Na Natalię? – zdziwiła się Ola. – A co ma do tego Natalia?
– No właśnie nie wiem – rozłożyła ręce Klaudia. – Ale z reakcji Izki wynika, że może coś mieć, i to właśnie w kontekście szefa. Obserwowałam ją dzisiaj naprawdę dokładnie i przy tych wykałaczkach od razu coś mnie tknęło. Dlatego specjalnie walnęłam przy niej, że szef szalał z Natalią na parkiecie i że razem ogarniali papiery na zapleczu. No i że miała fajną sukienkę.
– No bo obiektywnie miała fajną – stwierdziła Wiktoria. – Ale z tym, że szef z nią szalał, to trochę przesadziłaś. Może dwa razy z nią zatańczył, góra trzy, i to tylko dlatego, że sama przez cały wieczór deptała mu po piętach. Papiery też ogarniali razem może z dziesięć minut, a potem ona kończyła je sama, bo szef urwał się, żeby pomóc nam w dekorowaniu sali. Zresztą mam wrażenie, że była tym bardzo zawiedziona.
– Mhm, też tak myślę – zgodziła się Ola. – Moim zdaniem, szef w ogóle wpadł jej w oko, widziałyście, jak na niego patrzyła przy ostatnim tańcu? W przeciwieństwie do tych hipotez z kosmosu a propos Izy, to akurat było widać jak na dłoni.
– Prawda – przyznała z namysłem Klaudia. – Jak teraz sobie przypominam, to faktycznie macie rację, ona go w sobotę ewidentnie podrywała. Wprawdzie z marnym skutkiem, ale szef to wielki dyplomata, więc z boku to mogło wyglądać dwuznacznie. Ha! I to by mi nawet pasowało do tych wykałaczek…
– E tam – skrzywiła się sceptycznie Wiktoria. – Nie przeginaj, Klaudziu. Chyba nie masz na myśli tego, że Iza mogłaby być zazdrosna o Natalię?
– Cóż – uśmiechnęła się Klaudia. – To nie ja to powiedziałam.
Wiktoria pokręciła głową ze sceptyczną miną.
– Daj spokój, moim zdaniem, to ślepa uliczka. Pomijam inne względy, ale przeczy temu nawet sama logistyka. Przecież Izy nie było w sobotę, a na tygodniu one we dwie praktycznie się nie widują. Natalia ogarnia szefowi papiery w godzinach, kiedy Iza jest na uczelni, totalnie się mijają, więc niby kiedy miałaby się zorientować, że coś jest na rzeczy? Nie mówiąc już o tym, że ona wcale nie wygląda na zazdrosną.
– No – zgodziła się Ola. – Ja też uważam, że to nadinterpretacja.
– Nie wiem – pokręciła głową Klaudia. – Może i tak, ale to jest do sprawdzenia. Jeśli się mylę, to muszę przynamniej wykluczyć ten trop, a wy mi w tym pomóżcie, okej? Przy jakiejś okazji spróbujmy zagadnąć ją o Natalię i zobaczymy, jak zareaguje. Tylko z umiarem – zaznaczyła. – Żeby się nie połapała, że chcemy ją wybadać.
– Jasne – mruknęła z pobłażaniem Ola. – Na pewno bardzo ją to obchodzi.
– Ty, Klaudziu, serio już masz fioła na tym punkcie – dodała żartobliwie Wiktoria. – To chyba po tym Bartku. Za dużo przebywałaś w towarzystwie Chudego i jego bandy detektywów, od tego można się nabawić syndromu Sherlocka Holmesa.
– Aha, nabijaj się, nabijaj – wzruszyła ramionami Klaudia. – Jeszcze zobaczycie. Co do Izy, to głowy nie daję, ale szef na bank jest utopiony i gwarantuję wam, że dopóki ma nadzieję, że ona go w końcu zauważy, żadna Natalia nie ma u niego szans.
– Nie ma, ja też tak myślę – zgodziła się Ola. – Prędzej czy później spławi ją jak każdą inną, ale czy to znaczy, że z powodu Izy? Nie wiem. Ja bym aż tak daleko w tych hipotezach się nie posuwała.
Klaudia skrzywiła się i machnęła tylko ręką z rezygnacją.
– Tak czy inaczej nadal wiemy tylko tyle, że nic nie wiemy – podsumowała filozoficznie Wiktoria, zerkając na zmierzającą w stronę baru kilkuosobową grupkę klientów. – Po prostu trzeba ich obserwować dalej i tyle… Dobra, sorry, dziewczyny, ja też się odmeldowuję – dodała stanowczo. – Idzie tu cała banda krwiopijców, muszę pomóc Kamie z piwem i drinkami, już i tak zarwałyśmy na ploty całe pół godziny!
***
Gabinet szefa, gdzie Iza schroniła się pod pretekstem poukładania obrusów, które po południu przyjechały z pralni, oświetlała jedynie słaba poświata lampki rzucającej rozproszone światło na blat biurka i ścianę za fotelem. Kozetka, na której siedziała, wyjmując jeden po drugim z wielkiego pudła obrusy i mechanicznymi, starannymi ruchami składając je w kostkę, tonęła w półmroku, który doskonale synchronizował się z mrokiem panującym w jej duszy. Z mrokiem, którego nie chciała i którego się wstydziła, lecz nad którym pomimo podjętych wysiłków i prób racjonalizacji przynajmniej w tym momencie, na świeżo, nie była w stanie zapanować.
Zazdrość zawsze jest zazdrością… bez względu na to, jak filozoficznie na nią nie spojrzymy…
„To bez sensu” – powtarzała w myślach uparcie, zaciskając zęby. – „Nie mam prawa się tak zachowywać, przecież i tak nic na to nie poradzę! A najgorsze, co mogę zrobić, to zacząć znowu strzelać przy nim takie fochy jak kiedyś na cmentarzu, kiedy pierwszy raz wspomniał o nadziei… O nie, nigdy więcej, Iza! Tak się nie zachowują prawdziwi przyjaciele. Musisz z tym walczyć, jasne? Maska na twarz i do boju. Jakoś musisz wytrzymać.”
Po raz nie wiadomo który jej wzrok padł na puste biurko, na którym brakowało dziś leżących tam zwykle papierów. A więc Natalia była tutaj w sobotę… Była w trybie półoficjalnym, ale jednak znalazła czas na to, by razem z Majkiem opisać i posegregować dokumenty, które zazwyczaj opisywała i segregowała ona – Iza. Oczywiście powinna się z tego cieszyć, być wdzięczna nowej księgowej za odciążenie jej w tym nudnym obowiązku, jednak czy to puste biurko nie było pośrednim znakiem, że stawała się tu coraz mniej potrzebna? To, że Majk zwolnił ją z części obowiązków na czas pisania licencjatu, bez cienia wątpliwości wynikało z jego troski i wyrozumiałości, może też częściowo z obietnicy, jaką swego czasu dał Ani, lecz skutek tego był zupełnie inny, niż mogła się spodziewać. Taki, że powoli i niepostrzeżenie – pewnie nawet dla niego samego – ona sama przestawała się liczyć. I z biegiem czasu zapewne będzie się liczyć coraz mniej. Tym mniej, im bardziej w jego firmie i w jego życiu będzie się liczyła tamta.
Okrutna wyobraźnia, choć starała się trzymać ją w ryzach, nieubłaganie pchała jej przed oczy wizję ich obojga siedzących przy biurku nad tymi dokumentami… wizję wymienianych przez nich nad blatem spojrzeń… uśmiechów… przypadkowych muśnięć dłoni, gdy piękne palce Natalii o wypielęgnowanych paznokciach podsuwały Majkowi do podpisu kolejne faktury… Wszak kiedy między dwojgiem ludzi iskrzy, nawet najbanalniejsze gesty mają moc górskiej lawiny zmiatającej w kilka sekund wszystko, co napotkają na swojej drodze.
Rogi wypranego, wykrochmalonego i wyprasowanego w maglu obrusu były równiutkie, pozwalały idealnie złożyć śnieżnobiałą tkaninę na pół… i znowu na pół… i znowu. A potem ułożyć ją na stercie, jaka od lat tradycyjnie zalegała na kozetce w gabinecie, zwłaszcza tuż przed kompleksową wymianą obrusów na stolikach, której w Anabelli dokonywano standardowo w każdą środę. Ile to już tygodni od początku jej pracy tutaj? Chyba ze sto… Tak, coś koło tego. Sto tygodni to przecież nie byle co, całkiem przyzwoity staż, jak ujął to ojciec Majka. A z drugiej strony cóż to jest sto tygodni, kiedy w innym przypadku wystarczy zaledwie kilka dni, by zaorać wszystko? Być może wystarczyła do tego ta jedna sobota, kiedy ona akurat musiała być na weselu Kingi.
Koszmarna sobota, której nigdy nie zapomni! Z różnych względów, ale z tego najbardziej. Co tam Michał i Alina… Patryk i Marta… co tam Daniel i jego katar…. Zbyszek i jego problemy… to wszystko były drobiazgi! A zatem kiedy ona, z duszą przepełnioną tęsknotą, tańczyła ze Zbyszkiem na weselnej sali, nie mogąc opanować łez, on tutaj również tańczył… szalał na parkiecie, jak powiedziała Klaudia… z nią! I pewnie też przy francuskiej muzyce, może nawet przy tym samym utworze Joe Dassina! Z nią, rasowo piękną kobietą, która przyciągała wzrok wszystkich… ubraną w zjawiskową sukienkę… z rozwianymi w tańcu włosami, tak podobnymi do włosów Ani, że nie mógł już mieć najmniejszych wątpliwości…
A ona? Czy była tym zdziwiona? Ależ ani trochę! Przecież domyślała się tego przez cały sobotni wieczór, w jakimś stopniu przeczuwała to! Czy to, że wówczas, podczas tańca ze Zbyszkiem, nie potrafiła zapanować nad łzami, to nie był odruch szepczącej w głębinach jej podświadomości intuicji? I czy po raz kolejny nie potwierdzały jej słowa Wiktorii?
Ten to ostatnio ciągle ma świetny humor, ale w sobotę dosłownie przechodził samego siebie! Jakby mu normalnie skrzydła urosły, jeszcze trochę i fruwałby pod sufitem!
Otóż to. Tak przecież działa nadzieja. Ta sama nadzieja, o której Majk mówił od dawna, jeszcze za czasów Werci, zapewne przeczuwając szóstym zmysłem, że jego marzenia w końcu się spełnią, że pewnego dnia wreszcie nastąpi przełom. I nastąpił. W ciągu kilku dni, a może nawet kilku godzin wyleczył go z najgorszego w życiu kryzysu, w którym tonął przez blisko dwa miesiące. Jak on to mówił? Z piekła do raju, huśtawka, rollercoaster… Przewidywalna nieprzewidywalność życia, które właśnie za to kochał.
Kolejny obrus, równiutko złożony, wylądował na stercie sięgającej już prawie połowy szafy, przy której ustawiona była kozetka. Na dnie pudła, które Tymek przywiózł rano z pralni, zostało ich tylko kilka. A co będzie, jak się skończą? Papierów na biurku nie ma, więc nie ma i pretekstu do pozostania tutaj, trzeba będzie wrócić na salę i rzucić się w codzienny wir obsługi klientów. Zresztą… może to i lepiej? Na szczęście trochę się uspokoiła i teraz już bez problemu powinna dać radę zachować spokojną, służbowo uśmiechniętą twarz.
Znajomy odgłos szybkich kroków w korytarzu sprawił, że na chwilę pociemniało jej przed oczami. Miała tylko kilka sekund, ale to musiało wystarczyć. I wystarczy – byleby jeszcze choć przez kilka minut mogła ukrywać w cieniu twarz, z której w tym czasie zdoła zmyć wszelkie, nawet najdrobniejsze ślady złych myśli. Wszak najgorsze są pierwsze minuty, potem już jakoś idzie.
– Hej, elfiku! – powitał ją wesoły głos Majka, który jak burza wparował do gabinetu i rzuciwszy na krzesło zdjętą w locie kurtkę, bez wahania ruszył w jej stronę. – Co ty tam kombinujesz w tym ciemnym kącie? Składasz obrusy? Rzuć to natychmiast i melduj się przed swoim szefem! No już! Polecenie służbowe!
Mówiąc to, rozpromieniony jak słońce wyciągnął ku niej oba ramiona, ona jednak szybko zatrzymała go ruchem ręki.
– Nie, nie podchodź! – rzuciła pośpiesznie. – Lepiej trzymaj się dzisiaj ode mnie z daleka, nie chcę cię zarazić.
Zatrzymał się posłusznie, opuszczając ramiona, a uśmiech zbladł mu na twarzy.
– Co się stało, Izula? – zapytał z niepokojem. – Jesteś chora?
– Jeszcze nie – sprostowała, spokojnymi ruchami rąk składając kolejny obrus. – Ale jest takie ryzyko, bo już dwie osoby, z którymi bawiłam się na weselu u Kingi, padły od jakiegoś wirusa i od wczoraj leżą z gorączką. Miałam z nimi bardzo bliski kontakt, więc wolę dmuchać na zimne.
Majk odetchnął z ulgą i uśmiechnął się znowu, przeciągając dłonią po włosach.
– Nie boję się! – zapewnił ją tym samym wesołym tonem, postępując krok w jej stronę. – Nie boję się żadnych wirusów, mały elfie, niech tylko spróbują mi fiknąć! Zatłukę je wszystkie jednym ciosem! Ty zresztą wcale nie wyglądasz na chorą, więc…
– Nie podchodź! – zatrzymała go znowu. – Ja naprawdę nie żartuję. Proszę cię, Majk – dodała tonem perswazji. – Dopóki nie będę miała pewności, że nie złapałam tego cholerstwa i że nikogo z was nie zarażę, nie chcę ryzykować. Nie darowałabym sobie tego.
– No dobra, okej – rozłożył z rezygnacją ręce, skręcając w stronę biurka i opadając na fotel. – W takim razie siądę sobie tutaj i przywitam się z tobą z daleka. Nie spodziewałem się dzisiaj takich zakazów, ale cóż… skoro siły wyższe każą frajerowi ćwiczyć cierpliwość, to frajer będzie ją ćwiczył. Chociaż porcji elfikowej energii i tak ci nie podaruję – zaznaczył żartobliwie, celując w nią palcem. – I upomnę się o nią niebawem. Dzisiaj rzeczywiście nie będę jej z ciebie wysysał, żebyś miała siłę na walkę z wirusami, ale, jak głosi przysłowie, co się odwlecze, to nie uciecze. Umowa stoi, Mademoiselle?
Iza uśmiechnęła się. Wesoła, przekorna nuta w jego głosie świadczyła o tym, że był w znakomitym humorze, a ona tak bardzo lubiła go w takiej odsłonie… nawet jeśli powód tej radości sprawiał jej ból. A z drugiej strony czy obietnica przyjacielskiego doładowania baterii, z którego dziś niestety dobrowolnie musiała zrezygnować, nie była sama w sobie wystarczającą rekompensatą za ten ból?
– Tak jest, szefie – odparła równie wesołym tonem, odkładając złożony obrus na stertę i sięgając do pudła po następny, już przedostatni. – Wykonam każde polecenie służbowe, proszę tylko o jego odroczenie o dzień albo dwa. Dla pana własnego bezpieczeństwa, Monsieur.
Majk rozparł się wygodnie w fotelu i przyglądał się rozpromienionym wzrokiem jej tonącej w półmroku postaci. To były niby tylko trzy dni… trzy dni bez niej, a jakby cała wieczność! A z drugiej strony trzy dni to przecież tylko kropla w morzu, niewielka cząsteczka tej cudownej codzienności, której ona od dawna była najważniejszą częścią. Biegł tu dzisiaj jak na skrzydłach, najszybciej, jak tylko się dało, zaraz po tym, jak pomyślnie załatwił kolejny etap tamtej ważnej acz niezwykle trudnej sprawy. Biegł szczęśliwy, że po kilku dniach jej nieobecności w pracy nie tylko znowu ją zobaczy, ale i będzie miał doskonały pretekst, aby ją przytulić. A może też rzucić kilka kolejnych dyskretnych aluzji, które powoli, niczym kropla drążąca kamień, będą miały szanse zapaść jej w serce? Co prawda, jak się okazało, przytulić się nie pozwoliła, zasłaniając się jakimś wirusem, ale to go nawet zbytnio nie rozczarowało. Wszak odroczona o dzień czy dwa nagroda będzie się wiązać z kumulacją, na którą warto poczekać.
– Serio, taka dystrybutornia wirusów zrobiła się z tego wesela? – zagadnął. – Państwu młodym też się dostało?
– Nie, na szczęście nie – pokręciła głową Iza. – Dystrybucja była tylko lokalna, ale ja akurat miałam tego pecha, że znalazłam się w epicentrum. I to nie tylko jeśli chodzi o wirusy.
– To znaczy? – zerknął na nią podejrzliwie.
Uśmiechnęła się smutno, sięgając po ostatni obrus.
– Nie wiem, czy jest sens, żebym teraz zawracała ci tym głowę – odparła nieco zmieszana. – Może innym razem? Zwłaszcza że to nic interesującego, tym bardziej z twojej perspektywy, a zaraz trzeba będzie pomóc dziewczynom na sali.
Majk pokręcił głową.
– Nic interesującego? Z mojej perspektywy? – powtórzył z dezaprobatą. – Nawet mnie nie denerwuj mały elfie. Interesuje mnie wszystko, co cię dotyczy.
„Izabello Anno” – dokończyła mimowolnie w myśli, wspominając jego dawne słowa.
Interesuje mnie wszystko, co cię dotyczy, Izabello Anno. Wówczas ten wypowiedziany znaczącym tonem zestaw imion, jej własnych imion lecz przez niego postrzeganych w odwrotnej kolejności, miał głęboki sens, który odkryła dopiero później i który dziś chyba już się zdezaktualizował… choć czy na pewno? Przecież Anabella, ta prawdziwa, i tak na zawsze pozostanie Anabellą bez względu na to, jakie rzeczywiście nosi imię.
– Dziewczynom na sali zaraz pomożemy – ciągnął spokojnie Majk. – Ja też zakaszę rękawy i stanę z wami na stoliki, ale bez przesady, dziesięć czy piętnaście minut nikogo nie zbawi. A ja dopiero co przyszedłem i muszę chwilę odsapnąć, napić się wody… a właśnie! – przypomniał sobie, sięgając do szafki pod biurkiem, by wyjąć z niej przechowywaną tam zawsze butelkę wody i szklankę. – Napić się wody! Zaschło mi w gardle jak cholera, a w samochodzie nie miałem już ani kropelki. Chcesz trochę? – zerknął na nią. – Mam tu akurat niegazowaną, druga szklanka też się znajdzie.
– Nie, dzięki – pokręciła głową.
– Poza tym po tamtej nawalance z twoim eks-rycerzem – skrzywił się z pobłażaniem, odkręcając korek i nalewając sobie wody – obiecałem sobie, że nigdy więcej nie dopuszczę do takich luk informacyjnych. Bo gdybyś wtedy wszystko mi opowiedziała w odpowiednim czasie, nie brałbym frajera na poważnie i obaj oszczędzilibyśmy sobie nieprzyjemności. W tym darmowej korekty rysów twarzy.
– Tak, wiem – odpowiedziała ze skruchą, na nowo uderzona jak obuchem wspomnieniem rany na jego wardze. – Jeszcze raz przepraszam cię za to, Majk.
– Za co? – wzruszył ramionami, rozsiadając się wygodniej w fotelu ze szklanką w jednej ręce i otwartą butelką w drugiej. – To przecież nie była twoja wina. To ja zawaliłem, bo przez kilka tygodni nie poruszałem z tobą tematu Miśka, a powinienem był, zwłaszcza po tym, co opowiedział mi Pablo. Dlatego przysiągłem sobie, że już nigdy więcej do takich absurdów nie dopuszczę – podkreślił stanowczo. – Nigdy nie wiadomo, za co i od kogo można dostać w mordę, więc wolę zawczasu wiedzieć, co się działo się na tym weselu. I na jakiego twojego nowego adoratora tym razem będę musiał uważać.
Ostatnie słowa wypowiedział żartobliwym tonem, zerkając na nią spod oka, po czym jednym haustem wychylił wodę ze szklanki i dolał sobie kolejną porcję.
– Bardzo śmieszne – skrzywiła się Iza, starając się opanować drżenie dłoni, którymi powoli, najwolniej, jak się dało, składała ostatni obrus.
– Oczywiście gdyby przyszło co do czego, nie będę się migał – zaznaczył wesoło. – Małe mordobicie raz na jakiś czas działa orzeźwiająco i pozwala trzymać formę, ale mimo wszystko wolałbym mieć komplet informacji przed, a nie po fakcie. Dlatego będę tu sobie siedział i pił wodę, a ty opowiadaj – podsumował, wlewając sobie do gardła kolejną porcję. – Co znaczy, że, jak mówisz, znalazłaś się w epicentrum dystrybucji wirusów i nie tylko?
Pokonana jego argumentacją, a jednocześnie zadowolona, że może skupić się na w miarę neutralnych tematach, opowiedziała mu krótko o kłopotach zdrowotnych Daniela oraz o aferze z Patrykiem i Martą, w wyniku której musiała na pół doby zamienić się w pełnoetatowe pogotowie psychologiczne.
– I dzisiaj okazało się, że Marta niestety zaraziła się od Dana – podsumowała, odkładając na sam czubek stosu równo poskładany obrus i odsuwając puste pudło pod ścianę. – A ponieważ ja przebywałam z każdym z nich w bliskim kontakcie łącznie przez jakieś dwanaście godzin, ryzyko, że też to złapałam, jest duże. Wprawdzie nie czuję się ani trochę chora – zaznaczyła – a przed wyjściem do pracy nawtykałam się witamin i soku z cytryny, ale jednak dzisiaj wolałabym zachować chociaż symboliczną kwarantannę i nie zbliżać się do nikogo z was na odległość mniejszą niż metr.
– Dobrze, będzie, jak każesz, elfiku – pokiwał głową Majk. – Jeśli chodzi o mnie, zachowam nakazany dystans co do milimetra, w myśl zasady, że ćwiczenie czyni mistrza, co zresztą, mam nadzieję, obojgu nam się przyda na przyszłość – uśmiechnął się lekko znad szklanki. – A mówiąc serio, mam nadzieję, że ten wirus jednak cię oszczędzi, bo, jak powiedziałem, wcale nie wyglądasz na chorą, a poza tym dobre wróżki muszą mieć jakąś odgórną metafizyczną ochronę, inaczej długo by nie wytrzymały w tym fachu. Czyli na tym weselisku, jak wnioskuję z twojej opowieści, wystąpiłaś głównie w charakterze duchowej sanitariuszki dla swoich kumpli z roku? – podsumował. – Co prawda nie dziwi mnie to, bo w promieniu miliona kilometrów trudno znaleźć lepszą terapeutkę i każdy frajer w potrzebie wyczuwa to jak na radarze, ale, patrząc z twojej perspektywy, to jest jednak mocne nadużycie. Miałaś chociaż chwilę na to, żeby się pobawić? Potańczyć?
W jego głosie zabrzmiała znajoma nuta przyjacielskiej troski, która spłynęła na serce Izy niczym kropla kojącego balsamu. Jak on dobrze ją rozumiał! Był takim dobrym, niezawodnym przyjacielem, który zawsze słuchał jej z uwagą i służył radą, któremu mogła zaufać w każdej sytuacji i z którym uwielbiała rozmawiać, cokolwiek by się nie działo. Czy to, co mówił, nie było dowodem na to, że nadal, pomimo własnych spraw, dbał o jej przyjaźń i traktował ją jak coś ważnego? Może jednak ten brak papierów na biurku, który tak ją dzisiaj zdruzgotał, nie był wcale znakiem dyskretnego odsuwania jej na drugi plan? Może to była tylko jej głupia i niesprawiedliwa nadinterpretacja?
– Miałam, jasne – uśmiechnęła się. – Obiektywnie to była świetna impreza i gdyby nie ta afera z Martą i jej facetem, ten katar Daniela… no i jeszcze taka jedna nieprzyjemna sprawa… to na pewno bawiłabym się szampańsko aż do rana. Ale cóż, siła wyższa – rozłożyła ręce. – A ja lubię moją rolę dobrej wróżki, więc w ogólnym rozrachunku wcale nie było tak źle.
Majk przyglądał jej się uważnie sponad szklanki, z której pociągał od czasu do czasu łyka drugiej już dolewki wody.
– Jaka jeszcze jedna nieprzyjemna sprawa? – zapytał czujnie.
– Nie zgadniesz – skrzywiła się z przekąsem, uznając, że skoro chciał wiedzieć wszystko, to powinna opowiedzieć mu i to. – Trafiłam tam na Miśka Krzemińskiego.
Znieruchomiał ze szklanką przy ustach, po czym odjął ją powoli i odstawił na blat wraz z pustą już butelką.
– Żartujesz.
– Nie – pokręciła głową. – Był zaproszony przez pana młodego, o czym nie wiedziałam ani ja, ani nikt z moich kolegów. To oczywiście tylko idiotyczny zbieg okoliczności, ale jednak trochę mi dało po nerwach. A najgorsze było to, że on znowu wlazł mi w drogę i rozwalił coś, na czym mi zależało.
– Czyli?
Jego twarz, teraz już całkowicie poważna, oblekła się chmurą, jednak wpatrzona w podłogę Iza nie zwróciła na to uwagi. Przed oczami znów stanęła jej pobladła twarz Aliny ze łzami szklącymi się w oczach.
– Szansę na nową, bardzo obiecującą znajomość – odparła rzeczowo. – Z super fajną, sympatyczną dziewczyną, którą poznałam na wieczorku panieńskim i która niestety okazała się być partnerką Miśka. A to, jak się domyślasz, wykluczyło naszą dalszą relację, bo ani ona, ani ja w takich okolicznościach nie mogłybyśmy jej ciągnąć.
– Aha – mruknął z ulgą, zagłębiając się na powrót w fotelu i opierając głowę o zagłówek. – No to faktycznie niezła skucha. Opowiesz mi o tym?
Pokiwała głową i starając się jak najbardziej streszczać, a jednocześnie odpowiednio wyeksponować niezaprzeczalne wątki humorystyczne, naszkicowała mu historię swojej krótkiej znajomości z Aliną, a także retrospektywny kontekst sierpniowego zjazdu hotelarzy w Poznaniu. Opisała też nieoczekiwane spotkanie z nim na weselu i przykre rozczarowanie, jakie przeżyły obie z Aliną, kiedy na jaw wyszła tożsamość Michała i historyczna relacja, jaka ją z nim łączyła. Pominęła jedynie swoje dwie rozmowy z nim na osobności, uznając, że i tak nie wnoszą niczego nowego do sprawy, która wszak została zakończona już we wrześniu.
Majk wysłuchał jej uważnie z mieszaniną niesmaku i rozbawienia.
– Ogóreczek, powiadasz? – parsknął śmiechem, kiedy skończyła mówić. – Dobre, dobre! Wątek parówkowy zresztą też niezły, chociaż wyobrażam sobie, że dla ciebie to był raczej czarny humor. A tak na marginesie, to widzisz, jakiego miałem czuja, kiedy nawiązałem dzisiaj do Miśka? – dodał z przekorą. – Mimo że nawet by mi do łba nie wpadło, że mógł być na tym weselu. Hmm? To się nazywa intuicja starego frajera!
– Fakt – uśmiechnęła się Iza. – Nic się przed tobą nie ukryje, szefie.
– Wprawdzie do żadnych nowych adoratorów się nie przyznajesz – ciągnął – ale znamienne jest to, że dwaj starzy wracają jak bumerangi i to obaj w jednym czasie. Najpierw Victor, a teraz ten… dzielny rycerz Ogóreczek na parówkowym rumaku. Jak myślisz? – mrugnął do niej porozumiewawczo. – Może to znak, że ten trzeci też jest już blisko?
– Jaki trzeci? – spojrzała na niego z politowaniem, choć serce znów zalała jej fala smutku.
– No jak to? – zdziwił się. – Ten, który przybędzie jako ostatni i wygra. Pokona wszystkie smoki, zdobędzie serce księżniczki i dostąpi zaszczytu rozgrzania zimnej ryby. Tak się przecież dzieje w każdej szanującej się bajce. Mówiliśmy już kiedyś o tym, pamiętasz?
– Owszem, pamiętam – odparła spokojnie. – Ale życie to nie jest bajka, szefie.
W jej głosie zabrzmiała mimowolna nuta goryczy, której nie musiała nawet kryć, bo przecież on i tak nie mógł się domyślić jej powodów. Majk wychwycił ją w lot.
– Nie jest – zgodził się, poważniejąc. – Ale może być. To zależy tylko od nas, Iza.
Nie, tylko nie to. Jeśli rozmowa pójdzie w tę stronę, on znowu zacznie mówić o nadziei, a ona tego nie zniesie. Nie dzisiaj, kiedy rana w sercu była jeszcze taka świeża… Musiała to przerwać – i to w trybie pilnym.
– Tak się tylko mówi – odparła sceptycznie. – W życiu jest dużo rzeczy, które nie zależą od nas, a w moim przypadku dwie porażki raczej nie są dobrą wróżbą. Dlatego, jak już mówiłam, nie planuję żadnego „trzeciego”… no, chyba że sam się napatoczy i będzie tak uparty, że nie pozostawi mi wyboru – wysiliła się na żart. – Ale to raczej słaba hipoteza. Powiedz mi lepiej, jak tam sprawy na Koncertowej? – zmieniła czym prędzej temat. – Słyszałam od dziewczyn, że byłeś tam dzisiaj z Lidią i z Kacprem. I że przyjechał już pierwszy transport wyposażenia. Czyli co dokładnie?
Majk przyglądał jej się uważnie z lekkim uśmiechem na ustach. Słaba hipoteza, pięknie powiedziane. Jeszcze kiedyś jej to przypomni. A póki co rzeczywiście lepiej zamknąć ten temat, zwłaszcza że dzisiaj była jakaś nie w sosie. Oczywiście po takich doświadczeniach trudno się temu dziwić, może zresztą faktycznie atakował ją wirus? Oby nie. Z wierzchu przecież nic na to nie wskazywało, była tylko trochę smutna i jakby zmęczona, ale ogólnie wyglądała zdrowo i prześlicznie. Wręcz miał wrażenie, że za każdym razem, gdy ją widział, coraz śliczniej.
– Listwy, drewniane okładziny na ściany i lada baru – odpowiedział rzeczowo, wyprostowując się na fotelu, by sięgnąć do kieszeni po telefon. – Zamontowaliśmy na próbę jedną dechę na tej pomalowanej ścianie, uważam, że efekt jest znakomity. Zaraz ci pokażę, mam tu parę zdjęć… czekaj… o! – wyciągnął ku niej rękę z aparatem. – Masz, obejrzyj sobie sama, skoro ja mam szlaban na wirusy i muszę trzymać się od ciebie z daleka. Zwłaszcza na tym pierwszym dobrze widać, chociaż trochę przekłamuje kolor.
Iza chętnie sięgnęła po telefon i z zaciekawieniem spojrzała na wyświetlone na ekranie zdjęcie. Było to znajome wnętrze lokalu na Koncertowej, przebudowane już i częściowo odmalowane na biało, choć jeszcze bez mebli. Na ścianie w głębi była przymocowana drewniana okładzina w kolorze mahoniowym, jedna z tych, które niedawno zamawiali razem z meblami.
– Aha, faktycznie. Bardzo ładnie to wygląda – przyznała, przybliżając dla lepszego oglądu ten fragment zdjęcia. – Sami montowaliście?
– Mhm, we dwóch z Kacprem. A tam na którymś z dalszych jest ta lada, zerknij sobie. Stoły i krzesła mają przyjechać w przyszłym tygodniu, to będzie dokładnie ten sam odcień.
Posłusznie przewinęła kolejne zdjęcia, każdemu z nich przyglądając się z uwagą i bez pośpiechu. Majk tymczasem sięgnął do szafki, skąd wyjął kolejną butelkę wody, i odkręciwszy korek, nalał sobie nową porcję do szklanki. Na kilka chwil w gabinecie zapadła cisza.
– O, rzeczywiście, jest lada – odezwała się Iza, dotarłszy do właściwego zdjęcia. – Tylko jeszcze do połowy w folii.
– Tak, tam dalej masz już całkiem rozpakowaną – odparł, upijając łyka wody. – Na razie stoi na środku, bo elektrycy muszą dokończyć instalację, ale niedługo wstawimy ją na docelowe miejsce.
Pokiwała głową, przeglądając kolejne ujęcia.
– Mhm, widzę – pokiwała głową. – Niezły kawał mebla. Mam nadzieję, że będzie pasowała. Sprawdzaliście z Kacprem wymiary?
Na ekranie wyświetliło się powiadomienie telefonii komórkowej, które na dwie lub trzy sekundy przysłoniło zdjęcie. Mikołajki z Orange, jak zdążyła odczytać, nim okienko znikło. Nie towarzyszył temu dźwięk, co znaczyło, że Majk wyciszył sobie w telefonie irytujący sygnał powiadomień.
– Aha – potwierdził. – Sprawdzaliśmy, wszystko się zgadza, powinna wejść do tego kąta bez problemu, nawet zostanie centymetr albo dwa zapasu. Ale nie przymierzaliśmy jej na sucho, żeby nie jeździć nią w tę i z powrotem po nowej podłodze, jeszcze coś się porysuje. To jest jednak straszne koromysło.
– Fakt – zgodziła się. – Słuszna decyzja, szefie. Chętnie bym kiedyś tam z wami podjechała, żeby obejrzeć sobie to na żywo. Zwłaszcza ten kolor…
Urwała, gdyż na ekranie znienacka pojawiło się kolejne powiadomienie, tym razem o otrzymanym smsie. Nadszedł z kontaktu zapisanego jako Natalia B. Serce szarpnęło jej się w piersi, jakby chciało wyskoczyć. Pod nazwą kontaktu wyświetlała się krótka treść wiadomości.
Jutro jak zwykle?
Powiadomienie znikło równie szybko jak poprzednie, tylko w rogu ekranu pozostała miniaturowa ikonka zamkniętej koperty. Czy to nie dziwne, że zdjęcie na ekranie nagle straciło barwy, jakby ktoś nałożył nań filtr w odcieniu przyszarzałej sepii? Właściwie to wszystko wokół miało teraz ten odcień… nawet lampka zdawała się świecić jak zza chmury czarnego wulkanicznego pyłu, który prawie nie przepuszczał światła. Iza powolnym ruchem palca przewinęła zdjęcie – na szczęście to już było ostatnie.
– Otóż to – podchwycił z zadowoleniem Majk, popijając wodę. – Czytasz w moich myślach, mały elfie, bo właśnie miałem cię o to poprosić. Ciebie i Klaudię. Lidia też chce, żebyście rzuciły na to okiem i autoryzowały efekt kolorystyczny, zanim zaczniemy montaż całości. Ty jako szefowa, a Klaudia jako autorka projektu.
– Okej – odpowiedziała neutralnym tonem, przechylając się w stronę biurka, by odłożyć na blat telefon z wygaszonym wyświetlaczem. – Dzięki, oddaję, przejrzałam już wszystkie, rzeczywiście super to wygląda. Pogadam z Klaudią, kiedy mogłybyśmy się zsynchronizować i podjechać tam razem z Lidią.
Majk zgarnął telefon z blatu i mechanicznym gestem schował go do kieszeni spodni.
– I ze mną – zaznaczył. – Proszę mnie nie eliminować, droga pani.
– Ależ skąd! – uśmiechnęła się. – Kto by śmiał eliminować szefa! Nie wspomniałam o tobie dlatego, że jesteś domyślny – wyjaśniła wesoło. – I niezastąpiony!
– No – skinął głową z satysfakcją. – Mam nadzieję.
– Pogadam z dziewczynami i ustalimy ostateczny termin – obiecała. – Myślę, że jakoś pod koniec tygodnia, mnie by najlepiej pasowało w czwartek, dam ci jeszcze znać. Ale teraz wybacz, muszę wracać na salę – dodała, podnosząc się z kozetki i wygładzając na sobie biały kelnerski fartuszek. – Już się pewne naszło klienteli, dziewczyny będą potrzebować wsparcia. Powiedz mi tylko szybko, jak wam wyszły te andrzejki w sobotę? – zagadnęła. – Klaudia, Wika i Ola mówiły mi, że było super, ale ciekawi mnie, jak ocenia to sam szef.
– Było super – zgodził się Majk, również niechętnie podnosząc się z fotela. – Idę z tobą, przecież mówiłem, że dzisiaj staję z wami na stoliki. Wszystko odbyło się zgodnie z planem, ludu było od groma, a parkiet wyglądał jak, nie przymierzając, puszka z sardynkami. Nasze wróżby też zrobiły furorę, dziewczyny fajnie wszystko przygotowały, więc mnie jako naczelnemu błaznowi pozostało tylko odwalić standardowy cyrk.
– Słyszałam – uśmiechnęła się. – Dziewczyny mówiły, że zrobiłeś to po mistrzowsku, a goście ubawili się aż do bólu brzucha. Wspominały mi też o zaginionym orzechu spełnienia marzeń – dodała żartobliwym tonem, kierując się do drzwi, nieco na oślep, bowiem oczy od minuty osnuwał jej dziwny, mroczny woal. – Masz jakiś pomysł, co się z nim mogło stać? Ponoć na bank był w cieście, ale potem w magiczny sposób zniknął.
Dźwięk własnego głosu dobiegał do niej zniekształcony, jakby pochodził z zewnątrz, ale to zaraz minie. Gdzieś tu powinna być klamka. Jest. Spokojnie, zaraz wszystko się unormuje, najważniejsze, żeby tylko maska nie zsunęła jej się nieopatrznie z twarzy, nim zdąży się z tym uporać.
– Tak – usłyszała za sobą ciepły głos Majka. – Myślę, że trafił do kogoś, kto w przyszłym roku spełni swoje największe marzenie, nawet jeśli dzisiaj wydaje się, że to tylko słaba hipoteza. Ja, w przeciwieństwie do ciebie, wierzę w bajki i w słabe hipotezy, taki już ze mnie frajer. Dobra, Izula, wyjdź pierwsza, co? – dodał tonem organizatora, cofając się do biurka. – Ja jeszcze zgaszę tę lampkę, żeby się nie paliła nadaremno… I tak muszę trzymać ten nieszczęsny metr dystansu, chociaż, jak babcię kocham, nie wiem po co. Przecież jak mam się zarazić, to się zarażę, takie rzeczy są wliczone w koszty.
Iza ruszyła korytarzem, nie oglądając się za siebie. Już. Już było dużo lepiej. Zwłaszcza że światło, które paliło się tutaj, było mocniejsze niż to w gabinecie i nie przygaszało kolorów. Zaraz trzeba będzie wziąć z baru czystą tacę i ruszyć do obsługi klientów, a na ten czas obowiązkowo wyłączyć wszelkie zbędne myśli, żeby nie pomylić zamówień albo nie oblać kogoś kawą. Rutynowa procedura, która dziś będzie jej wyjątkowo na rękę. Jeszcze kilka minut i będzie mogła znowu swobodnie się uśmiechać, zwłaszcza gdy podczas pracy na sali przypadkiem napotka jego spojrzenie ponad głowami klientów.