Anabella – Rozdział LXIII

Anabella – Rozdział LXIII

Wesołe gaworzenie małego Edzia napełniało kuchnię radosną atmosferą, którą Iza chłonęła jak gąbka, upajając się myślą, że jeszcze w tym roku podobny dziecięcy szczebiot wypełni jej rodzinny dom w Korytkowie. Chłopczyk kilka dni wcześniej skończył pół roku, umiał już sam siedzieć, a do tego nie zamykała mu się buzia, z której płynęły melodyjne, wielokrotnie powtarzane ciągi sylab, jakby dziecko bawiło się własnym głosem.

– Wymawia je na razie bez zrozumienia – tłumaczyła Izie Lodzia, wkładając kolejną łyżeczkę kaszki bananowej w umorusaną buzię synka, który siedział na środku kuchni w krzesełku do karmienia. – Mamama, dadada, bababa… Jak pierwszy raz tak zagaworzył, to myślałam, że słyszę to słynne upragnione mama, ale pediatra wyjaśniła mi, że to nie jest jeszcze świadome. Prawda, panie kierowniku? – uśmiechnęła się do chłopca. – Na razie tylko tak sobie powtarzamy i ćwiczymy nasz donośny głosik, tak?

– Dadada! – zakrzyknął mały Edzio, obdarzając matkę uroczym, bezzębnym uśmiechem, aż packa kaszki wypadła mu na śliniaczek.

Urzeczona tą zabawną sceną Iza roześmiała się, na co chłopczyk natychmiast spoważniał i zerknął na nią podejrzliwie.

– Jeszcze mi nie ufa – zauważyła rozbawiona, sięgając po przygotowany na blacie ręcznik papierowy i pomagając Lodzi obetrzeć kaszkę rozpryskaną na krzesełku. – Nie chciał pójść do mnie na ręce, a teraz patrzy spod byka i jeszcze ani razu dziś się do mnie nie uśmiechnął. No cóż, dawno u was nie byłam, więc znowu mnie zapomniał…

– Musimy to nadrobić – podchwyciła Lodzia. – Co byś powiedziała na wznowienie naszych lekcji francuskiego? Ja bardzo bym chciała, zwłaszcza że w kwietniu znowu przyjadą nasi Belgowie. Mają być w Polsce piętnastego, już kupili bilety. Victor pewnie zdążył ci to przekablować? – mrugnęła do niej znad miseczki z kaszką.

– Zdążył – przyznała spokojnie Iza. – Mówił, że będzie też Tosia… i chyba nawet Lucas?

– Chyba tak – zgodziła się Lodzia, celując łyżeczką do buzi Edzia, który widocznie nie chciał już jeść, gdyż z całej siły zacisnął wargi i odwrócił główkę na bok. – Ale to jeszcze nie jest pewne, Ania ma nam dać znać do połowy marca… No, Edi, proszę… jeszcze tylko kilka łyżeczek… Nie? Na pewno? No dobrze, to w takim razie pokaż mi się… wycieramy buzię!

– Bababa! – zaszczebiotał mały Edzio, pozwalając wytrzeć sobie buzię i radośnie uderzając obydwiema rączkami o blat krzesełka do karmienia. – Dadadada!

Iza patrzyła na niego zachwycona, podziwiając jego śliczną dziecięcą buzię z ciemnymi oczkami, które lśniły tym samym hipnotyzującym blaskiem co oczy jego ojca, a także urocze tłuściutkie rączki i kłębiące mu się na główce delikatne fale puszystych jasnych włosów.

– A kto to się tak wymądrza? – zaśmiała się Lodzia, odpinając szelki, którymi był zabezpieczony, i wyciągając go z krzesełka. – Chodź, skarbie, napijesz się soczku, a potem pójdziemy poprzeszkadzać trochę tatusiowi i wujkowi. Już za długo siedzą sobie we dwóch w salonie i mają święty spokój. To niedopuszczalne, prawda?

– Babababa! – odpowiedział radośnie chłopczyk.

Po napojeniu synka rozcieńczonym sokiem owocowym Lodzia zaniosła go do salonu, gdzie od ponad godziny siedzieli zatopieni w męskiej rozmowie Pablo i Majk. Na widok dziewczyn wchodzących do nich z dzieckiem, obaj odruchowo podnieśli się z foteli, w których rozmawiali, popijając wodę mineralną.

– Zająć się nim, kochanie? – zapytał Pablo, podchodząc do Lodzi i wyciągając ręce do synka, który z radosnym dadada! przechylił się w jego stronę i pozwolił mu się wziąć na ręce. – No chodź, gagatku… Najadłeś się? No to teraz pogadamy sobie jak mężczyźni!

– Właśnie, Ed, przed nami kolejne szkolenie z serii Będę komandosem – zapowiedział wesoło Majk, zwracając się do Edzia, który na jego widok zaniósł się radosnym śmiechem. – No co, mały frajerze? Czy ja powiedziałem coś śmiesznego?

Chłopczyk roześmiał się jeszcze głośniej, prezentując wszem i wobec swoje bezzębne dziąsełka i ponad ramieniem ojca wyciągnął rączkę w stronę Majka.

– Blablabla! – zawołał, komicznie wysuwając i na powrót chowając swój mały języczek. – Blablablablabla!

Na ten widok wszyscy zebrani gruchnęli śmiechem.

– Jak widzisz, przyjacielu, mój syn wysoko ceni sobie twoje słowo – zauważył wesoło Pablo, wolną ręką klepiąc po ramieniu rozbawionego Majka. – Wujaszek Bla-Bla-Bla! I co? Masz coś jeszcze do powiedzenia, cwaniaku?

Majk nie odrywał oczu od śmiejącego się do niego Edzia, który nadal, choć teraz już bezgłośnie, wysuwał i chował język, strojąc przy tym przekomiczne minki. Iza i Lodzia również zaśmiewały się, patrząc na tę scenę.

– Edek, ty mały łapserdaku! – pokręcił głową Majk, żartobliwie grożąc chłopczykowi palcem, na co ten zapiszczał radośnie i ze śmiechu aż zachłysnął się powietrzem. – Będziesz mi się tu nabijał z wujka? Czekaj, ja ci zaraz dam szkołę! Za karę będzie kolejna hardkorowa lekcja latania! Chodź no do mnie!

Wyciągnął ręce, na co Edzio natychmiast wychylił się w jego stronę i chętnie dał się przejąć z objęć ojca. Majk podniósł go do góry na wyciągniętych ramionach i ruszył z nim biegiem wokół stołu, udając przechylający się na różne strony samolot. Na ten widok Lodzia przestała się śmiać i pokręciła głową ze sceptyczną miną.

– On dopiero co jadł – zauważyła, zerkając znacząco na Pabla.

– Co zrobić, kochanie? – odparł ów półgłosem, z trudem tłumiąc śmiech. – Frajer sam się o to prosi. Zaraz będzie miał swoją hardkorową lekcję latania…

– I uwaga, zniżanie! – wołał Majk, wywijając Edziem na wszystkie strony, na co ten zaśmiewał się w głos i piszczał z radości. – Podchodzimy do lądowania… uwaga… nie, jednak zmiana planów! Touch-and-go! A teraz znowu w górę! I hooop!… i jeszcze raz!

„Wariat!” – pomyślała rozbawiona Iza, przyglądając się z sympatią szalejącemu po pokoju duetowi. – „I jak tu się dziwić, że dzieciaki tak go kochają?”

W tym momencie, w wyniku kolejnego skomplikowanego piruetu, Edziowi nagle zrobiło się niedobrze i nim Majk zdążył się zorientować, rękaw jego beżowej koszuli z grubej flaneli został ozdobiony pokaźną porcją kaszki bananowej wymieszanej z sokiem owocowym. Na ten widok Lodzia pokiwała tylko głową z miną wyrażającą odwieczne „a nie mówiłam?”, zaś Majk znieruchomiał, trzymając nieco oszołomionego Edzia na wyciągniętych przed siebie ramionach.

– O żesz ty! – zawołał groźnie, ruchem głowy wskazując na swój rękaw. – Co to ma znaczyć, mały łajdaczyno?!

– Bingo! – zaśmiał się Pablo. – W starciu Edward kontra Wujek Bla-Bla-Bla punkt dla Edwarda! Ile to już będzie w klasyfikacji generalnej, Majk? Siedem czy osiem do zera?

– Coś koło tego – przyznał wesoło Majk, oddając mu Edzia i pozwalając Lodzi wytrzeć sobie kaszkę z rękawa. – Wybacz, gwiazdeczko, zapomniałem, że mój pilot jest świeżo po jedzeniu… A ty nie gap się tak, Edek, masz u mnie przechlapane! – dodał, żartobliwie grożąc palcem chłopcu, który na ten widok znów roześmiał się w głos. – Jaka była umowa? Zapomniałeś? Chyba jasno tłumaczyłem, że nie rzygamy na wujka Majka!

– Dadadada! – odpowiedział mu radośnie Edzio.

Rozbawiona Iza, zaśmiewając się z tej komicznej sceny, pobiegła do kuchni po ręcznik papierowy i rzuciła się do pomocy Lodzi, zbierając resztki wyplutej kaszki z podłogi i oparcia jednego z foteli. Tymczasem Majk zdjął z siebie koszulę, pod którą z racji wciąż panujących na dworze mrozów miał biały t-shirt z długim rękawem, i spokojnym gestem odłożył ją na oparcie krzesła.

– Dam ci na zmianę jakiś mój sweter albo bluzę – zaproponował mu Pablo.

– Nie trzeba – pokręcił głową Majk, ukradkiem zerkając na Izę zajętą czyszczeniem podłokietnika fotela, na który skapnęło trochę kaszki. – Mam w firmie ze dwie zapasowe koszule, przebiorę się na miejscu, a tę upiorę sobie w domu. To tylko dwie marne plamki, nie ma się czym przejmować.

Choć pochylona nad fotelem Iza, jako że długie włosy opadały jej na twarz, nie mogła widzieć owego śledzącego ją spojrzenia, szóstym zmysłem wyczuła dziwne, nie wiadomo skąd bijące ciepło… Instynktownie podniosła głowę w poszukiwaniu jego źródła, jednak nie znalazła go, Majk bowiem zdążył odwrócić oczy i znów wesoło zagadnął coś do Edzia, który, bezpiecznie usadowiony w ramionach Pabla, pocierał teraz piąstkami coraz bardziej śpiące oczka.

– Edi jest zmęczony – zauważyła Lodzia, odkładając ręcznik papierowy na stół i przejmując chłopca z rąk męża. – Chodź, kochanie, napijemy się jeszcze trochę mleczka… Pablo, ja pójdę z Izą uśpić go w sypialni, a wy poczekajcie tu z Majkiem, zaraz zjemy sobie te ciasteczka z truskawkami. Co, bandziorku? To długo nie potrwa… Wstawiłbyś już wodę na herbatę?

– Tak jest, perełko – skinął głową Pablo, posłusznie przekazując jej dziecko. – Dżinn jest zawsze na twoje rozkazy.

***

W sypialni panował głęboki półmrok, bowiem jedynym źródłem światła była słaba nocna lampka, którą Lodzia dodatkowo nakryła pieluszką tetrową, by Edziowi łatwiej było zasnąć. Ponieważ połowa jego posiłku wylądowała na koszuli Majka, Lodzia dokarmiła go mlekiem z piersi, przy której zmęczone niemowlę zasnęło tak mocno, że po kilku minutach udało się przełożyć je ostrożnie w objęcia Izy. Dziewczyna czekała na tę chwilę przez całe popołudnie, bowiem dziecko, które po długiej przerwie nie rozpoznawało już jej twarzy, nie chciało pójść do niej na ręce, mimo że stoicko tolerowało jej obecność.

– Śpi głęboko – szepnęła z zachwytem, wpatrzona w uśpioną twarzyczkę niemowlęcia. – Jest taki cieplutki i tak ślicznie pachnie…

– O tak, to jedyny zapach w swoim rodzaju – przyznała Lodzia, delikatnie gładząc opuszkiem palca maleńką, zwiniętą w piąstkę dłoń synka. – Mój aniołek… Wiesz? Czasami, jak tak na niego patrzę, nie mogę uwierzyć, że jest z nami dopiero od pół roku. Mam wrażenie, jakby był od zawsze.

– To musi być cudowne uczucie – uśmiechnęła się ze wzruszeniem Iza. – Zwłaszcza że takiego szkraba po prostu nie da się nie uwielbiać…

Urwała nagle, przypominając sobie zaciętą twarz Agnieszki i jej niechętny, niemal pogardliwy ton, który zawsze przybierała, mówiąc o swym niebawem mającym się urodzić dziecku. Lodzia również pomyślała o tym samym.

– A powiedz mi, Iza, ta twoja przyjaciółka z podstawówki jeszcze nie urodziła, prawda? – zagadnęła ostrożnie. – Pablo wspominał, że na razie sprawa jeszcze stoi…

– Nie urodziła – pokręciła głową. – Chociaż to już kwestia paru dni. Dzisiaj jest dwudziesty drugi lutego, a Aga miała termin na siedemnastego, czyli to się może zdarzyć dosłownie w każdej chwili. Mela ma do mnie zadzwonić, kiedy już będzie po wszystkim, ale na razie cisza w eterze.

– I ona nadal tak nienawidzi tego dziecka? – zapytała cichutkim, jakby niedowierzającym szeptem Lodzia.

– Niestety nadal – westchnęła Iza. – Dwa tygodnie temu byłam w Korytkowie i mam wrażenie, że teraz jest jeszcze gorzej niż wcześniej.

– Szkoda mi jej – powiedziała smutno Lodzia. – A jeszcze bardziej tego maleństwa. Dzieci tak bardzo potrzebują miłości, tak świetnie wyczuwają nastrój i uczucia…

Drzwi sypialni uchyliły się ostrożnie i do środka wsunął głowę Pablo.

– Lea, mogłabyś przyjść do mnie na chwilkę? – zapytał szeptem, na co Lodzia pokiwała głową i podniosła się z łóżka, zostawiając siedzącą na nim Izę ze śpiącym Edziem w ramionach.

– W czymś trzeba wam pomóc, bandziorku? – zapytała z uśmiechem.

– Nie – pokręcił głową. – Ale twoja mama dzwoniła na mój numer, jest mały problem… Chodź na chwilę, obiecałem, że za minutkę do niej oddzwonimy.

– Coś się stało? – zaniepokoiła się Lodzia.

– Zaraz ci powiem – odparł z poważną miną, po czym odwrócił się i spojrzał w głąb mieszkania. – Majk, poczekajcie sami pięć minut, okej? Pilna sprawa…

Cofnął się do przedpokoju i w asyście mocno zaniepokojonej żony, z telefonem w ręce udał się do kuchni. W drzwiach minął się z Majkiem, który, nadal ubrany w swój biały t-shirt z długim rękawem, cichutko wsunął się do sypialni i zatrzymał się tuż za progiem na widok Izy tulącej w objęciach niemowlę. W słabym, rozproszonym świetle jej oczy wydawały się prawie czarne i błyszczały niczym głęboka, nocna toń jeziora, w której odbija się zabłąkany promień księżyca. Iza patrzyła na niego z niepokojem.

– Coś się stało? – powtórzyła szeptem pytanie Lodzi.

Majk pokręcił głową przecząco, przymknął za sobą drzwi i podszedł do łóżka, starając się nie robić przy tym najmniejszego hałasu.

– Nic bardzo strasznego – zapewnił ją uspokajająco. – Tata Lodzi poślizgnął się w domu na schodach, spadł z nich i dosyć mocno się potłukł, ale już jest u niego lekarz i na szczęście nie stwierdził żadnych złamań. Niemniej to zawsze przykra sprawa, a rodzina Lodzi jest w totalnej panice… więc niech porozmawiają sobie z nimi na spokojnie, nie będę im się tam plątał. Zresztą za pół godziny jedziemy już do firmy. Jest dwadzieścia po dziewiętnastej, na dwudziestą powinniśmy tam być.

– Ojej… racja, szefie – przyznała skwapliwie Iza, która dotąd zupełnie nie zwracała uwagi na godzinę. – Nie wiedziałam, że już jest tak późno, ten czas leci jak szalony! Mam nadzieję, że tata Lodzi szybko się pozbiera… A Edik właśnie zasnął i jest taki słodziutki! – dodała, ruchem głowy wskazując na chłopca. – Przez cały dzień czekałam na to, żeby chociaż przez kilka minut móc potrzymać go na rękach… Zobacz, jaki jest uroczy!

Majk ostrożnie usiadł obok niej i z uśmiechem pochylił się nad śpiącym dzieckiem. Do nozdrzy Izy dobiegł delikatny zapach jego męskiego szamponu połączony ze znajomym zapachem wody kolońskiej oraz ze zmysłową nutą jej wspomnień i marzeń z zamierzchłej przeszłości. Zestaw, który znała już tak dobrze, jakby był nieodłączną częścią jej świata, i który zawsze sprawiał jej ogromną przyjemność mimo niewytłumaczalnego, uporczywie nawracającego skojarzenia z tym, co było kiedyś i co zapewne nigdy już nie wróci. Nie, tamto nie wróci… odeszło na zawsze… A zatem dlaczego nie czuła z tego powodu smutku, a jedynie słodycz, która przyjemnym ciepłem rozlewała się po całym jej ciele? Tak jakby tamto jednak mogło kiedyś wrócić… wrócić albo wydarzyć się zupełnie na nowo… bo może jeszcze nigdy się nie wydarzyło?…

– Wykończyłem małego łobuza tym samolotem, to teraz będzie spał jak zabity – zauważył wesołym szeptem Majk, ostrożnie gładząc jednym palcem mięciutkie loki na główce Edzia. – Ech, gagatek… uwielbiam go po prostu! Już widać, że wyrośnie z niego łebski gość. Pablo pęka z dumy, Lodzia też… wspólnymi siłami zrobimy z niego wyjątkowego faceta. No sama popatrz, Izulka, jaki to jest mały cud – dodał, poważniejąc. – Taki okruszek, a ile nowych możliwości! Ile pięknych marzeń i nadziei…

Jakaś nuta w jego tonie sprawiła, że w sercu Izy poruszyła się ukryta, najdelikatniejsza i najtkliwsza struna, która odzywała się w niej niezwykle rzadko i na której chyba nikt nie umiał zagrać tak jak Majk. Nie powiedział przecież nic takiego… dlaczego zatem tych kilka słów na temat Edzia trafiło w sedno jej najskrytszych myśli i dotknęło głębokiego sensu jej istnienia? A może chodziło tylko o to jedno, ostatnie słowo? O słowo nadzieja, które dla śpiącego w jej ramionach niemowlęcia było racją bytu, lecz które dla niej samej stało się już tylko pustym dźwiękiem?

– To prawda – przyznała, również powolutku gładząc włosy Edzia i starając się przy tym, by jej palce nie przeszkadzały palcom Majka. – Wszystko jeszcze przed nim. On cały jest nadzieją i jeśli tylko znajdzie swoją właściwą drogę, może zawojować świat.

– Tak jak my – szepnął ledwo dosłyszalnie Majk.

Iza znieruchomiała na te słowa z palcami wplątanymi w loki śpiącego dziecka. Majk również zatrzymał ruch dłoni i na kilka długich sekund zapadła idealna cisza.

– My? – odszepnęła w końcu Iza.

W jej tonie zabrzmiało zdziwienie. Majk nie odpowiedział, lecz nadal siedział w tej samej pozycji, pochylony nad Edziem i jednocześnie tak blisko niej, że na policzku czuła ciepło jego oddechu. Iza skupiła się na sensie jego słów. Cóż takiego chciał jej przekazać? Może to, że nikt, choćby nie wiadomo jak cierpiał i jak bardzo był niespełniony, nie powinien do końca wyzbywać się nadziei? Wszak nadzieja mogła mieć różne oblicza… Czy istnienie takich maleństw jak Edzio, którego Majk traktował jak własnego syna, samo w sobie nie było dla niego nadzieją? Podobnie jak dla niej istnienie dziecka, które pod sercem nosiła jej siostra… Tak, zapewne o to mu chodziło. O inne oblicze nadziei…

– Masz rację – przyznała ostrożnie po kolejnych kilkudziesięciu sekundach absolutnej ciszy. – Nadzieja jest jak powietrze, bez niej nie da się żyć. Trzeba tylko umiejętnie ulokować ją tam, gdzie ma chociaż minimalne szanse przetrwać.

– Właśnie – szepnął Majk.

Znów zapadło milczenie, lecz ich znieruchomiałe dotąd palce poruszyły się, rytmicznie i zgodnie gładząc złociste loczki Edzia. Iza, nadal dumając nad głębią tego, co przed chwilą zawarł w swoich słowach Majk, jednocześnie całą sobą chłonęła niezwykłą atmosferę chwili, słodycz kontaktu z cieplutkim ciałkiem uśpionego dziecka, jego rozkoszny niemowlęcy zapach, a także ów drugi zapach i owo drugie ciepło, które sprawiało jej co najmniej taką samą przyjemność… taką samą, choć zupełnie inną… Są bowiem chwile, które mogłyby trwać wiecznie i nigdy się nie kończyć, a to była właśnie jedna z nich.

Majk powoli gładził główkę Edzia, a jego palce od czasu do czasu zjeżdżały z domyślnej trajektorii i przypadkowo napotykały palce Izy. Może zresztą działo się tak dlatego, że mężczyzna wcale nie patrzył teraz na uśpione dziecko, lecz ukradkiem wodził wzrokiem po profilu pochylonej nad nim dziewczyny? Po profilu, w którym jego szczególną uwagę przyciągały tajemniczo rysujące się w półmroku, leciutko rozchylone usta. Zatrzymawszy się na kilkanaście sekund na owych ustach, jego dyskretne spojrzenie powędrowało następnie wzdłuż linii jej policzka i zjechało na szyję, która płynnie przechodziła w dekolt osłonięty białym kołnierzykiem bluzki… Majk mocniej nabrał powietrza w płuca i na chwilę przymknął oczy, a jego dłoń, którą nadal na wpół bezwiednie gładził loczki Edzia, zadrżała nagle, jakby przebiegł przez nią prąd.

Do pokoju zajrzała Lodzia, a za nią Pablo. Oboje mieli już spokojne miny, co świadczyło o tym, że skutki incydentu z udziałem jej ojca nie były bardzo poważne.

– Nadal śpi – oznajmiła im szeptem Iza. – Patrzymy na niego z Majkiem jak zaczarowani i nie możemy się napatrzeć. Ani nagłaskać! Ma takie mięciutkie i cudowne włoski…

– No cóż… to w końcu nasze arcydzieło – uśmiechnął się z dumą Pablo, obejmując ramieniem rozpromienioną żonę. – Nie chcę się chwalić, ale sami przyznacie, że odwaliłem kawał genialnej roboty!

Pozostała trójka parsknęła cichym śmiechem.

– Przyznajemy ci to bezwarunkowo – zapewnił go wesoło Majk. – Mistrzostwo świata, bez dwóch zdań. Podejrzewam, że sam bym tego lepiej nie wykonał!

Iza i Lodzia jeszcze głośniej parsknęły śmiechem, ale w tym samym momencie jak na komendę zatkały sobie usta dłońmi z obawy przed zbudzeniem Edzia. Majk cofnął rękę z główki chłopca i podniósł się do pionu.

– No niestety, stary, my musimy już lecieć na nockę do firmy – oznajmił Pablowi, na co Iza natychmiast poderwała się z miejsca i ostrożnie przekazała śpiące dziecko Lodzi. – Aż boję się załączyć telefon, bo pewnie cała banda frajerów dobijała się przez tych parę godzin jak stado dzikich nietoperzy… Ale warto było wpaść do was na dłużej, nie, Iza? Ten dom znowu jest oazą szczęścia i mam nadzieję, że tak już zostanie na zawsze.

Wszyscy czworo spoważnieli na te słowa i wymienili znaczące spojrzenia.

– Dzięki, Majk – odpowiedział cicho Pablo, wyciągając do niego rękę. – Zrobimy wszystko, żeby było tak, jak mówisz. Dla ciebie też… tego samego. I dzięki za rozmowę.

Majk pokiwał głową i uśmiechnął się lekko, ściskając jego dłoń.

***

– Ja już włączyłam dźwięk w telefonie – oznajmiła Iza, kiedy oboje z Majkiem zmierzali do samochodu zaparkowanego na ośnieżonym placu pod blokiem Lodzi i Pabla. – Ale nie widzę, żeby ktoś do mnie dzwonił, więc chyba w firmie dają sobie radę sami. A do ciebie dobijał się ktoś z naszych?

– Nie – pokręcił głową Majk, wyciągając telefon i jeszcze raz zerkając na wyświetlacz. – Aż dziwne, przez pięć godzin ani jednego frajera… Ale to dobry znak, dzisiaj może będzie w miarę spokojna noc. Wsiadaj, elfiku.

Zajęli miejsca w oplu i uśmiechnęli się do siebie w półmroku. Śnieg już nie padał, choć jego wielkie zwały wciąż zalegały na ulicach, a mróz nadal trzymał, jednak nie był już tak przenikliwy jak w poprzednich tygodniach, co budziło nadzieję na stopniowe wzrosty temperatur.

– Marzec za pasem – zauważyła Iza, zapinając pas bezpieczeństwa. – Za miesiąc będzie już astronomiczna wiosna. Aż się nie chce wierzyć po tym śnieżnym maratonie…

Przerwał jej dobiegający z torebki dzwonek telefonu.

– Aha – mruknęła, wymieniając z Majkiem znaczące spojrzenia. – Już kogoś mamy na linii, chyba jednak nie będzie tak różowo.

Wyjęła telefon, zerknęła na wyświetlacz i serce zabiło jej z niepokoju. Na ekranie jaśniało wyświetlone imię pani Jadzi, sąsiadki pana Szczepana, której kiedyś dała swój numer telefonu na wypadek awaryjnej sytuacji.

– Pani Jadzia – szepnęła informacyjnie do Majka, pokazując mu wyświetlacz, po czym ze ściśniętym sercem odebrała połączenie. – Izabella Wodnicka, słucham?

– A toć panienka przybiegnie do nas, jak tylko może! – krzyknęła do słuchawki pani Jadzia, nie wdając się w powitania. – Szybko, najszybciej, jak się da!

– Co się stało? – zapytała zdławionym głosem Iza. – Czy Szczepcio?…

– No właśnie ze starym Matuszczykiem źle! – potwierdziła gorączkowo pani Jadzia. – Dusi się i za serce trzyma, nawet drgawek dostał! Aż pianę ma na ustach!

– O Boże! – szepnęła Iza, zerkając na równie zaniepokojonego Majka, który w panującej w samochodzie ciszy słyszał ze słuchawki telefonu każde słowo kobiety.

– Jedziemy! – zadecydował stanowczo, natychmiast odpalając silnik i ruszając z miejsca.

– Już jedziemy do niego, pani Jadziu – rzuciła do słuchawki Iza. – Za kwadrans będziemy na miejscu. I wezwę pogotowie, dobrze?

– Wezwałam ich już, panienko – zapewniła ją zdenerwowanym głosem pani Jadzia. – Pierwsze, co zrobiłam, to zaraz zadzwoniłam na pogotowie. Mają przyjechać w ciągu dziesięciu minut, mam nadzieję, że zdążą… on tak się dusi… O Boże, Boże!

– Już jedziemy, pani Jadziu – powtórzyła drżącym głosem Iza. – Za chwilę będziemy. Niech pani pozwoli mu przybierać takie pozycje, jakie chce, do niczego niech go pani nie przymusza. I niech nic mu pani nie podaje, nawet wody! Przy dusznościach nie wolno, muszą dać mu zastrzyk…

Mówiąc to, odruchowo przytrzymała się drzwi, gdyż natychmiast po wyjeździe z osiedla Majk na pełnym gazie ruszył zatłoczoną jeszcze o tej porze ulicą, brawurowo wyprzedzając inne samochody. Na szczęście jezdnia była odśnieżona, a jej nawierzchnia mokra i czarna, jednak na kolejnym skrzyżowaniu zatrzymało ich czerwone światło.

– Niech to szlag! – wycedził przez zęby Majk, hamując ostro przed linią zatrzymania.

– O, jedzie karetka! – zawołała pani Jadzia w telefonie. – Już słychać sygnał! To ja już muszę lecieć, panienko…

– Tak jest, niech pani idzie – odparła szybko Iza. – My jesteśmy w drodze, niedługo powinniśmy dojechać!

Połączenie urwało się dokładnie w momencie, w którym na sygnalizatorze zapaliło się zielone światło. Opel natychmiast ruszył z wizgiem opon i pomknął w stronę centrum miasta, ignorując dozwolone prędkości. Iza nie odzywała się, by nie rozpraszać Majka, który dla lepszego panowania nad pojazdem mocno pochylił się nad kierownicą, przyjmując pozycję kierowcy rajdowego. Choć warunki były trudne i przekraczanie przepisów wiązało się z realnym niebezpieczeństwem wypadku, dziewczyna w duchu aprobowała tę szaloną jazdę i modliła się jedynie o to, żeby po drodze nie natrafili na patrol policji, gdyż to spowodowałoby znaczące opóźnienie w dotarciu na Bernardyńską. Jej serce ściskało się panicznym strachem o pana Szczepana, pocieszała się jednak tym, że przecież nie był pozostawiony bez pomocy. Pani Jadzia na szczęście zareagowała bardzo czujnie i załoga pogotowia niewątpliwie była już na miejscu…

Po kolejnych kilku minutach dojechali do centrum miasta, gdzie znów zatrzymało ich czerwone światło.

– Pobiegniesz na górę pierwsza, a ja poszukam miejsca do parkowania i zaraz do was dojdę – zapowiedział Majk, przygotowując pierwszy bieg w oczekiwaniu na zmianę świateł.

– Dobrze – pokiwała głową Iza. – Wypuść mnie pod bramą. Tam pewnie będzie stała karetka, ale zatrzymamy się tylko na chwilkę.

Światło zmieniło się na zielone, samochód znów ruszył i zjechał w dół ulicy Bernardyńskiej, gdzie rzeczywiście przed bramą kamienicy pana Szczepana migały błękitno-czerwone sygnały świetlne karetki pogotowia. Iza wyskoczyła z auta i biegiem rzuciła się w stronę budynku, a potem po schodach. Na jasno oświetlonym korytarzu pierwszego piętra, przy otwartych drzwiach do mieszkania pana Szczepana czekało dwóch ratowników medycznych z noszami, z którymi najwidoczniej trudno było im się zmieścić w wąskim przedpokoju.

Iza pośpiesznie przemknęła między nimi i skierowała się prosto do pokoju, gdzie znajdowało się już kilka osób. Jedną z nich był pan Szczepan leżący na łóżku w skulonej pozycji, z rozpiętą piżamą i obnażonym ramieniem, w które, jak domyśliła się Iza, przed chwilą dostał zastrzyk. Nad nim pochylała się ciemnowłosa kobieta, będąca zapewne pielęgniarką, zaś przy komodzie stał wysoki mężczyzna w średnim wieku ze stetoskopem na szyi, ubrany z kombinezon z naszywką Lekarz, i z poważną miną, przyciszonym głosem rozmawiał z roztrzęsioną z nerwów panią Jadzią, jednocześnie z uwagą studiując trzymane w rękach dokumenty.

Na widok Izy, która, rozpinając w locie płaszcz, natychmiast przypadła do łóżka staruszka, by sprawdzić, co się z nim dzieje, sąsiadka odetchnęła z widoczną ulgą.

– A, jest panienka! – zawołała, wskazując ją lekarzowi. – To jest właśnie ona, panie doktorze!

Iza odwróciła się na chwilę i skinęła im grzecznie głową, jednak całą jej uwagę pochłaniała osoba pana Szczepana, który leżał bezwładnie na boku, z sinymi ustami, zapadłymi policzkami i oczodołami oraz sączącą się z ust na poduszkę gęstą, spienioną śliną. Widok ten był dla niej przerażający i koszmarny nie tylko sam w sobie, ale również ze względu na kontrast, jaki prezentował względem stanu, w jakim widziała staruszka jeszcze przedwczoraj, kiedy zajrzała do niego w odwiedziny. Wówczas był on w znakomitej formie i aż tryskał energią… Owszem, zarówno ją, jak i Majka od półtora miesiąca niepokoiła jego zbytnia nadpobudliwość, która wydawała się aż nienormalna, jednak z drugiej strony jego dobre samopoczucie wydawało im się takim dobrym znakiem…

– Szczepciu – szepnęła, przykucając przy łóżku i ostrożnie gładząc staruszka po mokrych od potu włosach. – Mój Szczepciu kochany…

Staruszek nie odpowiedział, oczy miał zamknięte i oddychał ciężko, a z jego ust wydobywało się ciche charczenie. Pielęgniarka, zajęta mocowaniem na jego przedramieniu wenflonu, a następnie podłączaniem do niego wężyka z kroplówką, z zaciekawieniem zerknęła na dziewczynę, po czym, wyciągnąwszy z kieszeni kawałek czystej ligniny, życzliwym gestem podała jej ją do ręki.

– Niech mu pani wytrze tę ślinę – powiedziała łagodnie. – Miałam to zrobić sama, ale doktor kazał natychmiast podłączyć kroplówkę… O, widzi pani? Już spływa.

Iza podziękowała skinieniem głowy i ostrożnymi, troskliwymi ruchami palców ocierała twarz pana Szczepana, podczas gdy pielęgniarka pracowicie ustawiała przepływ strumienia kroplówki. Tymczasem do mieszkania dotarł zziajany Majk, który od progu z niepokojem spojrzał na leżącego na łóżku staruszka i zajmującą się nim Izę, jednak widząc, że sytuacja zdaje się być opanowana, podszedł do stojących obok stołu pani Jadzi i lekarza, po drodze ściągając z siebie kurtkę i niedbałym gestem rzucając ją na fotel.

– O, i ten pan też! – oznajmiła lekarzowi pani Jadzia. – Oboje się nim zajmowali!

– Dobry wieczór, panie doktorze – zagadnął Majk, na co lekarz podniósł głowę i spojrzał na niego znad okularów. – Bardzo jest z nim źle?

– Delikatnie mówiąc, nie najlepiej – odparł mężczyzna, podstawiając mu przed oczy jeden z dokumentów i ruchem głowy wskazując na zajętą staruszkiem Izę. – Pani Izabella Wodnicka to ta pani?

– Tak jest – skinął głową Majk. – A to pełnomocnictwo ustanowił Szczepan w mojej obecności, podpisywałem je jako świadek. Michał Błaszczak. Proszę, mój dowód osobisty – dodał, wyciągając z kieszeni skórzany kartownik i prezentując mu dowód tożsamości.

Lekarz przewrócił kartkę, sprawdził wpisane tam nazwisko i pokiwał głową.

– W porządku – mruknął. – W takim razie będę musiał porozmawiać z panią Izabellą.

Wezwana przed oblicze lekarza Iza oderwała się od staruszka, zostawiając go pod opieką pielęgniarki, i podeszła zaniepokojona.

– Iza, musisz pokazać swój dowód osobisty – wyjaśnił jej szybko Majk, na co dziewczyna natychmiast, nie pytając o nic, sięgnęła po swoją torebkę i wyjęła dokumenty.

– Dziękuję pani – powiedział lekarz, zerknąwszy na jej dowód, po czym podał jej trzymaną w dłoni kartkę. – Z tego upoważnienia wynika, że pan Szczepan Matuszczyk ustanowił panią pełnomocnikiem w zakresie opieki medycznej na wypadek, gdyby nie mógł podejmować decyzji samodzielnie.

– Ach! – zdumiała się Iza, spoglądając na Majka.

– Tak, Iza, sam pomagałem mu załatwić ten papier – potwierdził spokojnie Majk. – Nie chciał, żebyś wiedziała, więc nic nie mówiłem… ale to autentyk.

– Rozumiem – szepnęła Iza, z powrotem przenosząc spojrzenie na lekarza. – Ale decyzje? Ja za niego? Przecież on jest przytomny, przed chwilą zadawałam mu pytania, to odpowiadał… a przynajmniej kiwał głową…

– Na razie tak – przyznał lekarz. – Ale niebawem może być z tym różnie… nie jestem optymistą. Zresztą poproszę panią na chwilę rozmowy na osobności – dodał, spoglądając znacząco na panią Jadzię.

– To ja już sobie pójdę – oznajmiła kobiecina, w lot chwytając aluzję. – Jak państwo są oboje, to ja już tutaj jak piąte koło u wozu…

– Dziękujemy pani – powiedział z powagą Majk, kładąc jej dłoń na ramieniu. – Za czujność, za szybką reakcję i za opiekę nad Szczepanem. Jutro zajrzę do pani, to jeszcze porozmawiamy. A na razie rzeczywiście proszę iść i odpocząć, my już wszystkim się zajmiemy.

– Tak, ja też bardzo pani dziękuję – dodała ciepło Iza, a kiedy pani Jadzia, z miną osoby, która uczciwie spełniła swój obowiązek, wyszła z pokoju, by udać się do siebie, znów przeniosła zaniepokojony wzrok na lekarza. – Jestem do pana dyspozycji, panie doktorze.

– Dobrze – kiwnął głową lekarz.

Skierował się w stronę okna, by rozmowa nie dobiegła do uszu leżącego na łóżku pacjenta, dając znak Izie, że ma podążyć za nim, na co dziewczyna zawahała się, niepewnie zerkając na Majka i znów na niego.

– Pan też może uczestniczyć w rozmowie – dodał lekarz, w lot odczytując sens jej gestu. – Oczywiście jeśli pani wyraża na to zgodę.

– Oczywiście – zapewniła go z ulgą Iza.

Oboje z Majkiem udali się za lekarzem w najodleglejszy kąt pokoju i przystanęli przy oknie. Mężczyzna popatrzył znacząco najpierw na Izę, potem na Majka i powoli pokiwał głową.

– Jak państwo mogą się domyślić, jest źle – oznajmił im poważnym półgłosem. – Bardzo źle. Właściwie to się może skończyć w każdej chwili.

– O Boże – szepnęła Iza. – Aż tak…

– Niestety tak – potwierdził lekarz. – Przy tym stadium niewydolności serca niewiele już da się zrobić. Pacjent jest w podeszłym wieku, a stan jego mięśnia sercowego jest taki, że nawet na podtrzymaniu długo nie popracuje. Właściwie nie ma czego ratować… Na razie dostał zastrzyk doraźnie, teraz dodaliśmy kroplówkę wzmacniającą i musimy podjąć decyzję, co dalej. Wskazana byłaby natychmiastowa hospitalizacja, chłopaki czekają na korytarzu w pełnej gotowości, z noszami… ale niestety pacjent nie wyraża na to zgody. Ta pani… zdaje się, że jego sąsiadka… wręczyła mi te dokumenty – wskazał z daleka na pozostawione na brzegu stołu papiery. – Pacjent podobno prosił ją, żeby przekazać to lekarzowi w przypadku, gdyby zdarzyło mu się nagłe pogorszenie zdrowia. Przejrzałem to i… cóż… między innymi jest tam pisemna odmowa zgody na hospitalizację.

– No tak – westchnęła Iza, podnosząc oczy na Majka i wymieniając z nim ponure, znaczące spojrzenia. – Cały Szczepcio.

– Oczywiście pani jako jego pełnomocnik może zmienić tę decyzję z chwilą, gdy pacjent nie będzie w stanie samodzielnie wyrażać opinii w swojej sprawie – podjął lekarz. – A możemy spodziewać się, że taka sytuacja może niebawem zaistnieć, bo jego stan pogarsza się systematycznie bez względu na podane leki. Jeśli natychmiast nie pojedzie do szpitala, nie daję mu więcej niż kilkanaście godzin życia.

Iza patrzyła na niego szeroko otwartymi, przerażonymi oczami.

– Kilkanaście godzin? – wyszeptała pobladłymi ustami. – Boże drogi…

Treść tej informacji uderzyła ją tak mocno, że aż zachwiała się na nogach. Podobny szok przeżyła dotąd tylko raz w życiu – w dniu, w którym lekarz w radzyńskim szpitalu przedstawił jej i Amelii diagnozę choroby ich matki. Wtedy też tak gwałtownie zakręciło jej się w głowie… Lecz oto poczuła, że Majk obejmuje ją ramieniem, i z wdzięcznością przyjęła to wsparcie, ufnie lgnąc do niego i starając się jak najszybciej dojść do siebie.

„Kilkanaście godzin” – tłukło jej się po głowie. – „Boże, tylko nie to! Szczepciu… ja nie chcę… nie chcę!”

– A jeśli pojedzie? – zapytał rzeczowo Majk, którego słowa docierały do niej jak z innego świata. – Jakie są rokowania w przypadku hospitalizacji?

Lekarz zmierzył go poważnym spojrzeniem znad zsuniętych na nos okularów.

– Szczerze?

– Najszczerzej, jak się da.

– Może parę dni dłużej… może tydzień… może nawet dwa – odparł z zastanowieniem. – Ale wie pan, to już jest jazda w jedną stronę, w tym stanie regeneracja organizmu jest właściwie niemożliwa. Możemy umieścić pacjenta na oddziale i podłączyć go pod aparaturę, to przedłuży mu życie o kilka… no, może o kilkanaście dni.

– Będzie przytomny? – zapytał ciszej Majk, tuląc ramieniem drżącą z żalu Izę.

– Na to proszę nie liczyć – pokręcił głową lekarz. – Powiem panu wprost. To działanie, chociaż chwilowo ratujące życie, będzie miało znamiona uporczywej terapii, bo tutaj… proszę wybaczyć, ale tutaj właściwie mamy już do czynienia z agonią. Równie dobrze można by go przewieźć do hospicjum. Podać leki dożylnie, podłączyć kroplówkę, tak jak zrobiliśmy to teraz… I tak naprawdę nic więcej nie da się zrobić.

– Rozumiem – szepnął Majk, po czym pochylił się ku Izie, by zajrzeć jej w twarz. – Izulka?

Zdruzgotana wysłuchanym wyrokiem dziewczyna podniosła głowę i przez kilkanaście sekund oboje z bardzo poważnymi minami patrzyli sobie badawczo w oczy. Oto należało podjąć krytyczną decyzję, przed którą Iza wolałaby nigdy nie stanąć – albo poprosić o zabranie pana Szczepana do szpitala, by wbrew jego woli na siłę przedłużyć mu życie o kilka dni, albo odesłać pogotowie i pozwolić mu umrzeć w domu, nie pozbawiając go ostatnich chwil, kiedy był jeszcze choć częściowo przytomny. Jakiż trudny był to dylemat! Serce dziewczyny było rozdarte na pół, lecz jednocześnie jasno podpowiadało jej, że pierwsza opcja byłaby wyrazem egoizmu i sprzeciwieniem się tyle razy dobitnie wyrażanej woli staruszka. Z kolei druga opcja sprawiała jej taki potworny ból! Wszak lekarz powiedział wyraźnie, że to była kwestia zaledwie kilkunastu godzin…

Niemniej tak będzie lepiej. Zdecydowanie lepiej. Pan Szczepan wolałby zostać w domu, nie miała co do tego cienia wątpliwości. Ani ona, ani Majk. Albowiem Majk myślał to samo, widziała to w jego oczach, czytała w nich jak w otwartej książce… w tych jego stalowoszarych oczach, których spojrzenie było dla niej wyrocznią i gwarancją bezpieczeństwa… w oczach dobrego, odpowiedzialnego człowieka, któremu można w stu procentach zaufać i który w tych trudnych chwilach będzie obok niej. Tak, będzie obok, nie zostawi jej z tym samej, pomoże jej przejść przez ten koszmar. Przejdą przez to razem, solidarnie, jak zawsze.

Wciąż patrząc mu w oczy, pokiwała głową twierdząco, starając się nie myśleć o tym, że oto w pewnym sensie wydaje wyrok na pana Szczepana. Nie było jednak lepszej alternatywy. Majk również pokiwał głową na potwierdzenie, że rozumie, co chce mu przekazać, po czym przeniósł wzrok na czekającego cierpliwie lekarza.

– Proszę zostawić go w domu – powiedział stanowczo. – To będzie zgodne z jego wolą, pan ma na to papiery, a my zajmiemy się nim najlepiej, jak umiemy.

– W porządku – zgodził się bez wahania lekarz. – W takim razie muszę panu udzielić kilku ważnych instrukcji.

Iza nie słuchała go już, kwestie formalne w pełnym zaufaniu zostawiając w rękach swego towarzysza. Skoro decyzja została podjęta, nie wolno jej było tracić czasu! Wysunęła się spod obejmującego ją ramienia Majka i ze ściśniętym sercem podeszła z powrotem do łóżka pana Szczepana. Leżał wciąż w tej samej pozycji i nadal ciężko oddychał, podczas gdy ciemnowłosa pielęgniarka ustawiała przy nim statyw na kroplówkę, który przyniósł jej jeden z czekających na korytarzu ratowników.

– Jest trochę stabilniejszy – oznajmiła życzliwie Izie. – Przynajmniej już się nie dusi.

Iza przyklękła przy łóżku, w odruchu tkliwej bezsilności gładząc staruszka po rzadkich, posklejanych włosach i po zapadniętym policzku. Pan Szczepan musiał poczuć pieszczotę jej dłoni, bo odetchnął głębiej i na chwilę jego twarz rozjaśnił zabłąkany uśmiech, który przebiegł mu przelotnie po sinawych wargach.

– Jestem przy tobie, Szczepciu – wyszeptała ciepło Iza, schylając się do jego ucha. – I Michaś też. Oboje zostaniemy tu z tobą i nie oddamy cię do szpitala… cały czas przy tobie będziemy…

Na te słowa na twarzy staruszka rozlał się wyraz błogiego spokoju, który dla Izy był jednoznacznym potwierdzeniem słuszności podjętej przed chwilą decyzji. Sięgnęła po kołdrę, która leżała zwinięta w kłębek w kącie łóżka, rozprostowała ją i troskliwie okryła nią pana Szczepana, uważając na rękę z wenflonem i podłączonym do niego kablem od kroplówki.

– Leż spokojnie, Szczepciu – szeptała. – Możesz się ułożyć tak, jak chcesz…. jak ci najwygodniej… tak, żebyś mógł oddychać… Ale teraz chyba jest dobrze, prawda? Już lepiej, dużo lepiej…

Ciężki oddech staruszka rzeczywiście trochę się uspokoił, ustało charczenie, a rysy jego twarzy, w czasie ataku wyostrzone niemal nie do poznania, rozluźniły się i złagodniały. Po kilku minutach do łóżka podszedł lekarz, dał Izie znak, by przepuściła go bliżej, po czym, usiadłszy przy leżącym, uchylił kołdrę i w skupieniu osłuchiwał jego pierś za pomocą stetoskopu. Iza zerknęła na Majka, który stał pod oknem z telefonem przy uchu, tłumacząc coś komuś półgłosem, i dopiero teraz przypomniała sobie, że przecież mieli jechać na noc do firmy… Za chwilę jednak myśl ta ulotniła jej się z głowy, gdyż lekarz opuścił stetoskop na szyję, podniósł się i popatrzył na nią poważnym wzrokiem, wymownie kręcąc przy tym głową. Zrozumiała w lot, co chciał przez to powiedzieć…

– Pani Asiu, zostawimy państwu dodatkową kroplówkę razem ze stojakiem – powiedział do pielęgniarki. – Proszę pokazać pani, jak odłączyć puste opakowanie po wlewie i podpiąć następny. A co do procedur – znów zwrócił się do Izy, ruchem głowy wskazując na rozmawiającego wciąż przez telefon Majka – omówiłem już wszystko z tym panem. Wie, co trzeba robić krok po kroku, jak już będzie… hmm, po wszystkim.

– W porządku – szepnęła smutno Iza. – Dziękujemy, panie doktorze.

***

Kiedy za załogą pogotowia zamknęły się drzwi, w mieszkaniu pana Szczepana zapanowała cisza, gdyż Iza i Majk nie potrzebowali słów, by zgodnie współdziałać w opiece nad umierającym staruszkiem. Ponieważ łatwiej było mu oddychać, gdy leżał na boku, zostawili go w tej pozycji, ostrożnie podkładając mu tylko pod głowę dodatkową poduszkę, a także szczelniej okrywając go kołdrą, gdyż Iza zauważyła, że ma chłodne dłonie i stopy. Pan Szczepan poddawał się wszystkim tym czynnościom z bierną aprobatą, a choć oczy nadal miał zamknięte i z trudem łapał każdy oddech, za każdym razem kiedy czuł na twarzy, głowie i dłoniach dotyk palców Izy, jego rysy przybierały wyraz spokoju i zadowolenia.

„Żeby tylko jak najmniej go bolało” – powtarzała w myślach Iza. – „Żeby było mu jak najwygodniej…”

Majk, który telefonicznie uprzedził Antka o tym, że oboje z Izą będą nieobecni aż do odwołania, a także zlecił mu tymczasową kontrolę nad lokalem we współpracy z Wiktorią, wyciszył dźwięk w aparacie, by nie przeszkadzał panu Szczepanowi, zaś Iza to samo zrobiła ze swoim. Odłożyli obydwa wyciszone telefony na stół, po czym Iza wyłączyła górne światło, zostawiając tylko osłoniętą żółtym abażurem lampkę nocną. Podszyta niepokojem, nie chcąc w nerwach siedzieć bezczynnie, zabrała się za porządkowanie rozrzuconych ubrań, podczas gdy Majk udał się do kuchni, by również tam zrobić trochę porządku.

Panującą w domu napiętą ciszę przerwało nieśmiałe pukanie do drzwi wejściowych. Słysząc, że Majk zajął się tą sprawą i właśnie rozmawia z kimś cicho w przedpokoju, Iza została w salonie, do którego on również dołączył po dłuższej chwili.

– Pani Jadzia – wyjaśnił szeptem w odpowiedzi na pytający wzrok dziewczyny. – Chce tu przyprowadzić księdza z ostatnim sakramentem.

– Zgodziłeś się? – zapytała cicho, mimo woli przypominając sobie opowieść pana Stanisława o śmierci jego żony.

– Oczywiście – skinął głową. – Moja babcia z miejsca posłałaby mnie do piekła, gdyby dowiedziała się, że odmówiłem umierającemu wizyty księdza z wiatykiem. Zresztą wiem, że Szczepan tego chciał, sam mi to kiedyś powiedział. Pani Jadzia ma jakiegoś znajomego w tym kościele za rogiem, zaraz go sprowadzi.

– Super – szepnęła Iza.

W istocie, nie minęło nawet pół godziny, kiedy uczynna sąsiadka pojawiła się z powrotem w towarzystwie starszego księdza, którego Iza znała z widzenia z kościoła Nawrócenia Świętego Pawła. Duchowny przywitał się zdawkowo, wypytał o stan chorego i natychmiast udał się do pokoju, gdzie spędził kilkanaście minut przy łóżku pana Szczepana. Ponieważ ów nadal głęboko spał, pomodlił się tylko nad nim, udzielił mu sakramentu namaszczenia chorych i wyszedł wraz z zasmuconą panią Jadzią, potwierdziwszy w krótkiej rozmowie z Majkiem, że na jego doświadczone oko staruszek nie dożyje do rana.

Była już prawie dwudziesta druga, kiedy w domu nie pozostało już nic do sprzątania, wszystko leżało idealnie na swoim miejscu, a staruszek zasnął na tyle spokojnie, że nawet jego ciężki oddech zelżał i stał się miarowy, prawie normalny. W serce Izy, która co kilka minut pochylała się nad nim, by na bieżąco sprawdzać jego stan, wbrew rozsądkowi wlała się nadzieja.

– Zobacz, tak spokojnie sobie śpi – powiedziała szeptem do Majka. – Oddycha normalnie, nie ma już takich sinych ust… A może jednak ten doktor się pomylił? I sakrament też mógł go wzmocnić… Może on jednak jakoś się z tego wyciągnie?

– Nie, elfiku – pokręcił smutno głową Majk. – Niestety nie. Doktor uprzedzał, że po kroplówce chwilowo może być lepiej, ale niestety serce już coraz bardziej zwalnia i długo nie pociągnie. Ksiądz powiedział to samo, a on też wie, co mówi, bo takie rzeczy widuje na co dzień. Nie ma co się łudzić… to już ostatnia prosta.

Iza westchnęła, w duchu przyznając mu rację.

– Kroplówka niedługo się skończy – zauważyła, wskazując na zawieszony na stojaku plastikowy worek, w którym na samym dnie została już tylko odrobina płynu. – Ta pani pokazała mi, jak podłączyć następną.

– Na razie zostaw, skarbie – odparł łagodnie Majk. – Dajmy mu spokojnie pospać. Chodź, usiądziemy sobie.

Poprowadził ją do fotela stojącego w nogach łóżka, wskazał jej, aby usiadła, sam zaś przycupnął u jej stóp na podłodze.

– Siadamy i czekamy na nią – szepnął, wpatrując się z daleka w uśpioną twarz staruszka.

– Na kogo? – zdziwiła się Iza.

– Na kostuchę. Ona niedługo przyjdzie zabrać go do Hani.

Choć pan Szczepan z tej odległości nie mógł usłyszeć jego słów, wypowiedzianych tak cichym szeptem, że nawet siedząca tuż obok Iza ledwie wychwyciła je uchem, w tym właśnie momencie poruszył się i westchnął, a z jego ust wydobyło się na wpół wyszeptane, na wpół wyrzężone słowo:

– Hania…

Iza i Majk znieruchomieli, przyglądając mu się w napięciu, jednak staruszek poruszył tylko odrobinę ręką z wenflonem, aż zakołysał się wężyk od kroplówki, i znów zapadł w sen, równie głęboki i spokojny jak poprzednio. Pomimo rozsadzającego jej piersi żalu Iza cieszyła się, że teraz przynajmniej nie było widać po nim cierpienia.

– Tak bym chciała, żeby jeszcze chociaż na chwilę otworzył oczy – wyszeptała, zwracając się do siedzącego na podłodze przy jej nogach Majka. – I żeby powiedział coś do nas, chociaż parę słów… Pewnie nic z tego, ale tak mi żal… Nie mogę w to uwierzyć, Michasiu… On jeszcze dwa dni temu był w takiej super formie! Tak świetnie się czuł…

Majk odwrócił się w jej stronę, oparł się ramieniem o bok fotela i podniósł na nią oczy.

– Niestety, Izulka – odparł cicho. – Często tak bywa, że w beznadziejnym stanie chwilowa poprawa jest zwiastunem zbliżającego się końca. Mój dziadek też tak miał… Babcia cieszyła się, że mu się polepsza, a potem okazało się, że to była tylko cisza przed burzą. Natomiast jeśli chodzi o Szczepana, to ja już od kilku tygodni miałem przeczucie, że to się tak skończy – dodał smutno. – Od początku nie podobało mi się to jego nabuzowanie, wyglądał, jakby był na jakimś haju.

– To prawda – przyznała smętnie Iza. – To nie było normalne.

– Dlatego kiedy poprosił, żeby zawieźć go na grób Hani, wiedziałem, że musimy zrobić to od razu – ciągnął w zamyśleniu. – Nie próbowałem tego odwlekać, bo czułem, że on wie, co mówi, i że wcale nie żartuje z tym łabędzim śpiewem.

– Tak… teraz już to rozumiem – westchnęła Iza. – A ja cieszyłam się jak głupia, że mu lepiej… ech! Dobrze, że teraz przynajmniej trochę sobie zasnął…

Ciężki, ale spokojny oddech staruszka wskazywał na to, że ów mocno śpi, poza tym w mieszkaniu, oświetlonym tylko rozproszonym światłem lampki, panowała głęboka cisza. Jednak nie była to zwykła cisza, bowiem czuło się w niej napięcie charakterystyczne dla oczekiwania na ważne i trudne wydarzenie, o którym nie wiadomo, kiedy nadejdzie, lecz wiadomo, że jest już blisko. Owszem, Iza już od dawna była pogodzona z tym, że pan Szczepan może odejść praktycznie w każdej chwili, dlatego zawsze gdy przychodziła w odwiedziny do jego mieszkania, czyniła to z delikatnym ściskiem w sercu, podświadomie licząc się z najgorszym, i dopiero kiedy widziała go w dobrym zdrowiu, odczuwała ulgę. Mimo to wizja jego śmierci dotąd była bardzo odległa, nie do końca realna, jakby zawieszona w powietrzu, odroczona na czas nieokreślony… I teraz, kiedy materializowała się na jej oczach, zapowiedziana słowami lekarza, który dawał staruszkowi tylko kilkanaście godzin życia, jej serce przepełniał tak głęboki żal jak w czasie poprzedzającym śmierć ukochanej matki.

Tak… Wtedy też czuła ten sam smutek, bezsilność i nutę buntu, nawet większą niż dziś, bo przecież matka umierała młodo. Za młodo, za wcześnie i niesprawiedliwie. Pan Szczepan był w innej sytuacji, przeżył prawie osiemdziesiąt cztery lata, nic nie trzymało go już na tym świecie, a do tego od pół wieku tak rozpaczliwie tęsknił za swoją Hanią, do której teraz wreszcie będzie mógł pójść… To sprawiało, że powinno być jej łatwiej pogodzić się z jego rychłym odejściem, wszak było one całkowicie naturalne i wręcz pożądane, znamionowało koniec jego ziemskich cierpień. A jednak Iza nie mogła wygnać z serca piekącego żalu.

Był to zresztą żal nie tyle z powodu samej zbliżającej się śmierci staruszka, co wobec myśli, że śmierć ta najprawdopodobniej zabierze go w czasie snu, przez co Iza już nigdy nie spojrzy mu w oczy, nie porozmawia z nim i nie pożegna go tak, jak by chciała. Choć tłumaczyła sobie, że ten żal jest z jej strony egoistyczny i że tak będzie dla pana Szczepana lepiej, bo dzięki temu przynajmniej nie będzie cierpiał w czasie przejścia na drugi świat, nie umiała wyzbyć się tego uczucia niedosytu i wyrzutu sumienia, że poprzednim razem, kiedy widziała go w pozornie dobrym zdrowiu, pożegnała się z nim tak zwyczajnie… zbyt zwyczajnie… nie tak, jak trzeba.

Czas płynął leniwie. Choć przykro było słuchać ciężkiego oddechu pana Szczepana, w uszach Izy brzmiał on uspokajająco, świadczył bowiem o tym, że nadal tliło się w nim życie. Kruche, słabe jak gasnący płomyk, ale wciąż jeszcze obecne w jego wiotkim, schorowanym ciele… Słuchając jego oddechu jak najpiękniejszej muzyki, dziewczyna powoli zapadła w rodzaj półletargu, który przytępił jej zmysły, choć nie wygasił ich do końca. Również Majk, który siedział przy niej na podłodze z ramieniem wspartym na podłokietniku fotela, rozluźnił teraz mięśnie, a głowa stopniowo opadła mu na bok tak, że skronią oparł się o jej kolana. Wyczuwszy to, Iza instynktownie, nie myśląc o niczym, niejako w amoku, podniosła rękę i wsunęła dłoń w jego włosy, na co on mocniej przytulił głowę do jej kolan, jakby chciał przekazać jej, że właśnie tego chce.

O tak… ona też tego chciała! Właśnie tego było jej potrzeba w tej trudnej chwili oczekiwania. Bliskości drugiego człowieka, jego ciepła i dotyku, miękkiej faktury jego włosów pod palcami… To ją tak bardzo uspokajało! Tak bardzo dodawało jej sił! Tym drugim człowiekiem zresztą nie mógł być nikt inny, tylko on – Majk. Tylko on jeden miał prawo znaleźć się dziś tutaj obok niej i umierającego pana Szczepana, był bowiem częścią ich zaczarowanego kręgu… jednym z ich trójki, która rok i trzy miesiące wcześniej spotkała się na ulicy zalanej zimnym listopadowym deszczem, a dziś była ze sobą złączona więzami głębokiej przyjaźni. Przez ten rok i trzy miesiące we troje stali się dla siebie nawzajem tacy bliscy… prawie jak rodzina…

Przed oczami Izy jak żywa stanęła tamta scena – staruszek z nogą uwięzioną we wlocie kanału, gniewnie zamachujący się laską na usiłującego mu pomóc mężczyznę, i jej własna spontaniczna decyzja, by pomimo strachu i wbrew rozsądkowi wtrącić się pomiędzy nich. Niezapomniana chwila, kiedy pan Szczepan spojrzał jej w oczy i odnalazł w nich Hanię… Nic dziwnego, skoro Iza była jej daleką kuzynką! Lecz skąd wtedy mogłaby o tym wiedzieć?… Majk skupiony na rozwiązaniu problemu, na własnych plecach taszczący pana Szczepana do domu w strugach lejącego deszczu… Ten sam Majk, dobry, odpowiedzialny człowiek, który wówczas, pomimo poirytowania, nie umiał zostawić na pastwę losu potrzebującego pomocy staruszka. Teraz, kiedy znała go tak dobrze, nie dziwiło jej to w najmniejszym calu. Jaką długą drogę wszyscy troje przebyli od tamtego czasu! I któż mógłby pomyśleć, że dziś będą razem w tak intymnej i zarazem podniosłej chwili, kiedy jedno z nich wybierało się do wieczności…

Niepostrzeżenie mijały minuty… kwadranse… bodaj i godziny… Miękki dotyk włosów Majka, w których znieruchomiały wplątane jej palce, a także ciężar i ciepło jego głowy na kolanach jak zawsze były gwarantem bezpieczeństwa. Cokolwiek się wydarzy, on będzie obok, przy niej… Niczego nie musi się bać, bo przez każdą trudną chwilę przejdą razem, wspólnie rozwiążą każdy, nawet najbardziej skomplikowany problem. Dadzą radę, choćby świat palił się i walił… zawsze razem…

„Razem…” – tłukło się półsennym echem w głowie Izy. – „Zawsze razem… zawsze…”

– Izulka?

Ochrypły, ale dźwięczny i wyraźny głos pana Szczepana natychmiast wyrwał Izę i Majka z letargu. Oboje jak na komendę zerwali się ze swoich miejsc i przypadli do jego łóżka.

– Szczepciu? – wyszeptała w napięciu Iza.

Staruszek, który przez kilka godzin spał w pozycji na boku, poruszył się teraz i obrócił na wznak, zrywając przy tym wężyk od pustej już kroplówki, a następnie powoli otworzył oczy. Jego wzrok, jasny i przytomny, od razu padł na pochyloną nad nim twarz dziewczyny i na jego usta wybiegł blady uśmiech.

– Szczepciu kochany…

– Jesteś, Izulka – wychrypiał cicho staruszek. – Czekałem na ciebie… wiedziałem, że przyjdziesz… Dobre z ciebie dziecko…

– Jestem, Szczepciu – szeptała gorączkowo, gładząc go czule po zapadniętym policzku i z trudem panując nad łzami wzruszenia, które napływały jej do oczu. – Jestem przy tobie… jestem, mój kochany…

– Tak chciałem cię zobaczyć – ciągnął z trudem pan Szczepan. – I jego też… was oboje…

Jego wzrok przeniósł się teraz na Majka, który w milczeniu, odwracając twarz, jakby sam ledwo tłumił wybuch emocji, odstawił na bok stojak od kroplówki, a teraz troskliwie poprawiał mu zsuniętą kołdrę.

– Popatrz na mnie, Michasiu – poprosił.

Majk natychmiast pochylił się mocniej nad nim i ostrożnym, przyjaznym gestem poczochrał go po włosach.

– No? Co jest, stary zadymiarzu? – rzucił żartobliwie, choć w jego zdławionym półgłosie łatwo było wyczuć silne wzruszenie. – Coś ci podać, przynieść?

Pan Szczepan pokręcił głową przecząco.

– Nie – szepnął. – Tylko nachyl się tu do mnie… coś ci powiem.

Iza poderwała się i cofnęła w głąb pokoju, by umożliwić Majkowi wygodny dostęp do staruszka, a także po to, by nie podsłuchiwać ich rozmowy, zrozumiała bowiem, że umierający chce mówić z nim sam na sam. Pomimo trudnej i smutnej sytuacji, w jakiej się znajdowali, jej serce przepełniała teraz fala radości z racji powrotu świadomości pana Szczepana, na który już nawet nie liczyła. A jednak obudził się! Otworzył oczy! Zwrócił się do niej po imieniu! Już samo to wystarczało, by sprawić jej ulgę, było bowiem namiastką prawdziwego pożegnania, którego tak bardzo pragnęła…

Widząc, że staruszek szepcze coś z pochylonym nad nim Majkiem, Iza odruchowo sięgnęła na stół po swój telefon, by zerknąć na godzinę – była już prawie pierwsza w nocy. Myśl o tym, że pan Szczepan dożył kolejnego dnia, sprawiła jej satysfakcję, była dla niej maleńkim znakiem zwycięstwa nad nieuchronnie zbliżającą się śmiercią, której w ten oto sposób został wyrwany kolejny niewielki skrawek życia… owego niestrudzonego płomyka, który, choć ledwo już się tlił, wciąż dzielnie bronił się przed całkowitym zagaśnięciem…

Odkładając telefon, kątem oka zauważyła powiadomienie o nieodebranym połączeniu, które zostało wykonane po dwudziestej pierwszej, prawdopodobnie w czasie, kiedy u pana Szczepana przebywał ksiądz. Niewiele myśląc, otworzyła listę połączeń. Telefon był od Michała. Choć w pierwszej chwili serce mocniej jej zabiło, już w następnej ogarnęło ją poirytowanie, wręcz niechęć. O nie, dziś nie miała czasu ani nastroju, by zajmować sobie myśli osobą Michała czy też, co gorsza, wizją rozmowy z nim o działce od Andrzejczakowej… a nawet o czymkolwiek innym. Nie. Na pewno nie dziś.

Stanowczym gestem wygasiła wyświetlacz i odłożyła telefon na stół, zła na siebie, że w ogóle dotykała go w takiej chwili. Znów skupiła całą uwagę na panu Szczepanie i rozmawiającym z nim Majku.

– Obiecaj! – rozkazujący szept staruszka stał się nagle tak głośny, że dobiegł aż do jej uszu. – Obiecaj mi to, Michasiu!

Odpowiedzi Majka nie było słychać, ale chyba była satysfakcjonująca, gdyż pan Szczepan nie nalegał dłużej, lecz znów szeptał coś do niego cichutko, kurczowo ściskając jego rękę. Wreszcie Majk pokiwał głową, przyjaźnie poklepał staruszka po leżącej na kołdrze dłoni i podniósł się do pionu, oczami wskazując Izie, że teraz jej kolej. Jego twarz wyrażała głębokie poruszenie. Dziewczyna czym prędzej podeszła do łóżka i przyklękła przy leżącym tak, że jej twarz znalazła się na wysokości jego twarzy.

Pan Szczepan oddychał teraz dużo lżej, a oczy miał nie tylko szeroko otwarte, ale też pełne blasku i tej samej żywotności, jaka charakteryzowała całą jego postać i zachowanie w ostatnich kilku tygodniach. Wtedy Iza brała to za dobrą monetę, dziś jednak już wiedziała, że to znak rychłego końca, domyślała się również, że każda minuta tego nadzwyczajnego pobudzenia i jasnej świadomości skraca jego życie o wielokrotność tego czasu. Jednak chyba jeszcze nigdy tak jaskrawo nie odczuła prawdy o tym, o ile ważniejsza jest jakość od ilości… zwłaszcza w sytuacji, gdzie nie ma już nadziei.

– Izulka – szepnął pan Szczepan, wpatrując się w jej twarz z mieszaniną wzruszenia i zachwytu. – Mój Boże… jakaś ty do niej podobna!

– Tak – uśmiechnęła się łagodnie Iza. – To prawda, Szczepciu. Ale ja tylko przypominam ci Hanię, a ty niedługo zobaczysz ją samą… tę prawdziwą.

– Zobaczę moją Hanusię – powtórzył cicho, a jego oczy rozbłysły jasnym światłem. – Tyle na to czekałem, Izulka… tak długo tęskniłem… a teraz wydaje mi się, jakbym widział się z nią wczoraj. Jakby tylko wyjechała na kilka dni… Ona tam na mnie czeka, prawda?

W jego głosie zabrzmiała nuta typowa dla małego dziecka, które pragnie upewnić się, że wszystko jest w porządku i na właściwej drodze.

– Oczywiście, że czeka – zapewniła go szeptem Iza, z trudem walcząc ze łzami, które znów zaczęły napływać jej do oczu. – Czeka cierpliwie na swojego Szczepcia… na swojego kochanego Pepusia… Ależ się ucieszy, kiedy cię zobaczy!

– Widziałem ją – wyszeptał pan Szczepan. – Spałem chyba… i widziałem ją, jak szła do mnie i wyciągała ręce… uśmiechała się tym swoim kochanym uśmiechem… A ty masz takie same oczy jak ona… takie same! – dodał, po omacku szukając na kołdrze jej dłoni, którą podała mu natychmiast, on zaś uścisnął ją kurczowo. – Moja Izulka… Bóg dał mi ciebie na ostatni rok, żebyś przypominała mi ją… żebym lepiej pamiętał, jak wyglądała… jak się śmiała… i jaka była śliczna…

Łzy, których Iza nie umiała już pohamować, popłynęły jej po policzkach, jednak nadal starała się uśmiechać, by pokazać umierającemu przyjacielowi pogodną twarz.

– Ale ja już do niej idę – podjął staruszek. – A ty tu zostaniesz… i tak bym chciał, żebyś była szczęśliwa… żeby krzywda ci się nie działa… moje dobre dziecko…

Iza ledwie widziała przez łzy jego twarz.

– O mnie się nie martw, Szczepciu – wyszeptała łagodnie. – Będę szczęśliwa… w taki czy inny sposób. I nie dam zrobić sobie krzywdy…

– Będziesz miała dobrą opiekę – uśmiechnął się leciutko pan Szczepan. – Nie mnie mieszać się w najdelikatniejsze sprawy innych ludzi, ale wierzę, że tak będzie… moje ty dziecko kochane…

Ścisnął mocniej jej rękę, na co Iza przytuliła do jego dłoni zalany łzami policzek, a następnie przylgnęła do niej ustami. Jego palce były zimne, wręcz lodowate, mimo że był szczelnie okryty ciepłą kołdrą.

– Nie zapomnij o mnie – wyszeptał staruszek. – Pamiętaj mnie, dziecino… zapal dla nas czasem lampkę… dla mnie i dla Hanusi…

– Obiecuję – chlipnęła Iza, podnosząc głowę, by popatrzeć mu w oczy. – Będę odwiedzać was oboje, kiedy tylko będę mogła, Szczepciu… będę przynosić wam kwiaty i zapalać światełka… modlić się za was… I nigdy o tobie nie zapomnę… nigdy!

Oddech pana Szczepana znów stał się ciężki, coraz cięższy… ale jego twarz jaśniała, a delikatny uśmiech nie opuszczał ani na chwilę jego pobladłych warg.

– I żadnej żałoby – dodał z trudem. – Jesteś dla mnie jak córka… albo jak wnuczka… Ale nie chcę żałoby. Co najwyżej kilka dni na pamiątkę… ale nie więcej. Dobrze, dziecino? Chcę, żebyś żyła normalnie…

– Dobrze, Szczepciu – wyszeptała Iza. – Będzie tak, jak mówisz. Dobrze, mój kochany…

– Niech ci Pan Bóg błogosławi – ciągnął z coraz większym trudem staruszek. – Niech cię strzeże… i niech ci oczy otworzy… na tę dobrą drogę… Bo tylko jedna jest dobra… tylko jedna, Izulka…

Jego twarz przybrała teraz wzniosły, jakby natchniony wyraz. Iza zadrżała, gdyż jego słowa skojarzyły jej się z tym, co kilka razy mówiła do niej spotykana w różnych okolicznościach „cyganka”… a raczej nieżyjąca od prawie dwunastu lat pani Ziuta. Ona też kilkakrotnie wspominała o drodze… o jedynej właściwej drodze, która miała zawieść ją do pełni szczęścia…

Pan Szczepan zamilkł teraz i oderwawszy wzrok od twarzy Izy, zapatrzył się w miejsce, gdzie przeciwległa ściana łączyła się z sufitem. Jego spojrzenie zdawało się sięgać tak daleko, jakby nie widział ograniczających zmysły przeszkód, lecz patrzył w nieokreśloną i niezmierzoną przestrzeń, która roztaczała się przed jego oczami. Jego twarz, wciąż rozjaśniona łagodnym uśmiechem, przybrała teraz wyraz najwyższego zachwytu i tkliwości… Puścił dłoń Izy, która instynktownie, nie odrywając od niego zalanych łzami oczu, odsunęła się od łóżka, i nadludzkim wysiłkiem podniósł oba ramiona, jakby wyciągał je do kogoś, kto znajdował się w owej odległej przestrzeni poza murami mieszkania, niewidocznej dla innych, lecz pozostającej w zasięgu jego wzroku.

– Haniu – wyszeptał ostatkiem sił, ledwo artykułując ukochane imię na nowo posiniałymi wargami. – Hanusiu…

Były to jego ostatnie słowa. W następnej chwili jego wyciągnięte ramiona opadły bezwładnie, głowa przechyliła się na bok, a oczy przymknęły się powoli, choć nie do samego końca, pozostając leciutko uchylone. Nie było już jednak słychać oddechu, a cisza, która zapanowała w pokoju, aż zadźwięczała w uszach. Jeszcze przez kilka długich minut Iza i Majk stali w milczeniu, jakby czekając na jeszcze jeden ruch, jeszcze jeden znak życia ze strony leżącego na łóżku staruszka. Jednak on nie ruszał się już. Leżał bezwładnie, z rękami wyciągniętymi wzdłuż ciała i twarzą, na której zastygł delikatny półuśmiech, ostatni wyraz emocji przeżytych na tym świecie.

Majk poruszył się pierwszy, bezszelestnie zbliżył się do łóżka, nachylił się nad zmarłym i dwoma palcami ostrożnie domknął mu półotwarte powieki. Był to jakby symboliczny znak, że to już naprawdę koniec. Bolesny smutek szarpnął sercem Izy… Mimo że od dawna, a zwłaszcza od kilku godzin była pogodzona z sytuacją, myśl o tym, że pan Szczepan odszedł już na zawsze, a przed nimi leży tylko jego opuszczone przez duszę ciało, wywołała w niej typowy dla takich chwil żal połączony z niedowierzaniem. Był to inny żal niż ten, jaki czuła tuż po odejściu matki, nie był bowiem, jak wówczas, połączony z buntem i rozpaczą, jednak w tym momencie przeniknął ją tak głęboko, że nie umiała powstrzymać kolejnego wybuchu łez, które popłynęły obficie z jej oczu przy wtórze rozsadzającego jej piersi szlochu.

Już przy pierwszym niekontrolowanym chlipnięciu poczuła, że Majk ogarnia ją ramionami i przytula do piersi w uspokajającym geście. Przylgnęła do niego z ufnością, na oślep, nie starając się już dłużej opanowywać emocji, nie walcząc z nimi, lecz szukając tylko ukojenia w chwili ich naporu. Pięć lat temu, tuż po śmierci matki, ukojenie to znalazła w ramionach Amelii… ukojenie i poczucie, że nie jest sama… owo niemożliwe do zastąpienia niczym innym poczucie bliskości drugiego człowieka…

– Już dobrze, Izulka – wyszeptał Majk po kolejnych kilku minutach milczenia, delikatnie gładząc ją dłonią po spłakanym policzku. – Szczepan poszedł do Hani i jest szczęśliwy… Sama wiesz, że od dawna na to czekał.

– Tak, wiem – odszepnęła Iza. – W dodatku odszedł z jej imieniem na ustach… tak jak pewnie sobie wymarzył. Ja nie nad nim płaczę, Michasiu. Ja po prostu… tak mi strasznie żal, że już nigdy go nie zobaczę… Wiem, że to niemądre i egoistyczne z mojej strony. Zaraz mi przejdzie… Przytul mnie jeszcze, dobrze? Jeszcze na jedną chwilkę… to tak bardzo mi pomaga uporać się z tym wszystkim…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *