Anabella – Rozdział CXLVII

Anabella – Rozdział CXLVII

– Dobrze, pani Izabello – podjął Krawczyk, kiedy z powrotem zasiedli w sypialni po zmianie materaca i rekonfiguracji poduszek na jego łóżku. – Do obiadu mamy jeszcze ponad pół godziny, więc, nie tracąc już czasu, chciałbym wrócić do tamtego tematu… tego, na którym zakończyliśmy nasze poprzednie spotkanie. Bo mam nadzieję, że pamięta pani, o czym, czy też raczej o kim rozmawialiśmy, prawda? – zerknął na nią znacząco.

Uwadze Izy nie umknęło, że wyglądał teraz jeszcze lepiej niż wcześniej, cerę miał o kolejnych kilka tonów mniej ziemistą, a ręce drżały mu tylko leciutko, niemal niezauważalnie. Stwierdzenie tego faktu już po raz drugi tego dnia sprawiło jej szczerą radość.

– Oczywiście – skinęła głową. – O pani Ziucie.

– Tak jest. O pani Ziucie, a ściślej o pani Józefinie Woźniak zmarłej przed dwunastu laty i pochowanej na cmentarzu przy Lipowej, zgodnie z informacjami, jakich była pani łaskawa mi udzielić. Otóż sprawdziłem to i wszystko się zgadza, jest dokładnie tak, jak pani powiedziała. Dotarłem również do zdjęć pani Józefiny, bo na tym, jak może pani się domyślić, najbardziej mi zależało, i podobnie jak w przypadku moich rodziców mogę z całą pewnością stwierdzić, że osoba, która dwa miesiące temu odwiedziła mnie najpierw we śnie, a następnie na jawie, to w istocie była ona.

– Cieszę się, że ustalił pan to sam, swoimi racjonalistycznymi metodami – uśmiechnęła się z lekkim przekąsem Iza. – Bo z początku chyba niezbyt pan mi wierzył.

– Przyznaję, że niezbyt – zgodził się Krawczyk, poprawiając sobie koc na kolanach. – Moja natura racjonalisty buntowała się przeciwko temu, chociaż gdzieś w środku od razu wiedziałem, że jest tak, jak pani mówi. Opisała mi pani jej wygląd na tyle sugestywnie, że nie mogłem mieć wątpliwości, jednak mimo wszystko musiałem to sprawdzić.

– Oczywiście. Sama przecież to sugerowałam – przypomniała mu, przyglądając się z zaciekawieniem jego stoickiej minie. – Jednak muszę przyznać, że dzisiaj mówi pan o tym wyjątkowo spokojnie, przynajmniej w porównaniu do tego, w jaki sposób zareagował pan wtedy. Ten atak duszności, którego pan się przez to nabawił, wszystkich bardzo wystraszył. Mnie również.

– Nie wątpię w to – skrzywił się nieznacznie. – Domyślam się, że musiało to wyglądać paskudnie. Prawdą jest, że wówczas miałem jeden z gorszych dni, leki słabo na mnie działały, być może w dużym stopniu przez to, że denerwowałem się przed rozmową z panią. Bo musi pani wiedzieć, pani Izo, że denerwowałem się bardzo – zaznaczył. – Była to jedna z cięższych rozmów, jakie kiedykolwiek przeprowadziłem w całym moim życiu.

– Aż tak? – zdziwiła się.

– Aż tak – zapewnił ją z powagą. – Trudne rozmowy, zwłaszcza negocjacje biznesowe, są moją specjalnością i zazwyczaj się ich nie obawiam, przeciwnie, wprawiają mnie one w rodzaj… hmm, jak by to nazwać… podniecenia? ekstazy?… w każdym razie w stan, kiedy umysł jest zmuszony pracować na pełnych obrotach, a świadomość wyostrza się jak przysłowiowa brzytwa. Bardzo to lubię, odczuwam wtedy intelektualną przyjemność, z którą na planie fizycznym, w moim odczuciu, może się równać jedynie smak dobrej kawy i bliskość ciała kobiety… oczywiście też nie każdej – zaznaczył lekkim tonem. – Proszę wybaczyć mi tę dygresję, dzielę się z panią spontanicznym skojarzeniem, które samo w sobie również sprawia mi przyjemność, a jak wiadomo, przyjemności obecnie nie mam na co dzień za wiele. W każdym razie, jak wspomniałem, trudnymi rozmowami zazwyczaj się nie stresuję, o ile pozostają one zakotwiczone na bezpiecznym dla mnie gruncie racjonalistyczno-materialistycznym. Denerwować się zaczynam dopiero, kiedy ta kotwica puszcza, a rozmowa wchodzi na grząski teren uczuć, emocji, a w tym przypadku jeszcze wrażeń z pogranicza metafizyki… zwłaszcza że takie coś, jak pani wie, zdarza mi się po raz pierwszy w życiu.

Iza pokiwała głową.

– Tak, rozumiem pana. Ja zresztą też się wtedy stresowałam, zwłaszcza że nie wiedziałam, czego mogę się spodziewać po tej rozmowie. Właściwie, jeśli mam być szczera, tamtego dnia z nerwów aż do wieczora nie mogłam się otrząsnąć.

– Wierzę pani. I przykro mi, że naraziłem panią na taki stres. Mam jednak nadzieję, że dzisiaj już jest lepiej?

– O tak – zapewniła go z uśmiechem. – O wiele lepiej.

– To dobrze – skinął głową z satysfakcją, odwzajemniając jej uśmiech. – Ja również jestem dzisiaj w znacznie lepszej formie. Najcięższą przeprawę, czyli wdrożenie tematu dotyczącego spraw… jak to pani wtedy nazwała? pozamaterialnych… mam już za sobą, więc nie denerwuję się już tak i rozmowa jest dla mnie czystą przyjemnością. Do tego od tygodnia jestem na nowych lekach, które sprowadzono dla mnie z zagranicy i które, jak pani może już zauważyła, działają znacznie lepiej niż poprzednie, nie rozstrajają mi tak organizmu.

– Tak, zauważyłam – pokiwała głową Iza. – I bardzo mnie to cieszy.

– Dziękuję – uśmiechnął się znowu, a w jego oczach błysnęły ciepłe iskierki, które nadały jego wychudłej, zmizerniałej twarzy bardziej ożywiony wyraz. – To zresztą w dużym stopniu również pani zasługa, pani Izabello. Nie da się ukryć, że nasza rozmowa sprzed trzech tygodni, a zwłaszcza sposób, w jaki pani zareagowała na to, co miałem do powiedzenia, bardzo podbudowały mi psychikę, a wiadomo, że od niej sporo zależy, jeśli chodzi o reakcję na leczenie.

– Tym bardziej się cieszę, proszę pana.

– Jestem pani za to niezwykle wdzięczny – podkreślił milioner. – Również za to, co powiedziała mi pani wtedy o nadziei, mimo że pod tym względem nadal jestem dość sceptyczny. Faktem jest, że od ostatniej pani wizyty czuję się o wiele lepiej, wręcz mam wrażenie, że z każdym dniem stan mojego zdrowia delikatnie się poprawia, jednak nie mam pojęcia, na ile trwały będzie to proces. Zwłaszcza że już dwa razy mój organizm po pierwszym pozytywnym etapie leczenia nagle przestawał reagować na kurację i znów trzeba było zmieniać leki, więc niewykluczone, że tak będzie i tym razem. Niemniej, dopóki jest poprawa, będę się nią cieszył, jakby nie było jutra, czyli zastosuję się do zasad Epikura. Oczywiście na miarę moich skromnych możliwości – uśmiechnął się ironicznie. – Bo niestety epikureizm w moim obecnym wydaniu to jedynie trochę smacznej kawy i filozoficzna rozmowa z panią… na więcej przyjemności liczyć już raczej nie mogę. Ale dobre i to, czyż nie, pani Izo?

– Oczywiście – pokiwała głową z przekonaniem. – Najważniejsze, żeby pan korzystał, ile się da, z tej zwyżki formy i nie tracił ducha. Ja osobiście wierzę, że ten proces będzie trwały i że na koniec całkowicie pan wyzdrowieje.

Krawczyk pokiwał powoli głową i przyglądał jej się przez dłuższą chwilę z delikatnym uśmiechem na ustach. Choć jego wychudła postać i wyniszczona twarz wciąż sprawiały żałosne wrażenie, Iza pomyślała, że w tym człowieku było jednak coś pozytywnego, co sprawiało, że przy bliższym poznaniu zyskiwał, a nie tracił. Kolejna różnica między nim i Romanem Krzemińskim, nie mówiąc już o Michale, który dopiero ostatnio pokazał jej swoje prawdziwe oblicze.

– Wróćmy do pani Józefiny – podjął spokojnym tonem. – Jak wspomniałem, od czasu naszej ostatniej rozmowy sprawdziłem i potwierdziłem informacje, jakich udzieliła mi pani na jej temat. To, że dziś mówię o tym niemal bez emocji, wynika z faktu, że od trzech tygodni praktycznie każdą wolną chwilę spędzam na rozmyślaniu o tej sprawie, więc, choć nie ulega wątpliwości, że mamy tu do czynienia ze zjawiskiem racjonalnie niewytłumaczalnym, poniekąd już się do tego przyzwyczaiłem. Ale do rzeczy. Ponieważ poprzednim razem, z racji nagłego załamania się stanu mojego zdrowia, nie zdążyliśmy rozwinąć wątku pani Józefiny, byłbym wdzięczny, gdyby zechciała pani zrobić to teraz.

– Co chciałby pan wiedzieć? – zapytała rzeczowo Iza.

– Chodzi mi o krótkie nakreślenie sytuacji widzianej z pani perspektywy, a w szczególności przyczyn, dla których pani Józefina… hmm… ukazuje się pani, bo zrozumiałem, że ma pani w tym względzie podobne doświadczenia jak ja. Biorąc pod uwagę, że odesłała mnie właśnie do pani, wnioskuję, że jej lipcowa wizyta u mnie i to, co mi powiedziała, nie dotyczy wyłącznie mnie, ale w jakiś sposób wynika też z jej relacji z panią. A zatem chciałbym poznać naturę tej relacji… o ile oczywiście można mówić o relacji z osobą zmarłą przed dwunastu laty – zastrzegł, krzywiąc się lekko. – Niemniej od tej anomalii pozwolę sobie na razie metodycznie abstrahować. Ostatnim razem pouczyła mnie pani, że jeśli czegoś nie da się wytłumaczyć racjonalnie, należy ad hoc przyjąć wyjaśnienie metafizyczne i nie dyskutować z nim, więc od trzech tygodni z pełną premedytacją usiłuję poddawać swój umysł temu, przyznaję, dość ciężkiemu ćwiczeniu woli. Porozmawiajmy zatem o pani Józefinie tak, jakby jej kontakt z nami był rzeczą całkowicie naturalną. W jakich okolicznościach miała pani okazję ją poznać? Rozumiem, że ma to związek z faktem pani zamieszkania na stancji na Narutowicza, gdzie wynajmuje pani pokój od wdowca po niej?

– Tak – skinęła głową. – Pokój, który wynajęłam od pana Stasia, okazał się dawnym pokojem pani Ziuty, w którym mieszkała i w którym umarła. Od jej śmierci w tym pomieszczeniu, jak to się mówi, straszyło… i rzeczywiście ja również tego doświadczyłam.

– Straszyło? – uśmiechnął się z pobłażaniem Krawczyk. – W jakim sensie?

– W sensie dźwiękowym – wyjaśniła mu spokojnie. – Chodzi o piec kaflowy, w którym coś dziwnie stukało i jęczało, nawet jak nie było wiatru. A ten piec był właśnie w moim pokoju.

Ignorując jego na wpół niedowierzającą, na wpół rozbawioną minę, w zwięzłych słowach nakreśliła mu historię dziwnych odgłosów w piecu, a następnie opowiedziała o tajemniczej „cygance” o czarnych oczach, którą spotkała najpierw na ulicy w Lublinie, a potem na cmentarzu w Korytkowie.

– Pojawiała się i znikała nagle w niewytłumaczalny sposób, więc dosyć szybko zorientowałam się, że coś z nią jest nie tak. Ale nie wiedziałam jeszcze, że to pani Ziuta. Dopiero kilka miesięcy później pan Staś pokazał mi przy jakiejś tam okazji album ze zdjęciami swojej zmarłej żony, a ja rozpoznałam ją od razu. Wyglądała na nich dokładnie tak samo jak ta moja cyganka, miała ten sam strój, zwłaszcza tę wielką kolorową chustę z frędzelkami. Może pan sobie wyobrazić, w jakim byłam szoku.

– Wyobrażam sobie – zgodził się Krawczyk, przyglądając jej się z miną, która w miarę jej opowieści coraz bardziej poważniała. – Niemniej nadal nie rozumiem, co kierowało nią w szukaniu kontaktu z panią. Czy, pomijając fakt zamieszkiwania w jej dawnym pokoju, istnieje jakiś konkretny powód, dla którego tak uporczywie panią zaczepiała?

