Anabella – Rozdział LXXI

Anabella – Rozdział LXXI

– Ależ, Lodziu, to chyba oczywiste, że ja zajmę się Victorem – zapewniła swą rozmówczynię Iza, siadając z telefonem na wersalce. – Nawet nie musisz mnie o to pytać. A słuchaj… może jutro wieczorem zabrałabym na przechadzkę po Lublinie i jego, i Lucasa? Miałabyś ich obu z głowy, a dla mnie to żaden problem.

– No co ty, Iza! Victor nigdy na to nie pozwoli! – zaśmiała się Lodzia. – Podobno zapowiedział już Lucowi, że ma się trzymać z daleka od jego Isabelle! Myślisz, że dopuści do tego, żeby zabrał się z wami na włóczęgę po mieście? Taka okazja do pobycia sam na sam… Oj, chyba nie ma takiej opcji!

Iza skrzywiła się lekko, ale powstrzymała się od komentarza, mimo że otwarte aluzje do jej rzekomej relacji z Victorem, ostatnio nasilające się w związku z planowanym przyjazdem belgijskiej ekipy, coraz bardziej ją irytowały. Wprawdzie od czasu jej zimowej wizyty w Bressoux i balu sylwestrowego spędzonego w nieodłącznym towarzystwie Victora owe znaczące podteksty były na porządku dziennym, a ona sama traktowała je z przymrużeniem oka, jednak teraz stopniowo przestawało ją to bawić, a zaczynało nawet lekko niepokoić, bowiem podświadomie wyczuwała ze strony wtajemniczonych osób, w tym szczególnie Ani i Lodzi, coś w rodzaju spisku albo presji. Tak jakby wszyscy z niecierpliwością oczekiwali na rychłe skrystalizowanie się sprawy, podczas gdy ona, mimo że bardzo lubiła Victora, nie miała zamiaru niczego krystalizować.

Było późne wtorkowe popołudnie. Iza od kwadransa chodziła po pokoju w mieszkaniu na Bernardyńskiej z telefonem przy uchu, od czasu do czasu przysiadając na krześle lub na wersalce, i dyskutowała z Lodzią na temat organizacyjnych szczegółów wizyty Belgów, która miała się rozpocząć już nazajutrz. Tym razem wizyta ta logistycznie była bardziej skomplikowana niż rok wcześniej ze względu na to, że miała potrwać aż pięć dni, od środy do niedzieli, zatem Lodzia, która poczuwała się do odpowiedzialności za organizację ich pobytu, starała się zawczasu dopiąć wszystko na ostatni guzik.

Iza, którą Lodzia traktowała w tej kwestii jako swą prawą rękę i dzieliła się z nią każdym szczegółem organizacji, z zaangażowaniem pomagała jej we wszystkim, czując się zobligowana przede wszystkim do zajęcia się, podobnie jak rok wcześniej, belgijskimi przyjaciółmi Ani i Jean-Pierre’a. Udzielała się jednak również w innych kwestiach, takich jak przygotowanie dorocznej imprezy urodzinowej w Anabelli, a nawet w planowaniu wyjazdów i wycieczek po okolicy, jakie należało zorganizować dla gości, by nie siedzieli bez przerwy w zamkniętych przestrzeniach.

– W czwartek zabierzemy wszystkich na oglądanie naszego domu na Lipniaku – zapowiedziała Lodzia, której ton głosu wskazywał, iż odczytuje ten punkt planu z jakiejś kartki. – Jeszcze jest niewykończony, dopiero kaflujemy kuchnię i łazienki, ale Ania strasznie chce go zobaczyć, więc pojedziemy. Ty też, Iza. Będziesz mogła, prawda?

– Oczywiście, Lodziu, bardzo chętnie pojadę – uśmiechnęła się. – W tych dniach dostosuję się do wszystkich twoich rozkazów. Majk daje mi wolną rękę, będziemy się dogadywać co do zamiennych dyżurów w firmie, a w razie czego wrobimy w to Antosia.

– Majk też z nami pojedzie – oznajmiła spokojnie Lodzia. – Potrzebny nam będzie kolejny kierowca i trzecie auto, bo Tosia i Edzio jadą w fotelikach, więc do naszych samochodów wygodnie mogą wsiąść tylko cztery osoby, a niewykluczone, że pojadą z nami też moi teściowie. Impreza na dwanaście osób! – zaśmiała się. – Prawie jak zwiedzanie muzeum!

– Aż żałuję, że egzamin na prawko mam dopiero za tydzień – westchnęła Iza. – Może bym się do czegoś przydała. Chociaż z drugiej strony przy moim braku doświadczenia jeszcze bałabym się tak odpowiedzialnych zadań.

– Szybko nabierzesz wprawy – zapewniła ją Lodzia. – Musisz tylko ćwiczyć. Czyli już za tydzień? Super, Iza, będę trzymać kciuki!

– Dzięki, Lodziu. A powiedz mi, kiedy planujesz wyjazd do Kazimierza i okolic? To miał być chyba piątek, bo w sobotę przecież urodziny, a to wycieczka na cały dzień…

– Tak, w piątek – przyznała Lodzia. – Ale dzieci zostaną w Lublinie z babciami, więc będzie nas tylko siedmioro. Ania, Jean-Pierre, Lucas, Victor, Pablo, ty i ja.

– A Majk? – zdziwiła się Iza.

– Majk zapowiedział, że do Kazimierza nie pojedzie. Mówi, że w piątek ma serię jakichś ważnych spotkań firmowych, których nie może przełożyć.

– Aha, no tak – przytaknęła skwapliwie Iza, starannie kryjąc zaskoczenie. – Prawda.

Nie miała zamiaru demaskować Majka, mimo że doskonale wiedziała, iż na piątek miał zaplanowane tylko dwa rutynowe spotkania rozliczeniowe z dostawcami, które nie były niczym ważnym i które bez problemu można było przełożyć na inny termin. Jednak skoro powiedział Lodzi, że nie może jechać na wycieczkę z powodów zawodowych, to jej moralnym obowiązkiem było przyjąć tę wersję jako oficjalną i nie podważać jego słów. A jednak to nie było normalne… Grupowy wyjazd do Kazimierza nad Wisłą, podobnie jak zeszłoroczna wycieczka do Nałęczowa, byłby dla Majka znakomitą okazją do spokojnej rozmowy sam na sam z Anią, do pobycia dłużej w jej towarzystwie i „nałapania słońca na cały rok”, jak sam to kiedyś ujął. Dlaczego celowo rezygnował z tej sposobności?

„Może to jakiś etap jego walki w trybie terapii?” – pomyślała. – „Tak, na pewno. A jednak to z jego strony będzie ogromne wyrzeczenie… oby tylko później tego nie żałował i nie cierpiał przez to jeszcze bardziej…”

Po zakończeniu połączenia z Lodzią, z którą umówiła się na środowe popołudnie, by w bezpośredniej rozmowie dograć ostatnie szczegóły planu wizyty Belgów, podniosła się z wersalki pana Szczepana i odłożywszy telefon na pusty stół, w zamyśleniu podeszła do okna.

„Muszę to uszanować” – pomyślała z ciężkim sercem, wpatrując się w poruszane wiatrem zielone gałęzie młodego jesionu, który rósł na podwórzu niedaleko jej okna. – „Nie będzie mu łatwo, bo taka okazja do pobycia przy niej zdarza się tylko raz albo dwa na rok… ale skoro taką podjął decyzję… Ech, mój biedaku kochany!” – westchnęła smutno. – „Widać, że walczysz, dzielnie stawiasz opór własnemu sercu… jak ja…”

Znów westchnęła, opierając się ramieniem o ścianę tuż przy wnęce pozbawionego firanek okna i zapatrując się tym razem w białe, postrzępione obłoczki bujające po pogodnym niebie. Wiadomość o tym, że Majk świadomie zrezygnował z wycieczki, na której bez cienia wątpliwości miałby okazję do dłuższego kontaktu ze swą ukochaną Anią, poruszyła ją głębiej, niż mogłaby się spodziewać. Wiedziała, jak wielką wagę miała ta decyzja i jak bolesne drugie dno kryło się pod tym z pozoru nieistotnym faktem. Tym bardziej, że nikt inny poza nią nie mógł w pełni odczytać jego ukrytego znaczenia. Nikt, nawet Lodzia, która co prawda znała pobieżnie historię nieszczęśliwego uczucia Majka do siostry Pabla, jednak nie mogła zdawać sobie sprawy z tego, do jakiego stopnia nadal kochał ją i cierpiał. Zwierzał się przecież w trybie terapii tylko jej, Izie, ona zaś w związku z tym czuła na sobie coś w rodzaju odpowiedzialności za jego stan psychiczny, który, jak podejrzewała po jego zachowaniu, ostatnio był bardzo niestabilny.

„Pomogę ci we wszystkim” – zapewniła go w myślach, wizualizując sobie w pamięci jego przygaszoną i zrezygnowaną twarz z czasów, gdy dla odreagowania emocji popijał brandy w gabinecie Anabelli. – „Będę przy tobie w tych ciężkich chwilach, obiecuję ci to… przysięgam. Zrobię wszystko, żebyś jak najmniej cierpiał… żebyś przetrwał to jakoś… mój ty biedny… kochany…”

Westchnęła smutno na wspomnienie jego słów, które rzucił z rozpaczą dokładnie rok temu, gdy po jednym ze spotkań z Belgami siedzieli razem w samochodzie i rozmawiali w trybie terapii. Elfiku… ja ją ciągle tak cholernie kocham!… Tak bardzo wtedy było jej go żal! Współczucie nakazało jej wówczas przytulić go i pogładzić po włosach, by poprzez ten spontaniczny gest przekazać mu swoje wsparcie, to zaś, jak sam potem przyznał, bardzo mu pomogło. Dziś, choć od kilku tygodni Majk znów ani słowem nie wspomniał o Ani, jego decyzja o dobrowolnym pozbawieniu się okruchów szczęścia, na które czekał przez długie miesiące, mówiła sama za siebie, zalewając serce Izy falą już nie tylko współczucia, ale też bezgranicznej, tkliwej czułości i gorącego, przenikającego ją na wskroś pragnienia niesienia mu pomocy. Tak, w tych trudnych chwilach powinna przy nim być… w imię terapii oraz przyjaźni… najprawdziwszej i najgłębszej przyjaźni, jaką w całym życiu dane jej było odczuwać kiedykolwiek i wobec kogokolwiek.

Gdybyż mogła wziąć na siebie jego ból! Nie wahałaby się ani chwili! Przypomniała sobie słowa Majka z nocnej rozmowy telefonicznej sprzed pół roku, kiedy to ona cierpiała na wieść o planowanych zaręczynach Michała i Sylwii.

Gdybym mógł wziąć to na siebie, to przysięgam ci, że wziąłbym. Ja jeszcze dużo mogę wytrzymać, już mi w pewnym sensie wszystko jedno. I gdybym mógł cię jakoś odciążyć… zabrać ci to cierpienie i samemu przez to przejść… za ciebie… gdybym wiedział, że dzięki temu tobie będzie lżej… to, do diabła, nie wahałbym się ani sekundy!

Wtedy te słowa tak bardzo jej pomogły! Tak bardzo, jakby Majk w jakiś metafizyczny sposób naprawdę wziął na siebie jej ówczesne cierpienie i odciążył jej duszę na długie tygodnie i miesiące – a właściwie na stałe, bo od tamtej pory o wiele lepiej radziła sobie z wszelkim bólem i brakiem nadziei. Teraz była jej kolej, aby pomóc mu nieść ten ciężki balast niespełnionego uczucia i trudnej walki o spokój w sercu. Taka była jej rola terapeutki… terapeutki i przyjaciółki, która obiecała mu, że nigdy nie zostawi go z tym samego, że zawsze przy nim będzie, by nieść mu pomoc i wsparcie. Przyjaciółki, która przychyliłaby mu nieba, gdyby tylko mogła.

Od zakończenia rozmowy z Lodzią minęło już dobrych kilkanaście minut, jednak głęboko poruszone serce Izy nadal nie mogło się uspokoić. Jakiś głos z dna duszy podpowiadał jej, że to przecież dobrze, że Majk walczy ze sobą i stara się pokonać w sercu swe wieloletnie, beznadziejne uczucie, bo może dzięki temu powolutku się uwolni… że oto ich przyjacielska terapia przynosi swe pierwsze konkretne owoce… Czyż nie o to właśnie chodziło? Czy nie powinna się z tego cieszyć?

Tak, cieszyła się… a jednak nadal było jej dziwnie ciężko. Jakaś podświadoma myśl, niby będąca na wyciągnięcie ręki lecz wciąż nieuchwytna umysłem, dręczyła ją jak seria delikatnych ukłuć cieniutką igiełką… prawie niewyczuwalnych, a tak wyczerpujących! Czuła, że ma to związek z obecną sytuacją, z przyjazdem Ani i wymowną rezygnacją Majka z wycieczki do Kazimierza, a także z jej własnym gorącym pragnieniem udzielenia mu wsparcia. Tak, to na pewno… ale to nie było tylko to. W grze było coś jeszcze, coś, czego nie rozumiała, a co przepełniało każdy zakamarek jej duszy jak wszędobylska mgła i co – miała wrażenie – wcale nie było nowe. Nie, nie było nowe… narastało w niej od dawna, kłębiło się w tle lecz wciąż pozostawało poza zasięgiem jej świadomości… Czy była to obawa, że walka Majka może przynieść przeciwny skutek? Że więcej będzie cierpiał, niż da mu to korzyści? Może… myśl o jego cierpieniu była taka nieznośna… Ale to chyba też nie to… przynajmniej nie do końca. Więc co? Nie umiała tego zrozumieć.

Z westchnieniem oderwała ramię od ściany i odwróciła się twarzą do pokoju. Mieszkanie, z którego przez ostatnie tygodnie zdążyła już wyrzucić mnóstwo niepotrzebnych rzeczy, by przygotować je do remontu, było prawie puste. Zostało tylko kilka mebli, w tym szafa, komoda, stół i krzesła, które chciała odrestaurować i zachować na pamiątkę po panu Szczepanie, a także wersalka, zbyt stara i zniszczona, by ją zachować, lecz zbyt ciężka, by mogła samą ją usunąć. Do wyniesienia jej i zutylizowania należało wezwać przynajmniej dwóch ludzi, zaś Iza nie miała teraz na to czasu.

„Zajmę się tym po wyjeździe Belgów” – pomyślała, siłą woli odsuwając od siebie tamtą nieuchwytną, dręczącą myśl. – „Załatwię renowację szafy i poszukam jakiegoś skutecznego środka do usuwania starych tapet. Jeśli dobrze pójdzie, to do połowy maja mogłabym mieć ten etap za sobą.”

Wzdrygnęła się nagle, gdyż sformułowanie „połowa maja” automatycznie skojarzyło jej się z szantażem Krawczyka, który na ten właśnie termin wyznaczył jej swój deadline. Choć do wyznaczonej daty został jeszcze cały miesiąc, Iza nie mogła myśleć o tym bez niepokoju, który kładł się cieniem na wszystkim, co kojarzyło jej się z niebezpiecznym milionerem. A kojarzyło jej się z nim tak wiele rzeczy i osób… w tym głównie Lodzia i Pablo, ale również Kacper, który za dziesięć dni miał mieć decydującą rozprawę w sądzie, a nawet całe Korytkowo, które poprzez współpracę Krawczyka z Romanem Krzemińskim stało się dla niej czymś w rodzaju skażonej ziemi. Skażonej teraz również przez Michała…

To był zresztą kolejny problem, z którym nie umiała do końca się uporać. Od czasu ich ostatniej rozmowy w Korytkowie Iza dużo myślała o Michale, jednak myśli te podszyte były czymś równie dręczącym i trudnym do sprecyzowania jak te dotyczące Majka. Tak jakby i tu było jakieś niedopowiedzenie… nieuchwytna świadomością treść, od której zależało coś ważnego… A może w jakimś sensie w obu przypadkach chodziło o to samo? Iza nie umiała rozwikłać tej zagadki, jednak podświadomie wyczuwała jej istnienie, tym bardziej, że sytuacja, w jakiej znalazła się w związku z Michałem, daleka była od jednoznacznej – przeciwnie, cechowała ją najwyższego stopnia niestabilność i niepewność.

Mimo to, wbrew pozorom, spotkanie z Michałem pod korytkowskim cmentarzem i rozmowa, jaką przeprowadzili podczas drogi powrotnej, w praktyce niewiele zmieniły. Choć jeszcze kilka miesięcy temu Iza zareagowałaby na taką rozmowę burzą myśli i gwałtownych emocji, tym razem po powrocie do domu zachowała pełny spokój i jak gdyby nigdy nic zjadła kolację z Amelią i Robertem, rozmawiając z nimi wesołym tonem o wszystkim i o niczym. Dopiero kiedy udała się na noc do swojego pokoju, świadomie skupiła uwagę o tym, co się wydarzyło, jednak, ku jej własnemu zdziwieniu, były to zupełnie inne myśli niż kiedyś – mniej emocjonalne, a bardziej zdroworozsądkowe, niemal wyrachowane.

Nadal nie wierząc w ani jedno słowo Michała, zastanawiała się właściwie tylko i wyłącznie nad tym, czy dobrze zrobiła, dając mu szansę na udowodnienie jej, że jego intencje są czyste. Czy nie lepiej byłoby radykalnie uciąć kontakt i raz na zawsze zakończyć te kłamstwa? Jaki był sens przedłużać tę agonię? Wszak i tak nic nigdy z tego nie wyniknie, a jedynie może przysporzyć jej dodatkowego, niepotrzebnego cierpienia. Tym bardziej, że do kwestii jej osobistej relacji z Michałem dochodziła jeszcze sprawa jego ojca, a pośrednio i Krawczyka… Rozważając te okoliczności, Iza momentami szczerze żałowała, że była wobec niego zbyt miękka, wręcz miała sobie za złe ową niefortunną słabość, która wynikła po części z jej sentymentalnych wspomnień z przeszłości, a po części z atmosfery chwili. Prawda bowiem była taka, że uległa prośbom Michała nie tylko po to, by dać sobie czas na głębsze przemyślenie sytuacji, ale też poniekąd z przyzwyczajenia, nie umiejąc odmówić temu, który od kilkunastu lat stanowił dla niej epicentrum wszechświata.

I tu zaczynała się prawdziwa refleksja, która od kilku dni szarpała jej duszę. Tym razem, wbrew słowom i prośbom Michała, Iza zupełnie nie brała pod uwagę odbudowy ich relacji, gdyż w to już nie wierzyła i świadomie zamykała się na taką możliwość, nie pozwalając sobie na niebezpieczne wskrzeszanie płonnych nadziei. To zresztą było wykluczone również z przyczyn obiektywnych, z racji współpracy jego ojca z Krawczykiem, która przesądzała o tym, iż ich rodziny były teraz otwartymi wrogami. Jednak na sercu ciążyło jej coś znacznie gorszego, a mianowicie niepewność związana z własnym stanem uczuć. Uczucia te bowiem coraz bardziej przypominały gęstą mgłę, niemożliwą do objęcia umysłem i mącącą zmysły do tego stopnia, że chwilami Iza sama nie była w stanie określić, czy nadal kocha Michała, czy raczej nienawidzi go do szpiku kości za tę kolejną próbę kłamstwa i manipulacji.

Momentami łapała się na myśli, że zdecydowanie wolałaby tę drugą opcję i że chyba nawet jest na prostej drodze do jej osiągnięcia – że wystarczyłby niewielki wysiłek woli, by definitywnie wyrzucić go z serca. Jednak wtedy natychmiast na pamięć wracał jej hipnotyzujący blask jego błękitnych oczu… jego twarz… usta, za którymi tęskniła przez tyle długich lat… zarys jego ramion i całej sylwetki… zapach jego korzennych perfum niesionych wiatrem po korytkowskiej łące… I wtedy zdezorientowana Iza znów wracała do punktu wyjścia, szarpana niepewnością co do własnych uczuć i pragnień, z nieprzyjemnym poczuciem, że oto znajduje się w pułapce, a do tego sama nie wie, czy na pewno chce z niej wyjść.

Stan ten był tak męczący, że dziewczyna z ulgą przyjmowała na siebie każdy obowiązek, który tylko pozwalał jej skupić myśli na czymś innym. Tak było na uczelni, w pracy, a teraz też w rozmowie z Lodzią, bowiem perspektywa wizyty Belgów napinała do granic możliwości jej plan działania od jutra aż do niedzieli. Okoliczność ta pozwalała jej na ten czas metodycznie odsunąć od siebie myśli o Michale, zatem Iza byłaby dziś w pełni usatysfakcjonowana, gdyby nie myśl o Majku, którego tak bardzo zrobiło się jej żal…

„Ale to nic, Michasiu” – mówiła do niego w myślach, zamykając drzwi mieszkania i schodząc po zniszczonych schodach na parter z dwoma workami śmieci w rękach. – „To wszystko minie jak sen, zobaczysz. Poradzimy sobie z tym oboje, i ty, i ja. W końcu nie po to mamy naszą terapię, żeby nie przebrnąć obronną ręką przez najgorsze pola minowe. Fakt, że w najbliższych dniach i tygodniach będzie nam bardzo ciężko… tobie z powodu Ani, mnie z powodu Misia… ale nie poddamy się tak łatwo, bo to przecież nie w naszym stylu. Prawda, szefie?” – uśmiechnęła się. – „Oboje jesteśmy ludźmi czynu, którzy walczą do końca i nigdy się nie poddają. Więc nie poddamy się. Przejdziemy przez to razem… jak zawsze.”

***

Wieczorny wiaterek rozwiewał włosy trójki spacerowiczów, którzy powolnym krokiem przemierzali uliczki starego miasta, zajęci ożywioną rozmową w języku francuskim. Barczysty Lucas, który na włóczędze po Lublinie był dziś po raz pierwszy, z ciekawością słuchał wyjaśnień Izy, uzupełnianych przez wtrącane co chwila uwagi Victora, ów bowiem nie mógł powstrzymać się od popisywania się przed kolegą swoją (w istocie już znakomitą) znajomością topografii i toponimii miasta.

– Stąd jest najlepszy widok – zapewnił go, wskazując na Plac po Farze, do którego właśnie dotarli. – Widać całe miasto, a najładniej to wygląda wieczorem, kiedy już palą się światła. Skręcamy tutaj, prawda, Isabelle?… Chodź, Luc! Staniemy sobie przy murku i poczekamy, aż się ściemni, to nie potrwa dłużej niż pół godziny.

Ben, nieźle, Vic! – pochwalił go ze śmiechem Lucas, posłusznie skręcając we wskazaną stronę. – Jeszcze trochę i będziesz mógł pracować jako wykwalifikowany przewodnik po Lublinie!

– A niedługo to samo będzie można powiedzieć o Warszawie – dodała wesołym tonem Iza.

Lucas poklepał kolegę po ramieniu.

Voilà, Victor Lambert, wielki znawca Polski!

– Trudno nie znać się na miejscach, w których zostawia się połowę swojej duszy – uśmiechnął się Victor, zerkając spod oka na Izę. – A może nawet dużo więcej niż połowę.

Iza szybko odwróciła wzrok i dołączyła do Lucasa, który, wymieniwszy z kolegą znaczące spojrzenia, zatrzymał się w miejscu wskazanym przez Victora i zerknął z góry na rozpościerającą się przed ich oczami panoramę miasta.

– No… muszę przyznać, że widok faktycznie niezły – zauważył neutralnym tonem.

Wszyscy troje oparli się o murek i w milczeniu patrzyli na miasto, które powoli spowijał mrok, lecz które, w reakcji na zapadające ciemności, rozświetlało się stopniowo coraz większą ilością świateł. Stojąca pomiędzy obydwoma mężczyznami Iza poczuła, że Victor ostrożnie obejmuje ją w talii. Nie protestowała, nie chcąc być niegrzeczna, jednak po raz kolejny odczuła z tego powodu dyskomfort i nieprzyjemne wrażenie osaczenia, to samo, którego zalążki czuła już na balu sylwestrowym w Liège. Z tego właśnie powodu dziś bardzo nalegała na to, by na zaplanowaną wieczorną włóczęgę po Lublinie zabrać również Lucasa, którego Lodzia ostatecznie powierzyła pod jej pieczę wraz z Victorem.

Mimo że Victor nie był zbyt zadowolony z takiego obrotu sprawy, nie oponował przeciwko obecności kolegi, któremu już dawno chciał pokazać kilka swoich ulubionych miejsc. Poza tym Iza już wcześniej obiecała mu przez telefon, że któregoś dnia zabierze go na spacer, by pokazać mu swoje własne, przygotowywane pod remont mieszkanie na ulicy Bernardyńskiej, wiedział zatem, że nie była to jedyna okazja na włóczęgę z nią po Lublinie.

Sprawiło to, że od chwili przyjazdu Belgów Iza właściwie ani jednej minuty nie spędziła jeszcze sam na sam z Victorem, i fakt ten uważała za rodzaj sukcesu, bowiem atmosfera nacisku, jaka wytworzyła się wokół ich relacji, coraz bardziej ją męczyła. Miała przy tym świadomość, że nacisk ten pochodził nie tyle ze strony samego Victora co jego przyjaciół, którzy, w żartach bo w żartach, ale coraz otwarciej rzucali aluzjami na temat „jego Isabelle”. Nie chcąc zatem penalizować go za aluzje i sugestie płynące ze strony innych, odsuwała tę myśl od siebie na czas nieokreślony, chcąc jak najdłużej zachować jego przyjaźń. Miała przy tym cichą nadzieję, że może jakimś cudem uda się doprowadzić do podobnej relacji, jaką obecnie miała z Danielem – może nieco zdystansowanej ale za to bezpiecznej.

Okoliczności te dodatkowo obciążały jej i tak już mocno obciążoną psychikę, a nieprzyjemne uczucie związanych rąk potęgowało wrażenie, że znajduje się obecnie w sytuacji ze wszech miar patowej. Michał i jego deklaracje… szantaż Krawczyka… Majk, który prawdopodobnie wkrótce nie wytrzyma emocjonalnego napięcia i będzie potrzebował porządnej sesji terapii… a do tego jeszcze Victor i ta gęstniejąca wokół niego atmosfera żartów i aluzji… Czy to wszystko naprawdę musiało zbiec się w jednym czasie?

„Nie rób tego, Vic” – myślała, sztywno tolerując dotyk dłoni Victora na swojej talii. – „Nie forsuj i nie zmuszaj mnie do reakcji, przecież chyba czujesz, że ona nie będzie taka, jakiej byś chciał…”

Jakby czytając w jej myślach, Victor powoli wycofał rękę i obydwoma łokciami oparł się o murek, znad którego roztaczała się nocna panorama miasta.

– Teraz widok jest najpiękniejszy – zauważył, niby zwracając się do Lucasa, lecz w rzeczywistości przyglądając się spod oka nieprzeniknionej minie zapatrzonej w dal Izy. – Odkąd Isabelle pokazała mi to miejsce, za każdym razem, kiedy jestem w Lublinie, muszę przyjść tu chociaż na chwilę i popatrzeć z góry na miasto.

– To nieodłączny element każdej waszej włóczęgi? – domyślił się Lucas.

– Prawie każdej – przyznała z uśmiechem Iza, z ulgą odrywając się od murku. – Ale teraz musimy już iść dalej, chłopaki, w przeciwnym razie Luc nie zdąży prawie nic zobaczyć. Chodź, Vic, zrobimy mały eksperyment! Prowadź nas i zobaczymy, czy zapamiętałeś, którędy schodziło się na Plac Zamkowy.

– Oczywiście, że zapamiętałem! – obruszył się Victor, posłusznie ruszając przed nimi. – Ty mnie naprawdę nie doceniasz, Isabelle!

***

– Ja chcę jechać z wujkiem Majkiem! – oznajmiła stanowczo Tosia, tupiąc nóżką obutą w czerwony lakierowany półbucik. – Mamusiu, proszę! Z wujkiem Majkiem!

Towarzystwo zebrane przy trzech samochodach zaparkowanych pod blokiem Lodzi i Pabla zgodnie roześmiało się na widok jej komicznie naburmuszonej minki. Wzruszony tym publicznym wyróżnieniem i dowodem sympatii Majk przykucnął przed dziewczynką i zapraszającym gestem wyciągnął ku niej ramiona, na co ona natychmiast podskoczyła, obłapiając go za szyję. Gest ten jeszcze bardziej rozbawił zebranych, którzy nagrodzili go kolejną salwą śmiechu połączoną z brawami.

– Widzicie? Moja księżniczka życzy sobie jechać ze mną! – oznajmił wesoło Majk, podnosząc się do pionu z Tosią na rękach. – Dołączam do jej wniosku i uniżenie proszę Jej Wysokość Mamę o pozwolenie na ten zaszczyt!

W tym miejscu zwrócił się do Ani, schylając się przed nią w teatralnym ukłonie, który wszyscy skwitowali jeszcze większym śmiechem. Rozbawiona Ania wyciągnęła rękę i przyjacielskim gestem poczochrała go po włosach.

– Ech, łobuzy! – zaśmiała się, żartobliwie grożąc palcem Tosi. – Jedno warte drugiego! No i jak tu się nie zgodzić? Chéri, il faudra installer son siège enfant dans la voiture de Michel* – dodała, zwracając się do męża i wskazując mu ciemnozielonego opla Majka. – Widzieliście, jaka mała terrorystka? Tylko wujek Majk i wujek Majk! Od dwóch lat zachodzę w głowę, czym on ją przekupił!

– Urokiem osobistym! – zapewnił ją wesoło Pablo, który właśnie zakończył montowanie w błękitnym samochodzie Lodzi fotelika dla Edzia. – To nic nowego pod słońcem, Majk od zawsze tak działa na kobiety!

– Raczej lodami z truskawkami, balonikami i innymi bajerami – pokiwała pobłażliwie głową Ania. – Przepraszam cię bardzo, braciszku, ale na działanie męskiego uroku osobistego w przypadku Tosi jest jeszcze za wcześnie. Przynajmniej taką mam nadzieję… Tosieńko, zgoda, pojedziesz z wujkiem Majkiem – zwróciła się do córki – ale pod warunkiem, że będziesz grzeczna, dobrze? Żeby mama i tata nie musieli się za ciebie wstydzić!

– Będę grzeczna, mamusiu – obiecała z powagą Tosia, jeszcze mocniej oplatając małymi ramionkami szyję Majka.

– Aniu, to może ty byś pojechała z nimi? – zaproponowała matka Ani i Pabla trzymająca na rękach małego Edzia, który rozglądał się wokół z ciekawością. – Gdyby Tosi czegoś było trzeba, to Michał sam sobie nie poradzi, musi przecież prowadzić samochód.

– Jeszcze dwie osoby powinny jechać z Majkiem – przyznał Pablo. – Taka była umowa, po cztery na samochód. To co, jedziesz z nimi, młoda? – zagadnął do siostry. – Ja zabieram Jean-Pierre’a, musimy pociągnąć nasz zaczęty temat – tu mrugnął porozumiewawczo do szwagra, który zaśmiał się na to i pokiwał głową. – Mama i tata jadą z Edim i z Leą, fotelik już gotowy… Decydujcie się szybko, bo czas leci, to przecież tylko piętnaście minut drogi.

– Okej – skinęła głową Ania. – Pojadę z Majkiem i z Tosią. Kto jeszcze z nami? Lucas?

– Nie! Ja chcę jechać z ciocią Isabelle! – oznajmiła nagle stanowczym głosikiem Tosia, wskazując paluszkiem na Izę stojącą skromnie z boku w towarzystwie Victora i Lucasa. – Z wujkiem Majkiem i z ciocią Isabelle!

Majk uśmiechnął się leciutko, przechylił głowę i ucałował Tosię w ciemne loczki.

– Ach! – roześmiała się Ania. – No i sami popatrzcie, jaka łobuziara! Rządzi nami, jak chce! No dobrze, chodź, Iza! – dodała, podbiegając do Izy i pociągając ją za rękę. – Zostałaś wytypowana do towarzyszenia w aucie mojej nieznośnej córce! Ale, Tosiu, skoro ciocia Isabelle jedzie z wami, to i Victor! – zastrzegła, na co dziewczynka pokiwała głową na znak łaskawej zgody. – Nie możemy ich rozdzielić nawet na pięć minut!

Iza, choć pozwoliła Ani pociągnąć się w stronę opla, zerknęła z niepokojem na Majka i bez przekonania pokręciła głową.

– Tosiu, a może jednak mamusia pojedzie z wami? – zapytała łagodnie, zwracając się do dziewczynki.

Tosia stanowczo pokręciła główką.

– Nie – oznajmiła z uporem. – Ja chcę z tobą!

– No dobrze – szepnęła.

– Nie ma czasu na negocjacje, ładujcie się! – zarządziła energicznie Ania. – Lucas jedzie z nami. Viens, Victor, tu vas avec Isabelle! Allez, vite!**

Sprawna organizacja przyniosła natychmiastowy efekt i trzy czteroosobowe składy wsiadły wreszcie do samochodów według konfiguracji częściowo wymuszonej przez Tosię. Iza, coraz bardziej niezadowolona z tego, że znów tak jawnie i publicznie skojarzono ją z Victorem, usiadła na tylnym siedzeniu obok fotelika Tosi, zostawiając swemu towarzyszowi miejsce z przodu.

– Cieszę się, że jadę z tobą, ciociu – powiedziała do niej konspiracyjnym tonem Tosia, przechylając się w foteliku w jej stronę. – Nie mogłam się doczekać! Dlaczego tak mało z nami jesteś? – dodała ze smutnym wyrzutem. – Wczoraj przyjechaliśmy, a ja prawie cię nie widziałam… i wujka Majka też…

Iza uśmiechnęła się i spontanicznym gestem ujęła rączkę Tosi, z podziwem przyglądając się jej kwitnącej urodzie w większości odziedziczonej po matce. Dziewczynka skończyła już obecnie cztery lata, była więc coraz bardziej świadoma i rezolutna, a do tego rosła jak na drożdżach, co Iza mogła zaobserwować nawet w porównaniu do tego, jak dziecko wyglądało podczas jej niedawnego zimowego pobytu w Bressoux.

– Już jestem, Tosieńko – odpowiedziała ciepło. – Wczoraj nie widziałyśmy się, bo musiałam pokazać miasto Lucasowi i Victorowi, prosiła mnie o to ciocia Lea. Ale dzisiaj już jestem i pojedziemy sobie razem pooglądać nowy domek wujka i cioci. Byłaś tam już?

– Nie – pokręciła głową dziewczynka, chętnie ściskając jej dłoń. – I chcę go zobaczyć! Ciocia Lea obiecała, że pokaże mi pokoik Edzia! Tylko że tam jeszcze nic nie ma.

– Jak tam, dziewczyny? – rzucił wesołym tonem Majk, odwracając się przez ramię z miejsca kierowcy. – Gotowe?

– Gotowe! – zameldowała z uśmiechem Iza. – Możemy jechać, szefie.

– Jedżjemy, Michel! – zaanonsował po polsku Victor ze swoim zabawnym miękkim akcentem. – W drogę!

Wszyscy, łącznie z Tosią, roześmiali się na tle dźwięku uruchamianego silnika. Po chwili trzy auta po kolei wycofały z miejsc parkingowych i wyjechały z parkingu na ulicę.

– Lubię jeździć twoim samochodem, wujku! – oznajmiła Majkowi Tosia, gładząc rączką zamszowy pokrowiec fotela kierowcy, za którym siedziała. – Ma takie fajne, mięciutkie siedzenia!

– Cieszę się, princesse! – zaśmiał się, zerkając przez ramię do tyłu. – Jako szofer twojej karety czuję się zaszczycony! Wiesz co, mała? Musimy kiedyś przejechać się na jakąś dłuższą wycieczkę. Hmm… A co byś powiedziała, gdym jutro po południu zabrał ciebie i Edka na godzinkę do mnie? Oczywiście jeśli mama pozwoli.

– Ach, naprawdę?! – ucieszyła się Tosia i aż podskoczyła w foteliku. – Do ciebie? Tak, wujku, chcę! Chcę!

Majk i Victor roześmiali się serdecznie. Iza uśmiechnęła się, lecz jednocześnie z podskórnym niepokojem przyglądała się Majkowi, którego dobrze widziała z profilu, siedząc na tylnym siedzeniu po przekątnej od kierowcy. Wydawał się tryskać energią i jak najlepszym humorem, lecz na ile to była prawda, a na ile gra? Nazajutrz miała się odbyć całodniowa wycieczka do Kazimierza nad Wisłą – wycieczka, z której zrezygnował dobrowolnie, pod byle pretekstem, mimo że bez problemu mógłby na nią jechać, by choć przez kilka godzin pobyć blisko tej, którą kochał od lat. Zrezygnował z takiej okazji, a w zamian proponował Tosi kinder party z Edziem?

– Jeśli mama się zgodzi – podkreślił Majk. – Porozmawiamy z nią o tym, dobrze? Dalibyśmy odpocząć babci. Ja mam rano kilka spraw do załatwienia, ale po południu możemy pojechać na godzinkę albo dwie do mnie do domu. Jeszcze nigdy u mnie nie byłaś. Zrobimy sobie małe przyjęcie i pokażę ci magiczną szufladę z moimi skarbami. Co ty na to? – zagadnął, znów zerkając przez ramię.

Ponieważ Tosia siedziała za nim, nie mógł aż tak odwrócić głowy, żeby na nią spojrzeć, w związku z czym jego wzrok napotkał oczy siedzącej obok Izy. Mrugnął do niej wesoło, na co ona odruchowo odpowiedziała mu uśmiechem.

– Tak! – wykrzyknęła zachwycona Tosia. – Chcę! Chcę! A jakie masz skarby, wujku?

– Zobaczysz – odparł tajemniczo. – To niespodzianka.

– Ach… – dziewczynka na chwilę z wrażenia aż zachłysnęła się powietrzem. – Chcę je zobaczyć, wujku! Muszę je zobaczyć!

– Skarby? – powtórzył niepewnie Victor, odwracając się do Izy. – Le trésor***?

Oui – skinęła głową Iza, obdarzając go pełnym uznania uśmiechem.

– A Edzio pojedzie z nami? – upewniła się Tosia.

– Jeśli jego mama pozwoli i babcia puści go z nami, to tak – odparł oględnie Majk. – Porozmawiam z nimi o tym, mam nadzieję, że się zgodzą. Ciocia Lea dobrze wie, że umiem zajmować się Edziem, a jak dowie się, że jeszcze Tosia mi w tym pomoże… – zawiesił znacząco głos.

– Tak! – zawołała radośnie dziewczynka. – Tak! Powiedz jej to, wujku! Ja też umiem karmić Edzia i zmieniać mu pieluszki! Widziałam dobrze, jak to się robi!

Majk, Iza i Victor wybuchli śmiechem. Iza doceniała przy tym nie tylko rezolutne zachowanie Tosi, z której, na wzór jej matki, rosła inteligentna, stanowcza i pełna energii dziewczynka, ale również fakt, że Victor zdawał się rozumieć każde słowo z rozmowy prowadzonej w całości po polsku. Dla niej, jako osoby, która od prawie roku przy każdej rozmowie telefonicznej uczyła go polskich zwrotów i słówek, była to wielka satysfakcja, chociaż wiedziała, że jest to głównie zasługa samego Victora, który musiał intensywnie uczyć się języka również na własną rękę.

– Powinna pojechać z nami też ciocia Isabelle! – zauważyła Tosia, zerkając na Izę i wyciągając do niej rączkę. – Wtedy ciocia Lea na pewno by się zgodziła dać nam Edzia! Bo samemu wujkowi to może go nie dać – skrzywiła się lekko.

– Ależ dlaczego, Tosiu? – zapytała z rozbawieniem Iza, ujmując jej rączkę w obie swoje. – Wujek Majk dobrze zna Edzia i wie, jak się nim opiekować, jest jego tatą chrzestnym.

– Ale ja sama słyszałam, jak babcia i ciocia mówiły, że mężczyźni nie umieją zajmować się małymi dziećmi! – oznajmiła jej z powagą Tosia. – A potem przyszła mama i ona też powiedziała, że to prawda! I że mogą tylko pomagać swoim żonom, bo sami sobie nie poradzą. A wujek Majk przecież nie ma żony!

Słowa te zostały skwitowane kolejnym zbiorowym wybuchem śmiechu.

– Na ten argument nie ma odpowiedzi! – przyznał wesoło Majk.

– Więc jak nie ma żony, to powinna mu pomóc jakaś inna pani – rezonowała niestrudzenie Tosia. – A ja bym chciała, żebyś to była ty, ciociu Isabelle. Ja wiem, że to nie pasuje, bo ty niedługo będziesz żoną Victora, ale to byłby przecież tylko jeden raz! Dis, Victor, tu le lui permettrais, non?****

Jej ostatnie, francuskie słowa wybrzmiały na tle idealnej ciszy, jaka nagle zapadła w aucie. Victor poruszył się niespokojnie.

Bah… oui, Antoinette – odpowiedział zmieszany.

– Tosiu… – szepnęła z wyrzutem zmrożona Iza.

– No bo tak powiedziała moja mama! – oznajmiła jej Tosia w duchu samoobrony. – I ciocia Lea też! Słyszałam, jak wczoraj mówiły to babci!

– Tak czy inaczej, jutro nie będę mogła pojechać z wami – podjęła wymijająco Iza, by jak najszybciej zmienić niewygodny temat. – Wiesz chyba, że jutro…

– Tak, ciociu, wiem, jutro jedziesz na wycieczkę! – podchwyciła Tosia, przybierając naburmuszoną minkę. – Z mamą i z tatą, z ciocią Leą i z wujkiem Pawłem, z Victorem i z Lucasem. Ja też chciałam jechać, ale mamusia powiedziała, że to będzie dla mnie za bardzo męczące – wydęła małe usteczka. – A to nieprawda, bo ja przecież mam bardzo dużo siły!

– Mama wie lepjej, Antoinette – pouczył ją po polsku Victor. – Cieba słuchać mamę.

Iza uśmiechnęła się mimo woli, jak zawsze rozbawiona jego nieporadną wymową. Majk z nieprzeniknioną miną wpatrywał się w drogę, całą uwagę skupiając na prowadzeniu samochodu.

– Ale już się nie martwię – ciągnęła Tosia, a jej śliczna, śniada buzia rozpogodziła się jak słońce. – Bo pojadę z Edziem do wujka Majka i zobaczę jego skarby z magicznej szuflady! To jest o wiele lepsze niż jakaś tam wycieczka!

– Tak jest, księżniczko – zapewnił ją Majk. – W dodatku magiczna szuflada to nie będzie jedyna niespodzianka, więc na pewno nie pożałujesz!

Jednak wesoły ton jego głosu nie współgrał z poważnym wyrazem jego twarzy, który nie umknął uwadze Izy obserwującej go ukradkiem w środkowym lusterku wstecznym.

***

Wybudowany już lecz nadal będący w fazie wykańczania wnętrz dom Lodzi i Pabla znajdował się na działce pięknie wkomponowanej w pagórkowaty teren, po lewej stronie zadrzewionej młodymi brzozami, zaś po prawej osłoniętej szeregiem wysokich tuj, które musiały być tu posadzone już dość dawno, gdyż wyglądały na dobrze zadomowione. Teren działki był rozkopany i nieuporządkowany, jednak, jak zapewnił swoich gości Pablo, w najbliższym czasie miała się tym zająć specjalnie wynajęta ekipa, której zadaniem było zniwelowanie ogrodu i nasadzenie w nim wskazanych przez Lodzię kwiatów i krzewów.

Parter domu również był zakurzony i zastawiony rozmaitymi maszynami remontowymi oraz niewykorzystanymi jeszcze materiałami budowlanymi, jednak na poddaszu większość pomieszczeń, w tym pokój przewidziany dla małego Edzia, była już wykończona i odmalowana w pięknie dobranych odcieniach pastelowego błękitu i chłodnego beżu oraz śnieżnej bieli.

– Zaczęliśmy wykończeniówkę od góry i powoli będziemy schodzić z tym na dół – tłumaczył Pablo Jean-Pierre’owi, który od wczoraj towarzyszył mu niemal bez przerwy, dyskutując z nim na wszelkie możliwe tematy. – Czekaj, pokażę ci wyjście na dach, a jak się nie boisz, to możemy nawet zajrzeć tam na chwilę.

– Chętnie – skinął głową Jean-Pierre, zerkając na idącego tuż za nimi Lucasa. – Luc, on va grimper sur le toit, tu viens avec nous?*****

Tymczasem na górę weszła też Ania w towarzystwie Lodzi, swoich rodziców oraz Majka niosącego na jednym ramieniu Tosię, a na drugim Edzia. Na samym końcu po schodach wspięli się Iza i Victor, którzy jak zawsze trzymali się nieco na uboczu względem reszty towarzystwa.

– Pięknie, po prostu pięknie! – zachwycała się Ania, lekkim, na wpół tanecznym krokiem przemierzając górny hol i z ciekawością zaglądając do każdego z pomieszczeń. – Ta kolorystyka to był twój pomysł, Lea?… Ha! Byłam tego pewna! Paweł sam nigdy by na to nie wpadł, już ja go znam… wszystko równo pomalowałby na niebiesko!

Towarzystwo roześmiało się zgodnym chórem.

– Tu jest pokój Edzia – oznajmiła Lodzia, szerokim gestem otwierając drzwi do w pełni już wykończonego pokoiku z ukośnym sufitem i oknem w wykuszu. – Nie ma jeszcze mebli, ale ściany i podłogi są gotowe.

– Tośka, chodź tu szybko, zobaczysz pokój Edzia! – zawołała wesoło Ania. – Złaź już z wujka, masz swoje nogi! Majk, puść ją, wystarczy tego noszenia!

– Nie! – oznajmiła butnie Tosia, mocniej obłapiając Majka za szyję.

– Spokojnie, to żaden problem, Aniu – uśmiechnął się ów, poprawiając sobie na drugim ramieniu Edzia, który z szeroko uśmiechniętą buzią wpatrywał się w Tosię jak w obrazek. – We trójkę świetnie się bawimy. Prawda, princesse?

– Michałku, Ania ma rację, puść już małą – włączyła się do rozmowy starsza pani Lewicka. – Ciężko ci będzie z dwojgiem naraz… Tosiu, wstydź się! – dodała surowo do wnuczki, która z naburmuszoną minką tuliła się do Majka. – Żeby czteroletnia dziewczynka nie umiała sama chodzić! Zejdź z wujka Michała, słyszysz?

– Nie! – Tosia pokręciła główką odmownie. – Wujku, chodźmy razem zobaczyć pokoik Edzia! – dodała przymilnie, zaglądając mu prosząco w oczy. – No chodźmy! Jesteś przecież moim zaczarowanym konikiem, musisz zanieść mnie tam, gdzie chcę!

– Tosiu! – skarciły ją jednocześnie matka i babcia.

Majk roześmiał się, dając im znak, że wszystko jest w porządku. Również mały Edzio zawtórował mu swoim perlistym, uroczym śmiechem.

– Nana! – zawołał, paluszkiem wskazując na Tosię. – Nana! Nana!

– Hej! On mówi na mnie Nana! – zaśmiała się dziewczynka. – Słyszysz, mamusiu? Dlaczego on mnie tak nazywa?

– To chyba od Antoinette – zauważyła Ania, podchodząc do Edzia i z uśmiechem gładząc go po złotych loczkach. – Tak, łobuziaku? Ale z ciebie bystrzak! Przysłuchiwał się wczoraj, jak Jean-Pierre rozmawiał z Pawłem – wyjaśniła wesoło Majkowi. – Obaj trzymali dzieciaki na kolanach i gadali jak najęci, a ten mały spryciarz słuchał tylko… I co? Już wychwycił, że Tosia to Antoinette!

– Nana – powtórzył tym razem z powagą Edzio, znów wskazując paluszkiem na Tosię.

– Tak, Edek, to jest Nana – pokiwał głową Majk. – Księżniczka Nana na swoim zaczarowanym rumaku pełnej krwi arabskiej. Chodźmy, pokażesz jej swoją komnatę – dodał, skręcając za Lodzią do pokoiku Edzia z przytupem naśladującym chód konia, co dzieci przyjęły wybuchami radosnego śmiechu. – Wasz koń zawsze do usług! Ooo… Edek, ale masz tu fajnie!

Ania wymieniła niezadowolone spojrzenia z matką.

– Tośka jest niegrzeczna – oznajmiła, kręcąc głową. – W ogóle się mnie nie słucha!

– Prawda! – westchnęła pani Lewicka. – I czepiła się tego Michasia, że aż mi go szkoda.

– Spokojnie, on to lubi – machnęła ręką Ania. – Sam ją nauczył, że jest jej koniem, więc ma za swoje. Ale ona nie może się tak zachowywać. Wieczorem poważnie sobie z nią porozmawiam! A tamci gdzie znowu wyłażą? – zdumiała się, zerkając w przeciwległą stronę holu, gdzie Pablo, Jean-Pierre i Lucas wspinali się właśnie kolejno po drewnianej drabince i wyłazem w suficie wychodzili na dach. – Jeszcze stamtąd pospadają, wariaci!

Iza i Victor, którzy weszli na piętro na końcu, w milczeniu przysłuchiwali się tym rozmowom, jednocześnie rozglądając się po wnętrzu poddasza.

– Podoba ci się taki dom, Isabelle? – zagadnął Victor.

– Bardzo – uśmiechnęła się. – Mnóstwo miejsca, wszystko ładnie rozplanowane, a do tego ten elegancki dobór kolorów… Widać tu i damską, i męską rękę, tak powinno być.

– Chciałabyś podobnie urządzić swój własny dom?

– Podobnie? – zastanowiła się Iza. – Nie wiem, Vic… Na razie mój dom to małe, jednopokojowe mieszkanko w starej kamienicy, z oknami wychodzącymi na ciemne podwórze, więc na pewno będę musiała urządzić je na jasno, nie mogę pozwolić sobie na takie odważne zestawienia kolorów. Poza tym chciałabym, żeby było w ciepłych barwach. Błękit jest piękny, ale jednak chłodny, a ja w moim domu chciałabym widzieć namiastkę słońca.

– Twój dom zawsze będzie pełen słońca – odparł cicho Victor, zatrzymując się tuż przed progiem pokoju Edzia i spoglądając jej w oczy. – Ponieważ ty sama nim jesteś, Isabelle…

Iza szybko odwróciła oczy i nie komentując tych słów, weszła do pokoju, w którym trwała ożywiona wymiana uwag i żartów.

– My już to wszystko widzieliśmy, prawda, Stasiu? – perorowała matka Ani i Pabla, zwracając się do milczącego stoicko męża. – Pawełek już raz nas tu przywiózł, żeby się pochwalić. Ale pokoik Edzia wtedy jeszcze był przed malowaniem!

– Bardzo mi się podoba, Lea – oznajmiła Ania, rozglądając się po przytulnej przestrzeni. – Widać, że zagospodarowane z głową. Chociaż ostateczny werdykt wydam dopiero, jak będą meble, bo od nich jednak dużo zależy, jeśli chodzi o końcowy efekt!

– A gdzie będzie stało jego łóżeczko, ciociu? – dopytywała Tosia, przechylając się do tyłu przez ramię Majka.

– Tu, pod ścianą – wskazała z uśmiechem Lodzia. – Zawiesimy mu na niej obrazki z samolotami, które dostał od wujka Majka. Przez niego chyba kiedyś naprawdę zostanie pilotem!

– Pracujemy nad tym, proszę pani – przyznał wesoło Majk. – Co nie, Edek?

– Nana! – zaśmiał się Edzio, nie odrywając rozpromienionych oczu od Tosi.

– Nie zaczepiaj starszych kobiet, mały łapserdaku! – zgromił go żartobliwie Majk, na co Edzio wybuchnął jeszcze głośniejszym śmiechem i wczepiwszy rączkę w jego bujną czuprynę, pociągnął ją z całej siły. – Auu! Ty bandziorze! Puszczaj! Nie wolno ciągnąć konia za grzywę!

– Edi, puść! – zawołała Lodzia, podbiegając do nich i próbując wyplątać zaciśniętą piąstkę synka z włosów Majka. – Chcesz oskalpować wujka?

Do ratowania czupryny Majka z rąk łobuzersko roześmianego Edzia włączyła się po chwili również Ania, co sprawiło, że cała grupka ze śmiechem i tumultem stłoczyła się w jednym kącie pokoju. Rozbawiony Victor również podszedł do nich, z zaciekawieniem obserwując scenę poskramiania chłopca, który teraz dla zabawy oburącz chwycił włosy Majka i zacisnąwszy na nich piąstki, szarpał je z całych sił, piszcząc z frajdy i radości.

– Ty hultaju! – śmiał się Majk. – Puszczaj! Czekaj no, zapłacisz mi za to!

Stojąca pod oknem Iza przyglądała im się ukradkiem, zwłaszcza w chwili, gdy Lodzia wreszcie zdołała skutecznie przytrzymać rączki Edzia, zaś Ania wsunęła dłoń w potargane włosy Majka i ze śmiechem zabrała się za doprowadzanie ich do ładu.

– No, pokaż, rumaku, poprawię ci tę grzywę! – wołała wesoło, wygładzając mu na głowie kolejne zmierzwione kosmyki. – Tośka, pomóż mi! Trzeba ogarnąć fryzurę twojego wujka wariata!

Choć scena była skrajnie zabawna, Iza po raz kolejny w ciągu ostatnich dni poczuła dziwny, niezrozumiały dla niej samej ciężar na sercu. Czy to dlatego, że uśmiechnięta twarz Majka wyrażała tylko radość i beztroskę? W jej odczuciu były one dowodem na to, że grał, a im lepiej grał, tym bardziej cierpiał. Znała go przecież na wylot! Pod tym szerokim uśmiechem krył dramat złamanego serca… Co myślał, kiedy dotykały go dłonie tej, którą kochał nad życie? Wszak ich ciepło, które oto przelotnie czuł w swych włosach, było tym jedynym na świecie, z którym żadne inne nie mogło się równać. Żaden inny dotyk, żadne inne dłonie…

Iza odruchowo zerknęła na własną dłoń, która w chwili, gdy tylko o tym pomyślała, zapulsowała lekko na wspomnienie miękkiej faktury włosów Majka. Wszak tyle razy, z własnej woli lub na jego prośbę, wsuwała w nie palce, przekazując mu fale przyjacielskiej energii… Mówił, że to mu pomaga, że dodaje mu sił w trybie terapii… Tak, niewątpliwie. Lecz czym były jej palce i dłonie przy palcach i dłoniach Ani? Niczym… ach, niczym! Narzędziem terapii… żałosną namiastką, drugorzędnym zastępnikiem… bladym odbiciem w mętnej szybie… nagrodą pocieszenia…

– Przepraszam, Izabelko – odezwał się tuż przy niej ciepły kobiecy głos. – Mogłabym zamienić z tobą dwa słowa?

Była to starsza pani Lewicka, matka Pabla i Ani, która, pozostawiwszy resztę towarzystwa w przeciwległym kącie, podeszła do niej z życzliwym uśmiechem na twarzy.

– Oczywiście – przytaknęła grzecznie Iza.

– Już dawno chciałam chwilę z tobą pogawędzić, dziecinko – podjęła kobieta, przystając obok niej przy parapecie okna. – Tylko nigdy nie było okazji. Tak na żywo to chyba tylko raz cię widziałam, we wrześniu na chrzcinach Edzia… a dzisiaj drugi raz.

– To prawda – przyznała Iza, z zafascynowaniem przyglądając się jej ciemnobrązowym oczom, łudząco podobnym do oczu Ani i jej starszego brata.

– Ale znam cię bardzo dobrze z opowiadań moich dzieci – ciągnęła z uśmiechem pani Lewicka. – Wszyscy tak cię zawsze chwalą, i Paweł, i Lea, i Ania… A Tosia upiera się, że jesteś podobna do mojej Anusi, i powiem szczerze, że coś w tym chyba naprawdę jest – dodała, przyglądając się z uwagą zarysowi jej twarzy. – Nie wiem co, ale coś… Jej zresztą dałam na drugie Izabella, bo bardzo lubię to imię, a do ciebie pasuje wspaniale.

– Dziękuję pani – uśmiechnęła się Iza.

– Wiem, że w zimie byłaś u nich w Bressoux – mówiła ciepło kobieta. – Ania była tym zachwycona, Tosia też… A tobie się podobało?

– Bardzo – zapewniła ją Iza. – Było cudownie! Jestem niezwykle wdzięczna Ani i Jean-Pierre’owi za to zaproszenie, to była moja pierwsza w życiu podróż zagraniczna i od razu taka udana!

– Pierwsza, ale chyba nie ostatnia? – zauważyła pani Lewicka, lustrując ją uważnym spojrzeniem. – Bo jeśli to, co mi mówili, to prawda…

Urwała, widząc na twarzy Izy cień z trudem skrywanej niechęci.

– Nie zrozum mnie źle, Izabelko – podchwyciła szybko, ujmując ją za rękę i ściskając serdecznie. – Każdy musi tak żyć, jak mu serce podpowiada. Ja nie jestem od tego, żeby swatać ludzi, a już najmniej od tego, żeby wysyłać polskie dziewczyny za granicę. Możesz mi wierzyć… daleka jestem od tego, jeśli nie ostatnia.

Roześmiane towarzystwo z przeciwległego kąta pod wodzą Ani i Lodzi z hałasem ruszyło do wyjścia.

– Idziemy jeszcze raz pozwiedzać ogródek! – zarządziła Ania. – Lea poopowiada nam, co gdzie będzie rosło, uwielbiam słuchać takich rzeczy!

Starszy pan Lewicki zerknął na żonę rozmawiającą z Izą przy oknie, a kiedy ta dała mu znak, że jest zajęta i żeby na nią nie czekał, spokojnym krokiem wyszedł za resztą na hol. Nieco zdezorientowany Victor poszedł za jego przykładem. Ponieważ dokładnie w tym momencie z przechadzki po dachu wrócili Pablo, Lucas i Jean-Pierre, całe towarzystwo wśród gromkich śmiechów i okrzyków spotkało się w jednym miejscu i razem zeszło po schodach. Na górze została tylko Iza z panią Lewicką.

– Wcale nie chciałam, żeby moja Anusia wyjeżdżała tak daleko – głos kobiety brzmiał teraz czysto i wyraźnie, odbijany echem od ścian pustego pomieszczenia. – Tak po prawdzie, to zawsze miałam nadzieję, że ułoży sobie życie w Polsce, w Lublinie… koło nas, jak teraz nasz Pawełek. Ale jak to mówią, serce nie sługa – rozłożyła ręce. – Spotkała swojego chłopca, zakochała się i poniosło ją za nim aż do Belgii. To dobry człowiek i bardzo go lubię – zapewniła ją jakby na wszelki wypadek. – Anusia jest z nim bardzo szczęśliwa, a to dla serca matki zawsze wielka radość. Tylko nadal jakoś tak mi żal, że ona jest aż tak daleko… Wiem też, że tęskni za Polską i ciągle czuje się tam nie do końca u siebie. Więc kiedy dowiedziałam się, że może i ty tam zamieszkasz… Polka z Lublina, tak jak ona… przemiła dziewczyna w dodatku… to nie ukrywam, że bardzo się ucieszyłam.

Iza uśmiechnęła się smutno.

– Ale teraz, jak tak na ciebie patrzę, to widzę, że to chyba nie do końca jest twój plan – zauważyła ostrożnie pani Lewicka. – Co, Izabelko? Nie chcę nic z ciebie wyciągać, nie odbieraj tak tego… po prostu tak sobie myślę, jak patrzę na ciebie.

– To prawda, proszę pani – szepnęła Iza.

Na chwilę zapanowała cisza przerywana tylko odległymi okrzykami znajdującego się na dole towarzystwa, w szczególności radosnymi piskami Tosi.

– Ten Victorek wydaje się miłym chłopcem – ciągnęła w zamyśleniu kobieta. – I polskiego uczy się tak samo szybko jak kiedyś Jean-Pierre… Na pewno miałabyś tam dobrze, a ja cieszyłabym się, że moja Anusia ma na co dzień do kogo buzię po polsku otworzyć. I Tosieńka też… A z drugiej strony zawsze mam jakiś taki dziwny żal do losu, kiedy piękna i dobra polska dziewczyna wyjeżdża gdzieś w Europę, zamiast zostać w Polsce i uszczęśliwić jakiegoś naszego chłopca. Tylko nie mów nic o tym Anusi, Izabelko, dobrze? – zaniepokoiła się nagle. – Nie chciałabym, żeby sobie pomyślała…

– Ależ oczywiście, że nic nie powiem – zapewniła ją szybko Iza. – I bardzo dziękuję, że pani mi to mówi tak otwarcie, bo ze wszystkich stron czuję tylko naciski w sprawie Victora, a pani jedna rozmawia ze mną inaczej. Bo to jest tak, że… jeśli mogę być z panią szczera… ja bardzo lubię Victora, ale nic poza tym. On zresztą o tym wie, nieraz mu to powtarzałam i naprawdę nie rozumiem, dlaczego wszyscy inni tak się uparli, żeby nas wyswatać. W każdym razie obawiam się, że nie będę mogła być dla Ani polską towarzyszką na obczyźnie, bo nigdy nie zamieszkam w Bressoux. Po prostu nie chcę tego. Mam przeczucie, że moje miejsce jest tutaj.

– Mądra z ciebie dziewczyna – szepnęła pani Lewicka.

Za oknem rozległy się przenikliwe piski Tosi, którym wtórował gromki śmiech reszty towarzystwa. Po chwili na trawie porastającej nierówne wzniesienie za domem pojawili się wszyscy po kolei, przy czym na samym przedzie biegł Majk z Tosią i Edziem na ramionach, udając galopującego i brykającego na wszystkie strony konia. Dzieci piszczały przy tym z radości, zaś pozostali zaśmiewali się do łez, dopingując im w tej szalonej zabawie. Iza i matka Ani, nadal stojące przy oknie pokoiku Edzia, odwróciły się i z uśmiechem śledziły tę scenę z wysokości poddasza.

– Kochany Michałek – odezwała się nagle pani Lewicka tonem, w którym oprócz życzliwości i sympatii zabrzmiała dziwnie smutna nutka.

Nutka ta natychmiast zaalarmowała Izę, niespodziewanie poruszając jedną z najwrażliwszych strun jej serca i harmonijnie zlewając się z jej dźwiękiem w jeden wspólny ton. Zerknęła badawczo spod oka na swoją towarzyszkę. Kobieta z melancholijnym wyrazem twarzy śledziła wzrokiem szalejącego z dziećmi po trawie Majka, do którego teraz dołączył też Pablo, przejmując z jego rąk Edzia i sadzając go sobie na barana.

– Taki dobry chłopiec – podjęła cicho. – Dla mnie jest jak drugi syn. Dawno u niego pracujesz? – zapytała nagle, przenosząc wzrok na Izę.

– Od prawie półtora roku.

– Słyszałam o tym – przyznała pani Lewicka, znów przyglądając się z góry biegającym po trawie mężczyznom. – Paweł mówił mi, że jesteś u niego w firmie kimś w rodzaju zastępcy i że świetnie sobie radzisz w biznesie. A sam Michał nazywa cię swoją prawą ręką.

– Mam trochę doświadczenia z czasów rodzinnej firmy, którą prowadziłam z siostrą – wyjaśniła jej skromnie Iza. – A zaufanie, jakim obdarza mnie mój szef, jest dla mnie dodatkową motywacją do jak najsumienniejszej pracy.

– Szkoda by było, gdybyś wyjechała za granicę – zauważyła pani Lewicka. – Nawet ze względu na niego, on przywiązuje wielką wagę do zaufanych i lojalnych pracowników.

– Nie wyjadę – zapewniła ją szeptem Iza.

– Z jednej strony cieszyłabym się, gdybyś zamieszkała blisko mojej Ani – ciągnęła kobieta. – Ale z drugiej jakoś tak mi lepiej będzie na sercu, kiedy będę wiedziała, że zostałaś w Lublinie. Dziwne to, bo przecież prawie cię nie znam, ale jakoś tak… no nie wiem, sama nie umiem tego wyjaśnić. Powiedz mi, Izabelko, zajrzałabyś do mnie kiedyś na herbatkę? – dodała nagle, znów łapiąc ją za rękę. – Nie teraz, to wiadomo… ale jak oni wyjadą już do Belgii i będziesz miała chwilkę wolnego czasu. Porozmawiałybyśmy sobie trochę, taka sympatyczna z ciebie dziewczyna…

– Dziękuję pani – zdziwiła się Iza. – To miłe z pani strony. Oczywiście, że chętnie panią odwiedzę w jakiejś wolnej chwili. Dla mnie to będzie zaszczyt i przyjemność.

– Dam ci mój numer telefonu – podchwyciła pani Lewicka, sięgając do torebki po notes i długopis. – Stacjonarny, bo ja innego nie mam… O, tu ci napiszę. Zadzwonisz do mnie kiedyś, dobrze? Bo powiem ci, że ja i o tym Michasiu chciałabym kiedyś z tobą pomówić – westchnęła, ruchem głowy wskazując na widocznego z góry Majka, który usiadł teraz na trawie i z poważną miną tłumaczył coś Tosi. – On mi tak samo na sercu leży jak własne dziecko… a ty pracujesz z nim na co dzień, więc może wiesz coś więcej.

Iza natychmiast przypomniała sobie rozmowę z Anią w Bressoux na temat Majka i skrzywiła się nieznacznie.

– I nie chodzi mi o to, żeby o nim plotkować ani nic takiego – zaznaczyła czym prędzej pani Lewicka. – Nie myśl tak, dziecko, po prostu martwię się o niego. Przyjaźniłam się przez lata z Helenką, jego mamą, do tej pory często ze sobą rozmawiamy, chociaż tylko przez telefon, bo ona nie mieszka już w Lublinie. Czasami spotykam się też z jej teściową, a jego babcią, starszą panią Irenką… Helenka prosi mnie, żebym o niej nie zapominała, to i nie zapominam, zawsze bardzo ją lubiłam i szanowałam, więc i teraz chętnie się spotykamy.

Iza pokiwała głową z uśmiechem, jaki zawsze mimowolnie wybiegał jej na wargi, gdy ktoś wspominał babcię Majka – osobę dla niej całkowicie nieznajomą, lecz dziwnie jej bliską, choćby z racji faktu, że już kilka razy nosiła na sobie jej seledynową koszulę nocną, co samo w sobie było okolicznością równie osobistą co zabawną.

– I żebyś ty widziała, jak ona się modli za tego chłopca! – westchnęła pani Lewicka, znów wskazując głową w stronę Majka. – To jej ukochany wnuk. Dobry chłopiec, pracowity i zaradny, tylko w życiu osobistym poszedł nie tą drogą, co trzeba. Ale pani Irenka nie poddaje się, ciągle ma nadzieję, że on się jeszcze opamięta, byle tylko dużo się za niego modlić. Więc i ja jej w tym pomagam, tak jak ona kiedyś pomagała mnie, kiedy i mój Paweł takie głupoty wyprawiał. No wiesz… dziewczyny… jedna za drugą, coraz to nowe, bez żadnych poważnych zamiarów. A Helenka tak przez to cierpi! I jego babcia też, bo wiadomo, że wszystkie chciałybyśmy, żeby i Michał trafił na jakąś dobrą dziewczynę, taką jak nasza kochana Lea… i żeby w końcu się ustatkował, zaczął żyć jak człowiek. Helenka czeka na to od lat. Jej jedyne dziecko! Kiedyś to nawet miałam taką cichą nadzieję, że on i moja Ania… zdawało mi się, że mieli się ku sobie i z serca im błogosławiłam…

Urwała, jakby zawstydzona własnymi słowami, po czym pokręciła głową i machnęła ręką. Iza poczuła, że serce zaczyna jej mocno bić, po czym ściska się… ściska się mocno… coraz mocniej i boleśniej…

– Ale nieważne – podjęła kobieta. – Teraz to już po nic tak mówić, a zresztą tak mi się pewnie tylko wydawało. W każdym razie nieraz rozmawiamy sobie z panią Irenką – zmieniła szybko temat – i razem się za niego modlimy. I ona od lat ciągle zafrasowana, że nic te modlitwy nie dają, bo chłopak nic a nic do serca sobie tego nie bierze. Tyle razy go prosiła, tłumaczyła… to się tylko śmiał. I dopiero ostatnio tak jakby pojawiło się światełko w tunelu – zniżyła głos. – Tylko że to nadal takie niewiadome i niepewne…

Iza milczała, starając się nie pokazać po sobie, jak doskonale czyta między liniami tej mętnej opowieści. Myśl o tym, że cała bojówka starszych pań modli się za Majka w intencji tego, by ułożył sobie życie, z jednej strony była wzruszająca, a z drugiej zabawna, łatwo bowiem można było sobie wyobrazić, z jakim poczuciem humoru on sam podszedłby do tej informacji.

– Ale już chodźmy, chodźmy, dziecinko, bo będą się tam o nas martwili – dodała ciepło pani Lewicka, ujmując ją pod ramię i prowadząc w stronę drzwi. – Będę czekać na twój telefon, bardzo bym się ucieszyła, gdybyś czasami do mnie zajrzała. A co do Victorka – dodała poufnie, kiedy schodziły już powoli po schodach – to nie przejmuj się tym, że wszyscy tak ci go stręczą i wmawiają. To wszystko dlatego, że on sam ciągle o tym mówi, ale przecież ty masz swój rozum i swoje serce, a serce zawsze w takich sprawach najlepiej podpowie.

_________________________________________

* Chéri, il faudra installer son siège enfant dans la voiture de Michel (fr.) – Kochanie, trzeba będzie zamontować jej fotelik w samochodzie Michela.

** Viens, Victor, tu vas avec eux! Allez, vite! (fr.) Chodź, Victor, jedziesz z Isabelle! No już, szybko!

*** Trésor (fr.) – skarb.

**** Dis, Victor, tu le lui permettrais, non? (fr.) – Powiedz, Victor, pozwoliłbyś jej, prawda?

***** On va grimper sur le toit, tu viens avec nous? (fr.) – Wychodzimy na dach, idziesz z nami?

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *