Anabella – Rozdział LXVI
– Nie, Vic, skądże, nie przeszkadzasz mi – zapewniła go z uśmiechem Iza, zamykając drzwi i schodząc po schodach z telefonem przy uchu. – Wychodzę właśnie do pracy, ale mam dziesięć minut na dojście, więc możemy spokojnie porozmawiać.
– Dzwonię, żeby złożyć ci życzenia z okazji Dnia Kobiet – oznajmił wesoło Victor. – Słońca, uśmiechu, radości i szczęścia, Isabelle!
– Ach… dziękuję! – zdziwiła się. – Miło mi, że pamiętałeś, bo słyszałam, że w Belgii nie obchodzi się Dnia Kobiet.
– Nie obchodzi się, to prawda! – przyznał ze śmiechem. – Ale za to świętuje się go w Polsce, a ja dostałem już solidne przeszkolenie od Jean-Pierre’a, więc mam szansę uniknąć niewybaczalnej gafy! Co prawda z tej okazji powinienem podarować ci kwiaty, ale jest to… hmm, dość trudne technicznie… dlatego zrobię to osobiście dopiero za pięć tygodni, kiedy przyjadę do Lublina. A dzisiaj tylko dzwonię, żeby złożyć ci życzenia i zasypać deszczem komplementów.
Iza roześmiała się, mile zdziwiona tym gestem Victora. Rano na uczelni dostała już, podobnie jak pozostałe koleżanki, czerwoną różyczkę od kolegów z roku, a także okazjonalnego smsa od Daniela, jednak życzeń od Victora nie spodziewała się, wiedząc, że Belgowie nie mają tego w zwyczaju. Dziesięciominutowa rozmowa telefoniczna potoczyła się zatem pod znakiem omawiania różnic kulturowych między tradycją polską i belgijską, na co Victor zawsze był wyjątkowo wyczulony, dopytując o najdrobniejsze szczegóły, a następnie płynnie przeszła w zwyczajową lekcję polskiego, jakiej Iza regularnie udzielała mu pod koniec każdej rozmowy.
– Dżjeń Kobjet – powtórzył po raz kolejny Victor dla utrwalenia sobie trudnej wymowy. – To łatwe, Isabelle, bo brzmi tak samo jak dżjeń dobry!
– Dokładnie tak! – zaśmiała się Iza, jak zwykle rozbawiona jego nieporadnym akcentem. – Widzisz, nauczyłeś się już tylu polskich słów, że teraz będziesz miał coraz łatwiej…
Urwała zaskoczona, gdyż za rogiem ulicy, w przecznicy przed Zamkową, wśród tłumu dostrzegła znajomą postać… a nawet dwie postacie! Dwie, choć zdawały się stanowić jedną, tak ściśle były splecione w uścisku, z ustami złączonymi w namiętnym pocałunku. Byli to Antek i Karolina. Beżowy płaszczyk dziewczyny, który Iza doskonale znała z szatni dla kelnerek, skomponowany z falą jej charakterystycznych jaśniutkich blond włosów, a także znajoma sylwetka wyższego od niej o pół głowy Antka nie pozostawiały żadnych wątpliwości co do tożsamości pary, mimo że z daleka nie było widać ich twarzy. W jednej z rąk zarzuconych na szyję chłopaka Karolina trzymała ogromny bukiet kolorowych tulipanów, który zapewne dostała od niego w prezencie i który, jak domyśliła się rozbawiona tym widokiem Iza, musiał znacząco jej zawadzać, bowiem oboje, ani na sekundę nie odrywając od siebie ust, całowali się tak szaleńczo, że co chwila aż zataczali się na ścianę kamienicy.
„Więc jednak!” – pomyślała, tylko jednym uchem słuchając Victora, który ze skupieniem powtarzał poznane dziś polskie zwroty. – „Nareszcie!”
Od czasu, kiedy Antek wstawił się u szefa za Karoliną, by ta mogła wrócić do pracy w Anabelli, cały zespół z zaciekawieniem obserwował ich oboje, nie odnajdując jednak w ich zachowaniu prawie żadnych sygnałów wzajemnego zainteresowania. Wręcz przeciwnie, Karolina bardzo starała się o taką konfigurację swoich zmian w grafiku, by w jak najmniejszym stopniu pokrywały się one z godzinami pracy Antka, a kiedy oboje czasami mijali się z konieczności na sali lub na zapleczu, praktycznie na siebie nie patrzyli, wymianę służbowych uwag przeprowadzając w sposób tak obojętny, że Wiktoria, Klaudia i Ola uznały jednogłośnie, że to już samo w sobie było podejrzane. Od kilku tygodni przekonana o swojej racji damska część ekipy Anabelli usiłowała zatem wychwycić nawet najdrobniejsze sygnały zaangażowania obojga kolegów, przy czym wydawało się, że im intensywniej ich obserwowano, tym pilniej oni strzegli się, by nie okazać po sobie żadnych śladów emocji.
W ostatnich dniach obserwacja Antka i Karoliny uległa jednak znacznemu osłabieniu, gdyż całą uwagę kelnerskiego grona przykuł Tom, którego przygnębienie już dawno rzucało się kolegom w oczy i o którym Wiktoria dowiedziała się w zaufaniu od Tymka, iż ma złamane serce. Najprawdopodobniej stan jego ducha wynikał wprost z rozstania z Darią, która, jak podejrzewał Tymek, porzuciła go po zaledwie dwóch miesiącach związku. Co prawda ani Tymek, ani nawet Chudy nie mieli co do tego stuprocentowej pewności, jako że Tom uparcie milczał na ten temat, odmawiając wszelkiej propozycji duchowego wsparcia ze strony kolegów, jednak na trafność tej hipotezy wskazywały jego fatalny humor oraz stała nieobecność Darii, której nikt nie widział w Anabelli już od kilku tygodni.
Tak czy inaczej, choć uwaga zespołu chwilowo odwróciła się od Antka i Karoliny, Iza nie omieszkała zauważyć, że oboje jeszcze bardziej niż zwykle zachowywali względem siebie obojętną, wręcz lodowato chłodną minę i unikali się nawzajem jak ognia. Kilkakrotnie, zgodnie z logiką rozumowania Oli, Klaudii i Wiktorii, zachowanie to wzbudziło w niej podejrzenie, iż jest to reakcja paradoksalna, odwrotnie proporcjonalna do tego, co naprawdę czują w głębi serca. Nie dzieliła się tym jednak z koleżankami, uznając, iż w tak delikatnej sytuacji Antka i Karolinę należy po prostu zostawić samym sobie. I oto wszystkie podejrzenia i oczekiwania ekipy Anabelli znalazły jednoznaczne potwierdzenie w obrazku, jaki ujrzała przed sobą!
Zakończywszy dyplomatycznie rozmowę z Victorem, który z radością odliczał już tygodnie do planowanego przyjazdu do Polski, Iza schowała telefon i z uśmiechem ruszyła w stronę całującej się pary, zastanawiając się, w jaki sposób żartobliwie skomentować tę scenę. Oni jednak tak dalece byli zajęci sobą, że dookolny świat zdawał się dla nich nie istnieć, w związku z czym zupełnie nie zauważyli przechodzącej tuż obok koleżanki, która, mijając ich, celowo zwolniła kroku, a nawet zatrzymała się na chwilę, jednak, nie widząc reakcji, z rozbawieniem ruszyła w swoją stronę.
Do Anabelli weszła w jak najlepszym humorze, postanawiając, że nikomu nie będzie opowiadać o tym, co widziała na ulicy, by zainteresowani sami mogli ogłosić kolegom radosną nowinę w odpowiednim dla siebie czasie. W połowie sali wpadła na Zuzię, która niosła w obu rękach ręcznik papierowy i płyn do czyszczenia blatów. Od tygodnia najmłodsza członkini zespołu pracowała na nowym stanowisku, gdyż po powrocie pani Wiesi ze zwolnienia lekarskiego została oddelegowana z kuchni do sprzątania stolików oraz innych drobniejszych prac na sali i zapleczu, a także do stałej pomocy przy obsłudze dostaw.
Na widok Izy dziewczyna zatrzymała się i grzecznie dygnęła.
– Jak tam, Zuziu? – zagadnęła Iza, z uśmiechem przyglądając się jej drobnej buzi o jeszcze na wpół dziecięcych rysach i dużych, szmaragdowo-zielonych oczach, które patrzyły na nią spod przyciętej na pazia grzywki. – Radzisz sobie w nowej roli?
– Tak jest, proszę pani – zapewniła ją Zuzia. – Właśnie sprawdzam, czy wszystkie stoliki są czyste, pani Lidia mi kazała.
– Super, to leć, nie przeszkadzaj sobie – odparła wesoło, na co dziewczyna ponownie dygnęła przed nią i odeszła do swojej pracy.
Iza pozdrowiła po drodze Alę, Klaudię i Gosię, które wyszły z tacami z zaplecza, udając się na obsługiwane przez siebie sektory sali, po czym na znak Wiktorii zatrzymała się przy barze. W oczy rzucił jej się szklany wazonik, w którym tkwiła niewielka wiązanka różowych goździków.
– Iza, czekaj, mam do ciebie dwa słowa – rzuciła Wiktoria, wprawnie nalewając piwo dla dwóch klientów naraz. – Po pierwsze szef kazał ci powiedzieć, że musiał wyjść na dwie godziny i będzie dopiero po dwudziestej, bo spotyka się z kimś tam… mówił nazwisko, ale zapomniałam… I żebyś ogarnęła papiery, które zostawił ci na biurku.
– Okej – skinęła głową Iza.
– A po drugie był u mnie jakiś facet w sprawie większej imprezy na kwiecień. Odesłałam go do ciebie. Ma tu wrócić za jakieś pół godziny.
– W porządku – odparła Iza, z uśmiechem wskazując na stojące na barze kwiaty. – A te kwiatki od kogo dostałaś? Pewnie Grzesiek przysłał ci na Dzień Kobiet?
– A nie, te są od naszych chłopaków z Anabelli! – wyjaśniła jej wesoło Wiktoria. – Wszystkie dostałyśmy z automatu po trzy różowe goździki. Ładne, nie? Dla ciebie też są, Zuzia wstawiła je do wody, kazałam jej postawić je na biurku w gabinecie szefa.
– Aha… dzięki! – zaśmiała się Iza. – Widzę, że nasi panowie załatwili rzecz hurtowo! To pewnie był pomysł Chudego, on nie bawi się w sentymenty… ale mimo wszystko to bardzo miłe z ich strony! Super, Wika, dzięki, lecę do roboty!
Dziarskim krokiem weszła na zaplecze i upewniwszy się po drodze, że w kuchni wszystko gra, a świeża rekonwalescentka czyli pani Wiesia z entuzjazmem i bez przeszkód pracuje na swoim stanowisku, udała się do gabinetu szefa. Ledwie weszła do środka, zatrzymała się zaskoczona, gdyż na biurku zastała nie jeden, a dwa wazony z kwiatami – w jednym z nich tkwiły wspomniane przez Wiktorię trzy różowe goździki od kolegów, zaś w drugim ogromny bukiet żółto-pomarańczowych frezji, które roznosiły wokół słodki, intensywny zapach.
„Ach, frezje!” – pomyślała wzruszona, podchodząc do biurka i schylając się nad wazonem, by zanurzyć twarz w kwiatach. – „Frezje w moim kolorze… Jak pięknie pachną! I taki ogromny bukiet… Jesteś szalony, szefie… po prostu szalony!”
Z uśmiechem zdjęła płaszcz, odwiesiła go na wieszak przy drzwiach, wyjęła swój telefon i położyła go na biurku, po czym, jeszcze raz pochyliwszy się nad frezjami, wciągnęła w nozdrza ich przyjemny zapach i zasiadła w fotelu, by zająć się pozostawionymi jej przez Majka fakturami. W tym momencie rozległ się dźwięk przychodzącego smsa; Iza odruchowo sięgnęła po telefon i zerknęła na wyświetlacz. Imię Michał sprawiło, że serce gwałtownie załopotało jej w piersi i potrzebowała dobrych kilku sekund, by opanować emocje. Wiadomość była krótka i lakoniczna.
Najlepsze życzenia z okazji Dnia Kobiet. Michał.
„Sms z życzeniami? Do mnie?” – zdumiała się Iza. – „Przecież miałam iść do diabła… Ach!” – zrozumiała nagle. – „To pewnie standardowy sms, który automatycznie wysłał do wszystkich swoich damskich kontaktów z listy. Na pewno. Czyli nic osobistego, załapałam się tylko na okazyjną masówkę… Nie ma się czym przejmować.”
Uspokojona tą interpretacją, zamknęła skrzynkę smsową, odłożyła telefon na brzeg biurka i ze skupioną miną pochyliła się nad fakturami, wdzięcznym gestem lewej dłoni odgarniając kosmyk włosów, który opadł jej na twarz.
***
– Gratulacje, kochani! – wołały jedna przez drugą koleżanki z zespołu, wylewnie ściskając rozpromienionego Antka i zawstydzoną, zarumienioną po uszy Karolinę. – Antek, nareszcie! Dawaj pyska! Buziaki, Karolcia! A nie mówiłam? To była tylko kwestia czasu! Bardzo się cieszę! Ale czad! To nasza pierwsza para w zespole! Musimy zrobić imprezę!
– Gratki, Antek! – rzucił wesoło Chudy. – Stawiasz mi piwo, bo od początku trzymałem za ciebie kciuki!
– Ja dowiedziałam się pierwsza, tylko nic nie mówiłam! – oznajmiła ze śmiechem Iza, całując Karolinę w oba policzki. – Widziałam was na ulicy, łobuzy! Nawet nie próbowaliście na mnie spojrzeć!
– No co ty, Iza, w takiej sytuacji to jest wybaczalne! – zaśmiała się Wiktoria.
– Tak to jest, kiedy świata się za sobą nie widzi! – pokiwała głową Ola. – A ja już dawno powtarzałam, że…
Urwała i wszyscy wydali zgodny okrzyk aprobaty, gdyż nad głowami Antka i Karoliny rozsypał się nagle deszcz błyszczących confetti, które, sfruwając, wypełniły przestrzeń całej dyżurki dla kelnerek, gdzie tłoczyło się rozradowane towarzystwo. Była to inicjatywa Zuzi, która, zachwycona nowiną, cichutko podbiegła do szafki pod ścianą, otworzyła szufladę z ozdobami i gadżetami, jakie zostały tam po balu sylwestrowym, rozpakowała jedną z paczuszek confetti i nabrawszy ich pełne dłonie, rzuciła w górę na znak radości. Zebrani w pomieszczeniu koledzy nagrodzili ten pomysł gromkimi brawami, a Klaudia i Kamila, zainspirowane pomysłem Zuzi, wyjęły z szuflady dwie kolejne paczki confetti i razem z nią garściami rzucały je w górę, co wywołało jeszcze większe salwy śmiechu i okrzyków.
– A co tu się dzieje? – rozległ się nagle w progu zdumiony głos szefa.
Rozbawione towarzystwo umilkło tylko na jedną sekundę, po czym znów gruchnęło śmiechem i jedno przez drugie rzuciło się do wyjaśnień.
– Ach! – roześmiał się Majk, ściskając rękę Antka i klepiąc go po plecach. – No proszę! Brawo, Antonio! Chyba się nie pomylę, jeśli powiem, że wszyscy na to czekali! No to cóż, stary… na co jeszcze czekasz? Gorzko!
– Właśnie! – podchwyciły natychmiast dziewczyny. – Gorzko! Słyszysz, Antek? No już! Szef ma rację! To jest polecenie służbowe! Gooorzko!!!
Uszczęśliwiony Antek nie dał się długo prosić i objąwszy ramionami Karolinę, schylił się do jej ust. Ich pierwszy publiczny pocałunek został skwitowany nowym gromkim aplauzem i kolejną falą gratulacji.
– No dobra, zakochana para, a teraz jazda do roboty! – zarządził Majk, z lekką dezaprobatą rozglądając się po pokoju pokrytym zdeptaną warstwą confetti. – I ktoś będzie musiał ogarnąć ten śmietnik…
Zuzia natychmiast podskoczyła w jego stronę z miną wskazującą na to, że poczuwa się do odpowiedzialności.
– Ja to zaraz posprzątam, proszę pana szefa – zapewniła go skwapliwie. – Za chwilę wszystko będzie dokładnie wyzbierane!
– Świetnie, proszę pani Zuzi! – skinął głową jak zawsze rozbawiony jej sformułowaniami Majk. – No już, Antonio, koniec imprezy! Szef potwór przyszedł rozdzielić romantycznych kochanków i bezlitośnie wysłać ich do roboty. Karolina na salę, a ty zasuwasz szykować nagłośnienie!
– Tak jest, szefie! – odparli jednocześnie Antek i Karolina, na co reszta kolegów wybuchła śmiechem i wraz z nimi po kolei opuściła dyżurkę.
Iza i Majk wyszli za nimi na samym końcu, zostawiając w pomieszczeniu tylko Zuzię zajętą zbieraniem confetti. Na korytarzu zaplecza wymienili rozbawione spojrzenia.
– To nasza pierwsza para w ekipie Anabelli – zauważyła wesoło Iza. – Przynajmniej odkąd ja tu pracuję.
– I chyba nawet pierwsza w całej historii firmy – przyznał z zastanowieniem Majk. – Jakoś nigdy dotąd takie rzeczy się nas nie trzymały. Ciekawe… Może to znak, że nadszedł czas na zmiany?
– Sugerujesz, że będziemy mieć kolejne takie pary? – uśmiechnęła się. – Hmm… to by było interesujące, chociaż na razie zbytnio nie widzę kandydatów. Chudego w ogóle takie rzeczy nie biorą, a tylko on ewentualnie zostałby na placu boju, bo Tym i Tom mają już przecież dziewczyny spoza ekipy…
Przerwała sama sobie na wspomnienie przygnębionego nastroju Toma w ostatnich tygodniach. Dziś był wszak Dzień Kobiet, a Tom stał samotnie w kącie, do nikogo się nie odzywał i nawet nie przyszedł na zaplecze, żeby pogratulować Antkowi. To by potwierdzało smutne przypuszczenia kolegów, że z Darią coś musiało się popsuć.
– Nigdy nie wiadomo – uśmiechnął się tajemniczo Majk, zerkając na nią przez ramię. – Życie czasami pisze najbardziej niespodziewane scenariusze i nawet ci, których spisano już na straty, nagle mogą zaskoczyć.
– Prawda! – przyznała wesoło Iza, sięgając po jedną z tac leżących pod blatem baru, gdyż właśnie opuścili zaplecze i znaleźli się na sali. – Chociaż w przypadku Antosia to było całkowicie do przewidzenia. No cóż, pożyjemy, zobaczymy. Lecę na salę, szefie, muszę pomóc dziewczynom, zwłaszcza że Karolcia będzie pewnie dzisiaj totalnie rozkojarzona! Ale potem, jak trochę się rozluźni, chciałabym pokazać ci kilka papierów i pogadać o nowym zamówieniu na catering, pół godziny temu rozmawiałam z klientem… Aha! – zatrzymała się nagle i podniósłszy na niego wzrok, zniżyła głos prawie do szeptu. – Przede wszystkim dziękuję ci za frezje. Są prześliczne… i tak pięknie pachną!
Majk patrzył jej w oczy z uśmiechem, który nie schodził mu z twarzy.
– Nie ma za co, elfiku – odpowiedział równie cicho. – To zasłużony hołd dla najważniejszej osoby w mojej firmie. Miałbym pozwolić na to, żebyś dostała dzisiaj tylko jakieś trzy marne różowe goździki?
Iza roześmiała się i pokręciła głową, siłą powstrzymując się, by nie ucałować go w policzek. Nie mogła jednak pozwolić sobie na taki poufały gest na środku sali, wyciągnęła zatem tylko rękę i ukradkiem ująwszy jego dłoń, uścisnęła ją krótko na znak wdzięczności.
– Dziękuję, Majk – powtórzyła szeptem, przechylając głowę w nieświadomie kokieteryjnym geście. – Jesteś najlepszym szefem na świecie… Nikt tak jak ty nie umie zadbać o stałą motywację swoich pracowników!
To powiedziawszy, puściła jego dłoń i ruszyła z tacą na salę, by zbierać zamówienia w sektorze A. Rozpromieniony Majk jeszcze przez chwilę stał bez ruchu, śledząc wzrokiem jej oddalającą się sylwetkę w czarnej żałobnej sukience przepasanej białym kelnerskim fartuszkiem, po czym pokiwał lekko głową i z uśmiechem zawrócił na pięcie, by udać się do swojego gabinetu.
***
– Jest rozkoszny! – zachwycała się Iza, tuląc w ramionach śpiącego noworodka zawiniętego w skromny niebieski becik. – Przeuroczy… I kto by pomyślał, że pojawi nam się tutaj taka ważna osobistość? Pan Pepuś Kmiecik, nowy obywatel Korytkowa!
Pochylona nad rozłożonymi na stole dokumentami Agnieszka wzruszyła tylko na to ramionami. Iza ze współczuciem zerknęła na jej bladą, wymęczoną twarz i szczupłą, wręcz wychudzoną sylwetkę, w której odznaczały się jedynie mocno powiększone piersi, po czym znów skupiła uwagę na dziecku, które wzięła na ręce na samym początku wizyty u Kmiecików i przez cały czas chodziła z nim po pokoju, kołysząc je w ramionach. Trzytygodniowe niemowlę, wyjątkowo maleńkie jak na swój wiek, zdecydowanie mniejsze od synka Lodzi w tym samym okresie życia, spało smacznie od ponad godziny, jednak Iza, pomna tego, co powiedziała jej Amelia, starała się wykorzystać każdą minutę, by przekazać mu choć odrobinę ciepła i czułości, jakich na co dzień nie dostawało od swojej matki.
„Jemu na razie jest wszystko jedno, kto go dotyka i przytula” – myślała ze smutkiem, wpatrując się w drobniutką twarzyczkę uśpionego chłopca. – „Więc trzeba to robić nawet okazjonalnie, żeby dobrze się rozwijał. A potem może coś się zmieni… może Aga w końcu się opamięta… Ech! Jesteś taki malutki… taki śliczny, Pepciu… Twój ojciec to ostatni kretyn, bez serca i bez mózgu. Serio, nie rozumiem tego człowieka… Jak można dobrowolnie odrzucić takie szczęście? Takiego cudownego synka…”
– No dobra, już wypełniłam – oznajmiła Agnieszka, odkładając długopis, którym wpisywała dane w rubryczki kolejnego formularza. – Poskładam zaraz to wszystko, Piotrek obiecał, że po pracy podwiezie mnie do Radzynia, Robert mu pozwolił. Niedługo ma tu być. Ale słuchaj, Iza… – dodała niepewnie. – Myślisz, że to coś da?
– Oczywiście – zapewniła ją stanowczo Iza, kołysząc w ramionach małego Pepusia. – Wszczynamy procedurę, a gdyby były jakieś kłopoty, Pablo podeśle mi dla ciebie kontakt do jego kolegi, adwokata z Radzynia. A właśnie! – przypomniała sobie, ruchem głowy wskazując na ogromną plastikową reklamówkę, który przyniosła ze sobą i odstawiła pod ścianę przy wejściu. – Przyniosłam ci trochę rzeczy, które Lodzia dała dla Pepusia po swoim synku. To są bardzo jakościowe ubranka, w ogóle nie zniszczone, przydadzą ci się dla małego, przez parę miesięcy nie będziesz musiała nic kupować.
Agnieszka z westchnieniem podniosła się z krzesła, sięgnęła po reklamówkę i usiadłszy na tapczanie, mechanicznie, jakby z niechęcią, zaczęła wyciągać z niej piękne, równo poskładane ubranka niemowlęce, które, jako że były już za małe na Edzia, wiedziona współczuciem Lodzia przekazała Izie dla Pepusia.
– Dzięki, Izunia – szepnęła. – Jak dużo tego jest… Podziękuj tej Lodzi ode mnie, to bardzo miłe z jej strony. Tyle dobra mnie spotyka ze strony całkiem obcych ludzi…
W głębi domu rozległy się głosy rozmowy i po chwili do pokoju zajrzała pani Kmiecikowa, a za nią Piotrek, który niósł w ręce fotelik samochodowy. Od progu pozdrowił Izę uśmiechem i gestem dłoni.
– Agniesiu, pan Piotruś już przyszedł – zaanonsowała kobieta.
– Tak, widzę – mruknęła Agnieszka, zbierając swoje dokumenty do teczki i sięgając po odłożony na łóżko zimowy kombinezon niemowlęcy. – Cześć – rzuciła chłodno do Piotrka. – Poczekaj chwilę, już go ubieram.
Iza patrzyła na nią zdziwiona.
– Zabierasz Pepusia ze sobą? – zapytała, kiedy pani Kmiecikowa wycofała się i zamknęła drzwi. – Przecież to jeszcze takie maleństwo… chyba nie powinnaś szargać go po sądach i urzędach, zwłaszcza że na dworze jest nadal zimno…
Wymieniła przy tym spojrzenia z Piotrkiem, który na jej nieme pytanie pokręcił tylko głową z mieszaniną dezaprobaty i rezygnacji.
– Nic mu nie będzie – odparła spokojnie Agnieszka, rozkładając kombinezon na tapczanie i przygotowując też mikroskopijną czapeczkę, szalik i rękawiczki. – Nie będę zostawiać go mamie na głowie, a zresztą jak myślisz, kto go nakarmi, jak zbudzi się głodny i będzie wrzeszczał o jedzenie? Dobra, daj mi go tu, Iza, ubiorę go… aha, jeszcze najpierw trzeba go przewinąć, bo pewnie już się zlał.
– Poczekaj, ja to zrobię – zadeklarowała natychmiast Iza, rozglądając się za miejscem, gdzie mogłaby położyć dziecko do przewinięcia. – A ty sama już się wybieraj, będzie szybciej.
Agnieszka beznamiętnie porzuciła przygotowywanie kombinezonu dla dziecka i posłusznie zajęła się zakładaniem swetra i czesaniem włosów.
– Tu jest przewijak – poinformował Izę Piotrek, który w międzyczasie odstawił fotelik na podłogę, sięgnął po leżący obok ściany przewijak i umieścił go na łóżeczku dziecka. – No, już. Możesz go kłaść. Pieluchy są tutaj, czekaj, wyjmę jedną…
Iza położyła śpiącego wciąż chłopca na przewijaku i oboje z Piotrkiem pochylili się nad nim w skupieniu, by wykonać czynność przewijania i ubierania jak najdelikatniej, w nadziei, że może uda się to zrobić, nie budząc go ze snu.
– I posmaruj go tym, żeby się nie zaparzył – dodał Piotrek, podając jej zdjętą z półki nad łóżeczkiem butelkę z oliwką dla niemowląt.
– Aha, okej – skinęła głową Iza, ostrożnie przewijając dziecko, którą to czynność kilka razy miała już okazję poćwiczyć na małym Edziu. – Dobra, podaj mi już pieluszkę…
Jej uwadze nie umknęła sprawność, jaką w obsłudze niemowlęcia wykazywał Piotrek, który, co wiedziała z relacji Amelii, od samych narodzin małego Pepusia skwapliwie korzystał z każdej okazji, by pomóc Agnieszce przy dziecku i chociaż na chwilę ponosić je na rękach lub przytulić. Postawa ta budziła wielkie uznanie zarówno Amelii, jak i Roberta, tym bardziej, że Agnieszka z trudem znosiła obecność Piotrka i na każdym kroku manifestowała wobec niego jawną niechęć, tolerowała jednak jego wsparcie, z doskonałą obojętnością pozostawiając mu wolną rękę w zajmowaniu się jej synkiem. On sam również podkreślał, że robi to tylko dla dziecka, którego było mu gorąco żal, zanim jeszcze się urodziło.
– Nie mogę już na nią patrzeć – mruknął do Izy, kiedy Agnieszka wyszła z pokoju, by założyć buty. – Bez przerwy tylko stroi fochy i zachowuje się jak święta krowa. Gdyby nie była kobietą, to już dawno strzeliłbym jej za to w zęby. Ty wiesz, że ona reaguje dopiero wtedy, kiedy Pepi wyje z głodu tak głośno, że mało się nie udusi? – dodał z oburzeniem, pomagając Izie zapiąć małemu śpioszki. – W ogóle jej to nie rusza. Nie rozumiem, jak tak można, ja pierdzielę… taki fajny dzieciak…
Uśmiechnął się, bowiem w tym momencie obracany na wszystkie strony chłopiec obudził się i otworzył oczka. Były jasnoniebieskie, zupełnie jak oczy Agnieszki, Izie zaś przywiodły na myśl oczy zmarłego pana Szczepana.
„Nawet oczka ma prawie dokładnie w tym samym kolorze” – pomyślała wzruszona, nachylając się, by ostrożnie pogładzić dziecko po pokrytej jasnym puszkiem główce. – „Mały Szczepcio-Pepcio…”
– Siema, młody! – zagadnął do niego Piotrek, podstawiając pod jego maleńką rączkę palec, który chłopczyk natychmiast ścisnął z całej siły. – Co tam u ciebie ciekawego? Wyspałeś się? Zaraz pojedziemy na długą i fajną wycieczkę, wiesz? Na pewno ci się spodoba!
– Ale przed wyjazdem chyba jeszcze powinien coś zjeść – zauważyła Iza, oglądając się za siebie, bowiem do pokoju właśnie wróciła Agnieszka. – Aga, jak myślisz? Pepcio zbudził się przy ubieraniu, może trzeba by go jeszcze raz nakarmić, żeby za pół godziny nie rozpłakał wam się w samochodzie?
Agnieszka skrzywiła się i pokiwała głową.
– Racja… daj, nakarmię go.
Podeszła do przewijaka, z którego Piotrek właśnie podniósł dziecko, z niechęcią przejęła je z jego rąk i usiadła z nim na tapczanie, by podać mu pierś. Iza i Piotrek dyskretnie odwrócili się i stanąwszy przy oknie, czekali na zakończenie karmienia.
– Grzeczniutkie dzieciątko – zauważyła Iza, specjalnie mówiąc na tyle głośno, żeby Agnieszka mogła to usłyszeć. – W ogóle nie marudzi. Jestem tu od ponad dwóch godzin i jeszcze ani razu nie słyszałam jego płaczu, a przecież na pewno już był głodny.
– Złoty chłopak – przyznał Piotrek. – Taki mały, a jaki równy gość. Nie odpieprza fochów, nie grymasi, tylko bierze życie na klatę takim, jakie jest. Pewnie od małego instynktownie czuje, że będzie miał w tym życiu zdrowo przewalone. I w sumie nie ma co się dziwić. Z taką matką…
Urwał, gdyż Iza chwyciła go za ramię, surowym wzrokiem dając mu znak, żeby tak nie mówił. Plecy odwróconej do nich tyłem Agnieszki poruszyły się lekko, co świadczyło o tym, że usłyszała uwagę, jednak nie skomentowała jej ani słowem, nadal zajęta karmieniem dziecka. Piotrek wzruszył ramionami.
– No co? Prawdę tylko mówię. Ale okej… Fajnych rzeczy mu naprzynosiłaś – dodał, ruchem głowy wskazując na rozłożone na brzegu tapczanu ubranka. – Ja też mam dla Pepa parę sprzętów po bratanku, na przykład ten fotelik do samochodu też jest po nim. Elegancki, zadbany, akurat się przyda, a tak to by tylko leżał gdzieś na strychu i się kurzył.
– Postaramy się, żeby Pepusiowi nigdy niczego nie brakowało – uśmiechnęła się Iza. – A jego mama zadba o to najlepiej – podkreśliła, patrząc znacząco na Piotrka, by przypadkiem nie próbował kontestować jej słów przy Agnieszce. – Już ja ją znam… Urobi sobie ręce po łokcie, ale zapewni mu wszystko…
Piotrek skrzywił się kpiąco, ale nie odezwał się, po raz wtóry zdyscyplinowany surowym spojrzeniem Izy.
– Jedźmy już – rzuciła Agnieszka, opuszczając sweter po zakończonym karmieniu i podnosząc się z dzieckiem z tapczanu. – Najadł się i zasnął na kamień, można go spokojnie ubrać. Jak chcecie, to możecie to zrobić – dodała, widząc, że Piotrek chętnie wyciąga ręce po dziecko. – Ciuchy ma przygotowane.
Przekazała mu niemowlę tak obojętnym gestem, jakby podawała mu pudło z towarem w sklepie, po czym zabrała się za pakowanie do podręcznej torby zapasowych pieluch i chusteczek. Iza przyglądała się jej spod oka ze ściśniętym sercem, jednocześnie z uznaniem zerkając na Piotrka, który położył niemowlę na tapczanie i z najwyższą ostrożnością, troskliwymi gestami ubierał je w kombinezon. W tym obrazie wysokiego, postawnego mężczyzny z twarzą pokrytą gęstym czarnym zarostem, schylonego nad maleńkim dzieckiem, którego drobniutkie rączki całkowicie niknęły w jego dużych dłoniach, gdy pieczołowicie wkładał je w rękawy kombinezonu, kryło się coś tak niezwykle ujmującego, że Iza poczuła, jak ze wzruszenia ściska jej się gardło. Człowiek ów, którego latami w myślach traktowała jak wroga, dziś budził jej najszczerszą sympatię i zaufanie, obdarzając bezinteresowną czułością niewinne dziecko tej, która niegdyś rozsiała na jego temat krzywdzące i nieprawdziwe plotki. Plotki, które posłużyły jej do odbicia Izie ukochanego chłopaka…
„Nie, stop!” – pomyślała smutno. – „Żadnych myśli na ten temat. Aga skrzywdziła najbardziej samą siebie, ja już jej przebaczyłam, a co do Piotrka to pomyliłam się na całej linii. Co do Misia zresztą też… tylko w drugą stronę.”
Schyliła się nad niemowlęciem, by pomóc Piotrkowi dopinać boczne zamki kombinezonu oraz zakładać maleństwu czapeczkę i mikroskopijne rękawiczki. Spokojny i najedzony Pepuś spał mocno, zupełnie nie przejmując się tym, co z nim robiono, dzięki czemu ubieranie poszło bardzo sprawnie i szybko. Piotrek włożył dziecko do fotelika i zapiął je w szelki zabezpieczające, zaś Iza z troską poprawiła mu szaliczek i nakryła go dodatkowym ciepłym kocykiem.
– I gotowe! – uśmiechnął się Piotrek, podnosząc fotelik i kierując się w stronę drzwi, gdzie w przedpokoju czekała już na nich ubrana w kurtkę Agnieszka. – Zabieramy naszego małego księcia na dłuuugą przejażdżkę… Ale będzie spanko! Jak z nut!
***
Korytkowski salon rodzinnego domu Izy oświetlało ciepłe światło dwóch nowych lamp podłogowych, które Amelia ustawiła za kanapą, by wygodniej było przy nich czytać. Ona sama siedziała na środku kanapy, zaś po jej obu stronach usadowili się Robert i Iza, aby, korzystając z poobiedniej sjesty, porozmawiać w rodzinnym gronie na wszelkie możliwe tematy. Iza ze wzruszeniem gładziła dłonią twardy i wyraźnie zaokrąglony brzuch siostry, która obecnie kończyła już piąty miesiąc ciąży.
– W przyszłym tygodniu jedziemy na połówkowe USG – oznajmiła jej Amelia. – Może dowiemy się, w jakich kolorach kupować ubranka… No, ale mów dalej, Izunia, Aga wszystko sobie załatwiła w tym Radzyniu?
– Aha, podobno tak – skinęła głową Iza. – Na razie złożyła wnioski i będziemy czekać na reakcję szanownego tatusia. Mam nadzieję, że uda się załatwić sprawę bezboleśnie, chociaż i tak jesteśmy gotowi na każdy wariant.
– Uda się, musi się udać – uznała stanowczo Amelia. – Drań nikomu łaski nie robi. I tak pozbawia dziecko tego, co najcenniejsze, czyli obecności ojca… no, ale co zrobić? – westchnęła. – Całe szczęście, że przynajmniej plotkary z Korytkowa trochę już się odczepiły od Agnieszki, bo od pół roku jeździły tylko po tej biednej dziewczynie jak po łysej kobyle. Na szczęście mają już inne tematy.
– Nawet od nas już się odczepiły – zauważył Robert. – Sprawa działki wreszcie ucichła, od miesiąca nie słyszałem na ten temat ani słowa. Stary Krzemiński chyba wreszcie wyluzował… Cóż, jak widać, potrzebował dostać lanie od naszej małej siostrzyczki – mrugnął do Izy ponad głową żony. – A my dzięki temu możemy na spokojnie zacząć myśleć o naszej nowej inwestycji.
– I co planujecie? – zapytała żartobliwym tonem Iza, by jak najszybciej porzucić temat rodziny Krzemińskich. – Pięciopiętrową restaurację z salą balową czy jednak hipermarket z galerią butików?
Amelia i Robert roześmiali się.
– Ach, ty mała żartownisiu! – pokręciła głową Amelia. – Żebyś się jeszcze nie zdziwiła! Z tą salą balową trafiłaś całkiem blisko, bo rzeczywiście nadal myślimy o restauracji, ale takiej, która łączyłaby funkcje kawiarni i domu weselnego. Od lat w naszej okolicy brakuje takich lokali z prawdziwego zdarzenia na duże uroczystości typu wesela, chrzciny, komunie, jakieś imprezy rodzinne czy młodzieżowe… Gdybyśmy postawili taki obiekt i zyskali markę, na brak rezerwacji raczej byśmy nie narzekali. No? Co o tym myślisz?
– Hmm, niegłupie – przyznała po chwili zastanowienia Iza. – Chociaż zanim zwróciłyby się koszty takiej inwestycji, musiałoby upłynąć ładnych parę lat. Tylko pod żadnym pozorem nie pakujcie się w nocny klub z dyskoteką! – zastrzegła, podnosząc w górę palec. – Co prawda można na tym całkiem nieźle zarobić, zwłaszcza jeśli jest zapotrzebowanie, a w tej okolicy dobra dyskoteka pewnie miałaby wzięcie… Ale wtedy trzeba by się nastawić na ciągłe zarywanie nocy, a w waszym przypadku, kiedy w trybie dziennym prowadzicie jeszcze sklep, to by było nie do pogodzenia. Zarżnęlibyście się totalnie, nie mówiąc już o tym, że noc w noc mielibyście w domu straszny hałas.
– Nie, klubu nocnego i codziennych dyskotek nie planujemy – pokręcił głową Robert. – Tylko te wesela z muzyką, ale to by było wyłącznie w weekendy. Zresztą masz rację, siostra, że trzeba by to przemyśleć też od strony akustycznej i zrobić tak, żeby sala taneczna z parkietem była otwarta bardziej w stronę lasu. I nie ustawiać jej przy samej drodze… hmm, co o tym myślisz, Mel? Trzeba by to chyba jeszcze raz rozrysować.
– Rozrysujemy, Robciu, mamy na to czas – zapewniła go Amelia, zerkając z uśmiechem na siostrę. – A ja się tylko ciągle zastanawiam, czy nasza światowa Izunia po studiach zechce do nas wrócić, zwłaszcza że teraz ma własny apartament w Lublinie i zamierza się tam przemeldować. Kolejny etap to pewnie będzie Warszawa, a następny… kto wie, może Paryż albo Liège?
Iza pokręciła głową z rozbawieniem.
– Ech, Melu! – odpowiedziała wesoło. – Widzę, że dzisiaj żarciki trzymają się nie tylko mnie. Mówiłam wam już, że nie mam pojęcia, gdzie definitywnie wyląduję po studiach, ale na pewno przez najbliższe trzy i pół roku będę mieszkać w Lublinie. A co powrotu do Korytkowa – posmutniała nagle na wspomnienie błękitnych oczu ciskających iskry gniewu – to raczej tego nie planuję, bo obawiam się, że to jednak nie jest moje miejsce… ani moja właściwa droga.
Po tych słowach w salonie na kilkanaście sekund zapadła niezręczna cisza.
– Jasna sprawa, Iza – podjął w końcu Robert. – Jesteś samodzielna, kreatywna i świetnie zorganizowana, więc poradzisz sobie w każdej sytuacji i zrobisz to, co uznasz za stosowne. My jednak zawsze będziemy cię uwzględniać w naszych planach i tak się organizować, żebyś w każdej chwili mogła do nas wrócić i od ręki znaleźć tu zajęcie. To, że wymeldowujesz się od nas, nie zmienia faktu, że tu nadal jest twój dom.
Iza uśmiechnęła się i wyciągnąwszy do nich obie ręce, jedną z nich uścisnęła dłoń Roberta, a drugą dłoń Amelii.
– Dziękuję ci, Robciu – odpowiedziała wzruszona. – I tobie, Melu. Tak, moi kochani… tutaj zawsze będzie mój rodzinny dom, do którego będę regularnie wracać. Choćby po to, żeby was odwiedzić. I was, i mamę, i tatę… Dokąd bym nie wyjechała, w Korytkowie na zawsze zostanie kawałek mojego serca.
***
– Znakomicie, pani Izabello – pochwalił Izę instruktor nauki jazdy po zakończonej lekcji i zaparkowaniu samochodu we wskazanym miejscu. – Jeszcze kilka godzin dla utrwalenia i będzie pani mogła zapisać się na egzamin. To co, wpisujemy panią na następną jazdę na środę rano?
– Tak, bardzo proszę – zgodziła się Iza, odpinając pas bezpieczeństwa. – Na ósmą trzydzieści, jak zawsze. Dziękuję i do widzenia.
Pochwała instruktora, jak i własne przekonanie o umiejętnościach zdobytych w zakresie prowadzenia auta, przyniosły jej niekłamaną satysfakcję, tym bardziej, że od stycznia musiała mocno się nagimnastykować, żeby wpleść kurs nauki jazdy w swój i tak napięty już do granic możliwości harmonogram. Z początku zestresowana i realizująca kurs wyłącznie w trybie zadaniowym, w ostatnim czasie nabrała wprawy i w prowadzeniu samochodu zaczęła odnajdywać coraz większą przyjemność, choć nadal nie mogła do końca wyzbyć się ze świadomości faktu, iż przed laty w wypadku komunikacyjnym zginął jej ojciec.
Przed budynkiem, w którym mieścił się ośrodek nauki jazdy, czekała na nią Marta, która, zachęcona rekomendacją koleżanki, wybrała tę samą szkołę co ona i tego dnia przyszła z nią po raz pierwszy, by zapisać się na kurs na kategorię A. Marcowe słońce świeciło już na tyle mocno, że można było chodzić bez czapki, dlatego z daleka łatwo było dostrzec jej lśniące, rozpuszczone blond włosy. Iza jednak od razu zauważyła, że koleżanka, którą przez lekcją jazdy zostawiła przy wejściu do budynku w radosnym nastroju, siedziała teraz na ławce smętna i bez cienia uśmiechu.
– Co się stało, Martusiu? – zdziwiła się, podchodząc do niej i z niepokojem przyglądając się jej niewyraźnej minie. – Nie udało ci się zapisać na kurs?
Marta pokręciła głową na znak, że to nie o to chodzi.
– Udało mi się – zapewniła ją z westchnieniem, wyciągając z kieszeni telefon i podając go Izie. – Załatwiłam wszystko bez pudła. Ale zobacz to… przeczytaj sobie.
Na ekranie otwarta była skrzynka smsowa z wyświetloną wiadomością. Iza zerknęła na nadawcę i wzdrygnęła się.
– Od Radka? – szepnęła zdziwiona. – Czego ten cymbał jeszcze chce od ciebie?
– Przeczytaj – powtórzyła smutno Marta.
Iza usiadła obok niej na ławce i spojrzała na treść wiadomości. Marta, moglibyśmy się zobaczyć? Mam do ciebie małą sprawę. Radek. Sms był krótki i neutralny, jednak ona z doświadczenia wiedziała, jak wielkie wrażenie mógł zrobić na dziewczynie, która ledwo co zdążyła posklejać w jeden kawałek połamane serce. Czego mógł chcieć od niej Radek? Naprawdę miał jakąś ważną sprawę czy tylko chciał się z nią podrażnić i celowo podgrzać atmosferę?
„Do takiego typa wszystko jest podobne” – pomyślała, oddając Marcie telefon. – „Może mu się nudzi? Niewykluczone. Mnie już nic z jego strony nie zdziwi.”
– Co o tym myślisz? – zapytała cicho Marta.
– Nie wiem – odparła zgodnie z prawdą. – Mam bardzo mieszane uczucia.
– Ja właśnie też. Ale chyba się nie zgodzę – westchnęła Marta, wygaszając telefon i chowając go do kieszeni. – Powiedz, Iza, po co miałabym się z nim spotykać? To bez sensu.
Iza pokiwała powoli głową.
– Bez sensu – przyznała. – Nie wiadomo, czego on chce, ale jeśli to naprawdę coś ważnego, to zawsze wie, gdzie cię szukać. A jeśli to z jego strony tylko jakiś kaprys, to szkoda twoich nerwów i czasu. Ja zresztą też ostatnio dostałam takiego smsa – dodała ciszej. – I nie odpowiedziałam na niego, bo… bo to nie miało sensu, tak jak słusznie mówisz.
– Dostałaś smsa od tamtego chłopaka? – zaciekawiła się Marta, zerkając na nią z nagłym ożywieniem. – Od tego twojego… tego, o którym mi opowiadałaś?
– Właśnie od niego – uśmiechnęła się z trudem Iza, walcząc z drżeniem głosu. – Ale wiem na sto procent, że wcale nie chodziło mu o mnie, miał do mnie interes czysto materialny. Sprawa jest już definitywnie zamknięta… więc ja też walczę ze sobą tak jak ty, Martusiu. Ja też chcę się z tego wyleczyć.
Marta przyglądała jej się badawczo.
– Rozumiem… Czyli nie odpowiedziałaś mu na smsa? – upewniła się.
– Nie. Wykasowałam go.
– W takim razie ja zrobię tak samo – zadecydowała stanowczo Marta, z powrotem wyciągając telefon z kieszeni, by otworzyć skrzynkę i wykasować smsa od Radka. – Masz rację, Iza, nie ma sensu tego ciągnąć i rozdrapywać, już wystarczy mi, że dzisiaj straciłam przez to humor. Dobra, wywalam to do kosza… o! I załatwione. A teraz opowiedz mi, jak ci poszła jazda – dodała weselszym tonem, podnosząc się z ławki. – Bo ja też jestem już zapisana na mój kurs i mam nadzieję, że za parę tygodni sama będę miała co ci opowiadać!
***
Korytarz sądu okręgowego, w którym miała się odbyć pierwsza rozprawa Kacpra, był przepełniony ze względu na niewielką przestrzeń starego budynku sądowego w centrum miasta oraz z uwagi na fakt, iż w sąsiednich salach rozpraw toczyły się jednocześnie różne inne postępowania. Iza i pan Stanisław, którzy dopiero następnym razem mieli być przesłuchani przed sądem w charakterze świadków, skromnie przystanęli w kącie korytarza, niepewni, czy dziś w ogóle zostaną wpuszczeni na rozprawę.
– Bratowa wydzwania co godzinę, pyta o Kacpra, a ja ciągle nic nie wiem – westchnął pan Stanisław. – Ale postoimy, poczekamy i może czegoś się dowiemy. Ja to bym chciał go chociaż z daleka zobaczyć, pani Izo – dodał smutno. – Chociaż mu ręką pomachać, żeby wiedział, że o nim pamiętamy. Po tym, co mówił pan Maciej, to u niego z głową nie najlepiej… Załamany, że hej!
– Biedny Kacper – szepnęła ze współczuciem Iza. – Ale co się dziwić, panie Stasiu? Już ponad trzy miesiące siedzi w tym areszcie i nie wiadomo, co dalej. Nawet święty fioła by dostał. Oby dzisiaj coś już wreszcie się ruszyło!
W tym momencie w tłumie dostrzegła znajomą twarz, a za nią drugą. Byli to dwaj adwokaci Kacpra, którzy, odziani już w urzędowe togi, zmierzali na salę sądową, niosąc w rękach teczki z dokumentami. Dostrzegłszy stojącą pod ścianą Izę, Pablo skręcił w jej stronę, by przywitać się i uścisnąć jej dłoń, co w ślad za nim zrobił także jego młody kolega Maciej. Obaj podali również rękę panu Stanisławowi, który, zestresowany sytuacją, przyglądał im się z respektem, nie śmiejąc odezwać się ani słowem.
– Nie jest tak źle – zapewnił ich spokojnie Pablo, uśmiechając się lekko do Izy. – Nawet odrobinę lepiej, niż dotąd myśleliśmy, nie, Maciek? Mamy opinię biegłego lekarza, która wskazuje, że w ostatnich tygodniach stan zdrowia poszkodowanego uległ znacznej poprawie i jest szansa, że w ostatecznym rozrachunku wyjdzie z tej przygody w lepszym stanie, niż przewidywano na etapie sporządzania aktu oskarżenia. Chyba nie muszę wam tłumaczyć, że to dla Kacpra bardzo korzystna okoliczność… choć obawiam się, że i tak, w przypadku tak udokumentowanego aktu agresji, ciężko będzie zejść z wymiarem kary poniżej roku. Tak naprawdę, jeśli ostatecznie uzyskamy dla niego tylko rok, będzie można mówić o sukcesie.
– Oczywiście bez zawiasów – doprecyzował wyjaśniająco Maciej.
Iza i pan Stanisław z westchnieniem pokiwali głowami.
– Powalczymy o niego na tyle, na ile się da – zapewnił ich Pablo, dyskretnie zerkając na zegarek. – Nie mogę obiecywać cudów, bo w tym przypadku cudów trudno się spodziewać, ale dopilnujemy, żeby wyrok nie wykraczał znacząco ponad absolutne minimum sprawiedliwości. Wprawdzie dopiero zaczynamy, ale dzisiaj będą podniesione najbardziej kluczowe kwestie, w tym ocena skutków zdarzenia, która zmienia się na korzyść Kacpra.
– Wpuszczą nas na salę? – zapytała Iza.
– Oczywiście – skinął głową Pablo. – Nie ma przeszkód, chyba że wpłynął jakiś wniosek o częściowe wyłączenie jawności rozprawy, ale wątpię… Rozprawa z założenia jest jawna, zresztą nie sądzę, żeby sprawa Kacpra cieszyła się jakimś wielkim zainteresowaniem, więc raczej nikt nie będzie zaprzątał sobie tym głowy.
Już kilka minut później okazało się, że miał rację, bowiem po otwarciu sali rozpraw Iza i pan Stanisław zostali bez przeszkód wpuszczeni do środka i poproszeni o zajęcie miejsc przeznaczonych dla publiczności wśród kilku innych nieznanych im osób, które prawdopodobnie miały wystąpić dziś w charakterze świadków. W następnej minucie na sali pojawił się również wprowadzony przez dwóch strażników Kacper. Iza zadrżała na widok jego wychudzonej, przygarbionej sylwetki, która w ciągu dwóch miesięcy, jakie upłynęły od czasu ich ostatniego spotkania, jeszcze bardziej zmieniła się w proporcjach, jednak szczególnie silne wrażenie zrobił na niej przygnębiony i zrezygnowany wyraz jego twarzy oraz oczu, w których nie było ani śladu dawnej żywotności i energii.
„Biedny Kacperku” – pomyślała z żalem, próbując nawiązać z nim kontakt wzrokowy, kiedy usiadł na swoim miejscu na ławie oskarżonych. – „Nie załamuj się tak, proszę… zobaczysz, że jeszcze wszystko będzie dobrze, wszystko powoli się ułoży!”
Kacper, który chyba nie spodziewał się na rozprawie obecności życzliwych mu osób, w pierwszej chwili nie zwrócił uwagi na część sali przeznaczoną dla publiczności, dlatego, kiedy podniósł głowę i wychwycił wzrokiem ciepłe spojrzenie dziewczyny, aż podskoczył z zaskoczenia i radości, a jego przygaszone oczy na kilka sekund rozbłysły dawnym blaskiem. Chcąc bez słów podtrzymać go na duchu, Iza uśmiechnęła się do niego promiennie i dyskretnym gestem dłoni dała mu znak, że wszystko będzie dobrze. W następnej chwili do ławki Kacpra podszedł Pablo i pochyliwszy się w jego stronę, przez kilka minut udzielał mu instrukcji przed rozpoczęciem rozprawy. Kacper słuchał go uważnie, kiwając głową.
– Ależ on wychudł, pani Izo – szepnął do niej pan Stanisław. – Prawie go nie poznałem. I niech pani zobaczy, jakie ma worki pod oczami. Oj, niedobrze z nim, niedobrze! – pokręcił z zafrasowaniem głową. – No i co ja dzisiaj bratu i bratowej przez telefon powiem? Jeszcze bardziej się załamią.
– Niech pan teraz o tym nie myśli, panie Stasiu – odszepnęła Iza, nadal uśmiechając się do Kacpra, który od czasu do czasu zerkał w jej stronę ponad ramieniem adwokata. – Lepiej niech pan się uśmiecha i z daleka okazuje mu wsparcie, to mu najbardziej pomoże. A resztę zostawmy w rękach fachowców. Zobaczy pan, że jak dostanie wyrok, od razu lepiej się poczuje, bo będzie wiedział, na czym stoi. Najgorsza jest ta niepewność.
– No tak… no tak – przyznał pan Stanisław, posłusznie przybierając pogodną minę i posyłając Kacprowi nieco wymuszony uśmiech. – Chociaż to i tak dzisiaj się nie wyjaśni…
Pablo zakończył już rozmowę z Kacprem i poklepawszy go lekko po przedramieniu, wrócił na swoje miejsce, po drodze ściskając na powitanie rękę prokuratorowi, który zasiadł po przeciwnej stronie i od kilku minut rozkładał sobie na blacie dokumenty. Maciej, który na rozprawie Kacpra występował już jako pełnoprawny adwokat, siedział schylony nad swoimi papierami, analizując je ze skupioną miną, a kiedy z powrotem usiadł przy nim Pablo, podsunął mu jedną z kartek, długopisem wskazując jakiś fragment tekstu, i obaj zatonęli w przyciszonej dyskusji. Obserwująca ich Iza pomyślała, że, jak by na to nie spojrzeć, Kacper był w znakomitych rękach i należało być jak najlepszej myśli co do wyniku postępowania, tym bardziej że swoją karę chłopak de facto już otrzymał.
Głuchy stuk i hałas przy bocznych drzwiach prowadzących na salę rozpraw wyrwały ją z zamyślenia.
– Proszę wstać, sąd idzie.
***
– Następna rozprawa jest wyznaczona na dwudziestego czwartego kwietnia – relacjonowała Iza Majkowi, kiedy zielony opel zbliżał się powoli do przycmentarnego parkingu. – Wiadomo, że to kolejny miesiąc czekania, ale przynajmniej coś poszło do przodu. A następnym razem będziemy już zeznawać… znaczy ja i pan Stasio… Co prawda jesteśmy mniej ważnymi świadkami, ale każde dobre słowo na temat Kacpra może mieć znaczenie.
– Jasna sprawa – przyznał Majk, zjeżdżając z ulicy na parking i zajmując jedno z wolnych miejsc. – Tak czy inaczej, jeśli Pablo się tym zajmuje, to masz gwarancję, że Kacper wyjdzie z tego na najlepszych możliwych warunkach. A na jakich, to już inna rzecz… No, jesteśmy na miejscu.
Samochód zatrzymał się i silnik umilkł. Oboje wymienili spojrzenia i uśmiechnęli się do siebie. Był dwudziesty szósty marca, od pogrzebu pana Szczepana minął już pełny miesiąc, czyli okres, jaki oboje przyjęli za umowny czas żałoby. Tuż po pogrzebie umówili się, że w tym czasie, na znak pamięci o zmarłym przyjacielu, będą ubierać się w żałobną czerń, zaś tego dnia porzucą ją i przyjadą razem na cmentarz, by złożyć symboliczną wiązankę kwiatów na grobie pana Szczepana i Hani. Iza poszła nawet w tej symbolice o krok dalej, przywdziewając dziś białą sukienkę, którą trzy miesiące wcześniej miała na sobie na wigilijnym spotkaniu u pana Szczepana i w której do złudzenia przypominała Hanię, zwłaszcza gdy związała sobie włosy w podobny wysoki kok.
Ponieważ marcowe słońce grzało wyjątkowo mocno, po wyjściu z samochodu Iza rozpięła na sobie wiosenny płaszczyk i zdjęła z szyi kolorową woalową apaszkę, tę samą, którą kiedyś przez nieuwagę zostawiła w Anabelli, tańcząc w nocy z Tomem, i którą na szczęście udało jej się odzyskać, gdy jedna ze sprzątaczek znalazła ją dzień później odwieszoną na oparciu krzesła. Schowawszy ją do kieszeni, ruchem dłoni wskazała Majkowi jedyny czynny dziś stragan ze zniczami i ozdobami nagrobnymi.
– Zobacz, mają świeże kwiaty! – zauważyła z entuzjazmem. – Muszę koniecznie kupić chociaż kilka, a do tego przynajmniej dwie nowe lampki. Ach, białe tulipany! – zawołała z zachwytem, schylając się nad wazonem wiosennych kwiatów wyeksponowanych na brzegu stoiska. – Jakie piękne! Idealne!
– No to zabieramy je wszystkie! – odparł wesoło Majk, który z uśmiechem na twarzy przyglądał się spod oka jej jasno ubranej, promieniejącej energią postaci. – Cholera, ale gorąco! Wiesz co, elfiku? Wybieraj kwiaty i lampki, a ja wrócę tylko na moment do samochodu i zostawię sobie kurtkę, bo inaczej zaraz się w niej ugotuję.
– To weź i moją – poprosiła Iza, zdejmując z siebie płaszcz i podając mu go. – Masz rację, grzeje jak w środku lata!
Kiedy Majk, ubrany teraz tylko w niebieską koszulkę polo, udał się do auta, aby odnieść ubrania, znów schyliła się nad stoiskiem, zajęta wybieraniem odpowiednich, jej zdaniem, zniczy i świeżych świerkowych gałązek. Wreszcie po kilku minutach oboje, obładowani zakupami, ruszyli tonącą w słońcu cmentarną alejką w stronę grobu pana Szczepana i Hani.
– Trzeba posprzątać te resztki starych kwiatów – powiedziała energicznie Iza, schylając się nad grobem, na którym pozostały ozdoby i kwiaty przyniesione miesiąc wcześniej przez uczestników pogrzebu pana Szczepana. – Muszę wylać tę wodę z wazonu i nalać nowej. Jak myślisz, chyba to ujęcie wody przy ogrodzeniu powinno dzisiaj działać? Już jest ciepło…
– Zostaw, elfiku, czarną robotą ja się zajmę – zatrzymał ją Majk, pośpiesznie zbierając z grobu zeschnięte kwiaty i wieńce. – Masz białą sukienkę, jeszcze się pobrudzisz… A swoją drogą pięknie w niej wyglądasz – dodał, zerkając na nią z uśmiechem.
– Dziękuję – odwzajemniła mu uśmiech. – To sukienka à la Hania, kupiłam ją specjalnie dla Szczepcia i zawsze mi się z nim kojarzy, więc będę zakładać ją na okazje z nim związane. Poczekaj potrzymam ci to. Wyniósłbyś to na śmietnik?
– Jasna sprawa. Ty zajmij się rozkładaniem nowych gałązek, a ja zaraz skoczę z tymi śmieciami i po wodę dla tulipanów.
Wspólny, skoordynowany wysiłek jak zwykle przyniósł szybki efekt – cementowa mogiła została uporządkowana i ozdobiona kwiatami oraz zielonym świerkiem, a pod krzyżem, na którym teraz wisiały już dwie tabliczki z nazwiskami, zapłonęły dwa białe znicze.
– Na dniach pojedziemy do kamieniarza i zamówimy im ten pomnik, o którym mówiłaś – oznajmił Majk po kilku minutach skupionego milczenia przeznaczonych na modlitwę za zmarłych. – Teraz, kiedy nie ma już śniegu, możemy się tym zająć.
– O tak! – przyznała z radością Iza. – Zamówimy podobny do tego, który moja siostra załatwia właśnie na grób naszych rodziców. Będzie zrobiony według mojego projektu… a właściwie mojej wizji… z białego kamienia z czarno-srebrnymi zdobieniami. Dla Szczepcia i Hani też chciałabym coś w tym stylu. Oczywiście jeśli tobie też będzie się podobało – dodała lojalnie, zerkając na niego spod oka.
Majk zaśmiał się lekko i na chwilę objął ją ramieniem.
– Na pewno mi się spodoba – zapewnił ją wesoło. – Kwestie wyboru projektu i jego ogólnej estetyki zostawiam tobie. Kobiety to lubią, a ja ufam ci w stu procentach… jak we wszystkim. Natomiast ja zajmę się kwestiami czysto technicznymi.
– Zamówię też zdjęcia w porcelanie – dodała z entuzjazmem Iza. – Mam już wybrane dwa najpiękniejsze, i dla Hani, i dla Szczepcia. Te koszmarne tabliczki są nie do przyjęcia, następnym razem nie chcę ich tu widzieć.
– Tak jest, pani generał! – śmiał się Majk, szczerze rozbawiony jej przejętą miną. – Nikt nie zna się lepiej od ciebie na zasadach rządzących nekropolią, więc ty tu rozkazujesz. Będzie tak, jak zadecydujesz!
– Nie śmiej się ze mnie, Majk – pokręciła głową Iza, wyczuwając w jego tonie nutkę pobłażania. – Wiem, że jestem trochę niedzisiejsza z tym pomnikiem, zdjęciami, kwiatami, lampkami… i w ogóle z całą tą otoczką… Ale to jest dla mnie bardzo ważne. Cmentarz i rozmowa ze zmarłymi jest częścią mojego duchowego życia od wielu lat… A poza tym mam wielki dług wobec Szczepcia.
– Oczywiście, Iza – odparł Majk, natychmiast poważniejąc. – Przecież ja się z tego nie śmieję. Przeciwnie, podziwiam twoje zaangażowanie i szacunek, jaki masz dla zmarłych. To niezwykły dowód wrażliwości w tym podłym i wyrachowanym świecie.
Iza uśmiechnęła się do niego i oboje zamilkli jeszcze na kilka minut, zapatrując się w palące się znicze, które symbolizowały ich pamięć dla pana Szczepana i Hani. Wiosenne słońce malowało światłocieniem ruchome wzory wśród pomników i cmentarnych alejek lekko zazielenionych od kiełkującej trawy, przyjemny wietrzyk igrał w nagich jeszcze gałązkach starych drzew, a panujący wokół spokój tworzył nieodparte wrażenie, że oto znajdują się w miejscu, w którym zatrzymał się czas…
***
– Podrzucę cię do firmy, a sam podjadę załatwiać tego Banasika – zapowiedział rzeczowo Majk, kiedy wyszli już z cmentarza i wracali do samochodu. – Muszę odwalić to dzisiaj, bo ta sprawa już mi spędza sen z powiek. Ogarniesz za mnie teren do dwudziestej, dobrze?
– Oczywiście, szefie – skinęła głową Iza.
– I jeszcze jedna rzecz – przypomniał sobie Majk, zerkając na nią z zastanowieniem. – Rozmawiałaś może z Lodzią o Krawczyku?
– Nie – zdziwiła się. – Nie widziałam się z Lodzią już ze dwa tygodnie, ostatnio byłam u niej tuż przed moim wyjazdem do Korytkowa, dała mi trochę ubranek po Edziu dla małego Pepusia. A co, chcesz mi powiedzieć, że psychol znowu się uaktywnił? – zapytała z niepokojem.
– Tak jakby – mruknął Majk, odblokowując samochód z zamka i otwierając przed nią drzwi z prawej strony. – Wsiadaj, elfiku… On de facto przez cały czas jest aktywny w tle.
Zatrzasnął za nią drzwi i obszedł samochód, by wsiąść od strony kierowcy.
„Aktywny w tle” – powtórzyła w myślach Iza, czując nieprzyjemny ścisk w sercu. – „Czyli nadal coś wywija. Mam nadzieję, że już nie atakuje Lodzi… Niedobrze. Czyżby to jeszcze nie był koniec tej przygody?”
– Gadałem wczoraj z Rogalskim – podjął Majk po zajęciu miejsca za kierownicą i uruchomieniu silnika. – Niechcący wyszło z rozmowy, że Krawczyk robił do niego podchody, podobne jak wcześniej do Ćwiklińskiego. No i najlepsze… trzymaj się, mała! Ta nasza ostatnia wtopa z gościem od cateringu to też prawdopodobnie była jego robota.
– Nie żartuj! – szepnęła zmrożona Iza.
Jego uwaga odnosiła się do traumatycznego wydarzenia sprzed kilku dni, kiedy to ekipa Anabelli miała obsłużyć cateringowo dużą imprezę integracyjną w jednej z lubelskich firm. Jak zwykle wymagało to zatrudnienia na godziny dodatkowych rąk do pracy i logistycznego przesunięcia części pracowników z Zamkowej na obsługę w terenie, nie mówiąc już o przygotowaniu dużego zamówienia w postaci jedzenia, napojów i alkoholu. Dlatego, kiedy rano w dniu imprezy szef otrzymał od klienta telefon z informacją o tym, że ów w ostatniej chwili rezygnuje z usługi, w zespole zapanowało zdezorientowanie połączone z irytacją.
Szczególnie zła na siebie była Iza, wyrzucając sobie, że nie dopilnowała, by Majk podpisał umowę z odpowiednią klauzulą bezpieczeństwa, bowiem wszystko było załatwiane w pośpiechu i częściowo na zasadzie wzajemnego zaufania. Jedyną rzeczą, która mogła zminimalizować straty i pokryć część poniesionych kosztów, był wpłacony przez klienta dość wysoki zadatek, który niefortunnie uśpił czujność zarówno szefa, jak i Izy, jednak nic nie mogło zwrócić im poświęconego czasu i wysiłku ani straconych nerwów, nie wspominając już o przykrej sytuacji i utracie zaufania wynajętych dorywczo pracowników. Przez dwa dni Iza chodziła jak struta, nie mogąc pogodzić się z poczuciem, że nie dopilnowała sprawy, mimo że Majk bagatelizował, zapewniając ją, że nie takie wpadki zdarzały mu się już w jego dziesięcioletniej karierze restauratora. A teraz nagle okazywało się, że za tą sprawą prawdopodobnie stał Krawczyk!
– Nie żartuję – pokręcił głową. – Po rozmowie z Rogalskim skojarzyłem sobie kilka kluczowych faktów i cóż… wszystko wskazuje na to, że to kolejny uroczy figiel naszego milusińskiego. Okazuje się, że zna się z Pagockim, Rogalski widział ich ostatnio w banku, załatwiali razem jakieś interesy. Jak widzisz, świat jest mały… Żałuję tylko, że nie prześwietliłem frajera i dałem się podejść jak dzieciak. No, ale trudno, dostałem kolejną nauczkę na przyszłość. Tak czy inaczej mam podstawy podejrzewać, że co najmniej po raz trzeci w ostatnich trzech miesiącach szanowny pan Sebastian umoczył swoje brudne paluszki w moich firmowych sprawach.
– Drań! – oburzyła się Iza, zaciskając dłonie w pięści. – Co za bydlak!
Majk zerknął na nią z rozbawieniem, powoli wycofał auto z miejsca parkingowego i wyjechał na ulicę.
– Spokojnie, nie stresuj się, elfiku – odpowiedział wesoło. – Nic wielkiego się nie stało, przy takich obrotach, jakie mamy obecnie, wchłoniemy tę stratę jak gąbka. Tyle że na drugi raz trzeba się pilnować, i to podwójnie.
– Na drugi raz nie będzie żadnej prowizorki na chybcika – zapewniła go stanowczo Iza. – Dopilnuję każdej literki w każdej, nawet najmniejszej umowie. Ja też dostałam nauczkę i wyciągnę z tego odpowiednie wnioski.
– Myślałem bardziej o sobie – odparł łagodnie Majk. – Ty nie popełniłaś żadnego błędu, Izula. Jestem pod wrażeniem, jak wspaniale zawiadujesz papierami, jesteś w tym moją wielką pomocą… we wszystkim zresztą. To ja zawaliłem sprawę, podszedłem do tego zbyt luźno, chociaż niby wiedziałem, że na typa trzeba teraz bardzo uważać. Ale cóż, zdarza się, nie będziemy płakać nad rozlanym mlekiem. Tym bardziej że problem z Krawczykiem jest o wiele szerszy niż te drobne psikusy, które robi nam w firmie.
– No właśnie! – podchwyciła z niepokojem Iza. – Mówiłeś o Lodzi. Znowu jej dokuczał?
– Odrobinę. Na szczęście tylko jeden raz i na odległość. Ściślej próbował nawiązać z nią kontakt na uczelni, zostawił jej u portiera bilecik, w którym prosił o spotkanie w cztery oczy. Ale ponieważ Lodzia z ostatniego kryzysu małżeńskiego wyciągnęła prawidłowe wnioski, słodki liścik od pana Sebastiana jeszcze tego samego popołudnia trafił w ręce Pabla.
– I dobrze! – przyznała z satysfakcją. – Żałuję, że tak nie było od samego początku, bardzo źle jej doradzałam… I co Pablo zrobił z tym fantem?
– Na razie nic – wzruszył ramionami Majk, biorąc zakręt w lewo na zielonym świetle. – Oczywiście najchętniej poszedłby skuć frajerowi ryja, ochoty mu nie brakuje, ale doskonale wie, że w ten sposób pozbawiłby się przewagi. Chce rozegrać go inaczej, na pewniaka, a do tego musi uzbroić się w cierpliwość. W bileciku zresztą nie było nic takiego, zwykła prośba o spotkanie, to przecież jeszcze nie przestępstwo. Gdyby miał w ręku ten pierwszy list, który Lodzia zniszczyła w emocjach, to co innego… ale może lepiej, że go zniszczyła i że Pablo go nie czytał, już i tak stracił tyle nerwów… Tak czy owak, pan Sebcio nadal jest na tyle aktywny, że wszyscy musimy mieć się na baczności. Nie wiadomo, co jeszcze odwali.
– Rozumiem, oczywiście – pokiwała głową Iza, której, choć nadal była głęboko zbulwersowana, podświadomie udzielił się spokój Majka. – Dobrze, że mi to mówisz. Od teraz będę skrajnie podejrzliwa i w każdym naszym kliencie będę dopatrywać się szpiega od Krawczyka. Wiem, że w takich sytuacjach trzeba mieć jak najczystsze papiery.
Ostatnia uwaga wynikła ze skojarzenia, które w tym kontekście automatycznie przyszło jej do głowy, a które dotyczyło działki w Korytkowie i konfliktu jej rodziny z Romanem Krzemińskim. Dobrze pamiętała słowa Roberta, który bardzo podkreślał, jak ważny w takich sytuacjach jest porządek w dokumentach. A teraz w ten sam sposób należało zabezpieczyć Anabellę przed wrogimi działaniami Krawczyka!
„Niedoczekanie, psycholu!” – pomyślała, kiedy, wysiadłszy z samochodu pod samą bramą kamienicy przy Zamkowej sześć, schodziła po kamiennych schodkach na swoją zmianę w firmie. – „Nie zostawimy ci już ani jednej furtki, ani jednego punktu zaczepienia! A za zatruwanie życia Lodzi powinieneś wisieć na suchej gałęzi… mam nadzieję, że Pablo tego nie odpuści!”
Tymczasem Majk, który odjechał już spod bramy i zatrzymał się za rogiem ulicy na czerwonym świetle, dopiero teraz zauważył lśniący skrawek woalu zwisający z siedzenia pasażera. Natychmiast rozpoznał apaszkę Izy, która przy wysiadaniu wysunęła się zapewne z kieszeni jej płaszcza, a teraz migotała w słońcu tysiącem wielokolorowych refleksów. Mężczyzna przechylił się w fotelu kierowcy i sięgnął po nią powolnym gestem. Czyż nie wymowny był fakt, że zgubiła ją już po raz drugi? On zaś po raz drugi mógł wziąć ją do ręki i zanurzyć w niej twarz… Pachniała wiosennymi kwiatami i ciepłem jej ciała… nadzieją na przyszłość i nieśmiałą obietnicą przyszłego szczęścia… owego szczęścia bez granic, o jakim marzył od najmłodszych lat…
Na ulicy rozległ się donośny dźwięk klaksonów mający na celu obudzenie z letargu kierowcy opla, który pomimo zielonego światła nadal stał w miejscu, blokując skrzyżowanie. Trwało to jednak tylko krótką chwilę, gdyż mężczyzna, odłożywszy na siedzenie pasażera skrawek przejrzystego materiału, w którym zatapiał twarz, w przepraszającym geście podniósł dłoń i dynamicznie ruszył z miejsca, odsłaniając drogę innym stojącym za nim samochodom.