– Tak. Prosiła mnie o modlitwę.

– O modlitwę? – skrzywił się z niesmakiem.

– Tak jest. Zresztą jeszcze zanim zorientowałam się, kim jest cyganka, razem z panem Stasiem i… Kacprem – imię to wymówiła ostrożnie, tknięta nieprzyjemnym wspomnieniem kwietniowego szantażu – zamówiliśmy za panią Ziutę gregorianki, a do tego przyszedł ksiądz, wyegzorcyzmował mój pokój i pokropił go wodą święconą. To poskutkowało.

– Doprawdy? – twarz milionera wykrzywiła się teraz jeszcze bardziej, przybierając kwaśny, niemal groteskowy grymas. – Modlitwy, egzorcyzmy i woda święcona?

– Mhm – potwierdziła spokojnie. – Nie wiem co najbardziej, ale ewidentnie poskutkowało, bo piec trwale się uspokoił. Zresztą kiedy po raz ostatni rozmawiałam z panią Ziutą, sama przyznała, że już jest dobrze, i podziękowała mi za pomoc.

– Jaką pomoc?

– Duchową. Kiedy dusza czyśćcowa nie może zaznać spokoju, potrzebuje modlitwy, a jest to możliwe w ramach współpracy między światem ludzi żyjących na ziemi i światem zmarłych, czy też raczej tych, którzy żyją w wymiarze pozamaterialnym. Niemniej myślę, że ten wątek spokojnie możemy pominąć – zastrzegła, widząc jego skrajnie zniesmaczoną minę. – Wiem, że pan jest racjonalistą i zadeklarowanym ateistą, którego takie rzeczy irytują, więc…

– Nie, proszę mówić dalej – przerwał jej stanowczo Krawczyk. – Prawdą jest, że słuchanie o tym wywraca mi żołądek na drugą stronę, ale obiecałem sobie, że przy pani podejmę każde, nawet najcięższe ćwiczenie umysłu i woli. Niech pani kontynuuje. Dlaczego pani Józefina nie mogła, jak to pani ujęła, zaznać spokoju po śmierci i dlaczego o pomoc w tej sprawie zwróciła się akurat do pani?

– Tego nie wiem – rozłożyła ręce Iza. – Nie pytałam jej o to, jej mąż wspominał tylko, że umarła bez spowiedzi, chociaż jej chciała, ale to dla pana, jak rozumiem, nie jest żaden argument. A zresztą… czy to ważne? Liczy się skutek, a skutkiem jest to, że teraz już jest jej dobrze tam, gdzie jest. Tak mi powiedziała. Oczywiście nie uzurpuję sobie zasług w tej kwestii, bo moja pomoc była bardzo skromna i nieudolna, ale kto wie, co tak naprawdę liczy się po tamtej stronie?

– Ma pani rację, to nieistotne – zgodził się milioner. – Niemniej chciałbym zrozumieć, z jakiego powodu pani Józefina przyszła do mnie… akurat do mnie. Wiem, że ma to ścisły związek z panią, jednak, biorąc pod uwagę, że jestem dla pani osobą całkowicie postronną i obojętną, nie potrafię znaleźć żadnego rozsądnego klucza do tej zagadki.

– Ja też nie – zapewniła go spokojnie. – Ale czy klucz koniecznie musi być rozsądny? To jest inny porządek rzeczy niż ten, który zna pan z materialnego świata biznesu, gdzie wszystko opiera się na kalkulacji zysków i strat finansowych. Tutaj racjonalnie niczego nie wyjaśnimy, bo ta kwestia nie podlega prawom logiki, jaką znamy. Ja nie mam zielonego pojęcia, dlaczego pani Ziuta wybrała sobie właśnie mnie, nie wiem też, dlaczego tylko ona regularnie przekracza barierę świata fizycznego, przychodzi tu, ukazuje się i rozmawia z nami, a inni zmarli nigdy tego nie robią. To dla mnie taka sama zagadka jak dla pana. Natomiast to, że przyszła akurat do pana… cóż, pod tym względem nie jest pan wyjątkiem.

– To znaczy? – zdziwił się Krawczyk.

– Mam na myśli to, że pani Ziuta odwiedza nie tylko mnie, ale też niektóre osoby z mojego otoczenia. Ze mną od ponad roku właściwie już nie rozmawia, obiecała mi, że nie będzie więcej tego robić, i jak dotąd dotrzymuje słowa. Owszem, widuję ją jeszcze czasem, ale tylko z daleka, a najczęściej, jeśli przekazuje mi jakieś informacje, to robi to za pośrednictwem innych znajomych osób. W tym sensie, że przychodzi do nich i w jakiś sposób nawiązuje do mnie, przy czym sam dobór tych osób bywa dość zaskakujący. Tak jak w przypadku pana. Proszę mnie nie pytać, dlaczego ona to robi i dlaczego akurat tak. Może w ten sposób chce mi coś przekazać? Może jestem narzędziem w jej rękach? Nie wiem. Czuję jednak, że ona ma dobre zamiary, więc jeśli do czegoś jestem jej potrzebna, nie powinnam uchylać się od zadań, jakie przede mną stawia.

– A jednym z nich jest pomoc mnie – zauważył Krawczyk, mnąc w obu rękach krańce koca.

– Tak myślę – uśmiechnęła się. – I dlatego tu jestem, chociaż nadal nie wiem, w jaki sposób mogłabym panu pomóc. Pani Ziuta nie dała mi w tej sprawie żadnych wskazówek, a pan zadaje mi zbyt trudne pytania, na które po prostu nie znam odpowiedzi.

Pokiwał powoli głową, po raz kolejny zapatrując się w okno, za którym roztaczał się bajeczny widok na ogród. Pogoda była wspaniała, na niebie żadnej chmurki, jedynie ciemne sylwetki ptaków latających ponad drzewami, w których koronach, rozświetlonych barwami rozpoczynającej się jesieni, igrało południowe słońce. W sypialni na dłuższą chwilę zapanowała cisza.

– Ma pani rację – przyznał w końcu milioner. – Chyba niepotrzebnie dociekam przyczyn czegoś, co i tak przekracza moje możliwości postrzegania. To błędne koło, działanie całkowicie jałowe… aż się dziwię, że sam o tym nie pomyślałem. Od trzech tygodni dumam nad tym niemal bez przerwy, rozkładam rzecz na czynniki pierwsze, a problem tkwi w tym, że próbuję zrobić to za pomocą umysłu i logiki, podczas gdy te narzędzia są za słabe, a przez to nieskuteczne. Cóż, pani Izo… Pozostaje mi pogodzić się ze stanem rzeczy, bo odrzucić go niestety nie mogę i chyba nawet nie chcę.

Uśmiechnął się leciutko sam do siebie, nie odrywając oczu od bujających się na lekkim wietrze gałęzi pokrytych żółkniejącymi liśćmi.

– Niemniej musimy wypracować jakiś modus vivendi – podjął z zastanowieniem. – Powiedziała pani, że nie wie, jak mi pomóc, i że nie otrzymała w tej kwestii żadnych wskazówek. Ja z kolei dostałem od pani Józefiny radę, abym w kwestiach, których nie rozumiem, słuchał się pani, co razem wzięte sprawia, że tworzy nam się kolejne błędne koło.

– To prawda – westchnęła Iza.

– Jednak błędne koło to pojęcie z zakresu logiki, tymczasem tutaj, jak pani trafnie to ujęła, prawa logiki, jaką znamy, nie działają, więc nie mogą być traktowane jako punkt odniesienia. Dlatego proponuję, żebyśmy zostawili to tak, jak jest – podsumował, wreszcie odwracając wzrok od okna i przenosząc go na nią. – Bo być może moim lekarstwem jest właśnie to, co robimy do tej pory, czyli po prostu rozmowa.

– Też tak sądzę – zgodziła się bez wahania. – W sprawach duchowych nie ma lepszej terapii. De facto nawet modlitwa, której pan nie uznaje, jest rodzajem rozmowy.

– Być może – skrzywił się znowu Krawczyk. – Jeśli chodzi o mnie, zdecydowanie przedkładam interaktywną rozmowę z drugim człowiekiem nad jednostronny monolog z takim czy innym bóstwem.

– Tak, rozumiem to – zapewniła go szybko. – Pan wybaczy, niepotrzebnie znowu poruszyłam ten temat. Ma pan rację, potrzebny jest nam modus vivendi. Mentalnie należymy do zupełnie innych światów, więc nasz skrajnie niekompatybilny sposób postrzegania tworzy konflikt, który…

– Nie to miałem na myśli – przerwał jej. – Absolutnie nie to. Chciałbym, żeby pani mnie dobrze zrozumiała, pani Izo. Jeśli chodzi o mentalne postrzeganie świata, różnica między nami wprawdzie nieco utrudnia rozmowę, ale jednocześnie to właśnie ona nadaje jej sens. Nie potrzebowałbym pani, gdyby pani sposób myślenia pokrywał się z moim, czyż nie? Sądzę, że w takiej sytuacji dałbym sobie radę sam – uśmiechnął się lekko jednym kącikiem bladych ust. – A ponieważ to ja potrzebuję pani, a nie pani mnie, to ja, będąc petentem, muszę dostosować się do pani warunków. Tym bardziej że celem mojej rozmowy z panią jest poznanie pani punktu widzenia, nad którym następnie sam mogę wieść refleksję, przykładając do niej moje własne kryteria postrzegania. Dlatego po raz drugi proszę panią o szczerość i nieoszczędzanie mnie pod żadnym względem – zaznaczył z powagą. – Jeśli czuje pani potrzebę mówienia o modlitwach, wodach święconych i fruwających aniołkach, proszę to robić bez skrępowania, jakoś to zniosę. Oczywiście pod warunkiem, że nie będzie pani próbowała mnie nawracać.

– Nie będę – zapewniła go stanowczo. – Ani mi to w głowie.

– Dobrze. Proszę też wybaczyć mi kąśliwe uwagi na ten temat, nie potrafię się od nich powstrzymać, jednak to nie wpływa na moją gotowość do wysłuchania pani zdania w całości. Po prostu proszę je ignorować. Mówiąc o modus vivendi, miałem na myśli właśnie to. Szczerość, wzajemną tolerancję i niesprzeczanie się o drobiazgi, które nic nie wnoszą do meritum, ale które każde z nas może chcieć poruszyć bądź uwypuklić. Nie odbierajmy sobie do tego prawa, na tym przecież polega szczerość, czyż nie?

– Tak – szepnęła z przekonaniem. – Ma pan rację.

– Cieszę się, że w tym punkcie się zgadzamy – uśmiechnął się Krawczyk. – Zwłaszcza że pani również lubi mi dogryzać i krytykować moje działania, jak to było chociażby w przypadku Leokadii. Proszę pod tym względem w żaden sposób się nie ograniczać, tym bardziej że ja uwielbiam te pani urocze, bezpretensjonalne porywy idealizmu… Tak rzadko mam okazję porozmawiać z osobą, która potrafi to robić, że sprawia mi to niezwykłą przyjemność, powiedziałbym, że wręcz rodzaj perwersyjnej rozkoszy. Dlatego im częściej będzie pani mnie miażdżyć i deptać swoimi idealistycznymi nóżkami, tym większą wartość będzie miała dla mnie nasza rozmowa.

Iza przyjrzała mu się z niedowierzaniem.

– Dziwny pan jest – stwierdziła z przekąsem. – Ale oczywiście zgadzam się na te warunki. Ja też uważam, że skoro już mamy rozmawiać, rozmawiajmy w pełni szczerze, inaczej to nie ma sensu. O ile przyjaciele, z racji samej przyjaźni, mogą się wzajemnie oszczędzać, o tyle my nie tylko nie musimy tego robić, ale wręcz nie powinniśmy.

– Tak jest – zgodził się pogodnie, zerkając na zegar na ścianie i sięgając po pager. – Dokładnie to miałem na myśli, uznajmy więc, że ta rzecz jest ustalona, i zamknijmy listę spraw organizacyjnych. Jednak zanim przejdziemy do meritum, mianowicie do kwestii, którą wyjęła mi pani z ust na początku, pozwoli pani, że poproszę obsługę o przetransportowanie mnie do jadalni. Tam powinien czekać już na nas obiad, przy którym będziemy mogli kontynuować pogawędkę.

– Oczywiście – pokiwała głową, odruchowo sięgając po swoją torebkę.

Wezwana obsługa przybyła natychmiast, co znaczyło, że musiała w pełnej gotowości czekać gdzieś niedaleko. Znani już Izie mężczyzni w ciemnoszarych uniformach wprowadzili wózek inwalidzki, na którym ostrożnie usadzili chorego, zaś towarzysząca im pokojówka Gabriela skrupulatnie okryła mu nogi kocem i uprzejmym gestem wskazała Izie, by poszła za nią. Wkrótce wszyscy znaleźli się w zlokalizowanej na tym samym pierwszym piętrze przestronnej jadalni, której centrum zajmował olbrzymi dębowy stół nakryty już na dwie osoby. Krawczyk, którego wózek ustawiono przy jednym z nakryć, nakazał wyregulowanie wysokości i kąta nachylenia fotela w wygodnej pozycji, jednocześnie prosząc Izę o zajęcie miejsca przy drugim nakryciu przygotowanym po przeciwnej stronie stołu. Posłusznie wykonała to polecenie.

Nim zdążyła dobrze rozsiąść się na krześle i odwiesić na oparcie torebkę, na stół wjechały zakąski na zimno, sałatki i dymiące potrawy wniesione przez kilka kobiet w jednakowych szaro-białych sukienkach, pośród których znana jej była tylko starsza gospodyni. Przestrzeń stołu między nakryciami w kilkanaście sekund została zastawiona mnóstwem eleganckich salaterek, miseczek i półmisków z wyrafinowanymi daniami, przy czym, jak zauważyła Iza, na każdej z nich znajdowała się jedynie niewielka ilość jedzenia, tak jakby gospodarz celowo postawił nie na ilość, a na jakość i różnorodność.

– Proszę się częstować, pani Izabello – zachęcił ją uprzejmie. – Pani Alino, zechce pani obsłużyć mojego gościa.

Pani Alina, szczupła i wysoka brunetka pod pięćdziesiątkę, z surowym wyrazem twarzy i nosząca opuszczone na nos wielkie okulary w czarnej oprawie, posłusznie zwróciła się w stronę Izy, ta jednak natychmiast pokręciła głową na znak protestu.

– Nie, nie trzeba – zapewniła ją pośpiesznie, sięgając po pierwszy z brzegu półmisek z jakąś wymyślną potrawą mięsną w sosie. – Poradzę sobie sama.

Krawczyk uśmiechnął się lekko i dał kobiecie znak, by pozwoliła jej działać zgodnie z wolą, a za to zajęła się obsługą jego własnego talerza. Pani Alina pochyliła się więc nad nim i pewną ręką zsunęła mu na talerz kilka niewielkich pulpetów w jasnym sosie, odrobinę ryżu i duszone na parze brokuły pokrojone w wygodne kawałki.

– Dziękuję – skinął głową. – Spróbuję dzisiaj zjeść samodzielnie, ale gdybym potrzebował pomocy, wezwę panią, więc proszę być w pobliżu. Na razie mogą państwo odejść.

Obsługa natychmiast wycofała się w milczeniu, Krawczyk zaś, ułożywszy naprzeciw swojego talerza pager, aby w każdej chwili móc przywołać ich z powrotem, drżącą ręką sięgnął po widelec. Iza, nakładając sobie na talerz odrobinę smakowicie wyglądającej sałatki, przyglądała mu się spod oka, gotowa w każdej chwili do służenia mu pomocą.

– Jak pani widzi, moje menu jest dość ograniczone – zauważył, z trudem nadziewając na widelec jednego pulpeta, z którego sos, strząśnięty newralgicznym ruchem jego dłoni, ochlapał podłożoną pod talerz serwetkę. – Ale dla pani, nie znając pani gustu, zamówiłem wszystkiego po trochu. Smacznego, pani Izo.

Mówiąc to, pochylił się nad talerzem, by łatwiej było mu podnieść do ust porcję jedzenia, jednak udało mu się to tylko połowicznie, gdyż część pulpeta odłamała się i z powrotem opadła na talerz. Aby go nie deprymować, Iza udała, że nie zwraca na to uwagi.

– Dziękuję – uśmiechnęła się, kosztując sałatki. – Mmm… przepyszne. Wszystkie te dania wyglądają smakowicie, ale ja nie jadam obiadu tak wcześnie, więc pozwoli pan, że tylko skosztuję kilku z nich. O tej porze nie dam rady dużo zjeść.

Krawczyk ostrożnie przeżuł kęs mięsa i połknąwszy go, zabrał się za nabieranie na widelec odrobiny ryżu, która niestety w następnej sekundzie rozsypała się z powrotem na talerzu i wokół niego.

– Ależ naturalnie – odparł, cierpliwie podejmując drugą próbę. – Nie musimy zjeść z tego nawet połowy, więc proszę nakładać sobie tylko to, na co pani ma ochotę. Niestety ze względu na przyjmowane leki muszę pilnować stałych pór posiłków, a ponieważ nie jestem w stanie zjeść zbyt wiele naraz, taki obiad jak teraz powtarzam około godziny piętnastej. Na szczęście mogę jeść w miarę normalnie, w tym również pokarmy stałe, bo był czas, kiedy musiałem być odżywiany wyłącznie przez sondę i kroplówkę… no, ale mniejsza o to – skrzywił się, wkładając do ust porcję ryżu, co tym razem udało mu się o wiele lepiej niż wcześniej. – Oszczędzę pani tych nieprzyjemnych szczegółów, zwłaszcza że są niestotne.

Iza przyglądała się jego wysiłkom z dyskretną satysfakcją, znów mimowolnie wspominając błękitne oczy Magdaleny, na którą dziś czekały wreszcie dobre wieści.

– Ależ proszę mówić – zaprotestowała łagodnie. – Stan pana zdrowia bardzo mnie interesuje, a jego poprawa cieszy, zwłaszcza że sama widzę ogromną różnicę względem tego, jak czuł się pan trzy tygodnie temu. Bo nie podejrzewam, żeby wtedy mógł pan jeść tak jak dzisiaj, przy stole i w dodatku całkowicie samodzielnie.

– To prawda – zgodził się Krawczyk, ze skupieniem kontynuując jedzenie. – Przede wszystkim nie wytrzymałbym tak długo w pozycji siedzącej, chociaż dzisiaj też nie potrwa to dłużej niż kwadrans, zaraz po obiedzie będę musiał położyć się, żeby dać wytchnienie kręgosłupowi. Niestety jednym ze skutków tej choroby jest osłabienie kośćca, który staje się kruchy i podatny na złamania, nawet przy niewielkim wysiłku. Można powiedzieć, że rozsypuję się od środka, tak jakby rozpadało się rusztowanie, na którym wisi cała reszta… nieprzyjemna sprawa, może mi pani wierzyć.

– Wierzę – odparła smutno.

– Dlatego nie wolno mi nawet próbować stawać na nogi, to mogłoby się skończyć jakimś paskudnym złamaniem, z którego prawdopodobnie już bym nie wyszedł. Zdolności regeneracyjne mojego organizmu są obecnie mimimalne, żeby nie powiedzieć zerowe, w związku z czym kluczowa jest profilaktyka.

– No tak, to zrozumiałe.

– Niemniej ja nie potrafię leżeć w łóżku bez przerwy – zaznaczył, z trudem nadziewając na widelec kawałek brokuła i ostrożnie niosąc go do ust. – Staram się zachować w tym rozsądne proporcje, co i tak kończy się spędzaniem tam niemal całej doby, ale chociaż na jedną lub, w zależności od samopoczucia, nawet na dwie godziny w ciągu dnia muszę się stamtąd wyrwać. Każę się wtedy wieźć do ogrodu albo siedzę na słońcu na tarasie… niedługo bo niedługo, zważywszy że ani słońce, ani zbyt duży wysiłek nie są dla mnie wskazane, ale dzięki temu mam chociaż namiastkę życia. Kiedy budzę się rano, przynajmniej widzę przed sobą jakąś perspektywę… Druga moja odskocznia to osobiste nadzorowanie interesów, a trzecia rozmowy z panią.

– Miło mi, że znalazłam się na tak pozytywnej liście – uśmiechnęła się Iza, ze smakiem kosztując odrobiny kolejnej wyśmienitej sałatki.

– Od dawna pani na niej była – zapewnił ją Krawczyk, opuszczając drżącą dłoń z widelcem na blat i po raz kolejny zapatrując się w okno, za którym, podobnie jak z sypialni, widać było ogród. – Proszę mi wierzyć, że to nie zaczęło się ostatnio, rozmowa z panią od samego początku była dla mnie czystą przyjemnością, pociągała mnie i elektryzowała w wyjątkowy sposób. Dotąd wiązałem to głównie z osobą Leokadii, o którą zazwyczaj podpytywałem właśnie panią, jednak teraz jestem przekonany, że nie chodziło tylko o to. Nie… W pani jest coś więcej, pierwiastek czegoś, czego nie miała w sobie nawet Leokadia, a za co dziś, kiedy stoję nad grobem, zapłaciłbym wiele, wręcz, jak to się mówi, oddałbym duszę diabłu. Oczywiście gdybym miał duszę i gdyby istniał diabeł – zaznaczył pobłażliwie. – Niemniej pani naprawdę nosi w sobie coś, co przyciąga mnie jak magnes, nawet jeśli sam do końca tego nie rozumiem. Bo to nie jest tylko idealizm w czystej formie, chociaż on oczywiście też… to zdecydowanie jeszcze coś innego…

Zamilkł ze wzrokiem wbitym w błękit nieba za oknem. Iza również przerwała jedzenie i przyglądała mu się ponad stołem, mając teraz doskonałą okazję do poobserwowania go z bliska. Intensywne południowe światło padało mu na twarz, odbijając się w podkrążonych na sinawo oczach, których pożółkłe białka wydawały się matowe, jakby osnute mgłą, a powiększone źrenice niemal w całości przykrywały tęczówki o ciepłej, orzechowo-miodowej barwie. W czasach, kiedy cieszył się pełnym zdrowiem, oczy te, zabójczo lśniące w przystojnej twarzy, musiały robić niezwykłe wrażenie na kobietach, zwłaszcza w połączeniu z jego bajecznym majątkiem, jednak teraz, na tle chorobliwie bladej, ziemistej skóry, sprawiały wrażenie poszarzałych i wyblakłych.

– To niewątpliwie kwestia skojarzenia – stwierdził po dłuższej chwili milczenia, wciąż wpatrzony w okno. – Bo, jak już nieraz wspominałem, kojarzy mi się pani bardzo mocno z miejscem, w którym pani pracuje, jest pani, że tak to ujmę, ucieleśnieniem panującej tam atmosfery. Nie wiem, dlaczego akurat pani, a nie ktokolwiek inny z pracowników pana Michała… Może dlatego że przez tamtą przygodę z rozlaną kawą pani najbardziej rzuciła mi się w oczy? Nie… to chyba nie tylko to. Nie potrafię tego wytłumaczyć, nawet nie wiem, jak to nazwać, ale pani ma w sobie to „coś”, które przepełnia tamto miejsce, wisi tam w powietrzu. Po prostu w pani jest Anabella… czy też raczej Anabella to pani.

Iza zadrżała, czym prędzej nabierając na widelec porcję sałatki i podnosząc ją do ust. Sieć skojarzeń w ułamku sekundy rozbłysła jej w umyśle i zgasła, pozostawiając tylko dwa z nich – opowieść Magdaleny o ostatnim wieczorze spędzonym z mężem właśnie w Anabelli i cichy, wzruszony głos Majka. Ta kobieta… to jedyna kobieta, na której mi w życiu zależało… jedyna, którą kiedykolwiek kochałem… Pierwszy z tych wątków intrygował ją, drugi bolał aż do szpiku kości, zaś ich nagłe połączenie stworzyło w jej sercu niemal wybuchową mieszankę emocji. Z trudem przełknęła kęs jedzenia i odłożyła widelec na stół.

– Tak – pokiwał głową Krawczyk i nieśpiesznie przeniósł na nią wzrok. – To zresztą jakby część pani imienia… hmm, zauważyła pani? Anabella Izabella. Od razu przypomina mi się moja rozmowa z panem mecenasem o westalkach, którą nota bene prowadziliśmy właśnie w Anabelli i która dotyczyła między innymi pani. Bo pani w istocie jest kimś w rodzaju westalki, strażniczki tamtego miejsca… No, ale zostawmy to – zreflektował się, znów pochylając się nad talerzem i usiłując nabrać nieco ryżu na rozdygotany widelec. – Po raz kolejny zbaczam na manowce, a wcale tego nie chciałem. Sama pani widzi, jak pani na mnie działa, myśli płyną, jak chcą, i wydostają się na zewnątrz, zanim zdążę je zatrzymać.

Iza, która zdołała już nieco ochłonąć, siłą woli skupiła się na pierwszym wątku swych skojarzeń, odsuwając od siebie drugi, zbyt rozpraszający, by pozwalać sobie na rozmyślanie o nim w czasie rozmowy z milionerem. Starając się zachować spokojną minę, sięgnęła po kolejny półmisek, by nałożyć sobie na talerz odrobinę ziemniaków zapiekanych z warzywami i polanych jakimś apetycznie wyglądającym białym sosem.

– Chyba wiem, co pan ma na myśli, kiedy mówi pan o atmosferze Anabelli – odpowiedziała od niechcenia. – Ja też ją czuję, co prawda teraz może trochę się przyzwyczaiłam, ale rzeczywiście w tym miejscu jest coś nieuchwytnego i na swój sposób magicznego.

– Mhm – zgodził się Krawczyk, przeżuwając kawałek pulpeta, który po dwóch nieudanych próbach wreszcie udało mu się włożyć do ust.

– A magia, przyzna pan chyba, również wykracza poza sferę racjonalizmu – zauważyła przekornie. – Czy to panu nie przeszkadza?

Spojrzał na nią z zastanowieniem, znów usiłując nabrać porcję ryżu na widelec, jednak tym razem ręka zadrżała mu zbyt mocno i białe ziarna rozsypywały się tylko, nim zdążył unieść je ponad talerzem. Odłożył zatem widelec i sięgnąwszy po serwetkę, roztrzęsioną dłonią wytarł sobie usta.

– Czy może w czymś panu pomóc? – zapytała, widząc w jego gestach postępujące zmęczenie, jako że samodzielne jedzenie niewątpliwie kosztowało go mnóstwo wysiłku.

– Tak… gdyby pani była tak uprzejma i nalała mi trochę wody – odparł, regulując ustawienie fotela za pomocą elektronicznych przycisków na podłokietniku. – Będę bardzo wdzięczny.

– Oczywiście – poderwała się z miejsca.

Krawczyk ustawił sobie oparcie wózka w pozycji półleżącej i oparł się na nim z ulgą, czekając, aż Iza naleje mu wody do szklanki. Szybko jednak okazało się, że sam nie będzie w stanie utrzymać jej bez rozlewania, bowiem obecnie trzęsły mu się już nie tylko ręce, ale całe ciało, przez które przechodziły długie, pulsujące drgania. Iza patrzyła na to z niepokojem.

– Pomogę panu – zaoferowała się, schylając się nad nim z wodą i ostrożnie przytykając mu brzeg szklanki do ust. – Może podam panu też ten ryż? Niewiele pan zjadł…

Milioner łyknął trochę wody i pokręcił głową.

– Nie. Dziękuję pani, to mi wystarczy. Zaspokoiłem już pierwszy głód, a nie mogę zjeść za dużo za jednym razem, to za bardzo obciążyłoby mi żołądek. Kręgosłup zresztą też… dlatego wybaczy pani, że przyjmę taką niezbyt elegancką pozycję i będę leżał, podczas gdy pani będzie kontynuowała jedzenie. Nalegam – dodał, widząc jej niepewną minę. – Proszę tylko podać mi jeszcze dwa łyki wody i wracać do jedzenia, a ja odsapnę sobie minutę albo dwie.

– Dobrze – pokiwała głową, raz jeszcze przysuwając mu do ust szklankę z wodą.

Łyknąwszy z niej kolejną porcję płynu, mężczyzna podziękował, opadł na oparcie fotela i ułożył sobie głowę nieco na boku, dając jej po raz kolejny nalegający znak, by wracała do stołu. Posłusznie wykonała polecenie i zabrała się za jedzenie tego, co jeszcze zostało jej na talerzu. Jednocześnie monitorowała stan chorego, z ulgą obserwując, że w rozluźnionej pozycji drżenie jego mięśni powoli zaczęło słabnąć, co znaczyło, że musiało wynikać jedynie ze zbyt dużego wysiłku i zbyt długo utrzymywanej pozycji siedzącej. Zbyt długo – czyli jak dotąd zaledwie niewiele ponad kwadrans.

„Dzisiaj czuje się dużo lepiej, ale to nie zmienia faktu, że nadal jest bardzo chory i przykuty do łóżka” – pomyślała ze współczuciem, dojadając sałatkę i nalewając sobie do szklanki soku z czarnej porzeczki. – „Ciężko mu usiedzieć na wyprostowanym kręgosłupie nawet pół godziny, a o tym, żeby stanął na nogi, w ogóle nie ma mowy. I te mięśnie tak mu drżą… coś okropnego…”

– Proszę mi wybaczyć to milczenie, pani Izabello – odezwał się Krawczyk po kilku minutach ciszy, kiedy Iza zakończyła jedzenie i odłożywszy sztućce, wytarła sobie usta. – Musiałem odpocząć, a do tego nadal rozważam odpowiedź na pani pytanie. Pozwoli pani, że wrócę do niego na spokojnie, jak już położę się do łóżka. Czy może pani podać mi mój pager? Bo rozumiem, że pani skończyła już jeść?

– Tak, bardzo dziękuję – uśmiechnęła się, podnosząc się z krzesła i sięgając po odłożony między naczynia pager, który włożyła mu do drżącej ręki. – Proszę… Wszystko było przepyszne, bardzo mi smakowało.

– Cieszę się – odparł, naciskając jeden z guzików, na co niemal natychmiast drzwi do jadalni otworzyły się i weszła przez nie pani Alina w towarzystwie pokojówki Gabrieli i dwóch mężczyzn. – Ale teraz, zanim wrócimy do rozmowy, chciałbym poprosić panią o zerknięcie na próbkę wina francuskiego… bo wspominała pani, że je lubi, czyż nie?

– Tak – przyznała zdziwiona, dopiero teraz zauważając, że mężczyźni wnieśli do jadalni pokaźnych rozmiarów drewnianą skrzynkę wypełnioną butelkami z ciemnego szkła. – Ale ja dzisiaj…

– Wiem – przerwał jej spokojnie milioner, autorytarnym ruchem dłoni wskazując obu panom, by postawili skrzynkę na wolnej części stołu. – Pamiętam, co pani powiedziała, prowadzi pani samochód. Ja niestety również nie mogę pić alkoholu nawet w śladowej ilości, więc wspólna degustacja jest wykluczona, jednak mimo to chciałbym poznać pani opinię na temat tego trunku. Co prawda nie mam wielkiej nadziei, że kiedyś uda mi się wychylić z panią lampkę do obiadu lub kolacji, przy lekach, które biorę, jest to niemożliwe, a raczej marne szanse, żebym kiedykolwiek mógł się od tych leków uwolnić… Niemniej i tak zależy mi na tym, by poznać pani gusta.

– Jak pan sobie życzy – zgodziła się, z mimowolnym zaciekawieniem zerkając na skrzynkę, w której mieściło się kilkanaście butelek opatrzonych eleganckimi etykietami. – Co powinnam zrobić?

– Nic wielkiego. Proszę po prostu uczynić mi zaszczyt przyjęcia ode mnie tego wina jako drobnego, okazjonalnego podarunku.

– Ach! – szepnęła, natychmiast przenosząc na niego spłoszone spojrzenie.

– Tylko proszę mi nie odmawiać, pani Izabello – zastrzegł zmęczonym głosem. – Nigdy niczego nie chce pani ode mnie przyjąć, dlatego proszę mi pozwolić wyrazić moją wdzięczność chociaż tak. Bardzo mi na tym zależy. Degustację przeprowadzi pani sobie oczywiście w dogodnym miejscu i czasie, sama bądź w jakimś miłym towarzystwie, a ja będę miał satysfakcję, wyobrażając sobie, że tym skromnym podarkiem sprawiłem pani choć odrobinę przyjemności. Nie odmówi mi pani, prawda? – zerknął na nią, układając wygodniej głowę na oparciu wózka.

Mile zaskoczona tym gestem Iza uśmiechnęła się i pokręciła głową.

– Nie odmówię – zapewniła go, podchodząc do skrzynki i z zaciekawieniem sięgając po pierwszą butelkę z brzegu. – Skoro pan taki uprzejmy, to chętnie wybiorę sobie jakieś… najlepiej czerwonego burgunda, jeśli coś takiego tu jest.

Zerknęła na etykietę, która wskazywała, iż było to wino pochodzące z Langwedocji, marka z najwyższej półki, a wypisany na środku rocznik sprawił, że przez chwilę nie mogła uwierzyć własnym oczom. Wino miało ponad pięćdziesiąt lat! Nawet nie chciała sobie wyobrażać, ile musiało kosztować… Czym prędzej odłożyła butelkę na miejsce i sięgnęła po kolejną – tym razem trafiła na to, czego szukała, mianowicie na czerwony burgund, ów jednak był starszy od tamtego o kolejnych dwadzieścia lat! Dalsze butelki, reprezentujące wino z różnych regionów Francji, sytuowały się w podobnym przedziale wiekowym, a zapewne i cenowym, co sprawiało, że zawartość skrzynki sama w sobie stanowiła ogromny majątek. Aż strach było brać takie butelki do rąk, w obawie, by którejś nie upuścić!

Ostrożnie odłożyła ostatnią z nich do skrzynki i spojrzała z niepokojem na Krawczyka, który w międzyczasie dał znać pani Alinie, by podała mu szklankę wody, i przy jej pomocy sączył ją powoli, z wysiłkiem unosząc głowę.

– Nie, chyba jednak nie mogę tego przyjąć, proszę pana – powiedziała z zakłopotaniem. – To bardzo jakościowe i bardzo drogie wino… chyba najdroższe, jakie może być…

– Owszem – przyznał milioner, ruchem ręki odsuwając szklankę wraz z panią Aliną i opierając głowę na poduszce, którą właśnie podłożyła mu pokojówka. – Dziękuję, pani Gabrielo… To wino z najwyższej półki, całkiem niezłe roczniki, bo chyba oczywiste jest, że nie śmiałbym obrażać pani czymś gorszej jakości, czyż nie? Proszę się nie krępować, pani Izo – dodał łagodniej. – Zgodziła się pani przyjąć prezent, więc proszę nie zmieniać zdania i nie sprawiać mi przykrości, hmm? Przecież ja sam i tak tego nie wypiję.

Iza zawahała się, jednak widząc jego nalegającą, a jednocześnie zmęczoną minę, uznała, że w istocie nie wypadało się wycofywać.

– Dobrze – zgodziła się niepewnie, sięgając do skrzynki i wybierając z niej upatrzoną od początku butelkę. – W takim razie, skoro pan nalega, pozwolę sobie wziąć tego burgunda. To akurat moje ulubione wino. Bardzo panu dziękuję.

– Burgunda? – zdziwił się Krawczyk. – Pani źle mnie zrozumiała, pani Izo. Nie prosiłem, żeby pani wybrała sobie jedną butelkę. Wszystkie, które pani tu widzi, są dla pani.

– Jak to… wszystkie? – wystraszyła się Iza, natychmiast odkładając burgunda na miejsce i cofając się o krok.

– Nie będzie pani chyba sprzeczać się ze mną o taki drobiazg? – uśmiechnął się lekko, dając znać mężczyznom, by zabrali skrzynkę. – Specjalnie dla pani kazałem wybrać po jednej butelce z każdego rodzaju, oczywiście jeśli chodzi o półkę z winem francuskim. Panowie zaniosą to teraz na dół, a kiedy pani będzie odjeżdżała, zapakują pani do bagażnika. Pomoc w rozładowaniu niestety będzie pani musiała zapewnić sobie sama, jednak mam nadzieję, że to nie kłopot… Proszę bez dyskusji, pani Izabello – dodał surowszym tonem, widząc, że zamierza protestować. – To już rzecz załatwiona, nie traćmy czasu na negocjacje. Pani Alino, tymczasem proszę o przygotowanie mi łóżka i szklankę ciepłego naparu z rumianku do popicia leków – zwrócił się do obsługującej go kobiety. – Niech pielęgniarka położy mi je na szafce, nie chciałbym, żeby przeszkadzano mi podczas rozmowy z moim gościem.

– Tak jest – skinęła głową kobieta, kierując się wraz z pokojówką do drzwi, przez które właśnie obaj mężczyźni wynieśli skrzynkę z winem.

– Pan jest szalony – pokręciła głową Iza, kiedy znowu zostali sami. – Ja nie powinnam…

– Pani da spokój – machnął roztrzęsioną ręką mężczyzna, znużonym gestem zmieniając pozycję głowy na poduszce. – To przecież tylko wino. Gdybym podarował pani samochód albo helikopter, mogłaby pani negocjować, ale o taki drobiazg doprawdy nie ma co się kłócić.

Iza mimo woli prychnęła śmiechem.

– Przepraszam – powiedziała zmieszana. – Wyobraziłam sobie ten helikopter… Mam nadzieję, że nic takiego nie przyjdzie panu do głowy, zresztą z góry zapowiadam, że więcej żadnych prezentów od pana nie przyjmę. Ale za ten bardzo dziękuję – dodała lojalnie. – Uwielbiam francuskie wino, a tak jakościowego nie piłam jeszcze nigdy, nie ukrywam, że sprawia mi pan tym ogromną frajdę. Niepokoi mnie jednak cena tych butelek…

– Proszę o tym nie myśleć – skrzywił się milioner. – Jedyne, co udało mi się uzyskać w życiu, to trochę pieniędzy, więc jeśli w taki sposób mogę sprawić pani frajdę, to nie ma o czym mówić. Zwłaszcza że upadły moje plany dotyczące pana Romana – zaznaczył. – Tak czy inaczej życzę pani przyjemnej degustacji i jeśli o coś mogę prosić w zamian, to tylko o to, żeby, pijąc to wino, pomyślała pani o mnie nieco życzliwiej niż zwykle.

– Oczywiście – potaknęła ze zmieszaniem. – Będę je pić za pana zdrowie. Powoli, bo ja dużych ilości alkoholu nie piję, ale za każdym razem, kiedy go skosztuję, będę myślała o panu.

– Dziękuję – uśmiechnął się Krawczyk, przyciskając kolejny przycisk na pagerze. – Choć oczywiście nie chodziło mi o to, żeby panią przekupić. Trudno też mówić o darze serca, którego podobno nie mam… dlatego proszę potraktować to po prostu jako odruch wdzięczności z mojej strony. Nic poza tym.

– Dobrze. W takim razie dziękuję i… wie pan co? – spojrzała na niego z zastanowieniem. – Jedną z tych butelek odłożę z myślą o panu i zachowam ją, aż pan wyzdrowieje, a wtedy napijemy się z niej razem w formie toastu z okazji pana powrotu do zdrowia. Co pan na to?

– Bardzo chętnie – uśmiechnął się lekko. – Jeśli oczywiście uda mi się dożyć tego zaszczytu, w przeciwnym razie wychyli pani za mnie lampkę w ramach stypy.

Iza wzdrygnęła się.

– Niech pan tak nie mówi – upomniała go z wyrzutem. – Przecież…

Przerwało jej ponowne wejście męskiej obsługi, która, na krótki znak gospodarza, natychmiast przystąpiła do wyprowadzenia go na wózku inwalidzkim z jadalni i przetrasportowania do sypialni, gdzie czekało na niego świeżo pościelone łóżko. Zaproszona do towarzyszenia mu Iza posłusznie podążyła za obsługą, w międzyczasie dyskretnie wyciągając telefon, by, jako że u Krawczyka niepostrzeżenie spędziła już dwie i pół godziny, wysłać uspokajającego smsa do Majka, który w razie przedłużającego się spotkania prosił ją o choć symboliczny znak życia. Musiał być pod telefonem, bo niemal natychmiast potwierdził odbiór krótkim ok. Iza uśmiechnęła się czule do jego imienia na wyświetlaczu i ze spokojnym sumieniem schowała telefon do torebki, kierując się za pokojówką Gabrielą w stronę szeroko otwartych drzwi sypialni milionera.

***

– Do rzeczy, pani Izo – rzekł Krawczyk, kiedy obsługa, przeniósłszy go na łóżko, podała mu leki i okryła lekką puszystą kołdrą, a następnie wycofała się, pozostawiając ich samych. – Domyślam się, że nie dysponuje pani nieograniczoną ilością czasu, a ja, chociaż najchętniej potrzymałbym tu panią do wieczora, nie śmiem aż tak nadużywać pani uprzejmości. Wróćmy więc do naszej rozmowy, a w pierwszej kolejności do pytania, które zadała mi pani przy obiedzie.

– Dobrze – skinęła grzecznie głową Iza.

Ze względu na postępujące zmęczenie chory znajdował się teraz w pozycji całkowicie leżącej, wyciągnięty jak do snu, w związku z czym poprosił ją, by przysunęła krzesło bliżej łóżka i usiadła tuż obok, co wykonała bez chwili wahania. Widoczna teraz z bardzo bliskiej odległości jego blada twarz odcinała się niezdrowym, szarawo-żółtym odcieniem na śnieżnobiałej poduszce, jednak, jak zauważyła Iza, przyjęte leki już po kilku minutach znacząco zredukowały drżenie jego mięśni i ustabilizowały samopoczucie, choć nie mogły zaradzić efektom wyczerpania.

– Mówiła pani o magii panującej w Anabelli – podjął w zamyśleniu – i o tym, że wykracza ona poza sferę racjonalizmu. Zastanawiam się nad tym bardzo intensywnie od kilkunastu minut i muszę przyznać, że w pewnym sensie ma pani rację. Tego rodzaju klimatu, jaki wypełnia to miejsce, nie da się wytłumaczyć w kategoriach czysto pragmatycznych, związanych z wnętrzem, wystrojem sali i tak dalej, tym bardziej że wasze wnętrze nie wyróżnia się jakoś szczególnie na tle innych lokali na mieście. Hmm… a jak pani to postrzega? – zerknął na nią spod oka. – Skąd, pani zdaniem, bierze się fenomen Anabelli?

Tym razem Iza zastanowiła się, zapatrując się w przeciwległą ścianę, na której zegar wskazywał już godzinę dwunastą trzydzieści pięć.

– Nie wiem – odparła powoli. – Ale sądzę, że to ma związek z pozytywną energią, jaka zostało zaangażowana w powstanie tego lokalu. Mój szef włożył wiele uczucia w stworzenie go jako miejsca, w którym ludzie z założenia mieli się dobrze czuć, i myślę, że to mu się udało. Nieraz słyszę od klientów opinie, że to jest lokal z duszą, chociaż z drugiej strony, jak to kiedyś zauważyły moje koleżanki, ciąży nad nim rodzaj klątwy…

Urwała, sama poniekąd zdziwiona tym, co właśnie powiedziała, jednak myśl ta, sformułowana na kanwie wielokrotnych żartobliwych uwag Klaudii i Wiktorii, uderzyła ją teraz z całą mocą. Anabella! Klątwa nieszczęśliwej, niespełnionej miłości… Czy jednak o takich rzeczach mogła rozmawiać z Krawczykiem? Tego tematu nie odważyłaby się poruszyć chyba nawet z Majkiem.

– Klątwy? – podchwycił milioner, nie odrywając oczu od jej twarzy. – W jakim sensie?

– Nie, nieważne – wycofała się szybko, zmieszana. – To tylko takie gadanie, hipoteza, a po części żarty. To zresztą nie dotyczy klientów, tylko nas, pracowników firmy, i wcale nie działa w stu procentach, więc w ogóle bym nie brała tego pod uwagę. Tak mi się jakoś powiedziało… nieważne, naprawdę.

– Hipoteza klątwy – powtórzył powoli wyraźnie zaciekawiony Krawczyk. – Hmm… chętnie bym ją poznał. Proszę mi o niej opowiedzieć, pani Izabello.

– To naprawdę nic takiego – pokręciła głową, żałując, że wypowiedziała tę myśl na głos. – W ogóle klątwa to nie jest dobre słowo, zdecydowanie za mocne, nie chciałam uderzać w takie dramatyczne tony. Chodzi mi tylko o to, że w naszym zespole, jak na razie, życie osobiste pracowników układa się jakoś tak… nieszczególnie. Ale przecież nie o tym mieliśmy rozmawiać – dodała wymijająco. – To zresztą tylko zbieg okoliczności, pana takie rzeczy nie interesują, co najwyżej mnie pan wyśmieje, a ja…

– Przeciwnie, bardzo mnie interesują – zaprzeczył żywo Krawczyk, a jego sino podkrążone oczy błysnęły gorączkowo. – I absolutnie pani nie wyśmieję. Proszę, pani Izo, chcę poznać tę hipotezę.

Pokręciła głową z niechęcią. Mężczyzna nie odrywał od niej nalegającego wzroku.

– Proszę – powtórzył z naciskiem. – Zależy mi na tym. Od razu powiem, że zazwyczaj nie wchodzę w takie tematy i gdyby to dotyczyło czegokolwiek innego niż Anabelli, pewnie rzeczywiście bym panią wyśmiał. Ale w tym jednym przypadku… to mnie po prostu ciekawi, nie mówiąc już o tym, że jest dla mnie kolejną próbką pani sposobu myślenia i postrzegania, który coraz bardziej mnie fascynuje. Rozumiem, że nie chce pani wypowiadać się, zwłaszcza przede mną, na temat osobistego życia pani kolegów – zaznaczył, widząc jej wahanie – ale obiecuję, że zachowam te informacje dla siebie, do niczego nie będę ich wykorzystywał. Nie muszę zresztą znać szczegółów, interesuje mnie tylko wspomniana przez panią koncepcja klątwy, nawet jeśli, jak pani mówi, jest to za mocne słowo.

– Za mocne – podchwyciła stanowczo.

– Tak, ale ja patrzę na to z jeszcze innej strony. Zgodzi się pani, że klątwa, podobnie jak magia, to pojęcia typowo idealistyczne, które nie mają nic wspólnego z racjonalizmem, więc dla mnie są całkowicie obce. A mimo to intrygują mnie, bo… powiedzmy, że, jeśli chodzi o Anabellę, a właściwie tylko i wyłącznie o Anabellę… to w pewnym sensie obydwa dotyczą mnie osobiście. I to bez wględu na to, czy rozumiemy je podobnie czy zupełnie inaczej – zaznaczył w zamyśleniu. – Bo raczej podejrzewam to drugie.

Iza zerknęła na niego spod oka.

– Hmm… tak – ciągnął milioner, przymykając oczy, a jego głos stracił już teraz całkowicie swój zmanierowany ton. – Bez względu na to, jak je rozumiemy, dobrała pani idealne słowa. Magia i klątwa, właśnie one i oba jednocześnie. Śmiałbym się z tego, gdybym sam ich nie doświadczył, i proszę mi wierzyć, że to nie dotyczy tylko mojej porażki w umowie biznesowej z panem Michałem czy przegranej sprawy Leokadii. Nie… to są drobiazgi… ja przegrałem tam o wiele, wiele więcej…

Zamilkł, a Iza poczuła, że serce bije jej mocniej. Znów wspomniała delikatną, anielską twarz Magdaleny i jej słowa. Miałam wrażenie, że trafiłam do jakiejś zaczarowanej krainy, gdzie żyje się alternatywnym życiem… Czy jej mąż, z którym wówczas przeżyła w Anabelli tak niezapomniane, symboliczne chwile, a który dziś leżał na łóżku blady i bezsilny, złożony ciężką chorobą, również je pamiętał? Czy nawiązywał właśnie do nich?

– Bo widzi pani… – ciągnął cichym, zmęczonym głosem Krawczyk, nie otwierając oczu. – To, co pani powiedziała na początku… to, że w każdym z nas jest jakiś procent idealizmu, nawet we mnie… tak, to prawda. Prawda. Ja to w sobie zakopałem, zagrzebałem na zawsze i wolałbym nie odgrzebywać, ale kiedy pani jest przy mnie i kojarzy mi się pani z tamtym miejscem… Tak, pani Izo. Będę szczery na tyle, na ile tylko mogę. Ja tylko udawałem, że nie wiem, skąd bierze się moja słabość do pani. Wiem to doskonale. Ona płynie z tego samego źródła, z którego brała się moja słabość do Leokadii, wprawdzie w innym wymiarze, ale jednak… Przy czym tamto było tylko namiastką, protezą, a raczej szansą na protezę, która, dziś wiem to na pewno, nie dałaby mi szczęścia, wręcz byłaby trucizną. Za to pani… z panią jest inaczej. Pani jest nie tylko skojarzeniem, pani jest lekarstwem, a lekarstwo, jeśli ma leczyć skutecznie, nie zawsze jest słodkie i łatwe do przełknięcia.

Iza słuchała, nie przerywając mu, niemal bojąc się oddychać, czuła bowiem, że oto dzisiejsza rozmowa wkracza w decydującą fazę, która w jakiś sposób dotyczyła nie tylko Krawczyka, ale i jej osobiście. Lekarstwo… sanitariuszka dusz… Czy to nie było kolejne potwierdzenie jej życiowego powołania?

– Ciężko mi to przychodzi, ale staram się być szczery – mówił dalej milioner, zaciskając powieki, tak mocno, że skóra w kącikach oczu ściągnęła mu się w głębokie bruzdy. – Ta szczerość to koszt, jaki muszę zapłacić za moje lekarstwo, zdaję sobie z tego sprawę. Ale gdyby pani wiedziała, jak ja przy pani walczę sam ze sobą… a z drugiej strony jestem szczęśliwy… hmm, tak, szczęśliwy… że pani tu jest i że mogę porozmawiać z panią na takie tematy. Jeszcze do niedawna ich nie lubiłem, uciekałem od nich, ale może to dlatego, że nie miałem obok siebie nikogo, z kim mógłbym je poruszyć?… No, ale zostawmy to – otworzył nagle oczy i spojrzał na nią przenikliwym wzrokiem. – Chcę poznać hipotezę klątwy, pani Izo. Przysięgam na mój honor, że to zostanie między nami.

Poruszona jego szczerym tonem Iza pokiwała powoli głową.

– Dobrze – zgodziła się. – Chociaż raczej pana rozczaruję, bo to naprawdę nic takiego.

– Nie szkodzi, i tak mnie to ciekawi. Niech więc pani mi powie, w jakim sensie życie osobiste osób związanych z Anabellą układa się, jak to pani ujęła, nieszczególnie?

– Miałam na myśli to, że nikt z naszego zespołu, będąc zatrudnionym w Anabelli, nie stworzył jeszcze szczęśliwego i trwałego związku uczuciowego – odparła z zastanowieniem, sama na bieżąco układając sobie tę myśl w głowie. – Ale naprawdę proszę nie przywiązywać do tego wielkiej wagi, to tylko taka refleksja, która przyszła mi do głowy dopiero teraz. Nic ważnego ani wiążącego, jednak przy obecnym stanie osobowym to się sprawdza. Moje koleżanki już dawno zauważyły, że w zespole nie udają się żadne wsobne związki, a ja…

– Wsobne? – zdziwił się Krawczyk, znów przymykając oczy. – To znaczy?

– To znaczy takie wewnątrz zespołu – wyjaśniła mu spokojnie. – Między pracownikami. To jest prawda, bo, o ile mi wiadomo, w historii Anabelli jeszcze nigdy nie zdarzyło się, żeby tego rodzaju związek, nawet jeśli zaistniał, utrzymał się na stałe. A ja teraz uświadomiłam sobie coś więcej, a mianowicie to, że nikt z nas w ogóle nie ma szczęścia w tych sprawach. Owszem, dziewczyny mają jakichś tam partnerów, ale ciągle ich zmieniają, żadna z nich jak dotąd nie wyszła jeszcze za mąż… To znaczy nie, przepraszam, jedna wyszła – zastrzegła, przypominając sobie Basię. – Ale kiedy to się stało, odeszła z firmy, więc nadal nie mamy na stanie żadnej mężatki. Wyjątkiem jest nasza starsza kucharka, tylko że ona jest z innego pokolenia, tuż przed emeryturą, zresztą od dawna jest wdową. Panowie z naszej ekipy tak samo. Wszyscy co do jednego pozostają w stanie kawalerskim, raczej bez większych widoków na zmianę w tym względzie. Zresztą nawet nie wiem, czy by tego chcieli.

– Hmm – uśmiechnął się z rozbawieniem milioner, nie otwierając oczu. – To chyba nie jest jakieś wielkie nieszczęście, prawda?

– Absolutnie nie jest – zapewniła go pogodnie. – Chodzi mi tylko o zagęszczenie tego rodzaju przypadków, statystyczne prawdopodobieństwo w kilkunastoosobowym zespole, które u nas przekracza pod tym względem wszelkie normy. Oczywiście zespół jest młody, więc to się na pewno niedługo zmieni – zaznaczyła. – Ale tak mi jakoś przyszło na myśl… W każdym razie tylko tyle rozumiałam pod szumnym słowem klątwa – uśmiechnęła się nieco drętwo. – Czyli, jak pan widzi, nic wielkiego. Mówiłam, że pana rozczaruję. Po prostu mocno przesadziłam ze słownictwem.

– Hmm – mruknął znowu Krawczyk i na kilkanaście długich sekund w sypialni zapadła idealna cisza przerywana jedynie odległym świergoleniem ptaków za oknem.

„Nie powinnam rozmawiać z nim o takich rzeczach” – pomyślała Iza, wpatrując się w jego twarz z zapadniętymi oczodołami, które, gdy przymknął powieki, wydawały się puste, niczym dwie sine dziury w czaszce. – „Tym bardziej że to prawda. Klątwa Anabellinomen omen… że też wcześniej na to nie wpadłam! Niby głupie, ale jednak coś w tym jest. Bo czy to przypadek, że nikomu, kto u nas pracuje, nie układa się w tych sprawach? Tom, Ola, Wika… Antek i Karola… Lidia… Zuzce też nie wróżę szczęścia, jeśli chodzi o Łukasza… no i ja, nie mówiąc już o Majku, od którego wszystko się zaczęło! Wszyscy po kolei zaliczamy same wpadki i porażki, to jest statystycznie prawie niemożliwe…”

– Wcale pani nie przesadziła – odezwał się cichym, jakby z trudem wyduszonym z siebie głosem Krawczyk. – I dziękuję, że mi pani o tym powiedziała, bo… Wie pani, co przed chwilą przyszło mi do głowy? – dokończył szeptem, uchylając powieki i patrząc na nią dziwnym wzrokiem. – Że to wszystko, o czym rozmawiamy, nawet jeśli pozornie jest przypadkowe i absurdalne, ma głęboki sens i cel. Musi je mieć, pani Izabello, inaczej cała ta przygoda byłaby tylko stratą mojego czasu i nerwów, a w moim przypadku czas i nerwy są towarem na wagę złota. Chcę wierzyć, że to nie jest ślepa uliczka, chociaż są chwile, że wygrywa zdrowy rozsądek i wtedy… Wstyd się przyznać, ale ostatnio nie lubię, kiedy on wygrywa, bo za nim idzie tylko pustka i zwątpienie. A ja wolę wierzyć w cuda i metafizykę, dlatego że dają nadzieję… taką szaloną ale bardzo konstruktywną nadzieję, która dzięki pani w ostatnich tygodniach nabrała dla mnie realnego kształtu. Wiem, że to ułuda, wiem, że jestem śmieszny, ale chyba już nie umiem z tego zrezygnować.

Iza uśmiechnęła się leciutko i pokiwała głową z aprobatą.

– Niemniej zostawmy już to – podjął, układając głowę na poduszce i po raz kolejny przymykając oczy. – Przemyślę to, co pani mi powiedziała, na spokojnie, bo proszę mi wierzyć, że dla mnie to wcale nie jest bez znaczenia. Co prawda nie jestem członkiem państwa ekipy, ale z Anabellą mam, jak sądzę, większy związek niż niejedna z osób tam zatrudnionych, a zwornikiem i kluczem w tej skomplikowanej relacji jest pani.

– Ja?

– Mhm. Nie wiem, w jaki sposób to działa, ale jestem o tym przekonany i w tym względzie przyznaję, że racjonalizm nie ma tu nic do rzeczy. Niemniej zostawmy to na razie, jak powiedziałem… muszę to rozważyć w samotności. Teraz chciałbym jeszcze wrócić do tej drugiej sprawy, o której pani wspomniała na początku – dodał spokojniej. – Mianowicie do rzeczy, które, jak to pani ujęła, są najważniejsze w życiu i o które warto walczyć.

– Aha, dobrze – pokiwała głową, zadowolona, że odpuścił temat Anabelli, który jej samej wciąż krążył po głowie i obciążał serce niczym wielki głaz.

– Oczywiście wiadomo, że każdy będzie definiował to inaczej – ciągnął Krawczyk. – Jednak chciałbym usłyszeć pani interpretację i porozmawiać o tym jak racjonalista z idealistą. Co dla pani jest najważniejsze w życiu, pani Izo? Tylko tak szczerze.

Iza uśmiechnęła się delikatnie. Ileż razy w przeszłości myślała o tej kwestii! Nie musiała się nawet nad tym zastanawiać, wystarczyło podzielić się wnioskami.

– Dla mnie? – odparła spokojnie. – Myślę, że dokładnie to samo co dla pana i dla każdego innego człowieka na świecie, bo chociaż różnimy się w szczegółach, ogólny kierunek jest zawsze taki sam, wpisany w naszą ludzką naturę. Najważniejsze w życiu jest to, co nadaje mu sens i obietnicę spełnienia, a w dalszej perspektywie szczęście.

– No tak – zgodził się Krawczyk. – Pogoń za szczęściem, spełnieniem… zgoda. Ale to są pojęcia bardzo ogólne, a ja pytam, co konkretnie jest dla pani tym szczęściem i spełnieniem, sensem w życiu czy jak to tam pani chce nazwać.

– Najważniejsze dla mnie jest czuć się potrzebną i użyteczną – odpowiedziała bez wahania. – Zwłaszcza dla ludzi, których kocham, choć nie tylko.

– O – uśmiechnął się z satysfakcją, uchylając powiekę i zerkając na nią. – I to jest odpowiedź, jakiej się spodziewałem. Odpowiedź godna idealistki. Czy może pani ją rozwinąć?

– Mogę, oczywiście. Akurat nad tym nie muszę długo myśleć, bo już dawno doszłam do wniosków, które moje życie jak dotąd weryfikuje pozytywnie i które są właściwie jedynym stałym punktem w moim myśleniu o przyszłości. Chcę być potrzebna ludziom – oznajmiła stanowczo tonem wyuczonej lekcji. – Chcę im pomagać, na ile potrafię, zwłaszcza w tych sferach, które są trudno dostępne, a których pan na przykład nie lubi… w sferach duchowo-emocjonalnych. Wydaje mi się, że to jest moja życiowa rola, odnajduję się w tym i czerpię z tego prawdziwą radość. Bo nic nie sprawia mi większej radości ani satysfakcji niż świadomość, że dzięki mnie ktoś poczuł się lepiej i że jest choć odrobinę szczęśliwszy. Zwłaszcza ktoś, kogo sama kocham – zaznaczyła ze wzruszonym uśmiechem. – Moja rodzina, przyjaciele… ale nie tylko. Nawet taki ktoś jak pan.

– Naprawdę? Nawet ja? – uśmiechnął się z rozbawieniem Krawczyk.

– Aha – potwierdziła pogodnie. – Nawet pan. Może pan wierzyć lub nie, ale kiedy słyszę, że jestem panu potrzebna, robi mi się ciepło na sercu i nie potrafiłabym odmówić panu takiego drobiazgu jak rozmowa. Zwłaszcza że to jest coś, w czym naprawdę czuję się jak ryba w wodzie, bo ja też lubię trudne rozmowy. Może niekoniecznie biznesowe – uśmiechnęła się – ale, jak pan sam to przyznał, te duchowo-filozoficzne nieraz są trudniejsze od biznesowych i ja się z tym zgadzam. To jest moje powołanie, nie mam co do tego wątpliwości. Służyć sobą ludziom, którzy mnie potrzebują, a jeśli chodzi o tych, których kocham, każdego dnia w szczególny sposób walczyć o ich spokój i szczęście. Bo jeśli moi ukochani są spokojni i szczęśliwi, to ja też jestem spokojna i szczęśliwa – zaznaczyła, wspominając skuloną na jej kolanach sylwetkę szlochającego Majka, a potem jego rozjaśnioną, uśmiechniętą twarz na wczorajszym obiedzie. – To jest sprzężenie zwrotne, którego nie da się porównać z niczym innym i które dla mnie jest synonimem sensu życia.

– Hmm – mruknął Krawczyk. – Rozumiem. Czyli dla pani nadrzędną wartością jest poczucie dobrze spełnionego obowiązku w duchu altruizmu. To chwalebne – skrzywił się lekko – ale co z osobistym szczęściem? Chce mi pani powiedzieć, że czerpie je pani z działań altruistycznych?

– Owszem – uśmiechnęła się, niewzruszona jego pobłażliwą miną. – Choć nie tylko, bo w tym altruizmie jest też spora doza egoizmu. Bycie potrzebną komuś, na kim mi zależy, to czysta przyjemność czyli, mówiąc pana językiem, korzyść. A skoro czerpię z tego korzyść, to znaczy, że ta inwestycja jest dla mnie opłacalna.

– Mhm, pojąłem – skinął głową, wyraźnie rozbawiony. – Dziękuję, że tłumaczy mi to pani na „mój język” czyli język cyborgów bez sumienia, jak była pani łaskawa to ująć… nie ukrywam, że bardzo mi się to określenie spodobało. Ale ja mam na myśli konkrety, pani Izabello. Skoro już jesteśmy przy opłacalności inwestycji, proszę o naświetlenie mi tego od strony materialnej. Ja wiem, że bycie potrzebną ludziom to piękny cel, ale przecież z czegoś też trzeba żyć, prawda? Może dla idealisty takie drobiazgi jak zabezpieczenie finansowe nie stanowią celu nadrzędnego, jednak w codziennym życiu nie są całkiem bez znaczenia. Zwłaszcza gdy myśli się o założeniu rodziny, a to w pani wieku jest przecież naturalne.

– Tak, oczywiście – skinęła głową. – Praca jest wartością, która również daje satysfakcję, a zabezpieczenie finansowe to bardzo ważna rzecz, o którą osobiście staram się dbać. Uczciwe wynagrodzenie za dobrze wykonaną pracę uważam za podstawowe prawo i obowiązek obu stron, pracownika i pracodawcy, brzydzę się natomiast oszustwami, przekupstwami i wszelkiego rodzaju nieuczciwością. Dlatego nie stawiam tego na pierwszym miejscu, bo dla mnie służba ludziom jest stokroć ważniejsza niż zysk finansowy. Tym chyba różnimy się najbardziej – dodała z przekąsem. – Bo ja wolę zarobić mniej, za to uczciwie i w otoczeniu ludzi, których lubię i cenię, niż napchać sobie kieszenie pieniędzmi, z których nie będę mogła czuć się zadowolona.

– Mhm – uśmiechnął się Krawczyk. – I dlatego woli pani pracować w Anabelli niż u mnie.

– Tak jest – zgodziła się spokojnie.

– Rozumiem. Niemniej pani jest kobietą, a kobieta ma zazwyczaj nieco inne priorytety niż mężczyzna. Od niego w naturalny sposób oczekuje się, że będzie utrzymywał rodzinę, zapewniał jej byt, podczas gdy kobieta ma dbać o tak zwane ciepło domowego ogniska. Mówię tu oczywiście o podejściu stereotypowym, choć nie ukrywam, że sam również jestem… czy może raczej byłem, bo teraz to już bez znaczenia… jego zwolennikiem. Porozmawiajmy chwilę na ten temat, pani Izo. Mam na myśli tradycyjny model małżeństwa i rodziny. Jestem ciekaw, jak pani się na to zapatruje.

– Generalnie jestem za – odparła bez wahania. – I w tym względzie zgadzam się z panem, chociaż myślę, że gdybyśmy weszli w szczegóły, okazałoby się, że tam nasze punkty widzenia znacznie się różnią.

– Więc wejdźmy w te szczegóły – poprosił uprzejmie, podciągając się nieco do góry, by przyjąć pozycję półsiedzącą, i układając głowę wyżej na poduszkach. – Bardzo mnie interesuje pani zdanie.

– Jak pan sobie życzy. W moim przekonaniu naturalne role społeczne powinny być zachowane, ale jednak powinna istnieć między nimi zdrowa równowaga. Uważam, że o ile mężczyzna rzeczywiście powinien poczuwać się do zapewnienia finansowego zabezpieczenia rodziny, o tyle nie powinno się składać tego zadania wyłącznie na jego barki, tak jak dbałości o, jak pan to nazwał, ciepło domowego ogniska nie można powierzać wyłącznie kobiecie. Podobnie jeśli chodzi o kwestię wychowania dzieci, bo w tym procesie muszą uczestniczyć oboje. Ogólnie jestem za modelem wzajemnej pomocy i wsparcia na każdym planie, czyli, jak powiedziałam, zachowania równowagi.

– Mówi pani o wsparciu – podchwycił czujnie milioner, a jego zapadłe oczy błysnęły gorączkowym blaskiem. – Czy, w pani przekonaniu, mężczyzna, który zapewnia rodzinie bezpieczeństwo finansowe, a przez to umożliwia kobiecie spokojne życie i dowolne rozwijanie swoich pasji, zasługuje na jej bezwarunkowe wsparcie?

W pamięci Izy natychmiast odżyła historia opowiedziana jej przez Magdalenę i jej znaczące w tym kontekście słowa. Wydaje mi się, że znienawidził mnie za to, że nie chciałam się do niego dostosować. Sądził, że zawsze będę stać przy nim murem, cokolwiek by się nie działo… Może i miał rację, może żona zawsze powinna stać przy mężu… jednak ja nie umiałam zrezygnować ze swoich zasad. Serce znów zabiło jej mocniej. Czyżby Krawczyk próbował nawiązać do własnej historii?

– Wsparcie oczywiście tak, ale nie bezwarunkowe – odpowiedziała spokojnym, neutralnym tonem. – Bo warunkiem jest, jak podkreśliłam, zachowanie równowagi.

– Nie bezwarunkowe? – powtórzył ironicznie Krawczyk, a jego dłonie ułożone na kołdrze nagle znów zaczęły mocno drżeć. – Nawet jeśli on bierze na siebie cały ciężar zapewnienia jej dobrobytu i wypruwa z siebie przysłowiowe flaki, żeby dać jej wszystko?

– To zależy, co rozumie się pod słowem wszystko – zaznaczyła. – Bo jeśli tylko pieniądze i wysoki komfort życia w sensie materialnym, to jest to zdecydowanie za mało.

Krawczyk aż podskoczył na posłaniu.

– Za mało! – prychnął z oburzeniem, jakiego Iza chyba jeszcze nigdy u niego nie widziała. – I to jest właśnie to! Kobiety! Wam zawsze jest za mało!

– Niech pan się uspokoi – zaniepokoiła się, widząc, że twarz mu czerwienieje, a dłonie drżą coraz mocniej. – Nie to miałam na myśli…

– A niby co?! – huknął ze zniecierpliwieniem, podciągając się jeszcze wyżej, niemal do pozycji siedzącej, a w jego oczach błysnęły groźne iskry. – Proszę się nie wycofywać, doskonale pani to ujęła! I to sama z siebie, bez żadnej podpowiedzi! Za mało… ha! To jest właśnie wasze hasło! Idealistki! Ciekaw jestem tylko, do czego doszłaby taka idealistka, gdyby nie miała co do garnka włożyć!

– Poradziłaby sobie – zapewniła go z godnością Iza. – Jeśli ma się dwie ręce i trochę oleju w głowie, zawsze da się przeżyć. Ja też mam za sobą czas biedy z nędzą, kiedy nie miałyśmy z siostrą co do garnka włożyć, a jakoś dałyśmy sobie radę. I nawet w najgorszych chwilach nie zrezygnowałyśmy ze swoich ideałów, bo bez względu na to, co pan o tym myśli, pieniądze nie są w życiu najważniejsze.

– Nie są najważniejsze – sapnął z poirytowaniem Krawczyk. – Oczywiście. Znam tę śpiewkę na pamięć, wszystkie idealistki są takie same. Głowa w chmurach, piękne słowa, ale jak przyjdzie co do czego, to jednak im za mało! Jak nie tego, to tamtego, ale zawsze za mało. Za ma-ło!

Iza przypomniała sobie kolejne słowa Magdaleny. Zarzucił mi, że to, co stało się poprzedniego wieczoru, to był pewnie jakiś mój podstęp i próba perwersyjnego odarcia go z pieniędzy. To mnie tak strasznie zabolało, Iza

– Tak, czasem za mało – przyznała chłodno. – Albo i za dużo. Za dużo pieniędzy, ale za mało ciepła, uwagi, szacunku…

Krawczyk znów podskoczył jak oparzony.

– Szacunku! – niemal krzyknął, aż wyprostowała się na krześle zaniepokojona, po czym nagle opadł z powrotem na poduszki, jakby w jednej chwili uszło z niego całe powietrze, i ukrył twarz w roztrzęsionych dłoniach.

Iza przyglądała mu się z mieszaniną niepokoju, współczucia i mimowolnego zafascynowania, bowiem w przeszłości, nawet kiedy rozmawiał z nią o Lodzi, nigdy nie widziała u niego aż tak żywej manifestacji emocji.

– Tak, szacunku – powtórzyła spokojnie lecz stanowczo, wspominając słowa upojonego alkoholem Majka z rozmowy w noc jej urodzin. – Bo szacunek jest nawet ważniejszy od miłości, a na pewno jest dla niej podstawą. I oczywiście musi występować po obu stronach.

Krawczyk powoli odjął ręce od twarzy, która odzyskała już poprzedni, bladożółtawy kolor, i popatrzył na nią martwym wzrokiem.

– Nieważne – odparł cichym, zrezygnowanym tonem. – To już bez znaczenia. Proszę mi wybaczyć, pani Izo, że tak się uniosłem, nie powinienem był. Jestem na etapie walki o życie, której zgodnie z prognozami medycyny raczej nie wygram, więc tym bardziej nie powinienem tracić sił i nerwów na rzeczy bez zna-cze-nia – wyskandował przez zęby. – Niemniej nadal chcę poznać pani zdanie. Może to jest masochizm i głupota, ale mniejsza o to. Niech pani mówi dalej.

– O czym mam mówić? – spojrzała na niego zdezorientowana.

– O tym szacunku. Proszę mi wytłumaczyć, co idealiści rozumieją przez to słowo.

– Wydaje mi się, że to samo co wszyscy, zgodnie z definicją słownikową. Szacunek czyli uznanie wartości drugiego człowieka, jego poglądów i jego zdania na dany temat. Myślę też, że jest to uznanie jego prawa do słabości i do popełniania błędów. Nie sądzę, żeby rozumienie tego słowa przez idealistów i racjonalistów jakoś szczególnie się różniło.

– W porządku – pokiwał głową, znów przymykając powieki, które od obiadu notorycznie opadały mu ze zmęczenia. – Tyle że słowa to tylko słowa, a życie je weryfikuje. Na przykład w biznesie nie ma czegoś takiego jak prawo do popełniania błędów, a ten, kto je popełnia, traci nie tylko szacunek, ale i majątek.

– Owszem, ale ja nie mówiłam o biznesie – zaznaczyła Iza. – Mówiłam o szacunku między dwojgiem ludzi, wyszliśmy przecież od modelu małżeństwa i rodziny.

– To prawda. Niemniej moja uwaga nie jest przypadkowa, bo chciałem panią zapytać o coś, co jest z tym związane. Mianowicie o bezinteresowność. Czy pani uważa, że w relacjach między ludźmi istnieje coś takiego jak działanie całkowicie bezinteresowne?

– Tak, oczywiście – odparła z przekonaniem. – Pan w to wątpi?

– Sam nie wiem – pokręcił głową na poduszce, nie otwierając oczu. – Do niedawna zdecydowanie w to wątpiłem, ale dzisiaj już nie jestem tego taki pewien. Ja w ogóle już niczego nie jestem pewien, pani Izo… Pozwoli pani, że zadam jedno pytanie, tylko proszę, żeby to pozostało stricte między nami, bez żadnych wyjątków, dobrze?

– Dobrze – szepnęła zaintrygowana.

– Nie będę wdawał się w szczegóły, bo są nieistotne, chcę tylko naszkicować pewną sytuację i zapytać, co pani by zrobiła, gdyby się w niej znalazła. Nie sądziłem, że jeszcze kiedykolwiek będę poruszał takie tematy, ale przyzwyczaiłem się już, że przy pani wszystkie moje dawne zasady i postanowienia biorą w łeb, więc niech tak będzie. Zwłaszcza że prawdopodobnie zostało mi już niewiele czasu i za kilka miesięcy stanę się jedynie pożywką dla robaków, a wtedy będzie już na późno na wszelkie rozmowy o idealizmie. Ale ad rem. Proszę sobie wyobrazić, że ma pani męża, którego rzekomo pani kocha… bo idealiści wierzą w takie bzdury jak romantyczna miłość, czyż nie? – uśmiechnął się gorzko. – Wierzyć w coś, co nie istnieje, to w końcu ich specjalność, a pani jest godną reprezentantką tego gatunku, co udowodniła pani chociażby przy okazji Leokadii i pana mecenasa.

– Pff – odetchnęła z poirytowaniem Iza, jednak opanowała się i widząc, że uchylił kontrolnie powiekę, dała mu znak, aby kontynuował.

– Proszę mi wybaczyć to nawiązanie, widzę, że nadal jest pani na to wrażliwa – ciągnął milioner, znów zamykając oczy. – Ja natomiast nie dam się nawrócić w tym względzie, więc uszanujmy to wzajemnie zgodnie z naszym modus vivendi. A zatem, wracając do tematu, niech pani sobie wyobrazi, że ma pani męża, za którego wyszła pani z niby-miłości, ale który niestety z biegiem czasu okazuje się wielkim rozczarowaniem. Nie spełnia pani oczekiwań, zmienia się w… jak to było?… w cyborga bez sumienia – uśmiechnął się pobłażliwie. – Jest arogancki, nie ma szacunku do pani zdania, zdradza panią, z kim popadnie… i tak dalej, proszę sobie dopowiedzieć, co tam pani uważa za stosowne, żeby wyobrazić sobie wszelkie możliwe wykroczenia przeciwko pani idealistycznym wyobrażeniom o tym, jaki powinien być mężczyzna. Co pani robi w takiej sytuacji?

Iza pokręciła głową.

– Nie wiem. Nigdy w takiej nie byłam i trudno mi ją sobie wyobrazić. Ale na pewno bardzo bym cierpiała, gdyby tak się potoczyło moje życie.

– Nie pytam panią, co pani by czuła, tylko co pani by zrobiła – sprostował Krawczyk, zaciskając powieki. – Nie interesują mnie opisy uczuć, doskonale się domyślam, że cierpiałaby pani w swoim zdeptanym idealizmie, a męża znienawidziłaby do szpiku kości… to dla mnie oczywiste. Interesuje mnie tylko i wyłącznie działanie, jakie pani by podjęła w takiej sytuacji. Proszę mi odpowiedzieć. Co pani by zrobiła?

Iza przyglądała się jego stężałej w surowej, zaciętej minie twarzy i roztrzęsionym dłoniom, teraz już niemal w stu procentach pewna, że nawiązywał do własnej historii, ona zaś, choć obiecała mu szczerość, ze względu na zaufanie Madi nie mogła dać po sobie poznać, że ją znała. Musiała odpowiadać tak, jakby o niczym nie wiedziała, po prostu zgodnie z własnym sumieniem.

– Jeśli traktowałby mnie w taki sposób, jak pan opisuje, pewnie bym od niego odeszła – odparła smutno. – Byłoby to dla mnie życiową porażką, ale sądzę, że nie miałabym innego wyjścia. Bo po co mielibyśmy dalej się męczyć w swoim towarzystwie?

Pokiwał głową z miną wyrażającą ponurą satysfakcję.

– Czyli rozwód?

– Prawdopodobnie… Nie wiem, nigdy nie byłam w takiej sytuacji. Dużo zależy od tego, czy mielibyśmy dzieci, dla których dobra…

– Nie, nie, bez dzieci – przerwał jej żywo. – Powiedzmy, że w tej kwestii nie było przeszkód, ale mąż rozczarował panią, zanim zdążyliście je mieć. Wtedy dużo łatwiej jest odejść, czyż nie?

– Na pewno – zgodziła się ostrożnie, starając się opanować bicie serca i mętlik w głowie.

– Oczywiście na odpowiednich warunkach finansowych – uśmiechnął się krzywo jednym ze swoich zjadliwych półuśmieszków, których od początku u niego nie znosiła. – Tak, żeby na koniec coś z tego chybionego małżeństwa mieć, odzyskać stracony czas i nerwy przynajmniej w postaci środków do życia na odpowiednim poziomie i móc zacząć od nowa w poczuciu sprawiedliwości. Dobrze mówię, pani Izabello?

Ton jego głosu zabrzmiał prowokująco, wróciła w nim w całej okazałości dawna zmanierowana nuta. Iza pokręciła głową.

– Nie wiem – odparła niepewnie. – Zadaje mi pan zbyt trudne pytania. Wszystko zależy od okoliczności, bo jeżeli, załóżmy, majątek byłby czynnikiem bardzo spornym, podejrzewam, że raczej bym o niego nie walczyła. Wolałabym mieć spokój.

– Nie walczyłaby pani – pokiwał głową. – No dobrze. Ale gdyby nie trzeba było walczyć? Gdyby on się pani prawnie należał, a mąż nie miałby nic przeciwko temu? Czy zrzekłaby się pani dobrowolnie tego, co by się pani w takiej sytuacji należało?

Uśmiechnęła się smutno.

– Myślę, że nie. Chyba że…

– Chyba że? – podchwycił w napięciu, otwierając oczy i przyglądając się jej świdrującym wzrokiem. – No… niech pani dokończy, pani Izo.

– Chyba że z jakiegoś powodu czułabym niechęć do tego majątku. Na przykład gdybym wiedziała, że był zdobyty nieuczciwie, albo gdybym uznała, że to przez niego rozpadło się moje małżeństwo. Wtedy nie chciałabym ani złotówki.

Oczy Krawczyka błysnęły gniewnie, jednak opanował się.

– Dlaczego? – wzruszył ramionami. – Mówi się, że pieniądze nie śmierdzą, a dzięki nim mogłaby pani łatwiej zbudować nowe życie.

– Być może, ale wtedy straciłabym szacunek do samej siebie.

– Bo? – uśmiechnął się ironicznie.

– Bo miałabym poczucie, że zdradziłam swoje ideały.

Drgnął, ale nie odpowiedział, przyglądał jej się tylko z mieszaniną niedowierzania i poirytowania, a jego mina powoli poważniała. Iza też milczała, patrząc na niego odważnie choć z nieprzyjemnym poczuciem nieczystego sumienia. Jeśli jednak miała być wobec kogoś lojalna, zdecydowanie na lojalność bardziej zasługiwała Magdalena, co do tego nie miała wątpliwości. Mimo to nie czuła się komfortowo pod przenikliwym spojrzeniem zapadłych, podkrążonych na sino oczu milionera.

– Doprawdy? – odezwał się ów w końcu, krzywiąc z niesmakiem usta. – Taka z pani rasowa idealistka? A odejście od męża nie byłoby dla pani zdradą ideałów?

– Byłoby – zgodziła się. – Zwłaszcza gdybym naprawdę go kochała. Wtedy zdecydowałabym się na takie rozwiązanie tylko w ostateczności.

– W ostateczności – powtórzył kpiąco, wygładzając roztrzęsioną dłonią fałdę kołdry. – Ostateczność to pojęcie bardzo względne, pani Izabello. A co do tego, że kochałaby go pani, to proszę sobie darować… Chyba sama pani widzi sprzeczność w tym, co pani mówi. Jeśli się kogoś naprawdę kocha, to się go nie porzuca. Nieprawdaż? Czy nie tak właśnie rozumują idealiści?

Gorzka nuta w tonie jego głosu poruszyła Izę.

– Nie – odparła łagodnie. – To nie ma ze sobą nic wspólnego. Czasem właśnie trzeba odejść, żeby nie narzucać siebie komuś, kto nie jest z nami szczęśliwy. Jeśli się kogoś kocha i widzi się, że on się z nami męczy, oddaje mu się wolność.

Krawczyk zagryzł wargi, ujmując w obie dłonie fałdy kołdry i zaciskając je w pięści.

– Bzdura – wycedził przez zęby. – Proszę nie opowiadać mi bajek, za stary na to jestem. Mówiłem, że chodzi o męża zdrajcę, nieczułego cyborga bez sumienia, takiego kogoś jak ja. Mnie przecież łatwo byłoby pani znienawidzić… czyż nie?

– Nie wiem – wzruszyła ramionami. – Zacznijmy od tego, że ja w ogóle nie wyszłabym za mąż za kogoś takiego jak pan. No, ale pomijając to… Gdybym kochała męża, ale on by mnie nie kochał, co udowadniałby mi notorycznymi zdradami, oziębłością i tak dalej, zdecydowanie wolałabym oddać mu wolność, niż dalej obciążać go swoim towarzystwem.

Pokręcił głową stanowczo.

– Bzdura – powtórzył twardym tonem. – Znienawidziłaby go pani, proszę mi wierzyć, i tylko z tego powodu odeszłaby pani od niego. Pani jest jeszcze młoda i naiwna, ale przyjdzie czas, kiedy sama pani to zrozumie. I wtedy zdziwi się pani, do jakiego stopnia życie potrafi zweryfikować ten wasz cały przeklęty idealizm… a zwłaszcza te wasze żałosne bajania o miłości do grobowej deski.

– To nie są żałosne bajania – zapewniła go spokojnie. – Pan może w to nie wierzy, ale są na świecie ludzie, którzy potrafią przez całe życie kochać jedną osobę. Znam kilku takich osobiście, w tym staruszka, który wprawdzie już nie żyje, ale który przez ponad pięćdziesiąt lat pozostał wierny swojej zmarłej w młodości żonie, bo po jej śmierci nie umiał już pokochać nikogo innego.

– Akurat – skrzywił się milioner. – Romantyczne bajeczki dla egzaltowanych nastolatek. Po pierwsze tego w żaden sposób nie da się zweryfikować, a po drugie zmarłych łatwo wyidealizować, dużo gorzej znosić wady żywych. Nie, pani Izo, nie ma czegoś takiego jak dozgonna miłość – oznajmił twardo. – Przejściowa namiętność owszem, to rzeczywiście daje przyjemność, której nie da się porównać z niczym innym… jednak po latach doświadczeń zapewniam panią, że finał i tak zawsze jest ten sam. Obojętność albo nienawiść. Tylko te dwie opcje do wyboru.

– Nieprawda – szepnęła, kręcąc głową.

– Prawda – zapewnił ją pobłażliwie. – Kiedyś sama się pani o tym przekona i post factum przyzna mi pani rację. Ja też w pani wieku byłem na tyle głupi, że wierzyłem w bajki, ale życie skutecznie oduczyło mnie pustych sentymentów. W tych sprawach jest jak w biznesie, nie ma miejsca na błędy. Kto popełnia błąd, ten wypada z gry.

W jego głosie znów zabrzmiała gorycz, którą wrażliwa dusza Izy odczytała w lot jak znajomy szyfr.

– Czasami tak – przyznała ostrożnie. – Ale w przeciwieństwie do biznesu tutaj nie ma jednoznacznych reguł. Zresztą nawet w biznesie nic nie jest ostatecznie przesądzone, przegrany może w każdej chwili wrócić do gry.

Krawczyk skrzywił się kwaśno.

– Zależy, jak bardzo jest przegrany – zauważył z przekąsem. – Jeśli jest kompletnym bankrutem, to raczej trudno o cud. Ale dobrze, zostawmy już to – machnął niecierpliwie ręką. – Dowiedziałem się, czego chciałem się dowiedzieć, i możemy zamknąć ten niewygodny dla nas obojga temat. Ani ja pani nie przekonam do swoich racji, ani pani mnie, więc chyba nie ma sensu dalej tego ciągnąć.

– Jak pan sobie życzy – zgodziła się bez oporu Iza, mimo woli znów zerkając na jego roztrzęsione dłonie i wymiętą, bladą twarz. – Zwłaszcza że pan jest już bardzo zmęczony. Siedzę u pana już pełne trzy godziny i wydaje mi się, że powoli powinniśmy kończyć tę rozmowę. Dzisiaj jest pan w naprawdę dobrej formie, co bardzo mnie cieszy, więc tym bardziej nie chciałabym, żeby się panu pogorszyło.

Krawczyk pokiwał w roztargnieniu głową, jakby nadal nad czymś myślał.

– Tak… muszę odpocząć – przyznał znużonym głosem. – Niestety znowu czuję spadek sił, więc będę musiał się przespać. A potem znowu obiad, dwie łyżki ryżu, łyk rumianku, leki… tak wygląda moje nędzne życie. W każdym razie dziękuję, pani Izo. Mam nadzieję, że mogę liczyć na pani kolejną wizytę? – otworzył z trudem oczy. – Za trzy tygodnie?

– Dobrze – odparła z zawahaniem, w duchu zadowolona, że rozmowa zeszła na neutralny grunt. – Tylko nie mogę obiecać panu poniedziałku, bo w tym tygodniu zaczynam już zajęcia i pewnie codziennie rano będę mieć wykłady. Za to w niedzielę za trzy tygodnie jak najbardziej.

– Jak pani pasuje. Mnie jest absolutnie wszystko jedno, może być weekend za trzy tygodnie, a choćby i za cztery… Po naszej dzisiejszej rozmowie mam o czym myśleć, więc czas minie mi bardzo szybko. Bylebym miał pewność, że pani znowu do mnie przyjedzie.

– Przyjadę – zapewniła go. – Dam znać smsem, kiedy dokładnie, ale obiecuję, że to będzie gdzieś w drugiej połowie października.

– Znakomicie – uśmiechnął się blado milioner. – Dziękuję pani. I proszę wybaczyć te dziwne tematy, które dzisiaj poruszałem, zwłaszcza ten ostatni. Nie czuję się z tym komfortowo, ale i tak nie żałuję… Nie, nie żałuję ani jednej sekundy tej rozmowy – dodał stanowczo, znów przymykając oczy. – A teraz wybaczy pani, ale muszę postarać się zasnąć, czuję, że zaczyna kręcić mi się w głowie. Czy zechciałaby pani położyć mi tu pod ręką mój pager? – ruchem palca wskazał na miejsce na prześcieradle tuż obok swojej dłoni, na co Iza natychmiast wykonała polecenie. – Dziękuję. Bardzo proszę przy wyjściu powiedzieć pani Gabrieli, żeby nie przeszkadzano mi aż do za kwadrans piętnasta, dobrze? W razie gdybym źle się czuł, wezwę ich, ale bez wezwania mają tu nie wchodzić.

– Oczywiście – pokiwała głową. – Wszystko jej przekażę.

– Znakomicie. W takim razie jeszcze raz dziękuję za rozmowę i czekam na sygnał od pani.

– Tak jest, odezwę się mniej więcej w połowie października, wtedy będę już wiedziała, jaki mam plan na uczelni. Ja też dziękuję panu za rozmowę, za pyszny obiad… no i za to wspaniałe wino.

– Cała przyjemność po mojej stronie. Pani poda mi rękę, dobrze? – wyciągnął po omacku drżącą dłoń, którą Iza posłusznie ujęła w swoją, on zaś uścisnął ją kurczowo. – Do zobaczenia, pani Izabello, i proszę… niech pani nie myśli o mnie źle. Nawet jeśli jestem cyborgiem bez sumienia, po którym sentymenty spływają jak po kaczce, na tym jednym mimo wszystko mi zależy. Na tym, żeby nie miała pani o mnie najgorszego zdania.

– Nie mam – zapewniła go łagodnie, z najwyższą ostrożnością wycofując dłoń. – Wcześniej miałam, ale proszę mi wierzyć, że po naszych rozmowach moje zdanie o panu powoli się zmienia. Oczywiście na lepsze – podkreśliła, na co oblicze mężczyzny rozjaśniło jej bladym uśmiechem, choć nie miał już sił, by otworzyć oczy. – A teraz niech pan odpoczywa i zdrowieje. Będę o panu myśleć i trzymać za pana kciuki, obiecuję. Do widzenia, panie Sebastianie.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *