Anabella – Rozdział CLXXXI

Anabella – Rozdział CLXXXI

Kiedy Iza przecknęła się z najgłębszego snu, odniosła wrażenie, jakby jej świadomość wyłaniała się stopniowo z gęstej szarej mgły. Pierwszym impulsem, jaki do niej dotarł, było uczucie ciepła bijącego z innego źródła niż jej własne ciało, to zaś tak ją zaskoczyło i zaniepokoiło, że odruchowo poderwała głowę, siłą rozklejając zaspane powieki. Zlokalizowanie się w przestrzeni, zidentyfikowanie jej i przywrócenie ostatniego wspomnienia sprzed niekontrolowanego zaśnięcia zajęło jej kilka długich sekund, w trakcie których starała się po kolei włączyć wszystkie zdezaktywowane zmysły.

„Majk” – mignęło jej w głowie na widok zarysu sylwetki leżącego tuż przy niej towarzysza. – „Cholera, zasnęłam… a niech to!”

Ostrożnie uniosła się na łokciu, każdy ruch starając się wykonywać jak najdelikatniej, by go nie obudzić. Tak, była w sypialni Majka, w jego łóżku, tuż przy nim. Było ciemno, ale wpadająca przez zasłony łuna światła wystarczająco wyraźnie oświetlała jego sylwetkę z burzą włosów rozrzuconych malowniczo na poduszce. Spał sobie smacznie na boku zwrócony twarzą w jej stronę, z kołdrą zsuniętą z nagiego ramienia i spokojną, łagodną twarzą aniołka z małowolskiego kościoła. W ciszy dobrze było słychać jego równy i spokojny oddech, a jego ciało, rozgrzane snem pod wspólną kołdrą, emanowało ciepłem, które wyczuwała pomimo kilku centymetrów, jakie ich dzieliły.

Po pierwszej fali oszołomienia przypomniała sobie w szczegółach okoliczności, w jakich się tu znalazła, zwłaszcza chwilę, kiedy Majk kazał jej wejść pod swoją kołdrę, a potem rozmowa o Kacprze i klątwie Anabelli nagle się urwała. Tak… to na tym stanęło. On zażądał doładowania, mówił coś o rewolucji… potem chyba oboje zamilkli, ale przecież tylko na moment… Pamiętała tylko, że było jej tak dobrze w jego ramionach… i koniec. A więc zasnęła! Od kilku dni niedospana, wymęczona złymi myślami, zasnęła, zanim on zdążył poruszyć swój ostatni, najważniejszy temat! Chciał pogadać w trybie terapii o filozofii, po to ją tu zabrał, a ona odpłynęła w sen, zanim zaczął… A może nawet zaczął mówić, a ona nie słuchała?

Na tę myśl Izę zalała gorąca fala wstydu i wyrzutów sumienia. Rozkleiwszy nieco bardziej jedną powiekę, zerknęła ponad ramieniem Majka na cyferki wyświetlone na ekranie budzika w kącie sypialni – wskazywały godzinę piątą dwanaście. A więc był już ranek! Co prawda w grudniu wczesny ranek wygląda jak środek nocy, do świtu pewnie jeszcze daleko, ale jednak, jak by na to nie spojrzeć, była już piąta! A przecież miecz obosieczny miał spocząć między nimi o północy… tymczasem północ minęła już pięć godzin temu!

„No to piękny przypał, Izabello” – pomyślała z mieszaniną żalu i zawstydzenia, osuwając się z powrotem na poduszkę obok śpiącego Majka. – „Ciekawe, co jeszcze nieświadomie odwaliłam… mam nadzieję, że przynajmniej nie gadałam nic przez sen!”

W sypialni było gorąco, zsunęła więc z siebie kołdrę, która okrywała już teraz tylko nogi obojga, i odwróciła głowę, by popatrzeć z bliska na Majka. Szlafrok z jednego ramienia opadł mu już całkowicie, odsłaniając nagi tors, teraz widoczny w ciemnościach jedynie w zarysie. Choć leżeli blisko siebie pod jednym okryciem, ich ciała nie dotykały się w żadnym miejscu, Iza czuła tylko bijące od niego ciepło oraz pobudzający zmysły, skomponowany w rozkoszną symfonię zapach jego skóry i wody kolońskiej.

„Promyczku…” – pomyślała leniwie. – „Kochany…”

Niczym z sennej mgły przypłynęła do niej niemrawa myśl, że dopóki on śpi, ona może bezkarnie przytulić się do niego i nasycić duszę okruszkami szczęścia, jakie los zechciał jej zesłać o poranku. Przecież nawet gdyby się obudził i poczuł to, ona może udawać, że jeszcze śpi i że to niechcący, nieświadomie… Czy wolno jej było stracić taką okazję?

Niewiele myśląc, przysunęła się zatem bliżej i ostrożnie przytuliła policzek do jego nagiej piersi pokrytej miękkim, łaskoczącym zarostem… Ach! Upojna słodycz natychmiast ogarnęła całe jej ciało, osłabiając mięśnie, które dopiero co się obudziły, i każąc opaść powiekom. Myśli wyciszyły się i zwolniły jak pod wpływem narkozy, zmysły znów powoli zaczynały się odcinać, pozostała tylko ta niezwykła, granicząca z bólem rozkosz, która po kilku minutach wprowadziła ją z powrotem w krainę regenerującego snu.

***

Obudzili się praktycznie w tym samym momencie, kiedy pierwsze promyki świtu zaczęły nieśmiało przebijać przez zasłony, a zielonkawe cyferki w kącie wskazywały godzinę siódmą szesnaście.

Bonjour, Mademoiselle.

Iza poderwała głowę i spojrzała ze zmieszaniem na Majka, który z promiennym uśmiechem przeciągał się jak kot i przecierał sobie oczy.

– Majk, ja… przepraszam – wyszeptała, odgarniając sobie z twarzy poplątane włosy.

– Za co? – zdziwił się wesoło.

– Mieliśmy wczoraj porozmawiać o filozofii… a ja zasnęłam…

– Mhm. I bardzo dobrze! – stwierdził z uśmiechem. – Na filozofię jeszcze będzie czas, a ty przynajmniej porządnie się wyspałaś. Ja zresztą też – zaznaczył z satysfakcją. – Wybyczyłem się po wszystkie czasy, odjechałem jak niemowlę, a do tego w tle przez całą noc ładowałem baterię elfikową energią, więc dzisiaj czuję się jak młody bóg!

Iza parsknęła śmiechem i usiadła na łóżku, starając się nie patrzeć na jego nagi tors.

– Nie wiem, jak to się stało – dodała tonem usprawiedliwienia. – Nie planowałam spać, mieliśmy rozmawiać do północy, a potem położyć na środku ten miecz obosieczny… I co? Odcięło mnie nagle i bez ostrzeżenia, zanim zdążyliśmy zacząć temat.

– Spokojnie, filozofię nadrobimy – zapewnił ją nonszalancko Majk, przyglądając jej się spod oka z perspektywy poduszki. – A że miecza obosiecznego nie było, to tym lepiej, jeszcze byśmy się niechcący pochlastali, bo i mnie odcięło jak żyletą. Sama widzisz, jak nam się dobrze razem śpi – uśmiechnął się. – Musimy częściej powtarzać nasze łóżkowe tête-à-tête.

Iza odwzajemniła mu uśmiech, omijając na wszelki wypadek jego oczy.

– Fakt, że łóżko masz niesamowicie wygodne – przyznała wesoło. – Mówiłam ci to już kiedyś, w moim rankingu zdecydowanie pierwsze miejsce. A ponieważ wczoraj byłam strasznie zmęczona, nie miałam z takim wyrkiem szans i padłam jak mucha. Mam nadzieję, że przyjmiesz to za usprawiedliwienie? – dodała przymilnym tonem. – Jak sam widzisz, to nie była tak do końca moja wina.

– Hmm – zastanowił się Majk, podkładając sobie ramię pod głowę. – Usprawiedliwienie przyjmuję, ale pod jednym warunkiem.

– Jakim?

– Do pełnego doładowania, na które się wczoraj umawialiśmy, zabrakło mi jednego podstawowego komponentu – wyjaśnił z powagą. – A to oznacza, że poniosłem stratę. Czy dobrze pamiętam, że jednym z warunków rozgrzeszenia jest zadośćuczynienie?

Iza roześmiała się, z radością wyciągając rękę i wsuwając palce w jego włosy.

– Masz na myśli to?

– Właśnie to – skinął głową z uśmiechem. – Ale nie tak, szanowna pani. Pamiętasz, jaki warunek musi być spełniony, żeby pakiet był pełny? Musisz udostępnić mi swoje kolana.

– Ach, oczywiście! – zgodziła się wesoło, sięgając po swoją poduszkę i opierając ją o wezgłowie łóżka. – Poczekaj, przygotuję miejsce i możemy zaczynać od razu.

– A nie po śniadaniu? – zapytał, podnosząc się do pozycji siedzącej, wkładając ramię w rękaw szlafroka i wiążąc go z powrotem na sobie. – Ja bardzo chętnie, ale może najpierw zrobimy sobie coś do żarcia? Nie jesteś głodna?

Iza, która w międzyczasie usadowiła się już na nowym miejscu i oparła plecami o poduszkę, pokręciła głową przecząco.

– Jeszcze nie. A ty?

– Ja też jeszcze nie. Która godzina? – zerknął w stronę komody. – E, dopiero po siódmej, ja nigdy nie jadam o tak wczesnej porze. Ale gdybyś ty…

– Nie, Majk – przerwała mu stanowczo, poprawiając na sobie falbanki koszuli nocnej i wskazując miejsce na swoich kolanach. – Kładź się tutaj i nie odkładajmy tego, proszę. Jak pójdziemy robić śniadanie, to znowu coś nas odciągnie i nie zdążymy pogadać, a wczoraj sam mówiłeś, że to dla ciebie najważniejszy temat. Umawialiśmy się przecież, że w trybie terapii takie zgłoszenie to absolutny priorytet – dodała znacząco.

Majk chętnie ułożył się na wskazanym miejscu i ulokował głowę na jej kolanach, ona zaś natychmiast wsunęła dłonie w jego włosy. W półmroku grudniowego poranka, którego światło ledwie przenikało do sypialni przez zaciągnięte ciemnozielone zasłony, włosy te wydawały się ciemniejsze niż w rzeczywistości, jednak do ich rozpoznania nawet w najczarniejszych ciemnościach i tak wystarczyłby jej sam dotyk. Który to już raz miała okazję przesiewać je przez palce? I jak długo jeszcze potrwa to cudowne status quo?

– Tak – powiedział cicho Majk, zatapiając policzek w falbankach jej koszuli i przymykając oczy. – Właśnie o trybie terapii chciałem z tobą pogadać… filozoficznie, metafizycznie i praktycznie.

Iza łagodnym gestem odgarnęła mu włosy z czoła.

– Pamiętam – pokiwała głową. – Wspominałeś coś o rewolucji. To w tym kontekście?

– Mhm. To rzeczywiście będzie rodzaj rewolucji i z jednej strony trochę się tego obawiam, ale z drugiej wiem, że to nieuniknione. Po prostu przychodzi w życiu taki moment, kiedy trzeba zamknąć przeszłość i wejść na inny, wyższy level.

Serce Izy zabiło mocniej.

– To znaczy?

– Chcę cię prosić o podsumowanie.

– Podsumowanie? – powtórzyła szeptem.

– Tak. Wspólne podsumowanie naszej terapii.

W sypialni na kilka sekund zapadła cisza. Iza mechanicznie gładziła włosy Majka, czując, jak do gardła podchodzi niej nieprzyjemna gula. Zamknąć przeszłość… wejść na wyższy level... Czy to, co właśnie powiedział, znaczyło, że?… Tak czy inaczej musiała zareagować, odezwać się… nie milczeć!

– Nie bardzo rozumiem – odpowiedziała cicho, starając się opanować drżenie głosu. – Masz na myśli to, że nasza terapia już się kończy?

– Mhm – skinął głową, nie otwierając oczu. – Właściwie to już się skończyła, przynajmniej w tym nominalnym sensie, a ja chciałbym ją razem z tobą dokładnie podsumować. Coś w rodzaju raportu końcowego. Tak, żeby nic z tych ostatnich prawie dwóch lat nie zostało w zawieszeniu, jeśli chodzi o meritum terapii. Czyli o to, co de facto było jej przedmiotem.

– Aha – szepnęła niepewnie.

– Zgodzisz się na takie podsumowanie, Izuś?

Ach, znów to zdrobnienie! W takiej chwili… Cóż mogła mu odpowiedzieć? Była przecież jego przyjaciółką i terapeutką. A właściwie to już raczej eks-terapeutką.

– Tak… oczywiście – odparła cicho. – Tak.

– Widzę, że się dziwisz – podjął ciepło, odwracając głowę na wznak i uchylając powieki, by na nią spojrzeć. – I za Chiny nie rozumiesz, co mam na myśli, bo jak zwykle kręcę jak potłuczony. Ale spokojnie, elfiku, zaraz wszystko ci wytłumaczę. Właściwie to dzisiaj nawet nie oczekuję jeszcze tego podsumowania, bo ono siłą rzeczy musi mieć kilka etapów i musimy mieć na to czas. Dużo czasu – podkreślił. – Na tyle dużo, żeby dokładnie omówić każdy szczegół, który był ważny i który przyczynił się do tego, że nasza terapia, wbrew pierwotnym oczekiwaniom, odniosła sukces. Bo odniosła go, prawda? I u mnie, i u ciebie.

– Chyba tak – odparła, choć gula w gardle niemal ją dławiła. – U mnie na pewno.

– U mnie też – zapewnił ją spokojnie, znów przymykając oczy pod dotykiem jej palców. – I to jest takie niesamowite, Izula… Kiedy zaczynaliśmy tę przygodę, byłem w stu procentach pewny, że to będzie tylko taki pic na wodę, chwilowa odskocznia, szansa na w miarę regularną rozmowę z kimś, kto zna temat i mnie rozumie, a przez to odrobina ulgi od czasu do czasu. Ale nic więcej. Nawet jeśli czułem, że to mi może doraźnie pomóc, nie spodziewałem się, że naprawdę trwale mnie wyleczy. I że realnie przywróci mi nadzieję.

Ostatnie słowa wymówił niemal szeptem, w którym zabrzmiała dobrze znana Izie nuta wzruszenia. Nadzieja! Jakby ktoś wkłuł jej ostrą szpilkę w sam środek serca! Zimowy poranek był ciemny, zasłony zasunięte, więc nic dziwnego, że sypialnia tonęła w głębokim półmroku, który tak dobrze pasował do stanu jej ducha… ducha w ciągu zaledwie kilku minut strąconego z wyżyn raju w piekielne czeluści. Więc taka była cena za te okruszki, którymi od wczoraj syciła się jak olimpijską ambrozją?

– Że trwale cię wyleczy? – powtórzyła jego przedostatnie zdanie, starając się zapomnieć o ostatnim. – Dziwne, bo jeszcze dwa czy trzy tygodnie temu mówiłeś, że nadal nie wyleczyłeś się do końca.

– Mówiłem – przyznał z leciutkim uśmiechem Majk. – Owszem, mówiłem, ale od razu tłumaczyłem ci, w jakim sensie to rozumiem i dlaczego jedno z drugim się nie wyklucza. W podsumowaniu terapii wytłumaczę ci to zresztą dokładniej, wrócimy do tego jeszcze milion razy, to nieunikniony wątek naszej filozoficznej pogawędki. Jednak wszystko po kolei i w swoim czasie, Iza – zaznaczył z powagą. – Dzisiaj chcę głównie uzgodnić z tobą plan ramowy.

– To znaczy?

– Ogólne zasady. Warunki tego, w jaki sposób zamkniemy tę historię.

– Okej – szepnęła.

Znów na kilkanaście sekund zapadła cisza przerywana jedynie cichutkim, jednostajnym szmerem włosów Majka przesiewanych mechanicznie przez jej palce. A więc to tak… Koniec terapii! Dokładnie to, czego najbardziej się obawiała! I tym razem to nie były jej wyobrażenia, powiedział to wprost i bez ogródek. Ale cóż… przecież spodziewała się tego, nie mogła powiedzieć, że była tym zdziwiona. Miała tylko nadzieję na trochę więcej czasu. Nadzieję! Co za okropne słowo… Ni stąd, ni zowąd na pamięć wróciły jej słowa Krawczyka z pierwszego spotkania w jego domu.

Nadzieja, zwłaszcza nadzieja obiektywnie bezpodstawna, wcale nie pomaga… Pochłania czas, wysiłek, nerwy… pragmatycznie rzecz ujmując, jest bez sensu.

Tak. Dziś dużo lepiej rozumiała cyniczny punkt widzenia milionera – on po prostu w ów instynktowny sposób oszczędzał sobie cierpienia. A z drugiej strony przecież nawet on w podbramkowej sytuacji nie umiał się wyzbyć nadziei, więc jak ona, idealistka z krwi i kości, miałaby z nią walczyć? Wszak tylko tyle jej zostało – nadzieja na odrobinę więcej czasu, by nasycić się takimi jak teraz okruszkami szczęścia.

– Zastanawiałem się, od czego zacząć – podjął Majk, swoim zwyczajem przytulając policzek do jej brzucha przez falbanki koszuli. – I pomyślałem, że chyba najwygodniej będzie najpierw ustalić ramy czasowe.

Iza drgnęła, na chwilę zatrzymując ruch dłoni. Jak on to robił, że umiał czytać w jej myślach? Tyle razy dał już tego dowód… A jeśli wyczyta w nich za dużo? Jeśli już wyczytał? Może między innymi dlatego w ów elegancki i dyplomatyczny sposób zamierzał „zamknąć tę historię”?

– Tak – przyznała, siląc się na neutralny ton. – Mówiłeś, że czas na podsumowanie powinien być na tyle długi, żeby omówić wszystkie szczegóły jak najdokładniej. Zgadzam się z tym, szefie. Co proponujesz w takim razie?

– Proponuję połączyć to z innymi deadline’ami – odparł bez wahania. – Wyznaczyć sobie taki okres przejściowy po zakończeniu terapii, w trakcie którego wspólnie przygotujemy raport końcowy, a potem komisyjnie go przyjmiemy i wrzucimy do archiwum. A ponieważ raport będzie dotyczył skomplikowanego procesu wyleczenia się z uczuć, które w taki czy inny sposób nas niszczyły, proponuję zamknąć ten historyczny wątek mniej więcej w tym samym umownym terminie, kiedy i ciebie, i mnie przestaną obowiązywać śluby czystości.

Iza uśmiechnęła się smutno, nie przestając gładzić go po włosach.

– Śluby czystości? To przecież tylko żarty… W twoim odczuciu, to się ze sobą jakoś łączy?

– Zdecydowanie – odparł z przekonaniem. – Żarty czy nie żarty, ja traktuję to poważnie, Iza. Pomijam mój deal z Bogiem Ojcem, bo to jest jeszcze inna historia, tu chodzi po prostu o osiągnięcie pewnego etapu. Gotowości na nowe rozdanie.

– Rozumiem – pokiwała głową z ciężkim sercem, czując jednak, że musi to powiedzieć. – Chcesz się przygotować na przyjście Anabelli?

Jej głos zabrzmiał czysto i spokojnie, dokładnie tak, jak powinien w takiej sytuacji zabrzmieć głos oddanej przyjaciółki. Majk otworzył oczy i spojrzał na nią do góry poważnym wzrokiem.

– Nie – odparł dobitnie. – Ja jestem na nią gotowy. To raczej ona potrzebuje czasu.

Iza przerwała głaskanie go po włosach i uniosła brwi, starając się nadać swojej twarzy wyraz zdziwienia. Ach, dlaczego on akurat teraz musiał na nią patrzeć! Po co otworzył oczy właśnie w tym momencie? Jakaż ciężka to była gra! A swoją drogą czy to nie była najlepsza okazja, by jednoznacznie potwierdzić to, czego i tak się domyślała?

– Mówisz tak, jakby ona już przyszła – zauważyła lekkim, nawet nieco pobłażliwym tonem. – Jakbyś już wiedział, kim jest, i tylko czekał, aż ona też to zrozumie.

Majk uśmiechnął się łagodnie i pokiwał powoli głową, a w jego oczach zalśniło niebiańskie światło.

– Bo tak właśnie jest, elfiku – powiedział cichym, wzruszonym głosem.

– Ach! – szepnęła, udając niebotyczne zdumienie.

Choć świat właśnie runął jej na głowę, musiała zadbać o to, by nie drgnęła jej nawet powieka. Jak zachowałaby się, gdyby była tylko jego przyjaciółką? Chyba właśnie tak – byłaby zaskoczona, bo najprawdopodobniej nie miałaby zielonego pojęcia, kogo miał na myśli. Tylko głęboko zakochane serce potrafi wychwycić to, czego nie widzą inni, a ona wychwyciła to niemal od razu. On jednak nie powinien się tego domyślić.

Majk, który właśnie takiej reakcji Izy się spodziewał i (co więcej) w głębi duszy właśnie na taką liczył, parsknął śmiechem na widok jej miny.

– Zaskoczyłem cię, co? Widzę, że tak, ale na razie i tak nic ci nie powiem – zastrzegł wesoło, wracając na normalny ton. – To będzie jedna z zasad, o którą na czas podsumowania terapii chciałbym szczególnie cię poprosić. Mianowicie taka, że nie będziesz mnie pytać o konkrety. O imię, wygląd, znaki szczególne… i tak dalej – mrugnął do niej szelmowsko. – Mogłabyś się bardzo zdziwić. Kiedyś zresztą i tak sama się domyślisz, wręcz mam nadzieję, że całkiem niedługo, ale teraz jest na to jeszcze za wcześnie. Na razie mogę o tym wiedzieć tylko ja i nie powiem nikomu, nawet Pablowi… Hej, ale co z moim pakietem zadośćuczynienia? – dodał z nutą pretensji, przymykając znów oczy i wtulając twarz w seledynowe falbanki. – Przerwałaś operację, chyba wiesz co to znaczy?

– Wiem, szefie – odparła równie wesołym tonem, natychmiast wsuwając z powrotem dłoń w jego włosy. – Muszę ją zacząć od nowa.

– Otóż to – skinął z zadowoleniem głową. – To, co było wcześniej, już się nie liczy, za karę musisz rozpocząć ładowanie od zera. Tak, elfiku… o wszystkim jeszcze sobie pogadamy, wszystko ci wyjaśnię i pewnie niejeden raz poproszę cię o radę. Ale póki co wróćmy do tego, od czego zaczęliśmy – dodał tonem organizatora – czyli do terminów. Ufam, że tych kilka najbliższych miesięcy, które oboje zakontraktowaliśmy w naszych niezależnych klubach zawiedzionych serc, to wystarczający czas, żeby wszystko omówić, podsumować, poukładać sobie w głowach i wygenerować raport końcowy. Zgadzasz się na taki deal, kochanie?

Iza, która teraz, gdy na nią nie patrzył, mogła nieco rozluźnić doklejoną sztywno do twarzy maskę, musiała bezwzględnie pilnować tylko dwóch parametrów – barwy własnego głosu i czasu reakcji.

– Masz na myśli kwiecień? – zapytała rzeczowo.

– Mhm… Proponuję nawet maj – odparł w zamyśleniu. – Może tak trochę egoistycznie, bo jak wiesz, pod koniec maja mam urodziny, w dodatku takie półokrągłe, trzydzieste piąte…

– Rozumiem – przerwała mu szybko. – Oczywiście, Majk.

– Więc zgadzasz się?

– Tak, jasne. Podsumowanie terapii do twoich trzydziestych piątych urodzin. Umowa stoi.

– Dziękuję – uśmiechnął się z rozbawieniem. – Szybko, konkretnie i do przodu. Nie ma to jak zawierać umowy z panią Izabellą Wodnicką. Wiedziałem, komu powierzyć papiery w mojej firmie.

Iza zagryzła wargi, automatycznymi ruchami palców przesiewając jego włosy. Przed jej oczami stanął obraz pustego blatu na biurku w gabinecie… Nie, lepiej o tym nie myśleć. W ogóle nie myśleć o niczym, po prostu notować to wszystko w pamięci i cieszyć się chwilą. Bo ile razy jeszcze będzie jej dane czuć na kolanach ciężar jego głowy, a pod palcami aksamitną fakturę jego włosów?

– W czas, który przeznaczymy na podsumowanie terapii, wliczam też marzec, czyli twój staż w Liège – podjął spokojnym tonem. – Bo jeśli chodzi o mnie, nie widzę przeszkód, żeby przynajmniej jedną z naszych filozoficznych rozmów przeprowadzić przez telefon.

– Ja też nie widzę przeciwwskazań – zapewniła go skwapliwie.

„Tak będzie nawet łatwiej” – pomyślała smutno. – „Nie będzie widać twarzy…”

– Świetnie. Jeśli chodzi o częstotliwość tych rozmów podsumowujących, proponuję zostawić to po części losowi, a po części naszemu zdrowemu rozsądkowi. Czyli rozmawiamy, kiedy trafi się okazja i kiedy będą po temu dogodne warunki.

– Dobrze.

– Umówmy się tylko, że przed dwudziestym piątym maja postaramy się wyczerpać temat – zastrzegł. – Proponuję formułę chronologiczną otwartą na dygresje uzupełniające, czyli etap po etapie, ale z możliwością rozwijania wątków pobocznych.

– Okej – zgodziła się, odgarniając mu kłąb włosów ze skroni.

– Hmm, konstrukcja umowy idzie nam znakomicie – zauważył, znów uśmiechając się z rozbawieniem. – Chyba nawet lepiej i sprawniej niż konstrukcja tej pierwszej… tej, która dotyczyła zasad trybu terapii. Od tamtych mrocznych czasów wyrobiliśmy się, jeśli chodzi o współpracę, co, elfiku?

– To prawda – uśmiechnęła się blado.

– Co więcej, dzisiaj umowę z tobą zawieram na trzeźwo – zaznaczył. – A to też jest u mnie duży postęp… Dobra, lećmy dalej. Kolejna zasada, na której mi zależy, to symetria.

– To znaczy?

– Właściwie to ta zasada nie jest nowa, obowiązywała już w trybie terapii, po prostu chciałbym ją utrzymać i w podsumowaniu. Chodzi o to, że rozmawiamy i o mnie, i o tobie – wyjaśnił. – Mniej więcej po równo, chociaż oczywiście zgodnie z zapotrzebowaniem, bo przy niektórych tematach dominanta w naturalny sposób może się przesuwać w którąś stronę. Ważne, żebyśmy w ogólnym rozrachunku podsumowali tak samo dokładnie obie nasze historie – podkreślił. – Te, od których zaczynaliśmy jako dwójka poranionych frajerów i które dzisiaj, dzięki terapii, są już na szczęście reliktem przeszłości.

– Aha… dobrze – odpowiedziała cicho. – Postaram się tego pilnować.

– Ja też. Następny punkt, który zresztą również obowiązywał do tej pory, to pełna wolność, jeśli chodzi o szczegóły, którymi chcemy się dzielić – ciągnął Majk. – Szczerość szczerością, przyjaźń przyjaźnią, ale jednak są rzeczy, których nie mówi się nikomu.

– Tak jest – zgodziła się Iza. – To była złota zasada trybu terapii, nie możemy z niej zrezygnować.

– I nie zrezygnujemy. Wręcz chciałbym ją doprecyzować na kanwie tego, co powiedziałem wcześniej. Mianowicie chodzi mi o jasne oddzielenie przeszłości i przyszłości. Podsumowanie ma dotyczyć przeszłości i tego, co już od dawna wiemy, chciałbym, żeby to było takie usystematyzowanie faktów, przyjrzenie im się wspólnie jeszcze raz, żeby potem nie musieć się już zastanawiać nad tym, jak doszliśmy do tego a nie innego punktu w naszej historii. W moim przypadku chodzi o Anię, w twoim o Miśka, więc o tym możemy, a wręcz powinniśmy mówić otwarcie. Oczywiście nie da się całkowicie uciec od wycieczek w przyszłość – podkreślił. – Teraźniejszość i przyszłość są wypadkową przeszłości, więc siłą rzeczy będziemy do tego nawiązywać. Jednak chciałbym, żeby przynajmniej w moim przypadku te nawiązania nie miały na razie konkretnego imienia. Tak jak powiedziałem, jest na to za wcześnie, a ja… nie chciałbym zapeszać.

– Jasne – szepnęła Iza.

Boże, jak to bolało! To już nie były domysły, każde jego słowo jasno potwierdzało to, czego domyślała się od kilku tygodni, mimo on sam nie miał pojęcia, że ona czegokolwiek się domyśla. Cóż, w tej smutnej grze (smutnej oczywiście dla niej) była o krok przed nim i wszystkiemu, co mówił, mogła łatwo i na bieżąco przypisywać konkrety, które tak naiwnie chciał przed nią zataić. Imię… wygląd… ech! Przecież ona wszystko już wiedziała! I gdyby była tylko jego przyjaciółką, ta świadomość pewnie by ją bawiła, choć oczywiście również wtedy nie dałaby mu po sobie poznać, że cokolwiek wie.

– Jeśli będę mówił o moich nadziejach na przyszłość, będę używał imienia Anabelli – mówił dalej Majk, a jego głos znów delikatnie zmienił barwę, jak zawsze, gdy był wzruszony. – Wiadomo, że to jest imię-symbol i że prawdziwe imię kobiety, którą utożsamiam z Anabellą, brzmi inaczej, ale na razie, jak powiedziałem, nie chciałbym go wymieniać. Wiesz, jak to jest. Jak się o czymś za wcześnie gada, łatwo wszystko zepsuć, naruszyć równowagę i zwarzyć kwiat, zanim zdąży zakwitnąć, a tego błędu nigdy bym sobie nie darował. Ty oczywiście prędzej czy później domyślisz się, o kogo chodzi – zapewnił ją, otwierając oczy i zerkając na nią z rozbawieniem. – Ale jeśli do dwudziestego piątego maja to ci się nie uda, obiecuję, że sam ci to powiem. W taki czy inny sposób.

„Jasne” – pomyślała ze smutnym przekąsem. – „Nie domyślam się nic a nic, dlatego z niecierpliwością będę czekać, aż wyjawisz mi tę słodką tajemnicę.”

– Dobrze – odparła spokojnym, opanowanym tonem. – Uszanuję to, Majk. Kiedyś obiecałam ci, że nie będę dopytywać o nic, czego sam nie chcesz mi powiedzieć, i nadal będę praktykować tę zasadę. O to możesz być spokojny.

– Dziękuję – uśmiechnął się. – A ty jakie stawiasz warunki?

– Ja? – zdziwiła się.

– No tak, ty. Zastrzeżenie na temat imienia Anabelli, które właśnie wpisaliśmy do umowy, zrobiłem przecież ja i ono dotyczy tylko mnie. Teraz twoja kolej, żeby określić indywidualne warunki.

Iza pokręciła głową, przesiewając z czułością przez palce jego włosy.

– Nie, Majk… ja nie potrzebuję takich warunków ani zastrzeżeń – odparła ciepło. – Mogę bez problemu porozmawiać o Miśku… o przeszłości… o tym, jaka byłam głupia i uparta, jak wytrwale walczyłam o to, żeby zwalić sobie życie… Mogę też szczegółowo podsumować z tobą terapię, która mnie uratowała, zresztą bardzo chętnie to zrobię. Ale o przyszłości, w tym sensie osobistym, paralelnym do twojej Anabelli, nie mam nic do powiedzenia i nie muszę niczego zastrzegać.

Majk patrzył na nią w milczeniu poważnym wzrokiem, pozwalając gładzić się po włosach. Poła szlafroka znów rozsunęła mu się na piersi, co Iza zarejestrowała tylko kątem oka, udając, że całą uwagę skupia na ruchu własnych dłoni.

– Teraz nie – zgodził się. – Ale do maja jeszcze daleko, elfiku. Po drodze coś może się zmienić.

– Nie zmieni się – zapewniła go spokojnie, uśmiechając się do jego oczu. – Nic się nie zmieni, Michasiu, to mogę ci z góry zagwarantować.

– E tam – odwzajemnił jej uśmiech. – Na to nigdy nie można dać gwarancji. Wyleczyłaś się z Miśka, więc masz wolne serce, a serce przecież nie sługa… A jeśli w Liège spotkasz jakiegoś nowego wystrzałowego Belga i zakochasz się bez pamięci? – dodał prowokacyjnie, nie spuszczając przenikliwego wzroku z jej twarzy. – Co wtedy, proszę pani?

– Nie zakocham się, nie ma takiej opcji.

Vous êtes sûre, Mademoiselle?

J’en suis absolument sûre, Monsieur – odparła stanowczo, po czym, uznając, że może skorzystać z jego słabej znajomości francuskiego, by choć częściowo uwolnić serce z nagromadzonych emocji, dodała ciszej: – Je connais trop bien mon cœur qui ne s’est ouvert qu’une seule fois pour laisser entrer dedans un rayon de lune… mon petit rayon de lune que j’aimerai de toute mon âme toujours, jusqu’à la fin de ma vie. Mon petit rayon qui me pose aujourd’hui des questions trop difficiles[*]

Ostatnie słowa, jako skrajnie niebezpieczne, gdyby je zrozumiał, wypowiedziała ledwie dosłyszalnym szeptem, który, jak kalkulowała, dodatkowo zagłuszał cichutki szelest gładzenia go po włosach tuż przy samym uchu. Jej kalkulacje okazały się słuszne, Majk bowiem, choć słuchał jej w skupieniu, ewidentnie nie wyłowił z jej słów za wiele treści i kiedy skończyła, pokręcił głową zdezorientowany.

– No dobra, frajer ze mnie – podsumował z nutą pobłażania. – Sam zacząłem, ale przeliczyłem się i poddaję się bez walki. Pięknie to zabrzmiało w twoich ustach, tyle że ja nic nie zajarzyłem. Ani w ząb, jak babcię kocham. Tylko że coś „do końca życia” i że coś jest trudne… o ile się nie mylę. Okej. Przetłumacz mi to, elfiku – zażądał.

– Nie – uśmiechnęła się przekornie. – Miałeś się uczyć francuskiego, obiecywałeś to i mnie, i Ani, pamiętasz? Więc jak sam nie zrozumiałeś, to ja ci nic nie przetłumaczę.

– Ech! – parsknął śmiechem. – Co za hetera… Przecież robię, co mogę, staram się uczyć tego szyfru przy każdej możliwej okazji, a ty miałaś mi w tym pomagać i co? Migasz się i odmawiasz współpracy. No, ale nieważne – machnął lekko ręką, poważniejąc. – I tak domyślam się, co powiedziałaś. Ja też kiedyś wygłaszałem takie puste deklaracje, używałem słów zawsze i nigdy, a tego podobno nie powinno się robić. Kiedyś uważałem, że to bzdura, ale dzisiaj sam się z tym twierdzeniem zgadzam. Jedyną sytuacją, w której słowa zawsze i nigdy są na miejscu, jest przysięga małżeńska – zaznaczył. – W pozostałych sytuacjach mówienie, że nic się nie zmieni, to rzucanie słów na wiatr. Pamiętasz nas oboje z czasów, kiedy zaczynaliśmy terapię? – zerknął na nią znacząco. – Wtedy też wygadywaliśmy zgodnym chórem takie androny. Zawsze i nigdy. Zawsze będę kochać Misia… – zacytował z żartobliwą emfazą, wywracając oczami. – Nigdy się z niego nie wyleczę… Pamiętasz?

– Pamiętam – westchnęła z zażenowaniem. – Nie powtarzaj już tego, bo mi wstyd.

– Wstyd czy nie wstyd, ja też nie byłem lepszy. A terapia była nam potrzebna po to, żeby między innymi z tego się wyleczyć. Z tych romantycznych zawsze i nigdy rzucanych w eter bez pokrycia. Wrócimy jeszcze do tego wątku w swoim czasie – zaznaczył. – Na razie mówię to tylko po to, żeby zbić na szybko twoje szumne deklaracje neutralności i czystości do końca życia. Bo tak nie będzie, Iza – dodał ciszej, sięgając ku jej dłoni i zatrzymując ją na chwilę na swoich włosach. – Słyszysz? Nie będzie tak, tym razem to ja osobiście ci to gwarantuję.

Iza posłusznie wstrzymała ruch dłoni, w duchu rozpływając się pod jego dotykiem. Jego słowa, choć zupełnie nie zdawał sobie z tego sprawy, były czystą, kosmiczną ironią – i chyba właśnie tak powinna na nie zareagować.

– O – uśmiechnęła się pobłażliwie. – A niby jak możesz mi to zagwarantować, szefie?

– Gwarancją jesteś ty sama – odparł z pełną powagą. – Nie żartuję, elfiku. Nie ma opcji, żeby taka kobieta jak ty przeszła przez lajf samotnie i nie pozwoliła się uszczęśliwić godnemu siebie facetowi. Takiemu, który będzie ją kochał i szanował bardziej niż własne życie, bo tylko to wchodzi w grę w twoim przypadku. Nie ma takiej opcji, kapujesz? – powtórzył stanowczo. – Mówię ci to ja, stary frajer Majk, który już trochę włóczy się po tym świecie i który za dobrze zna twoją wartość, żeby mieć co do tego jakiekolwiek wątpliwości. Oczywiście decyzja będzie twoja, ale że staniesz przed nią prędzej czy później, to pewne jak amen w pacierzu. Chcesz się założyć? – uśmiechnął się.

Pokręciła głową przecząco.

– Zobaczysz, przekonasz się. Jesteś jeszcze bardzo młodziutka, wszystko przed tobą, a Bóg Ojciec dobrze wie, co robi. Ja wierzę w to bardzo mocno, zwłaszcza że sam mam z nim deal… Dlatego nie opowiadaj mi głupot, okej? – uśmiechnął się, puszczając jej dłoń i dając znak, żeby kontynuowała głaskanie go po włosach. – A jeśli na razie nie chcesz robić takich zastrzeżeń jak ja w przypadku Anabelli, to po prostu zostawmy ten punkt otwarty. Uzupełnisz go w dowolnej chwili, kiedy uznasz za stosowne. Zgoda, mały elfie?

– Zgoda – pokiwała głową. – Ja i tak wiem swoje, ale niech ci będzie.

Znów parsknął śmiechem, przymykając oczy, gdy przejechała mu dłonią po czole, odgarniając zeń kosmyki włosów.

– No to niech tak na razie zostanie – podsumował ciepło. – I cóż… to by chyba było na tyle, jeśli chodzi o ramowe warunki umowy. Chcesz dodać jeszcze coś od siebie?

– Nie – odparła spokojnie. – W razie czego uzupełnimy jakiś zapis na bieżąco.

– Dobra. W takim razie przejdę do meritum mojej prośby… właściwie to chyba od tego powinienem był zacząć, ale taki już ze mnie frajer, że wszystko zaczynam od końca – uśmiechnął się. – Chodzi o wyjaśnienie, dlaczego w ogóle cię o to proszę. Moglibyśmy przecież wszystko zostawić tak, jak jest, pogadać sobie czasem na filozoficzne tematy, jak to mamy w zwyczaju, a to byłoby dla mnie wystarczającym pretekstem do podsumowania terapii w trybie implicite. I tak wyciągnąłbym sobie z tej rozmowy to, co bym chciał, ale jednak wolę, żebyśmy podeszli do tego systemowo… z dwóch powodów.

– Jakich? – zapytała rzeczowo.

– Pierwszy jest taki, że nie lubię słowa terapia – wyjaśnił. – Od samego początku go nie lubiłem, drażniło mnie tym swoim wydźwiękiem techniczno-medycznym i klimatem à la coach-psycholog od siedmiu boleści. Chociaż obiektywnie przyznaję, że do naszej sytuacji pasowało idealnie – zaznaczył. – W tym kontekście miało sens, sprawdziło się dlatego, że dokładnie o to nam chodziło… o leczenie… Niemniej samego słowa, chociaż nie chciałem tego mówić, nie polubiłem nigdy, dlatego teraz, kiedy to leczenie dobiegło końca, chciałbym się go pozbyć z naszego słownika. Oczywiście o ile ty nie masz nic przeciwko temu.

Iza uśmiechnęła się leciutko. Miękka faktura jego bujnych włosów, które znów miała okazję do woli przesiewać przez palce, uspokajała ją i jak zawsze pozwalała łatwiej znosić ciosy, które jeden po drugim nieświadomie jej zadawał. Koniec terapii stawał się zatem faktem, z którym musiała się pogodzić, tak samo jak musiała przełknąć niczym gorzką pigułkę wszystkie związane z tym konsekwencje. Nie lubił tego słowa… A co ona miała powiedzieć o słowie nadzieja? Przecież dla niej terapia jeszcze do niedawna była synonimem nadziei! Nadziei na stałą dostawę okruszków szczęścia i zachowanie upragnionego status quo, które wkrótce razem z terapią będzie musiało przejść do historii.

Nie, lepiej teraz tego nie roztrząsać. Po co? To i tak nic nie zmieni, a ona, póki ma okazję, powinna cieszyć się chwilą, bo takich chwil w przyszłości będzie pewnie już niewiele. I przede wszystkim pilnować, żeby zachowywać się jak przyjaciółka, a nie jak skończona idiotka – to było najważniejsze.

– Jasne, że nie mam nic przeciwko temu, Michasiu – odparła ciepło. – Pamiętam, jak zareagowałeś, kiedy wypowiedziałam to słowo po raz pierwszy… rzeczywiście byłeś nim zdegustowany. Wręcz uznałeś, że upadłam na głowę, że coś takiego śmiem ci proponować. Tyle że to nie było moje własne sformułowanie – zaznaczyła dla porządku. – Zapożyczyłam je od psychologa, który był przyjacielem Szczepcia.

– Wiem, elfiku – skinął głową. – Pamiętam. Wrócimy do tego jeszcze i omówimy sobie to dokładnie w swoim czasie, dobrze? Teraz chcę ci tylko wyjaśnić, dlaczego proszę cię o podsumowanie terapii i jej symboliczne zamknięcie. Po prostu to słowo jest już nieaktualne w sensie historycznym, czyli tym, który nadaliśmy mu na samym początku. Natomiast sama formuła rozmowy z tobą na ważne tematy w duchu domorosłej filozofii z domieszką metafizyki nigdy się nie zdezaktualizuje – zaznaczył. – I mam nadzieję, że będziemy mogli to kontynuować… tyle że od maja na nowych zasadach, które ustalimy sobie na spokojnie po przyjęciu raportu końcowego.

– Okej – zgodziła się Iza. – A ten drugi powód?

– Drugi powód to rozwój – wyjaśnił. – Z życiem duchowym i osobistym jest trochę tak jak z biznesem, kto się nie rozwija, ten stoi w miejscu, a kto stoi w miejscu, ten się cofa. Jeśli chce się ruszyć do przodu i zawalczyć o przyszłość… a jestem pewien, że po pozytywnym zakończeniu terapii oboje mamy na to szanse… to nie można zadowolić się wygodnym status quo, tylko trzeba działać. Mówiąc obrazowo, zamknąć jedne drzwi, żeby otworzyć drugie, nawet jeśli to jest związane z ryzykiem. Dokładnie jak w biznesie.

Iza, której nagle ciężko zaczęło się oddychać, mocniej nabrała powietrza w płuca, starając się, by on tego nie zauważył. Status quo! Znowu czytał w jej myślach! I znowu ranił jak nożem, kompletnie nie zdając sobie z tego sprawy.

– Mhm. Rozumiem – pokiwała głową.

– Widzisz, Izulka… w tych sprawach najważniejszy jest czas – podjął ciszej, jakby z zastanowieniem. – Czas, a dokładniej to, co nazywa się „właściwym momentem”. Mówiłem ci to już nieraz, ale będę powtarzał tak samo jak maksymę o przewidywalnej nieprzewidywalności życia. Ono nauczyło mnie dwóch ważnych rzeczy, które tylko pozornie są sprzeczne, bo tak naprawdę idealnie się dopełniają. Pierwsza z nich to filozofia czekania, druga to filozofia czynu… a ściślej nieuniknionego wyjścia ze strefy komfortu po to, żeby zyskać więcej. Rozumiesz, co mam na myśli?

– Chyba tak – szepnęła, nie przerywając gładzenia jego włosów, czoła i skroni.

– To jest jak dwie strony medalu, cierpliwe czekanie kontra walka na froncie. Niby dwie przeciwne strategie, ale cel ten sam, więc tak jakby były jedną… a kluczem do ich połączenia jest to, co przed chwilą powiedziałem, czyli właściwy moment. Ten, w którym trzeba przestać czekać, a zacząć działać, żeby czegoś nie przegapić.

– Rozumiem – odparła cicho. – Tylko że ten moment chyba nie tak łatwo rozpoznać?

– Otóż to – pokiwał głową. – Wręcz cholernie trudno go uchwycić. Rzecz w tym, że nikt nie daje nam instrukcji, jak to zrobić, a pasmo czasowe między falstartem a przegapieniem szansy może okazać się bardzo krótkie. Dlatego trzeba zachować czujność, jak w zawodach sportowych. Tyle że to nie są zawody, tylko życiowa szansa, której stawką jest szczęście.

– Czyli uznałeś, że teraz jest właściwy moment, żeby zakończyć i podsumować terapię?

– Mhm – potwierdził, po czym nagle podniósł się na łokciu tak, że musiała wycofać dłonie z jego włosów, i spojrzał na nią uważnie. – Zaraz to doprecyzuję, ale najpierw jedno ważne pytanie. Na pewno nie jesteś głodna?

– Nie – uśmiechnęła się, mimo woli rozbawiona tą nagłą zmianą tematu. – A ty?

– Ja też nie, ale jako gospodarz muszę dbać o komfort mojego gościa – zaznaczył, całkiem podnosząc się do pozycji siedzącej i ruchem głowy wskazując na budzik na komodzie. – Już ósma dwie, a przed nami dzień pracy, trzeba się powoli organizować. Ustalmy z góry, o której robimy śniadanie. Dziewiąta?

– Dziewiąta – skinęła głową. – Będzie idealnie.

– Jedziesz potem na uczelnię?

– Aha. Zajęcia mam o dwunastej, ale wcześniej chciałabym jeszcze wpaść na chwilę do domu, przebrać się i wziąć książki.

– Jasna sprawa, elfiku, podwiozę cię – obiecał, siadając obok niej i opierając się plecami o poduszkę. – Czyli mamy jeszcze godzinę na naszą filozofię? Perfecto. W takim razie robimy szybką zamianę – dodał stanowczo, poprawiając na sobie wiązanie szlafroka i wskazując jej swoje kolana. – Teraz ty kładziesz się tutaj, a ja będę cię doładowywał. Symetria to symetria, ma być sprawiedliwie, a ja i tak zawsze przeginam i zachowuję się jak egoista.

– E tam – pokręciła głową.

– Tak, tak – uśmiechnął się. – Od wczoraj, odkąd zwabiłem cię do łóżka, wycisnąłem z ciebie, ile tylko się dało, jestem doładowany elfikową energią pod sam korek, a tobie przecież muszą odpocząć łapki. Wprowadzam to zresztą jako aneks do umowy – zaznaczył. – Wszelkie profity z naszych filozoficznych sesji, również te fizyczne, mają być obustronne. Czekaj, daj mi swoją poduszkę, położę tu, będzie ci wygodniej… No już, Izula – pociągnął ją za rękę ku sobie. – Nie daj się prosić, szkoda czasu.

Czy musiał jej to powtarzać? Oczywiście że nie! Posłusznie ułożyła głowę na jego kolanach, na których on umieścił dla wygody jej poduszkę w żółte kwiatki.

– Chcesz się przykryć? – zapytał z troską, przechylając się, by sięgnąć po kołdrę.

– Nie, nie trzeba – zatrzymała go. – Tu jest bardzo ciepło.

– Prawda. Będę chyba musiał przykręcić kaloryfery. Jak u babci nie grzeją wcale, tak u mnie dają do pieca, że można się ugotować. No, leż sobie tak, jak ci wygodnie, elfiku – uśmiechnął się, pochylając się nad nią i ogarniając jej włosy ze skroni. – Przed nami druga odsłona łóżkowej filozofii, a potem śniadanie, czyli jajecznica, którą dzisiaj dla zmylenia szyków przygotuję w innej formule niż zwykle.

– O! – spojrzała na niego do góry zaintrygowana. – W jakiej?

– Zobaczysz – odparł z tajemniczą miną. – Tak naprawdę to nic wielkiego, tylko mała modyfikacja, mam nadzieję, że ci posmakuje. Ale teraz pociągnijmy jeszcze nasz temat, dobrze? – spoważniał. – Mówiliśmy o właściwym momencie, pytałaś mnie, czy uznałem, że właśnie teraz przyszedł czas na zakończenie terapii. Tak, elfiku. Tak uważam i zaraz podam ci na to argumenty.

Mówiąc to, delikatnie gładził jej włosy, z każdym ruchem dłoni układając równo na poduszce kolejne ich kosmyki. Iza przymknęła oczy, sycąc się dotykiem ukochanych palców niczym kwiat chłonący światło wschodzącego słońca. A może wschodzącego księżyca? Jak kiedyś, na końcu świata, choć wówczas to on leżał z głową na jej kolanach i przysypiał wśród szumiących traw, pachnących latem i wieczorną rosą. Jakie to miało znaczenie? Księżycowa energia mogła przepływać między nimi w dowolnym kierunku… od niej do niego… od niego do niej… jak teraz… Tylko jak długo jeszcze? Do maja? A może znacznie krócej?

– Pierwszy argument jest czysto logiczny – podjął Majk – i wynika z samego biegu wypadków. Naszkicuję ci to na razie z mojej perspektywy, a potem ty powiesz mi, jak widzisz to ze swojej… oczywiście o ile będziesz chciała. Tak czy inaczej o sobie muszę ci powiedzieć, żebyś dobrze zrozumiała, dlaczego wyskakuję ci z czymś takim. Bo widzisz, elfiku, mój przypadek jest o tyle specyficzny, że ja przez całe życie tkwiłem w jakimś klinczu i chyba za bardzo się do tego przyzwyczaiłem. Oczywiście milion razy zastanawiałem się nad tym, co ze mną jest nie tak, że nie potrafię z tego wyjść, i za każdym razem dochodziłem do wniosku, że to wszystko przez to, że jestem takim nędznym tchórzem. Tak, mój aniele – dodał smętnie, widząc, że Iza kręci z dezaprobatą głową. – Przez całe życie byłem tchórzem i jestem nim do dzisiaj, może nie w biznesie czy ogólnie w życiu, ale w tych najważniejszych sprawach, w sprawach serca i księżycowej połówki duszy, tchórz ze mnie jakich mało.

Uśmiechnął się, układając z najwyższą starannością na poduszce kolejny długi kosmyk jej włosów i wpatrując się w jej tonącą w słabym świetle poranka twarz z przymkniętymi powiekami o pięknych, długich rzęsach.

– Oczywiście z wierzchu tego po mnie nie widać – mówił dalej. – Na co dzień zgrywam palanta jak komediant pierwszej wody i myślę, że całkiem nieźle mi to wychodzi. Pamiętasz, co mówiłem kiedyś o duszy przedzielonej na pół? Jedna połówka zwykła, a druga księżycowa, jak awers i rewers, które się wzajemnie dopełniają i są nierozdzielne?

– Tak – szepnęła, nie uchylając powiek. – Pamiętam, Michasiu. Może o awersie i rewersie nie wspominałeś, ale o księżycowej połówce duszy ukrytej za nieksiężycową tak… Rozmawialiśmy o tym całkiem długo przez telefon, kiedy byłeś w górach.

– Właśnie. Więc dowcip polega na tym, że innym ludziom pokazywałem zawsze tylko ten nieksiężycowy awers, czyli cynicznego przygłupa Majka, który spędza życie w nocnym klubie, kręci biznes, szczerzy zęby i wyrywa łatwe laski, a do tego głośno chwali sobie stan wiecznego wolnego strzelca. Natomiast księżycowy rewers znam tylko ja… no i ty, wprawdzie ty też nie do końca, ale jednak. To w końcu ty wymyśliłaś teorię księżycowych dusz, ja ją tylko bardziej szczegółowo rozwinąłem. Powiedziałaś wtedy, że księżycowa dusza formatuje się w cierpieniu, i ta idea trafiła do mnie wyjątkowo, odnalazłem ją natychmiast w sobie i od tamtej pory ciągle o tym myślę. I wiesz, do jakiego wniosku dochodzę?

– Hmm? – mruknęła pytająco.

– Do takiego, że prawowitymi posiadaczami księżycowych połówek duszy mogą być tylko totalni frajerzy – odparł z nutą pobłażania. – Tacy właśnie jak ja.

– I jak ja – dodała cicho.

– I jak ty – zgodził się. – Siłą rzeczy, elfiku, w tym aspekcie jesteśmy przecież tacy sami, ustaliliśmy to na samym początku. Frajerzy, którzy sami sobie fundują cierpienie, bo albo nie potrafią wyleczyć się z przegranej sprawy, albo są cholernymi tchórzami, którzy z różnych powodów boją się walczyć wtedy, gdy jest na to czas. U mnie niestety to było combo, tchórz, który latami nie umiał się wyleczyć. Więc skoro w końcu, dzięki tobie i naszej terapii, stary frajer Majk doznał cudu ozdrowienia, to chyba znak, że powinien powalczyć i o to drugie. O to, żeby wreszcie przestać być tchórzem.

– Co dokładnie rozumiesz pod słowem tchórz? – zapytała ostrożnie Iza, uchylając na chwilę powieki. – Jeśli mogę zapytać oczywiście.

– Możesz – uśmiechnął się do jej oczu. – Mówiłem ci to przecież już nieraz. Mam coś takiego w formacie psychy, że kiedy na czymś najbardziej mi zależy, ukrywam to jak debil, bo boję się porażki. De facto zawsze chodzi tylko o jedno… o kobietę… o Anabellę – dodał ciszej. – W innych sprawach jestem śmiały i odważny, mogę rżnąć publicznie głupa, iść przebojem w każdy dym, a jak trzeba, to i przywalić komuś z piąchy, czemu nie? Ale w tej jednej jedynej sprawie jestem miękkim glutem, totalną galaretą… Krótko mówiąc, nie potrafię manifestować uczuć, a już na pewno nie potrafię ich brawurowo wyznać, nie mając pewności, że druga strona czuje to samo. Tłumaczyłem ci to już kiedyś.

– Tłumaczyłeś, pamiętam – przyznała. – Ale akurat tego nie uważam za tchórzostwo.

– A ja uważam – odparł stanowczo. – Tchórzostwo, asekurantyzm, strach przed ostateczną stratą… jak zwał, tak zwał, na jedno wychodzi.

– Wcale nie – pokręciła głową. – Można to nazwać zupełnie inaczej. Wrażliwość, delikatność, szacunek dla uczuć swoich i drugiej osoby…

– E tam – skrzywił się. – Nie pudruj mi parszywej gęby, Iza. Granica między wrażliwością a tchórzostwem jest bardzo cienka, a w przypadku faceta jeszcze cieńsza niż w przypadku kobiety. Pod tym względem podziwiam takich frajerów jak Pablo czy Victor, którzy, kiedy przyszło co do czego, nie bali się otwarcie atakować… fakt, że z różnym skutkiem, ale jednak. Ja tak nie umiem. Owszem, na zewnątrz wydaje się, że jest wręcz przeciwnie, nigdy nie miałem problemów, jeśli chodzi o kontakty międzyludzkie, mogę bajerować dziewczyny, jak mówi Wika, detalicznie i hurtowo, uprawiać symfonię a la Kacper, tylko co z tego? To są tylko pozory, wygodna maska wyznawcy Epikura i ściema bez znaczenia, bo w tym, co dla mnie naprawdę ważne, jestem tchórzem i asekurantem do potęgi entej.

Zamilkł na chwilę, skupiony na równym układaniu jej włosów, których długie pasma na tle białej poduszki w żółte kwiatki zaczynały powoli przypominać strukturę delikatnych żyłek podświetlonego słońcem liścia. Iza też milczała, nie mając pomysłu na żadną sensowną odpowiedź. Światło przenikające przez zasłony stawało się coraz silniejsze, zza okna dobiegały odległe odgłosy rozbudzonego dnia, warkot silników samochodów oraz śmiechy i przekrzykiwanie się idących do szkoły dzieci.

– Tylko widzisz, elfiku … – podjął Majk. – Rzecz w tym, że ja na tym moim asekuranctwie wcale nie wychodzę źle. Gdybym na nim ewidentnie tracił, już dawno miałbym motywację, żeby to przełamać, ale tak nie jest i między innymi na tym polega mój klincz. Ja po prostu boję się coś zepsuć – wyjaśnił, zniżając głos. – Nawet jeśli to jest niewiele, jakieś drobiazgi i trochę nadziei, boję się, że jeśli za wcześnie z czymś wyskoczę, to stracę i to. I że będę strasznie żałował, że nie poczekałem, że nie dałem się rozwinąć czemuś, co mogło przyjść samo, gdybym trzymał ryja na kłódkę. Więc go trzymam, chociaż czasami łatwo nie jest.

– Wierzę ci – szepnęła z ciężkim sercem Iza.

Fakt, że w tym poruszającym opisie swych najintymniejszych uczuć Majk nie mówił o przeszłości, lecz używał czasu teraźniejszego, nie pozostawiał już ani cienia wątpliwości. To działo się na jej oczach, a on jeszcze jej się z tego zwierzał, nieświadomy, że w ten sposób kroi jej serce tępym nożem na plasterki i bez znieczulenia. A to był przecież dopiero początek! A jednak musiała to wytrzymać, bo taka była cena jego zaufania, dzięki któremu miała dostęp do tego, co dla niej było najcenniejsze – do jego obecności… bliskości… dotyku… do jego księżycowej duszy, którą jak dotąd odkrywał tylko przed nią. Czy pod tym względem nie była w pewnym sensie o krok do przodu nawet przed Anabellą?

– Tak jak ci kiedyś powiedziałem, nigdy nie wyznałem swoich uczuć Ani – ciągnął w zamyśleniu Majk. – I co najśmieszniejsze, dzisiaj wcale tego nie żałuję, bo dzięki temu relacja z nią pozostała na takim poziomie, na jakim powinna być, bez żadnej skazy z przeszłości. Tutaj akurat na moim asekuranctwie ewidentnie wygrałem, chociaż widać to dopiero z obecnej perspektywy. Ale wcześniej tak nie myślałem. Latami budziłem się co noc z sercem jak kamień i dręczyłem się myślą, że spieprzyłem sprawę… że przegapiłem ten właściwy moment… że gdybym w odpowiednim czasie powiedział jej, że ją kocham, może spojrzałaby na mnie inaczej i… wiadomo. Dzisiaj wiem, że to były tylko bezpodstawne złudzenia, ale wtedy to był dla mnie koszmar.

– Wyobrażam sobie – powiedziała smutno Iza. – A nawet wiem z własnego doświadczenia, jak to jest. Ja też z perspektywy widzę to inaczej, ale kiedy to się działo, skręcałam się z rozpaczy i tak samo jak ty obwiniałam się, że pewnie zrobiłam coś nie tak.

– No właśnie… tyle że to tak nie działa. Kiedy Ania spotkała Jean-Pierre’a i zakochała się w nim od pierwszego wejrzenia, stało się jasne, że tam nigdy nie było miejsca dla mnie. Oni nie potrzebowali czasu, od razu wiedzieli, że to jest to, poszli w to bez wahania, nie musieli czekać na właściwy moment. A ja czekałem, jak się okazało, na coś, czego nigdy nie było… Żałosna konkluzja, co, elfiku? – uśmiechnął się z pobłażaniem. – Teraz wiem to doskonale, ale wtedy trudno mi było przetłumaczyć to sobie w jakikolwiek racjonalny sposób. Cierpiałem przez to jak frajer i nie potrafiłem się ogarnąć, popadłem w ośli upór, mimo że obiektywnie wiedziałem, że to Jean-Pierre, nie ja, jest u boku Ani właściwym facetem na właściwym miejscu. To było absurdalne, ale nie umiałem sobie z tym poradzić, to mnie niszczyło, zżerało od środka i pewnie prędzej czy później by mnie wykończyło. Najprawdopodobniej któregoś razu zwyczajnie zapiłbym się brandy na śmierć – stwierdził z przekąsem. – A wszyscy by się dziwili, co odbiło idiocie Majkowi, że skończył w taki sposób, przyznaliby mi pośmiertnie nagrodę Darwina i pozostałby po mnie na ziemi tylko jeden wielki niesmak. Na szczęście ten proces degrengolady i ostatecznego unicestwienia zatrzymała twoja terapia.

Iza uśmiechnęła się lekko, nie otwierając oczu, i pokiwała głową, przez co równiutko ułożone na poduszce kosmyki włosów przemieściły się nieco i wzburzyły, naruszając filigranowy wzór. Majk poczekał, aż znów ułoży głowę nieruchomo, po czym delikatnymi gestami palców przystąpił do cierpliwego odbudowywania swego fryzjersko-artystycznego dzieła.

– O tym, jak to się stało i dlaczego w ogóle było możliwe, jeszcze sobie podyskutujemy – podjął po chwili. – Na razie chcę wyjaśnić ci do końca ideę właściwego momentu. Tak jak powiedziałem, po porażce z Anią latami cierpiałem katusze na myśl o tym, że przegapiłem swoją szansę, a chociaż z perspektywy widzę, że to od początku nie miało racji bytu, za nic w świecie nie chciałbym przechodzić tego drugi raz. Bo drugi raz już bym się z tego nie podniósł, Iza – zaznaczył stanowczo. – Raz tak, ale drugi raz już nie. Rozumiesz, co mam na myśli?

– Tak – szepnęła. – Myślę, że tak.

„Rozumiem doskonale, promyczku” – dodała smutno w myśli. – „Lepiej, niż możesz podejrzewać.”

– To dla mnie jest być albo nie być, tak albo nie – ciągnął przyciszonym głosem Majk. – Zwłaszcza że mam już swoje lata i za stary jestem na to, żeby czekać w nieskończoność. Dlatego tym razem muszę aktywnie powalczyć o moją drugą i ostatnią szansę… a do tego, mówiąc krótko, jesteś mi potrzebna ty.

– Żeby podsumować terapię i wyciągnąć wnioski? – domyśliła się.

– Mhm. I żebym mógł na bieżąco konsultować z tobą moje dylematy i pytać cię o radę.

– Eksperyment psychologiczny? – uśmiechnęła się.

– Można to tak nazwać. Ufam, że w tej filozoficznej rozmowie oboje nabierzemy większej świadomości i każde z nas skorzysta na tym na swój sposób. Ja może dzięki temu lepiej rozpoznam mój właściwy moment, nie przegapię go, a ty… kto wie? – zniżył jeszcze bardziej głos, przesuwając palcem po poduszce kolejny kosmyk jej włosów. – Może ty też na pewne sprawy spojrzysz z trochę innej perspektywy?

– Może – szepnęła wymijająco.

W sypialni zapadła cisza. Ułożywszy ostatni kosmyk jej włosów we właściwej pozycji, Majk porzucił to zadanie i gładził ją teraz delikatnie dłonią po policzku, przyglądając się w milczeniu jej osnutej półmrokiem twarzy. Była taka spokojna i nieprzenikniona… i taka śliczna… Ileż by dał za to, żeby móc odgadnąć, o czym teraz myślała! Widział i czuł, że było jej dobrze, wszak tak samo jak on lubiła te filozoficzne rozmowy i towarzyszące im niewinne pieszczoty Jednak jak by się zachowała, gdyby spróbował przekroczyć granicę? Wystarczyłoby kilka słów… jeden odważniejszy gest… Lecz nie. Znowu nie. Na takie ryzyko Pan Tchórz nie mógł sobie pozwolić, a na pewno jeszcze nie teraz.

Jego wzrok przeniósł się powoli z jej twarzy o przymkniętych powiekach na jej swobodnie wyciągnięte na łóżku ciało obleczone w seledynową koszulkę, która już dawno stała się symbolem jej obecności w jego domu, a przez to jednym z jego najcenniejszych skarbów. Choć cienka bawełniana tkanina, tylko odrobinę wspomagana wyobraźnią, pozwalała bez większego trudu odgadywać kryjące się pod nią cuda, daleki był od niegrzecznych myśli, które wczoraj raz za razem słały go międzygalaktyczną rakietą prosto w kosmos. Dziś, po dawce filozofii zaprawionej kolejną szczyptą nadziei, pragnął i pożądał przede wszystkim jej duszy… owej połówki księżycowej duszy, której brakowało mu przez całe życie i którą po latach cierpienia los pozwolił mu odnaleźć właśnie w niej. Wszak jeśli będzie miał jej duszę, to będzie miał i ciało, a wraz z nim tę magiczną codzienność domowego ogniska, o której marzył i która dziś bardziej niż kiedykolwiek wydawała się być na wyciągnięcie ręki.

Albowiem gdyby jego marzenia miały okazać się bezpodstawne, czy wczorajsza noc i dzisiejszy poranek miałyby w ogóle rację bytu? Obrazek, który właśnie roztaczał się przed jego oczami, był namacalnym dowodem na to, że to było możliwe, a jej obecność tutaj przedsmakiem tego, o czym mówiła cyganka i o co prosił go expressis verbis najpierw Szczepan, a potem również tajemniczy anioł stróż. Może zresztą tamten metafizyczny gość to nie był wcale jego ale jej anioł? Niewykluczone, wiele na to wskazywało, mimo że śnił się tylko jemu.

Jej twarz wyglądała jak uśpiona, choć wiedział, że nie spała. O czym myślała? Zapewne w swej duszyczce etatowej dobrej wróżki nadal rozważała jego prośbę o podsumowanie terapii, zastanawiała się nad każdym słowem i szukała w nich sensu. A może, kryjąc przed nim ciekawość, próbowała odgadnąć, kim jest ta nowa, prawdziwa Anabella? Otóż to, niech próbuje! Niech myśli o tym jak najwięcej i szuka pajęczych niteczek, które w końcu zwiążą jego chaotyczne aluzje w jedną całość. Dopóki nie spojrzy w lustro, to jej się nie uda, lecz on będzie dostarczał jej coraz to nowych wskazówek, by powoli, bez efektu szoku, który mógłby wszystko zepsuć, naprowadzić ją na właściwy tor. Dziś zrobił już w tę stronę ważny krok, odkrył pierwszą kartę w talii, zasiewając w jej sercu ziarenko zaintrygowania. Była taka zdziwiona, a jednocześnie taka dyskretna i bezwarunkowo gotowa do współpracy… jak zawsze. O czym teraz myślała? Tak bardzo chciałby wiedzieć, co teraz, właśnie w tym momencie, pałętało się po tej kochanej główce…

„Kocham cię, promyczku” – mówiła tymczasem do niego w myślach Iza, nie ruszając się ani o milimetr, by jak najdłużej czuć na policzku dotyk jego dłoni. – „Dla mnie nie ma innej perspektywy niż ta… żadnej innej, kochanie… Nie będzie żadnego nowego wystrzałowego Belga ani nic z tych rzeczy, nawet sobie nie żartuj. Nie doczekasz się tego nigdy, chociaż wiem, że chciałbyś dla mnie szczęścia i życzysz mi takiego samego nowego otwarcia, na jakie sam masz nadzieję. Nic z tego, Michasiu… albo ty, albo nikt, a skoro niedługo zabierze mi cię Anabella, to sprawa jasna, nie ma o czym mówić. W twoim przypadku zawsze i nigdy to nie są dla mnie puste słowa.”

– Dziękuję ci za otwartość, elfiku – podjął po kilku minutach ciszy Majk. – Na ciebie zawsze można liczyć, moja dobra wróżko. Wiem, że wyskoczyłem z tym jak ten przysłowiowy filip z konopi, ale sama zobaczysz, że podsumowanie terapii przyda się nam obojgu. Została mi jeszcze jedna, ostatnia rzecz na dzisiaj… trochę już o tym wspomniałem, ale nie wyjaśniłem do końca, a ściślej nie poprosiłem cię o pomoc explicite.

– O pomoc? W czym? – szepnęła z niepokojem.

– W znalezieniu innej nazwy na nasze przyszłe filozoficzne rozmowy. Innej niż terapia i tryb terapii, bo nam już przecież nie chodzi o leczenie, tylko o… czy ja wiem?… chyba po prostu o zaspokojenie podstawowej ludzkiej potrzeby wygadania się czasami komuś, kto nas wysłucha, zrozumie, ewentualnie doradzi, a przed wszystkim bezwarunkowo zaakceptuje. Wiadomo, że właśnie od tego ma się przyjaciół… prawdziwych przyjaciół… ale wyrażenie tryb przyjacielski, moim zdaniem, nie trafia w punkt, w przypadku naszych rozmów to zdecydowanie za mało.

– No to może tryb filozofii? – poddała z namysłem Iza, w duchu przepełniona ulgą, że chodziło mu tylko o to i że może skupić się na czysto intelektualnych rozważaniach. – Brzmi bardziej uniwersalnie i nie kojarzy się z leczeniem.

– Mhm, myślałem o tym – przyznał, wciąż delikatnie gładząc ją po policzku i skroni. – To rzeczywiście o wiele lepiej oddaje sedno naszych pogawędek, ale nadal mam wrażenie, że jest zbyt ogólne. Bo nasza filozofia jest jednak inna niż wszystkie… niepowtarzalna… tak samo zresztą jak nasza metafizyka. Brakuje mi słowa, żeby określić je obie, chociaż wydaje mi się, że mam je na końcu języka. Filozofia metafizyczna… nie, filozofia przyjacielska… też nie. Filozofia…

– Księżycowa – dokończyła szeptem.

Majk znieruchomiał z dłonią na jej policzku.

– Księżycowa – powtórzył olśniony. – Oczywiście! I to jest właśnie to, elfiku! Tryb filozofii księżycowej… że też sam na to nie wpadłem, to przecież było łatwe i proste! Dziękuję ci, skarbie – dodał, schylając się nagle i na chwilę przyciskając usta do jej czoła. – Jesteś genialna!

Iza zadrżała pod tym niespodziewanym dotykiem jego warg. Ach… byle tylko tego nie zauważył! Filozofia księżycowa i braterski pocałunek – tylko tyle mogła mieć. A z drugiej strony to przecież wcale nie było tak mało!

– E tam – uśmiechnęła się swobodnie, otwierając oczy. – Tak mi się spontanicznie nasunęło, bo my przecież non stop gadamy o księżycu, jak na księżycoholików przystało. Ale podoba mi się ta nowa nazwa, wiesz? Rozmowa w trybie filozofii księżycowej… Jakie będą jej zasady?

– Jeszcze nie wiem – odparł z powagą. – Na razie ich nie ustalajmy, dobrze? Zastanowimy się nad tym dopiero po podsumowaniu terapii. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem i moje nadzieje się spełnią, te zasady zmienią się na pewno, ale póki co na tych parę miesięcy niech wszystko zostanie po staremu, okej?

– Okej – skinęła głową, podnosząc się z poduszki i celowo schylając się przy tym tak, by włosy zasłoniły jej twarz.

Majk bez oporu pozwolił jej opuścić stanowisko na swoich kolanach i energicznym gestem odłożył poduszkę na bok.

– No i super, wszystko wstępnie ustalone – podsumował z satysfakcją. – W takim razie chyba czas na nasze zaległe śniadanie, co, elfiku? Która to godzina? Ósma czterdzieści dziewięć… w sam raz. Nie wiem jak ty, ale ja na przykład już powoli głodnieję. Księżycowa filozofia to świetny pokarm dla księżycowej duszy, ale ciało też wypadałoby nakarmić, a w tym celu najlepiej sprawdzi się specjalna księżycowa jajecznica, którą stary frajer Majk usmaży zaraz według swojej nowej spersonalizowanej receptury!

_________________________________________________________

[*] Vous êtes sûre, Mademoiselle? – J’en suis absolument sûre, Monsieur. Je connais trop bien mon cœur qui ne s’est ouvert qu’une seule fois pour laisser entrer dedans un rayon de lune… mon petit rayon de lune que je vais aimer toujours, jusqu’à la fin de ma vie. Un petit rayon qui me pose des questions trop difficiles (fr.) – Jest pani pewna ? – Jestem tego absolutnie pewna, proszę pana. Zbyt dobrze znam swoje serce, ono otworzyło się tylko jeden raz, żeby wpuścić do środka księżycowy promyk… mój księżycowy promyczek, który będę kochać całą duszą zawsze, do końca życia. Mój promyczek, który zadaje mi dzisiaj zbyt trudne pytania.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *