Anabella – Rozdział LXXVII
Izunia, wpadniesz do mnie któregoś dnia? Ściskam serdecznie! L.
Ciepło brzmiący sms od Lodzi, pierwszy od trzech tygodni, sprawił, że Izie mocniej zabiło serce. Od czasu wyjazdu belgijskiej ekipy nikt z nich nie odezwał się do niej ani słowem, lecz o ile w przypadku Victora czy Ani było to zrozumiałe, o tyle milczenie Lodzi, na której przyjaźni szczególnie jej zależało, bolało ją najbardziej. Dlatego te dwa krótkie zdania o życzliwym zabarwieniu, które przyszły smsem w czasie zajęć na uczelni, były dla niej jak balsam na piekącą ranę, nawet jeśli nie mogły do końca wyeliminować towarzyszącego jej od jakiegoś czasu delikatnego acz nieznośnego ścisku serca.
W czwartkowe popołudnie wybrała się zatem na ulicę Milenijną, by odwiedzić Lodzię w ich dawnym paśmie godzinowym przeznaczonym na naukę tańca i języka francuskiego. Ubrana w błękitny sweterek, którego kolor cudnie podkreślał jej modre oczy, gospodyni powitała ją z radością, serwując w salonie zaparzoną już herbatę z malinami oraz kruche ciasteczka własnego wypieku.
– Edi śpi – oznajmiła, ruchem głowy wskazując w stronę ściany, za którą znajdowała się sypialnia. – Padł pół godziny temu i pewnie pośpi jeszcze ze dwie, zanim będziesz miała przyjemność przywitać się z naszym dżentelmenem i pomóc mi nakarmić go zupką. Ale póki co, pijmy herbatkę… proszę, twoja ulubiona.
– Dziękuję, Lodziu – odparła ze zmieszaniem Iza, przejmując dymiącą filiżankę z jej rąk.
Lodzia zerknęła na nią spod oka.
– Posłuchaj, Izunia – powiedziała, nalewając herbaty również sobie i siadając obok niej przy stole. – Od razu przejdę do tego, o czym chciałam z tobą pomówić, nie będę owijać w bawełnę. Chodzi o moje zachowanie w ostatnich tygodniach. A ściślej o moje milczenie, które, po tej całej pomocy, jaką od ciebie dostałam przy ogarnianiu naszych Belgów, było aż nieeleganckie. Zdaję sobie z tego sprawę i mam wyrzuty sumienia. Jednak pomyślałam, że powinnam odrobinę odczekać, bo… bo wiem, że miałaś ciężkie przejścia, a ja nie chciałam być wścibska. Ale teraz już chyba czas na to, żeby to wyjaśnić… prawda?
Iza pokiwała głową twierdząco, odwracając oczy. Lodzia ostrożnie wyciągnęła rękę ponad stołem i położyła dłoń na jej przedramieniu.
– Pomyślałam przy tym, że albo będę z tobą całkowicie szczera, albo to nie ma sensu – podjęła łagodnym tonem. – Zacznę od tego, że bardzo mi zależy na twojej przyjaźni. Naprawdę ogromnie cię polubiłam przez te półtora roku, od kiedy się znamy.
Iza natychmiast podniosła na nią wzrok.
– Ja ciebie też, Lodziu – odparła cicho. – Ze swojej strony mogę powiedzieć tylko to samo.
– Tym lepiej – uśmiechnęła się Lodzia. – To dla mnie znak, że to, co czuję, ma podwójny sens. Jesteś moją drugą przyjaciółką… obok Juli, z którą przyjaźnię się od lat… drugą, co oczywiście nie znaczy, że gorszą – zaznaczyła, na co Iza uśmiechnęła się i pokiwała głową. – Nie wiem, jak to się stało, ale po tych moich i twoich przygodach z… Krawczykiem – skrzywiła się z niechęcią, wymawiając to nazwisko – zauważyłam, że nie mam większych oporów do otwarcia się przed tobą, wygadania się… prawie zupełnie tak jak przed Julą. To właśnie z wami dwiema najlepiej mi się rozmawia. W tym sensie, że tylko z wami dwiema mogę podzielić się moimi najbardziej prywatnymi sprawami. Poza tym oboje z Pablem dużo ci zawdzięczamy – dodała ciszej. – Zwłaszcza Pablo bardzo docenił to, co dla nas zrobiłaś w tym trudnym czasie… w czasie, którego nikt z nas wolałby nie pamiętać, ale który na szczęście już jest za nami…
Pomna wciąż nierozwiązanej sprawy szantażu Krawczyka, o której Lodzia, zgodnie z decyzją Pabla, jeszcze nie wiedziała, Iza znów odwróciła oczy, ogarnięta nieprzyjemnym uczuciem niezawinionej nielojalności. Wszak namiętność, jaką zdegenerowany milioner żywił względem tej zjawiskowej dziewczyny, wcale nie była sprawą zakończoną, a dotyczyła w pierwszej kolejności właśnie jej – Lodzi. I to właśnie ona, paradoksalnie, nie miała o tym bladego pojęcia! Jednak z drugiej strony odkrycie przed nią owej przykrej tajemnicy było kwestią zaledwie kilku dni, a skoro Pablo chciał to zrobić osobiście, to ona, Iza, musiała to uszanować, nawet wbrew wyrzutom sumienia, jakie obudziła w niej szczerość i życzliwość Lodzi.
– Ale wróćmy do mojego milczenia w ostatnich tygodniach – ciągnęła Lodzia. – Mam nadzieję, że nie odebrałaś tego bardzo źle, co, Izunia? Wiem, że nasze przyjęcie urodzinowe w Anabelli zakończyło się inaczej, niż wszyscy się spodziewali… i właśnie dlatego to było takie trudne… bo… rozumiesz, o co mi chodzi… – zająknęła się, zerkając na nią niepewnie.
Iza pokiwała smutno głową.
– Tak, Lodziu, rozumiem – westchnęła. – Chodzi ci oczywiście o Victora. Co ja mogę powiedzieć? Chyba tylko tyle, że mnie samej też jest bardzo przykro, że to się musiało tak skończyć… i że od trzech tygodni mam z tego powodu potworne wyrzuty sumienia. Ale nie mogłam inaczej – dokończyła cichutko, prawie szeptem, czując, że pod wpływem gwałtownie obudzonych emocji oczy zaczynają ją niebezpiecznie szczypać. – Nie mogłam…
– Rozumiem cię, Iza – odparła łagodnie Lodzia. – Niepotrzebnie mi to tłumaczysz. Tak naprawdę to ja powinnam cię przeprosić. Głównie za to, że, nie pytając cię o zdanie, przyjęłam za pewnik, że zależy ci na Victorze… że go kochasz i że chcesz z nim być… i za to, że brałam udział w całym tym festiwalu aluzji i słownego popychania was ku sobie. Dopiero po tym, co się stało, dotarło do mnie, jak niewiele o tobie wiedziałam, a w związku z tym nie miałam prawa ulegać pozorom, którym ulegałam, podobnie jak cała reszta. To było nieodpowiedzialne, niedojrzałe zachowanie, którym krzywdziliśmy was oboje… i ciebie, i Victora… Wstyd mi za to.
Urwała, widząc, że oczy Izy napełniają się łzami, a choć ta próbowała to ukryć, jedna z nich powoli spłynęła jej po policzku. Poruszona tym widokiem Lodzia podniosła się z miejsca, podeszła do jej krzesła i ostrożnie dotknęła dłonią jej włosów.
– Moja biedna… – szepnęła. – Tak ci współczuję…
Choć jeszcze na dobre nie zaczęła się rozmowa, tych kilka prostych słów współczucia, a nie wyrzutów, których w taki czy inny sposób Iza mogła się spodziewać ze strony Lodzi, w ułamku sekundy rozbroiło ją do tego stopnia, że teraz już, nawet gdyby starała się ze wszystkich sił, nie umiałaby powstrzymać łez. W odruchu poszukiwania wsparcia odwróciła się do swej towarzyszki i objąwszy ją ramionami w talii, przytuliła policzek do jej brzucha, dokładnie tak jak kilka miesięcy wcześniej zrobiła to sama Lodzia podczas trudnej rozmowy na temat jej kryzysu małżeńskiego. Podobnie zresztą zrobił kiedyś Majk, kiedy cierpiał po… Nie! Nie myśleć o tym! W ogóle nie myśleć o Majku…
Lodzia przytuliła ją do siebie, troskliwym gestem dłoni gładząc ją po włosach.
– Biedna Izunia – podjęła z westchnieniem. – Nie zazdroszczę ci… wprawdzie tylko do pewnego stopnia potrafię sobie wyobrazić, co czujesz, ale domyślam się, jakie to musi być okropne. Niełatwo jest odtrącić czyjeś uczucia, ale jeśli wiemy, że musimy to zrobić, to lepiej zrobić to stanowczo. Sama miałam kiedyś takie doświadczenie i chociaż tamten chłopak od początku wiedział, że niczego nie może ode mnie oczekiwać, mimo wszystko gryzło mnie to i przez jakiś czas obciążało sumienie.
– Tak – szepnęła Iza, kiwając głową z twarzą ukrytą w fałdach jej pachnącego lawendą sweterka. – Właśnie te wyrzuty sumienia są najgorsze… no i żal, że tak musiało być… Bo ja naprawdę lubiłam Victora… nadal go lubię… tylko że nie w tym sensie…
– Wiem, rozumiem to – zapewniła ją Lodzia. – Uwierz, Iza, bardzo dobrze zdaję sobie sprawę z tego, jak podle można się czuć w takich sytuacjach. Chociaż w twoim przypadku pozory były zupełnie inne i to mnie zmyliło – dodała w zamyśleniu. – Byliście z Victorem tacy nierozłączni, tak idealnie zgrani… A z drugiej strony ja w te urodziny podskórnie czułam, że coś z tobą jest nie tak i że coś cię męczy. Czyli to było to… Sama nie wiem, jak mogłam się tego nie domyślić.
– Nie potępiasz mnie, Lodziu? – zapytała smutno Iza.
Choć z góry znała odpowiedź, wyczuwając w zachowaniu Lodzi głębokie współczucie i zrozumienie, chciała usłyszeć to z jej ust.
– No skądże, Iza! – żachnęła się Lodzia. – Jak mogłabym cię potępiać? Ja też lubię Victora, ale jak miałabym potępiać kogoś za to, że nie odwzajemnia jego uczuć? Za to nie wolno nikogo winić, bo to jest coś, co dzieje się poza naszą wolą.
– Tak – szepnęła.
Kolejna fala żalu zalała jej serce. Z głębin jej świadomości dobiegły niewyraźne słowa wypowiedziane głosem Majka. Już dawno nauczyłem się, że prawo wyboru jest święte. I nie potępiam tego u nikogo. Nie możemy nikogo zmusić, żeby wybrał nas tylko dlatego, że my go kochamy. To tak nie działa… Kiedy to było? W jakim kontekście wypowiedział te pamiętne słowa? Nie mogła sobie przypomnieć… Ale co tam, nieważne. Nie myśleć o tym. Tylko nie o tym…
– Biedactwo! – westchnęła Lodzia, nadal gładząc ją po włosach. – Jak to dobrze, że do ciebie napisałam i że zgodziłaś się dzisiaj przyjść! Szczerze mówiąc, miałam na celu głównie to, żeby uspokoić własne sumienie… tak egoistycznie… ale teraz widzę, że z tobą nadal nie jest za dobrze i może… może mogłabym ci jakoś pomóc?…
Iza pokiwała głową, opuściła ręce, którymi obejmowała ją w talii, i odsunęła głowę, wyprostowując się na swoim miejscu.
– Dziękuję, Lodziu – odparła cicho. – Tak… Bardzo ci dziękuję za to wsparcie. Nawet nie wiesz, ile ono dla mnie znaczy. Rzeczywiście nie za bardzo mam z kim o tym pogadać… więc jeśli tylko będziesz chciała słuchać…
Ach, jak ta Lodzia umiała czytać w jej myślach! Skąd wiedziała, że Iza od paru dni tak bardzo pragnęła porozmawiać z kimś, kto będzie mógł w pełni zrozumieć jej uczucia? Wyczerpać temat Victora, zadręczyć go aż do znudzenia i raz wreszcie się od niego uwolnić… Tymczasem, jak dotąd, nikt nie rozumiał jej do końca, nawet Majk, na którego tak bardzo liczyła w najtrudniejszym momencie, a który jednak ją zawiódł – najpierw nieudaną, dziwnie nienaturalną sesją terapii przy wódce, potem zaś niezrozumiałym milczeniem i dystansem, który mimo wszystko bolał.
Nie, lepiej o tym nie myśleć… Po co w ogóle się nad tym zastanawiać? A jednak… Dlaczego z Majkiem nie dało się już rozmawiać tak jak wcześniej? Zwłaszcza w ostatnich tygodniach, kiedy, zamiast wesprzeć ją w przyjacielskim trybie terapii, udawał, że nie widzi jej przygnębienia i ani razu nie zaczepił jej z propozycją prywatnej rozmowy czy choćby doładowania baterii elfową energią. Jakby zupełnie o tym zapomniał! Ba, wręcz zdawał się jej unikać, a na domiar złego, również w pracy, jako szef Anabelli, zrobił się dla wszystkich po prostu nieznośny. Co prawda przyzwyczajona już do jego cyklicznych fochów ekipa nie dziwiła się temu zbytnio i jak zawsze profilaktycznie schodziła mu z drogi, by nie drażnić jego napiętych nerwów, jednak nie zmieniało to faktu, że kilka osób, w szczególności Antek i Chudy, już kilka razy padło ofiarą złego humoru szefa, co w całym zespole wprowadzało napiętą i nieprzyjemną atmosferę.
Znając Majka na wylot, Iza wiedziała, że to nerwowe zachowanie nie wynikało ze złośliwości czy chęci dominacji, lecz musiało świadczyć o jego wewnętrznych problemach i rozterkach. Bez wątpienia, wbrew temu, o czym zapewniał ją przy okazji ostatniego doładowania baterii, miał obecnie bardzo ciężki okres i znów bił się z myślami, może nawet bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. Zresztą… dla niej było oczywiste, że nie chodziło mu, jak dawniej, o rozdrapywanie ran z przeszłości, ale o walkę o uratowanie przyszłości. Tak, to było powodem… Majk walczył ze sobą coraz mniej uwikłany w przeszłość, a coraz bardziej wpatrzony w przyszłość… szamotał się pomiędzy rezygnacją i nową nadzieją… tą nadzieją na szczęście, o której wspomniał jej pod koniec kwietnia na cmentarzu nad grobem pana Szczepana.
Ach… kimże była ta nowa nadzieja? W czyich oczach Majk odnalazł wreszcie jej zbawienny promyk? Jaka kobieta, znajoma lub nieznajoma, wystawiała na próbę głucho zamknięte podwoje jego serca? Ktoś bowiem musiał dać mu ten nagły impuls do zmiany myślenia. Wercia? Hmm… Co prawda Wercia ostatnio ani razu nie pojawiła się w Anabelli, ale czy to o czymkolwiek świadczyło? Z drugiej strony to mogła być też nadinterpretacja… no bo cóż ona, Iza, tak strasznie uczepiła się tej nieszczęsnej Werci?!… W każdym razie, nawet jeśli to nie była Wercia, to ktoś inny na pewno… Więc kto?…
Ech, nieważne!… nieważne, nieistotne, bez znaczenia! Tak czy inaczej z nią, Izą, Majk nie chciał o tym rozmawiać, odcinał się i uciekał, nie prosił o pomoc w trybie terapii. Fakt, że może ona sama też była temu winna, może wtedy, na cmentarzu, zbyt szybko ucięła rozmowę, ale… Nie, nie myśleć o tym! Nie, nie, nie! Po co ona w ogóle myśli o Majku i jego problemach, skoro sama ma wystarczająco własnych? To absurd, kompletny absurd… Niech Majk robi sobie, co chce! Ona musi teraz pomyśleć o sobie.
Tak, o sobie… zanim zwariuje. Bo prawdą było, że przez kilka ostatnich tygodni znów nie miała z kim podzielić się swoim smutkiem, który narastał w niej z każdym dniem i jak szara, gęsta mgła osnuwał jej serce. Milczenie Victora… w pełni naturalne po tym, jak go potraktowała, ale jednak takie przykre, budzące tak palące wyrzuty sumienia… Jej własne milczenie wobec Michała, sms, który obiecała mu pod koniec kwietnia, lecz którego nadal nie wysłała… Zbliżająca się nieubłaganie data deadline’u Krawczyka… Tak bardzo potrzebowała wyrzucić to z siebie, poczuć, że ktoś ją rozumie! I oto niespodziewanie osobą, która najlepiej pojmowała jej stan ducha, okazała się być Lodzia. Zstępowała jej na pomoc jak anioł dobroci z burzowego nieba, dosłownie czytając w jej myślach. Skąd wzięło się to niespodziewane porozumienie? Czy dlatego, że z Lodzią od początku łączyła ją szczególna sympatia? A może po prostu dlatego, że Lodzia, jak ona, była kobietą?
Ach, tak, niewątpliwie! Myśl ta olśniła Izę jak nagły błysk światła. Tak, to musiało być to! Lodzia była kobietą, w głębi bardzo podobną do niej samej… Więc jednak nie da się przecenić damskiej przyjaźni! Nikt nie zrozumie uczuć kobiety tak dobrze jak inna kobieta… Majk, pomijając to, że obecnie sam przeżywał duchowe rozterki, był mężczyzną i jako mężczyzna nie mógł jej zastąpić kobiecej przyjaciółki. Jego przyjaźń, choć dla niej tak cenna, nie mogła do końca przekroczyć bariery różnic między damską i męską psychiką oraz odrębnymi sposobami postrzegania świata. To dlatego wtedy powiedział jej tamte dziwne słowa, które w głębi serca dotknęły ją i obruszyły… o tym, że docenił to, co zrobił Victor… Mówił tak, bo patrzył z jego perspektywy! Mężczyzna w naturalny sposób stawia się na miejscu mężczyzny, nie potrafi w pełni popatrzeć na sytuację oczami kobiety. Czy to dlatego ich terapia tym razem była taka słaba i nieskuteczna? Na pewno… Lecz przecież wcześniej, kiedy opowiadała mu o Michale, było inaczej… zdawało jej się, że rozumie ją jak nikt… A może właśnie tak jej się tylko zdawało? Może wtedy, na tamtym etapie, po prostu potrzebowała czegoś innego niż dziś? A może… Ach, nie! Nie myśleć o tym! Po co ona znowu o tym myśli?! Wróćmy lepiej do Lodzi…
Bo to właśnie Lodzia, poprzez okazaną jej życzliwość i ów pełen wyrozumiałości dotyk dłoni na jej włosach, w kilka chwil zyskała status, jaki w przeszłości w życiu Izy miała tylko jedna osoba – Agnieszka. Status powiernicy najskrytszych tajemnic jej serca… Tak, tylko Lodzia mogła ją zrozumieć i tylko ona zasługiwała w tym względzie na zaufanie. Dlaczego? Może dlatego że, sama doświadczając w swym życiu najgorętszej namiętności, o jakiej tylko może marzyć kobieta, miała głęboko rozwiniętą wrażliwość na takie sprawy? O wiele głębiej niż Marta, której zauroczenie Radkiem coraz bardziej okazywało się jedynie powierzchowną burzą zmysłów… Zdecydowanie głębiej niż Agnieszka, która w swym rozpaczliwym i jakże nieudolnym poszukiwaniu miłości, tak mocno poraniła siebie i innych…
– Oczywiście, że będę chciała słuchać – zapewniła ją ciepło Lodzia, opadając z powrotem na swoje krzesło i stanowczym gestem podsuwając jej talerzyk z ciasteczkami. – Proszę, częstuj się, kochana… Wypijemy sobie herbatkę i porozmawiamy. Sama już nieraz przekonałam się, jak ważne jest, żeby przed kimś się wygadać, wyrzucić z siebie to, co nas dusi. A ja ze swojej strony obiecuję ci, że nikomu nie powtórzę z naszej rozmowy ani słowa.
– Okej – uśmiechnęła się blado Iza.
– No to mów, jak to było z Victorem – podjęła Lodzia, zerkając na nią z dyskretną ciekawością. – Ale tak szczerze i od samego początku, od pierwszego dnia, kiedy się poznaliście. Jak widziałaś to ze swojej strony? No wiesz, tak… od środka? On ci się naprawdę ani trochę nie podobał?
Ostatnie pytanie zadała z mimowolną nutką niedowierzania w głosie. Iza znów uśmiechnęła się leciutko i pokręciła głową.
– Nie, Lodziu, to nie tak. Szczerze mówiąc, to jest tak skomplikowane, że sama nie wiem, od czego zacząć… ale chyba zacznę od początku, czyli od tego, co spowodowało, że nie mogłam przyjąć Victora. Mimo że, obiektywnie rzecz biorąc, nic nie stałoby na przeszkodzie, żeby mógł zostać mężczyzną mojego życia.
– Naprawdę? – szepnęła Lodzia, patrząc na nią z rosnącym zaintrygowaniem.
– Naprawdę – pokiwała głową. – Myślisz, że jestem ślepa i nie znam wartości Victora? To przecież bardzo atrakcyjny facet, który ma wszystko, w czym mogłaby się zakochać kobieta. Również ja. Był nawet moment, w zimie w Liège, kiedy przez chwilę poważnie zastanawiałam się nad taką możliwością. Nad tym, żeby otworzyć na niego serce pomimo świadomości, że mógłby mi dać… i ja jemu też… tylko częściowe szczęście. Mnie samej na dłuższą metę to by może nawet wystarczyło, nie jestem aż tak wymagająca i znam swoje miejsce w szeregu. Ogólnie wiem, że taki mężczyzna jak Victor dla takiej dziewczyny jak ja to łut szczęścia i gwiazdka z nieba. Ale widzisz… ja za nic w świecie nie umiałabym go skrzywdzić. Bo chociaż, odtrącając go, w jakimś stopniu na pewno go skrzywdziłam i sprawiłam mu ból, to gdybym go nie odtrąciła, skrzywdziłabym go jeszcze bardziej. I akurat tego jestem w stu procentach pewna.
Lodzia patrzyła na nią szeroko otwartymi oczami.
– Ale… dlaczego? – wyszeptała zdezorientowana.
– A jak myślisz? – zapytała smutno Iza. – Jaka może być przyczyna, dla której kobieta odrzuca względy takiego faceta jak Victor, i robi to po to, żeby go nie skrzywdzić?
Na kilkanaście sekund zapadła cisza, w trakcie której Lodzia przyglądała jej się przenikliwie z miną człowieka, który głęboko myśli i analizuje postawiony problem.
– Widzę tylko dwie możliwości – odparła końcu ostrożnie.
– No? – uśmiechnęła się lekko Iza, mimo wszystko zaciekawiona tym, na ile łatwo komuś innemu odgadnąć odwieczną tajemnicę jej duszy.
– Pierwsza to taka, że są jakieś przeszkody w tobie… ale niezależne od ciebie – podjęła powoli Lodzia, nie spuszczając z niej uważnego wzroku. – Boję się wypowiedzieć tego na głos, bo bardzo bym nie chciała, żeby to było to… i mam nadzieję, że tak nie jest… Chodzi mi o takie rzeczy jak fizyczna niezdolność do związku, a zwłaszcza małżeństwa. Jakaś poważna choroba albo… bezpłodność – dokończyła szeptem.
Iza pokręciła głową przecząco.
– Czyli to nie to?… Uff, Bogu dzięki! – odetchnęła z ulgą. – Już mnie nastraszyłaś.
– Nie, to nie to, Lodziu – odparła łagodnie Iza. – Nie mam żadnej poważnej choroby, przynajmniej nic mi o tym nie wiadomo. Kwestii możliwości posiadania dzieci z oczywistych powodów nie sprawdzałam, ale myślę, że tu też nie ma z mojej strony żadnych przeszkód. Zresztą… nigdy nie rozmawiałam o takich sprawach z Victorem i nawet nie wiem, jakie by miał zdanie w tej materii. Może w razie czego to by wcale nie była dla niego wielka przeszkoda? Nie wiem. Dobra, zgaduj dalej – znów uśmiechnęła się lekko.
– No to w takim razie może być jeszcze tylko jedna możliwość – odparła nieco pewniejszym głosem Lodzia. – Przynajmniej mnie nic innego nie przychodzi do głowy. Mianowicie opcja, że nie mogłabyś w stu procentach uszczęśliwić Victora, ponieważ kochasz kogoś innego.
Tym razem Iza pokiwała głową twierdząco, czując przy tym coś w rodzaju ulgi, że, po pierwsze, sama nie będzie musiała od początku tłumaczyć, o co chodzi, a po drugie, że Lodzia nie uważa tego za urojenie czy przesadę, ale za naturalną i wystarczającą przyczynę odrzucenia Victora. Już samo to było jak kojący balsam na jej zbolałe serce.
– Rozumiem – szepnęła Lodzia, nadal przyglądając jej się z zafascynowaniem sponad filiżanki stygnącej herbaty z malinami. – Nie widać tego po tobie, nigdy nic nie mówiłaś… ale w sumie nic w tym dziwnego. Takie rzeczy ukrywa się na dnie duszy i nie każdemu można je wyjawić.
– Właśnie – przyznała smutno Iza. – Ja wyjawiłam to tylko kilku osobom, tym najbardziej zaufanym. Zaufanym przynajmniej w swoim czasie, bo jedna z nich… moja przyjaciółka z dzieciństwa… zresztą ta sama, dla której prosiłam Pabla o pomoc w sprawie alimentów i dla której dałaś ubranka po Edziu… Agnieszka… zawiodła mnie i zdradziła w taki sposób, że na wiele lat wszystkiego mi się odechciało.
– Ach! – wyrwało się Lodzi, a jej twarz przybrała wyraz zdumienia, przemieszanego z przestrachem i współczuciem.
– Tak – podjęła spokojnie Iza. – Teraz już jest dobrze, relacje między nami wróciły do stanu poprawności, a nawet, powiedziałabym, pewnej sympatii. Zresztą Aga w głębi duszy jest naprawdę dobrym człowiekiem, tylko strasznie pogubiła się w życiu i przez to ciągle nosi jakieś głupie maski. Choć w sumie… któż ich nie nosi? – dodała w zamyśleniu. – Tak czy inaczej ja ze swojej strony przebaczyłam jej wszystko, a ona poprosiła mnie nawet, żebym została matką chrzestną jej synka, więc w jakiś sposób zawsze będziemy ze sobą związane. Jednak nie zwierzam jej się już z moich prywatnych spraw i nie umiem, ani w myślach, ani w mowie, nazwać jej swoją przyjaciółką.
– Musiała naprawdę bardzo cię zranić – zauważyła smutno Lodzia.
– Bardzo – zgodziła się Iza. – Najbardziej, jak tylko można. No, okej, powiem ci to wprost, co się będę kryć? Aga zdradziła moje zaufanie, kiedy podstępem odbiła mi chłopaka. Tego jednego, jedynego, na którym mi w życiu zależało… którego kochałam całą sobą. Oczywiście wiem, że gdyby on sam nie chciał, to nie dałby się odbić, ale to nie zmienia faktu, że już nigdy nie będę mogła w pełni jej zaufać.
Lodzia patrzyła na nią ze współczuciem.
– Mój Boże – pokręciła głową po dłuższej chwili ciszy. – Zaskakujesz mnie dzisiaj już po raz drugi, Iza. Nigdy bym nie pomyślała, że przeżyłaś taki dramat, tym bardziej że teraz tak bardzo pomagasz tej dziewczynie. Kto by się spodziewał? Jak niewiele wiemy o ludziach…
– Zwłaszcza kiedy w grę wchodzą silne emocje – przyznała smutno Iza.
– Przykro mi – podjęła ostrożnie Lodzia. – Ale powiedz… a propos tego człowieka, którego kochasz… wspomniałaś przed chwilą, że odechciało ci się na wiele lat. Czyli, jak rozumiem, to jest coś, co trwa już dość długo?
– Niestety tak… od około szesnastu lat – uśmiechnęła się leciutko.
– Szesnastu! – powtórzyła zdumiona Lodzia.
– Oczywiście mam na myśli tylko moje uczucia – zaznaczyła Iza. – Zakochałam się w nim na śmierć i życie we wczesnym dzieciństwie i do tej pory nie mogę sobie z tym poradzić. A on niestety wcale mi tego nie ułatwia.
– Znam go? – zaciekawiła się Lodzia i aż wstrzymała oddech.
– Nie – pokręciła głową. – Nie znasz. To chłopak z Korytkowa, przez całą podstawówkę chodziłam z nim do jednej klasy. On też studiuje w Lublinie, jak ja, ale w przyszłym roku już robi magisterium, a ja dopiero będę kończyć licencjat, bo, jak wiesz, miałam dwa lata opóźnienia. Ma na imię Michał.
– Michał – powtórzyła szeptem Lodzia, jakby chciała zapisać sobie to imię w pamięci. – Opowiesz mi o nim coś więcej?
– Opowiem – odparła z westchnieniem Iza. – Skoro już zaczęłam, to opowiem ci wszystko, Lodziu… nie wiem, może to mi trochę ulży? A ty może przez to lepiej zrozumiesz moje postępowanie w sprawie Victora i będziesz mogła powiedzieć mi, co o tym myślisz. Bo ja już powoli sama się w tym gubię.
– Oczywiście, Izunia – podchwyciła żywo Lodzia. – Parę miesięcy temu ty wysłuchałaś mnie i w najgorszym momencie mojego życia pomogłaś mi stanąć na nogi, więc teraz moja kolej. Mów, kochana… zamieniam się w słuch.
W powolnych, z trudem dobieranych słowach, tak jak kiedyś przy Majku, a potem częściowo przy Marcie, choć tej ostatniej nie powiedziała wprost, o kogo chodziło, Iza opowiedziała skrótowo historię swojego nieszczęśliwego uczucia i cierpienia, jakie w związku z tym przeszła, pomijając tylko wstydliwy fakt próby samobójczej, z którego, jak dotąd, zwierzyła się wyłącznie Majkowi. Następnie przeszła do tego, co trzy tygodnie wcześniej zdarzyło się na Placu Po Farze, ze skruchą opisując swoje chaotyczne zachowanie, które samo w sobie, pomijając jej odmowę, niewątpliwie głęboko zabolało Victora, zaś na koniec znów wróciła do sprawy Michała.
– Co najgorsze nadal nie umiem uwolnić się od tego uczucia – mówiła smutno. – Są chwile, kiedy wydaje mi się, że jestem na drodze do wolności, ale potem to wraca i chyba będzie wracać już zawsze. Dlatego rozumiesz już, jak w tym kontekście wygląda moja relacja do Victora. I dlaczego musiałam mu odmówić.
– Rozumiem – pokiwała głową Lodzia, przyglądając jej się ze współczuciem. – Powiedziałaś to już zresztą wcześniej. Nie chciałaś go skrzywdzić.
Iza przytaknęła i na kilkadziesiąt sekund zapadła cisza.
– Jak możesz się domyślić, mam do siebie ogromny żal, że do tego dopuściłam – podjęła w końcu. – Nie tylko do tych oświadczyn, ale ogólnie do tego, że Vic tak bardzo się zaangażował. Powinnam była przerwać to wcześniej, kiedy dopiero zaczął się wkręcać, bo przecież z góry wiedziałam, że z tego nic nie będzie. Ktoś… powiedział mi kiedyś, że w takich przypadkach lepiej być niemiłym i zakończyć sprawę od razu, niż narażać kogoś na ból. To były bardzo słuszne słowa, szkoda, że ich nie posłuchałam – westchnęła. – Ale cóż… głupota! A teraz już jest za późno.
Znów umilkła, starając się wygasić powracające jej wciąż na pamięć sceny z ostatniego wieczoru, jaki spędziła w obecności Victora. Dotyk jego ust na jej ustach… jej gwałtowną i nieuprzejmą reakcję… bukiet czerwonych róż walający się po chodniku… Jak bardzo musiało zaboleć go jej zachowanie, zwłaszcza to, że uciekła jak smarkula, ani słowem nie wyjaśniając mu swojej decyzji! To była ostatnia okazja na szczerą rozmowę, nazajutrz wracał już przecież do Liège w towarzystwie Ani, Lucasa i Jean-Pierre’a…
Tknięta tym skojarzeniem Iza nagle podniosła głowę i spojrzała na swą towarzyszkę, która w zamyśleniu wpatrywała się w resztki herbaty na dnie swojej filiżanki.
– Lodziu? – zagadnęła niepewnie.
Lodzia ocknęła się i podniosła głowę.
– Tak, kochanie?
– Powiedz mi… czy ty wiesz coś na temat Vica? W sensie, czy… czy bardzo to przeżył. Bo widzisz, od tamtego czasu nie mam od niego żadnej wiadomości i strasznie mnie to martwi. Oczywiście to, że się do mnie nie odzywa, samo w sobie nie jest dziwne. Nie mogłabym się spodziewać niczego innego po tym, jak potraktowałam go tak strasznie. Ale jednak dużo bym dała za wiadomość, że jakoś się trzyma…
Lodzia z westchnieniem odstawiła filiżankę na stół.
– Owszem, Izunia, wiem co nieco. Od czasu urodzin Ania dzwoniła do mnie kilka razy i rozmawiałyśmy między innymi o Victorze. No cóż… nie da się powiedzieć, że tego nie przeżył, bo przeżył mocno – przyznała smutno. – I chyba nadal przeżywa. Zresztą trudno się dziwić, każdy by przeżywał na jego miejscu. Ale ty nie obwiniaj się o to tak bardzo – zaznaczyła skwapliwie, widząc jej zgaszoną, przygnębioną minę. – Zrobiłaś to, co podyktowało ci sumienie, po prostu musiałaś to zrobić. Gdybyś go przyjęła, rzeczywiście unieszczęśliwiłabyś was oboje na całe życie i za jakiś czas on sam pewnie miałby o to do ciebie pretensje. A to przecież nie o to chodzi.
– Nie o to – przyznała cichutko Iza, kręcąc głową.
– Z tego, co wiem od Ani, Victor przez pierwszy tydzień, może nawet dłużej, nie odzywał się do nikogo – ciągnęła Lodzia. – Wszyscy bardzo się o niego niepokoili, bo nie reagował na telefony ani na żadne inne próby kontaktu, nie otwierał drzwi… Zastanawiali się nawet, czy nie zgłosić tego faktu na policję, no bo wiadomo… w takiej sytuacji różne rzeczy mogą przychodzić do głowy. Na szczęście w weekend majowy Jean-Pierre wreszcie zdołał się z nim skontaktować i nawet porozmawiać z nim osobiście. Więc odetchnęli z ulgą, że żyje, jest zdrowy i podobno wcale nie wygląda tak źle. Wiadomo, że powrót do równowagi zajmie mu jeszcze sporo czasu, ale tak ogólnie, jak to ujęła Ania, myśleli, że będzie dużo gorzej. Choć oczywiście to tylko ocena stanu zewnętrznego, nikt przecież nie może wiedzieć, co dzieje się w jego głowie.
– To prawda – westchnęła Iza, która słuchała tego raportu z boleśnie ściśniętym sercem. – Ale obiektywnie to i tak nie są złe wiadomości. Może najgorsze ma już za sobą i teraz będzie coraz lepiej? Oby… Dziękuję ci, Lodziu, to dla mnie bardzo ważne. Wiesz? – dodała, również odstawiając na stół trzymaną w dłoniach filiżankę z niedopitą herbatą. – W sumie chciałabym, żeby Vic mnie znienawidził. Ale tak naprawdę, mocno, bardzo mocno, aż do szpiku kości. Żeby uznał mnie za pustą idiotkę, która nie była warta jego uwagi i przez którą tylko niepotrzebnie stracił czas. Może to by mu pomogło szybciej się pozbierać.
Lodzia patrzyła na nią z mieszaniną smutku i współczucia.
– Nie mów tak, Iza – pokręciła głową. – Nie oskarżaj się tak. Postawiłaś przecież sprawę uczciwie, wiedziałaś, że tak będzie lepiej dla was obojga, i nie chciałaś go oszukiwać. To dobra decyzja. Zmuszanie się do czegokolwiek w takich sprawach kompletnie nie miałoby sensu. A Victor powoli się pozbiera, zobaczysz… i zrozumie, że to jednak, wbrew pozorom, nie było jego przeznaczenie. Mnie o wiele bardziej martwi twoja historia – dodała ciszej, przyglądając jej się badawczo. – Twoja i tego Michała. Powiedz mi… nie widzisz żadnej szansy na wyjście z tego klinczu?
– W jakim sensie „wyjścia”? – zapytała czujnie Iza.
– W jednym albo w drugim. Chodzi mi o szansę na to, żeby zakończyć tę patową sytuację i pójść w którąś stronę. Albo w stronę bycia z nim, albo definitywnego wyleczenia się z tego, żeby w przyszłości znowu móc otworzyć się na miłość. Oczywiście jeszcze nie teraz… kiedyś… i nie z Victorem, bo wiem, że z nim już byś nie chciała. Ale może z kimś innym?
Iza uśmiechnęła się smutno.
– Nie wiem, Lodziu – odparła, rozkładając lekko dłonie w geście bezradności. – Jeszcze rok temu przysięgłabym na wszystkie świętości, że nigdy nie przestanę kochać Misia i że będę czekać na niego aż do śmierci. Na choćby chwilę uwagi, ochłap czułości… jedno spojrzenie, jeden uśmiech…
Westchnęła i w zamyśleniu wpatrzyła się okno, wspominając swoje spotkanie z Michałem na lubelskiej starówce. To było niemal dokładnie rok temu. To wtedy pocałował ją po raz ostatni… W jej pamięci odżyła nagle tamta chwila – wieczorny wiatr rozwiewający ich włosy, upojny uścisk jego ramion i miękki dotyk jego ust… ich zawrotny smak, tak słodki i tak upragniony… Czy to miało już nigdy nie wrócić? Przecież mogło… przy ich ostatniej rozmowie w drodze powrotnej z cmentarza w Korytkowie mało brakowało, a znów podałaby mu usta… Wystarczyłoby tak niewiele!…
– A teraz? – szepnęła Lodzia.
– Teraz… sama nie wiem – odparła smutno, odrywając się od swych gorzko-słodkich wspomnień. – Mówiłam ci już, że chwilami bardzo chcę się uwolnić, ale są też momenty, kiedy to wraca. A najgorsze jest to, że on sam ciągle nie pozwala mi o sobie zapomnieć.
– Czyli rozumiem, że nadal macie kontakt? – zapytała w napięciu Lodzia.
– No tak… niby mamy – uśmiechnęła się blado. – Ale to jest strasznie skomplikowane, Lodziu. No dobra, opowiem ci wszystko – zdecydowała nagle, olśniona myślą, która w tym momencie spłynęła na nią jak niebiańskie natchnienie. – Opowiem ci, jak obecnie wygląda moja sytuacja, a ty powiesz mi, co byś intuicyjnie zrobiła na moim miejscu. I kiedy mi to powiesz, to ja… pójdę za twoją intuicją – dodała cichszym i nieco drżącym głosem. – Po prostu zrobię tak, jak mi doradzisz. Nie będę już dłużej katować się myśleniem, zastanawianiem, ważeniem za i przeciw, tylko zrobię tak, jak mi zasugerujesz. Zgoda?
W ślicznych błękitnych oczach Lodzi odmalował się niepokój.
– Dobrze, Iza, powiem ci, co o tym myślę, nie ma sprawy – zgodziła się ostrożnie. – Ale co będzie, jeśli doradzę ci źle?
– Na pewno nie – zapewniła ją stanowczo. – Doradzisz mi według swojej intuicji, a ja uznam to po prostu za wskazówkę, pewien znak. Oczywiście nie chodzi mi o szczegóły, tylko o taki ogólny kierunek działania, pójście w jedną albo w drugą stronę.
– No dobrze – skinęła głową Lodzia. – W takim razie mów.
Urzeczona własnym pomysłem na poddanie się w ślepo intuicji Lodzi Iza w możliwie najbardziej skrótowy sposób nakreśliła jej swą bieżącą sytuację, a w szczególności spotkanie z Michałem w Korytkowie w cieniu rozwijającego się konfliktu między jej rodziną a klanem Krzemińskich. Podkreślając dziwną i podejrzaną woltę, jaką chłopak zaprezentował względem niej w ostatnim czasie, wspomniała także o jego kwietniowym smsie, na który do tej pory jeszcze nie odpowiedziała, a następnie, nadal umiejętnie unikając tematu Krawczyka i kwestii jego współpracy ze starym Krzemińskim, naszkicowała swej towarzyszce problem napięcia, jakie wciąż rosło między nią i Michałem, zwłaszcza po jej ostatniej rozmowie z jego matką na korytkowskiej drodze.
– Obiektywnie rzecz biorąc, wszystko nas od siebie oddala i odpycha – podsumowała w zamyśleniu. – Dotąd interpretowałam to jako znak, że powinnam definitywnie odpuścić i spróbować się wyleczyć, ale paradoksalnie on właśnie teraz, kiedy jest najgorzej, nagle chce kontaktu i opowiada mi farmazony na temat drugiej szansy. Oczywiście kłamie, wiem, że kłamie… Chodzi mu o działkę. A przynajmniej do tej pory byłam o tym przekonana, bo teraz, po tej kłótni z jego matką, nawet tego już nie jestem pewna. Przecież gdyby to był tylko taki wyrachowany plan, to czy ona by o tym nie wiedziała? Na pewno by wiedziała i nie robiłaby mu takich dywersji. Ja już sama nie wiem, Lodziu – westchnęła. – Męczy mnie to strasznie, mimo że staram się jak najmniej o tym myśleć. Wiadomo, że wypychanie problemu ze świadomości nie pomoże go rozwiązać, ale to jest mój sposób na samoobronę. Nie myśleć o tym, odsuwać w czasie… Boję się tylko, że to w końcu wybuchnie i narobi takich szkód jak w przypadku Victora – dodała ponuro. – Bo w tych sprawach nic nie robić niestety oznacza robić bardzo dużo.
– To prawda – przyznała Lodzia, która słuchała jej z uwagą, nie przerywając dotąd ani jednym słowem. – A najgorszą myślą jest to, że kiedyś być może będzie się żałować, że czegoś się nie zrobiło.
Iza podniosła głowę i spojrzała na nią badawczo.
– To znaczy?
– To znaczy, że dobrowolne pozbawienie się szansy na dłuższą metę może się okazać strzałem w kolano – wyjaśniła jej stanowczo Lodzia. – Takim, którego można sobie do końca życia nie wybaczyć.
– Czyli jesteś zdania, że powinnam coś zrobić w sprawie Misia? – zapytała cicho Iza. – W sensie… odpisać mu na smsa?
Lodzia patrzyła na nią swymi prześlicznymi oczami, które lśniły teraz jedynym w swoim rodzaju, niemal niebiańskim światłem. Iza rozpoznała je natychmiast. Pojawiało się ono zawsze tylko w jednym kontekście – gdy Lodzia myślała o swoim mężu.
– Posłuchaj mnie, Izunia – odpowiedziała łagodnie. – Moim zdaniem, wszystko zależy od tego, co nosisz w sercu, a w to masz wgląd tylko ty sama. Ja powiem ci, jak widzę rzecz z mojej perspektywy. Bo gdybym ja była na twoim miejscu, a twoim Misiem byłby mój Pablo…
„Wiedziałam, że o nim myślisz!” – zauważyła z mimowolnym triumfem Iza.
– Gdyby to był Pablo, to wiem, że nie umiałabym go odtrącić – dokończyła zdecydowanym tonem Lodzia. – To by zresztą nie miało sensu, bo cokolwiek by się nie działo, my i tak zawsze wracalibyśmy do siebie jak dwa bumerangi. To nawet nie jest wybór, tylko fatum… przeznaczenie. Mieliśmy już kilka kryzysów, jak sama wiesz, ale zawsze wychodziło na to, że nie możemy bez siebie żyć. Mimo że w trudnych chwilach naprawdę różne myśli przychodziły mi do głowy… Swego czasu, przez głupie nieporozumienie, o którym wstyd mi mówić, chciałam z nim zerwać i odtrąciłam go w podobny sposób jak ty Victora. Wtedy akurat wszystko dobrze się skończyło, bo nieświadomie pomógł nam Majk…
Nie wiedzieć czemu, przez całe ciało Izy przebiegł elektryzujący, ciepły dreszcz. Skąd się wziął? Dlaczego nagle tak mocno zabiło jej serce?
– Tak czy inaczej zmierzam do tego, że kiedy się kogoś naprawdę kocha, to bez względu na przeszkody i zawirowania, chce się z nim być – ciągnęła stanowczo Lodzia. – Gdybym wtedy nie porozmawiała z Majkiem i przez absurdalną pomyłkę straciła Pabla… choć nie wyobrażam sobie tego, bo my nie wytrzymalibyśmy bez siebie nawet tygodnia i pewnie wcześniej czy później wszystko by się wyjaśniło… ale gdyby jednak, to nigdy bym sobie tego nie wybaczyła. Zwłaszcza tego, że nie pogadałam z nim w stu procentach szczerze i że nie dałam mu szansy. Szansa nic nie kosztuje, Iza – dodała znacząco. – A jej odebranie komuś może kosztować nas więcej, niż myślimy w danej chwili. Więc jeśli kochasz swojego Misia tak, jak ja kocham Pabla… czyli całą sobą…
Zawiesiła znacząco głos, przyglądając się poruszonej i jakby zamyślonej twarzy Izy. Na chwilę zapadła cisza.
„Czy nadal kocham go całą sobą?” – powtórzyła mechanicznie w duchu Iza. – „Ech, co za pytanie!… Jak w ogóle mogę mieć takie wątpliwości?”
– Na pewno masz do niego sporo żalu – podjęła ostrożnie Lodzia, znów jakby czytając w jej myślach. – Obiektywnie patrząc, w przeszłości zrobił ci niejedną przykrość i zachował się nie tak jak trzeba. Ale pomyśl… przecież wtedy byliście tacy młodzi! Pablo jest starszy od twojego Misia o ponad dziesięć lat, ma duże życiowe doświadczenie, a i on nieraz tracił głowę, nie zawsze umiał działać mądrze… nie mówiąc już o mnie. A co dopiero taki osiemnastoletni chłopak! Powiedz, Iza, czy nikomu nie wolno popełnić błędu? Czy ktoś, kogo kochasz, nie zasługuje na wybaczenie i na drugą szansę, zwłaszcza kiedy sam o nią prosi?
Iza słuchała w milczeniu, zastanawiając się, co w słowach Lodzi mijało się z prawdą. Przecież jeśli chodzi o zdarzenia z tamtych dawnych korytkowskich czasów, to ona już dawno wybaczyła Michałowi wszystko… dokładnie wszystko! I to, że ją porzucił, nie mówiąc ani słowa, i zdradę z Agnieszką, i milion innych zdrad… Wybaczyła mu to i latami wiernie na niego czekała, a kiedy rok temu pocałował ją na starówce, miała wrażenie, że jej dusza znowu sięga gwiazd… Dlaczego więc teraz, kiedy sam prosił o drugą szansę i próbował nawiązać kontakt, ona miała jakieś wątpliwości? Czy coś się w niej wypaliło? A może po prostu w ich historii pojawiło się o jedno kłamstwo za dużo?…
– Wiadomo, że definitywnie z tego może nic nie wyjść – ciągnęła Lodzia, nie spuszczając z niej uważnego wzroku. – Ale, moim zdaniem, jeśli nie spróbujesz, kiedyś będziesz tego żałowała. Do końca życia będziesz zadawała sobie pytanie, co mogłoby być, gdybyś nie przełamała żalu i dumy, tylko dała mu tę szansę, o którą cię prosił.
– Tak myślisz? – szepnęła niepewnie Iza.
– Zdecydowanie tak. A wiesz dlaczego? Dlatego że dzisiaj twój Misio może być już kimś innym niż wcześniej. I ty powinnaś przynajmniej dać mu szansę pokazać ci się w nowej odsłonie. Ludzie się zmieniają, Iza, zwłaszcza pod wpływem silnych uczuć. Pablo, obecnie wzór męża i ojca, też kiedyś nie był święty. Mówiąc w skrócie, żył tak jak teraz Majk… czyli byle jak. Co prawda Majka nie można o to winić, bo miał swoje powody – dodała ciszej, jakby z zawahaniem. – A teraz… cóż, pewnie już nie umie inaczej… ja to rozumiem. Ale Pablo? Pomyśl, co by było, gdybym patrzyła krzywym okiem na jego różne grzeszki z przeszłości? Gdybym była radykalna i nieustępliwa? Sama oceń, jak wiele bym straciła. Nie byłoby nas… nie byłoby Edzia… Oczywiście nie namawiam cię, żebyś działała wbrew własnemu przekonaniu, bo do tego musi popychać cię głos serca. Ale jeśli kochasz Misia tak jak ja Pabla…
Przerwał jej wysoki, donośny pisk niemowlęcia dobiegający z sypialni. Wystraszona przenikliwym dźwiękiem Iza zerwała się na równe nogi w obawie, czy coś złego nie stało się Edziowi. Jednak w następnej sekundzie uspokoiła się, gdyż beztroska mina jego matki świadczyła o tym, iż wbrew pozorom nie działo się nic alarmującego. Lodzia bez pośpiechu podniosła się z krzesła.
– Słyszysz, jak piszczy ten nasz mały bandzior? – pokręciła głową z udawaną dezaprobatą, a w jej błękitnych oczach natychmiast błysnęły ogniki dumy i czułości. – To ostatnio jego hobby. Bawi się głosem, aż uszy puchną! Chodź, Izunia, zobaczymy, co u niego… coś mi się wydaje, że nie tylko się obudził, ale do tego jest w znakomitym humorze!
Rzeczywiście, rozbudzony już i wyspany chłopiec stał w łóżeczku, trzymając się szczebelków, i podskakiwał na tłuściutkich nóżkach z szerokim uśmiechem na buzi, a na widok wchodzącej matki zareagował jeszcze głośniejszym niż wcześniej wesołym piskiem.
– Mama! Mamaaaaaaaa!
Dopiero dostrzegłszy Izę, spoważniał i znieruchomiał jak słup soli, przyglądając jej się podejrzliwie.
– No, chodź do mamy, łobuziaku! – powiedziała z uśmiechem Lodzia, schylając się, by wyciągnąć go z łóżeczka. – Wyspaliśmy się na maksa, co? No to już, wyłazimy z tych pieleszy! Zaraz będziemy jeść obiadek, wiesz?
Edzio chętnie dał się wziąć na ręce, nie spuszczając badawczego wzroku z Izy.
– To jest ciocia Iza – oznajmiła mu Lodzia. – Znowu zapomniałeś, prawda? Już dawno u nas nie była. Ale spokojnie, przypomnisz sobie, przekonasz się, jaka to jest fajna ciocia.
– Cześć, Edziulku – uśmiechnęła się Iza. – Ależ ty urosłeś!
Podeszła do nich i ostrożnie dotknęła pulchnej rączki dziecka, a następnie, widząc, że chłopiec nie protestuje, podniosła rękę, by pogładzić go po bujnych złotych loczkach. Edzio przyglądał jej się uważnie, a jego ciemne oczka, hipnotyzująco lśniące jak oczy jego ojca, powolutku rozjaśniały się uśmiechem.
– Zaza! – oznajmił, wyciągając paluszek w jej stronę.
Obie z Lodzią parsknęły na to śmiechem.
– Tak, jestem Iza – ukłoniła mu się z powagą Iza. – A dla mojego małego przyjaciela może być Zaza. Jak pan sobie życzy, proszę pana.
Edzio roześmiał się perliście, jakby rozumiał nie tylko każde słowo, ale i jego żartobliwy ton, po czym wyciągnął do niej obie rączki.
– Zaza, Zaza! – zaszczebiotał wesoło.
Iza z radością przejęła go od Lodzi i utuliła w ramionach.
– Ach, jaki ty jesteś ciężki! – zauważyła ze śmiechem, mimowolnie porównując jego solidnie zbudowane ciałko do leciutkiego jak piórko Pepusia. – Rośnie z ciebie twardy facet!
Edzio zaśmiał się znowu i nagle, bez ostrzeżenia, chwycił ją za włosy, zacisnął na nich piąstkę i szarpnął z całej siły.
– Ach, puszczaj! – zawołała rozbawiona Iza, starając się uwolnić z uścisku małych, silnych paluszków. – Ty łobuzie!
– Edi, nie wolno! – ofuknęła go surowo Lodzia, natychmiast łapiąc synka za rączkę i starając się rozluźnić jego chwyt. – Co ty wyprawiasz! To przecież boli ciocię! Tak się nie robi! Sorry, Iza, on tak zawsze – dodała przepraszającym tonem. – To jego kolejne hobby, nie przepuści nikomu, kto ma na tyle długie włosy, żeby móc wczepić w nie palce. Majka to już parę razy prawie oskalpował… No już, Edi! Wystarczy!
Rozbawiony Edzio posłusznie rozluźnił uścisk i pozwolił wyplątać swą rączkę z włosów Izy, po czym przechylił się mocno w jej ramionach w dół, jakby na znak, że teraz chce być posadzony na podłodze.
– Tak, możesz go puścić, Iza – skinęła głową Lodzia. – Nie będziemy ciągle nosić go na rękach, oprych waży już prawie dwanaście kilo, kto by to wytrzymał!
Iza w duchu przyznała jej rację i ostrożnie posadziła na dywanie wywijającego się z jej objęć chłopca, który, natychmiast gdy tylko poczuł pod sobą powierzchnię podłogi, przybrał pozycję do raczkowania i jak błyskawica ruszył wzdłuż pokoju w stronę drzwi.
– Ale szybko raczkuje! – zdumiała się Iza. – Jak rakieta! Jak wy jesteście w stanie go upilnować?
– Łatwo nie jest! – przyznała ze śmiechem Lodzia, ruszając za synkiem, który po chwili znalazł się w przedpokoju i z zaciekawieniem przyglądał się stojącym tam butom Izy. – A najgorsze jest to, że maluch w tym wieku wszystko bierze do buzi… Edi, zostaw! – zawołała, zauważywszy, że chłopiec właśnie sięga po jakiś zagubiony na podłodze drobiazg i podnosi go do ust. – Tego się nie je! Słyszysz? Wypluj to w tej chwili!
Iza z rozbawieniem przyglądała się, jak schylona nad synkiem Lodzia zmusza go do otwarcia buzi i wyciąga z niej niepożądany przedmiot.
– Dwa grosze – westchnęła, pokazując Izie obślinioną miedzianą monetę. – Nie mam pojęcia, skąd to się tu wzięło, ale Edi w pół sekundy znajdzie na podłodze wszystko. Odkurzacz i wykrywacz metalu w jednym… a potem bach, wszystko do buzi! Czekam już z niecierpliwością, kiedy skończy raczkować i zacznie chodzić, może wtedy łatwiej będzie nad nim zapanować… Edi, nie! – zawołała znów surowo, widząc, że dziecko, chwyciwszy w rączkę sznurówkę jednego z ustawionych równo w kącie butów Pabla, wkłada ją do ust i ssie jak cukierek. – Zostaw, to jest brudne!
– Ach, ty mały łobuziaku! – pogroziła mu palcem Iza, na co Edzio roześmiał się serdecznie i znów przybrawszy pozycję na czworakach, poraczkował w stronę kuchni.
– Czekaj no, wpakujemy cię do krzesełka – zadecydowała Lodzia, biegnąc za nim, łapiąc go w locie i podnosząc z podłogi, na co dziecko zapiszczało, na znak protestu z całej siły wierzgając nóżkami. – No co? Spokojnie, Edik, zaraz przecież będziesz jadł obiadek… A może najpierw chcesz kawałek banana?
Na wzmiankę o bananie Edzio natychmiast się uspokoił, przestał wierzgać i z zainteresowaniem spojrzał na matkę.
– Bababa! – zawołał z entuzjazmem.
– Chcesz? – uśmiechnęła się Lodzia, mrugając przy tym porozumiewawczo do Izy. – Dobrze będzie banan, ale najpierw grzecznie siadamy… Izunia, przysuń mi to krzesełko, okej? Dzięki, kochana… No, siadaj, Edi, mama zaraz da banana, ale musisz być grzeczny, dobrze?
– Bababa! – powtórzył nalegającym tonem Edzio, posłusznie pozwalając usadzić się w krzesełku i przypiąć do oparcia szelkami. – Bababa!
– Tak, już ci daję! – zapewniła go Lodzia, sięgając do koszyka z owocami i wyciągając z niego banana, a następnie ściągając z niego skórkę. – Poczekaj, utnę połowę… no masz.
Zachwycony chłopiec z radosnym piskiem chwycił w rączkę podaną mu połówkę banana i z miejsca wpakował go do buzi, nadgryzając duży kawałek. Iza patrzyła na niego z rozbawieniem, podziwiając energię, którą aż buzował, i całe jego rezolutne zachowanie, a także dwa białe dolne ząbki, które wyrosły mu od czasu, kiedy widziała go ostatnio.
– Uwielbia banana – wyjaśniła jej Lodzia. – To jego ulubiona przekąska. Prawda, panie kierowniku? – uśmiechnęła się do synka. – Banan jest najlepszy!
– Bababa – potwierdził z powagą Edzio, pakując głębiej do buzi obśliniony kawałek banana.
– A ja tymczasem podgrzeję ci zupkę – oznajmiła Lodzia, sięgając do lodówki po niewielki garnuszek przykryty szklaną pokrywką, a po chwili zastanowienia wyciągając stamtąd też dwa inne, większe. – I przy okazji wstawimy już obiadek dla tatusia, mówił, że dzisiaj wróci wcześniej. Izunia, potrzymasz mi to?
– Jasne – skinęła głową Iza, natychmiast rzucając się do pomocy.
– Zjesz z nami obiad, dobrze? – ciągnęła Lodzia. – A właściwie to nie będę cię pytać, tylko to jest rozkaz! – uśmiechnęła się do niej znad garnka. – Tu jest zupa, a tu mięso… Trzeba będzie przełożyć je do brytfanki i podgrzać w piekarniku razem z zupką Edika, a my w tym czasie obierzemy ziemniaki i pokroimy warzywa na sałatkę.
– Okej – odwzajemniła jej uśmiech Iza. – To ja w takim razie zabieram się już za ziemniaki. Gdzie je trzymasz?
– W szafce na dole – wskazała jej Lodzia, schylając się nad kuchenką gazową, by załączyć piekarnik. – A nóż jest w szufladzie za tobą, pierwsza od góry.
Iza zwinnie sięgnęła do wszystkich wskazanych miejsc, wyjmując z nich potrzebne przedmioty, po czym z rutynową wprawą zabrała się za obieranie ziemniaków, podczas gdy Lodzia, wstawiwszy na gaz zupę, zajęła się przekładaniem pachnącej pieczeni wraz ze stężałym sosem do żaroodpornej brytfanki.
– Bababa – mruczał tymczasem pod nosem Edzio pracowicie konsumujący rozmiażdżonego już w rączce banana. – Ba!
– A zapytam cię jeszcze o coś, Iza… – odezwała się Lodzia po chwili ciszy przerywanej jedynie odgłosami obierania ziemniaków i szczękiem łyżki o szkło.
Iza zerknęła na nią znad blatu.
– Hmm?
– Chodzi mi o Majka – w głosie Lodzi zabrzmiało wahanie. – Co prawda nie wiem, czy dobrze robię, że dopytuję cię o takie rzeczy, ale widzisz… ostatnio dużo rozmawialiśmy o nim z Pablem i oboje… no co tu dużo mówić, martwimy się o niego. Może niepotrzebnie, nie wykluczam, że obiektywnie nie ma powodu się martwić. Ale jednak…
Pochylona nad ziemniakami Iza obierała je mechanicznie, na wpół bezwiednie, jak automat, starając się zapanować nad nagłym, nieprzyjemnym drżeniem rąk. Bo jeśli Lodzia chciała ją zapytać o to, o co w Bressoux pytała ją Ania…
– Mam na myśli to, że Majk jest ostatnio jakiś dziwny – podjęła ostrożnie Lodzia, przykrywając brytfankę szklaną pokrywką i wstawiając ją do piekarnika. – Nawet nie wiem, jak to ująć, ale to się po prostu czuje. Bywa u nas dość często, więc oboje z Pablem widzimy, że coś go męczy, i że to nie są raczej sprawy zawodowe. Bo na tym polu chyba nic złego u was się nie dzieje, prawda? – zerknęła na nią, wyprostowując się i zamykając piekarnik.
– Nie – odparła spokojnym tonem Iza, skupiona na równiutkim obieraniu ziemniaka. – Firma działa normalnie. Owszem, czasem mamy jakąś wtopę albo przejściowe zawirowania na różnych polach, ale to nic szczególnego. Niemniej prawdą jest, że szef ostatnio strzela focha za fochem i ogólnie zachowuje się jak kapryśna panienka – przyznała, celowo cytując żartobliwe określenie, jakiego kilka dni wcześniej w stosunku do Majka użyła Wiktoria. – Cała ekipa to widzi i nie powiem, że nie mamy tego odrobinę dość. Zwłaszcza chłopaki, bo im się przy tym najbardziej dostaje po głowie.
– Aha, czyli w pracy też… – westchnęła Lodzia.
– Z tym, że my jako zespół już jesteśmy do tego przyzwyczajeni – zapewniła ją Iza tym samym spokojnym i neutralnym tonem, sięgając po kolejnego ziemniaka. – Dziewczyny od samego początku, jak tylko zaczęłam pracować u Majka, wspominały mi, że szef nieraz miewa gorsze okresy i różne swoje humorki. No i teraz rzeczywiście ma tego rodzaju fazę, ale zwykle to mu przechodzi po kilku tygodniach, więc tak pewnie będzie i teraz.
– Oby – mruknęła sceptycznie Lodzia. – Bo ja mam wrażenie… Pablo zresztą też… że tym razem coś mu doskwiera bardziej niż zwykle. Nie wiem, może to już jest naprawdę ten słynny kryzys wieku średniego? – zastanowiła się. – Trzydzieści cztery lata to niby jeszcze nie tak dużo, ale w przypadku Majka wszystko wygląda trochę inaczej, bo… no wiadomo – machnęła ręką. – Nieuregulowane życie osobiste zawsze powoduje frustrację i w sumie trudno się temu dziwić.
Iza zagryzła wargi, starając się wypchnąć z pamięci powracającą jej przed oczy scenę z cmentarza sprzed trzech tygodni. I tamte słowa… Jestem jak jałowy ugór na samym końcu świata. Niby nie przejmuję się tym i rżnę głupa przed ludźmi, ale w środku to mnie jednak coraz bardziej boli…
– Fakt – przyznała stoicko. – Ale jeśli ktoś żyje tak świadomie i z własnego wyboru…
– Myślisz? – skrzywiła się lekko Lodzia, zerkając na nią spod oka. – Ja bym nie była tego taka pewna. Co prawda nie chciałabym zdradzać tajemnic Majka, bo nie mam do tego upoważnienia, ale powiem ci, że w takich przypadkach jak jego… Jak by to ująć… po prostu życie czasami dokonuje wyboru za nas.
– Prawda – szepnęła Iza.
W jej głowie znów odezwały się słowa Majka, tamte z cmentarza… właśnie te, o których z jakiegoś nieodgadnionego powodu panicznie nie chciała pamiętać. A jeśli to błąd? Jeśli los da nam nagle drugą szansę, to czy mamy prawo ją odrzucić?
– W każdym razie martwimy się o niego – podjęła smutno Lodzia, rozkładając na drugiej części blatu warzywa na sałatkę i sięgając po deskę do krojenia. – I dlatego chciałam cię zapytać, jak widzisz to ze swojej strony, właśnie w kontekście pracy.
– Bababa! – przerwał jej Edzio, wyciągając przed siebie rączkę z rozcapierzonymi paluszkami ubabranymi w resztkach banana. – Mama!
– Już wycieramy łapkę, kochanie – uśmiechnęła się Lodzia, sięgając po chusteczkę, by usunąć z rączki dziecka pozostałości po bananowej uczcie. – No, pokaż… o tak… i jeszcze z tej strony… Czyli mówisz, że Majk w pracy też zachowuje się dziwnie? – zwróciła się do Izy, kontynuując przerwaną myśl. – Mam na myśli to, że strzela fochy, zawiesza się, unosi bez powodu i ogólnie chodzi poirytowany?
– Właśnie tak – skinęła głową Iza, odkładając na bok obranego ziemniaka i zabierając się za następnego. – Ale to jego typowe zachowanie w takich razach. Po prostu chwilowo ma słabszy humor i tyle.
Choć sama nie była przekonana do tego, co mówi, instynktownie czuła, że musi w jakiś sposób usprawiedliwić Majka, za wszelką cenę zracjonalizować jego zachowanie. Wytłumaczyć go może nawet bardziej przed samą sobą niż przed Lodzią… Tylko po co? Czy to ze względu na odpowiedzialność, jaką czuła w związku z ich trwającą już od ponad roku terapią złamanych serc? Tak, niewątpliwie… to musiało być to. Ech… przeklęta terapia! Po co ona w ogóle się w to pakowała?…
– Hmm – mruknęła bez przekonania Lodzia, wyrzucając do śmietnika chusteczkę umazaną w bananowej papce i podając Edziowi kubeczek z sokiem jabłkowym. – Trzymaj, skarbie, popij sobie po tym bananku… A ja jednak myślę, Izunia, że tym razem u Majka to jest coś głębszego. Bo jak jeszcze dodać do tego to, co mówiła mi na jego temat moja teściowa…
Hałas otwieranych i zamykanych drzwi w przedpokoju, świadczący o tym, że do domu wrócił Pablo, znów nie pozwolił jej dokończyć wypowiedzi. Iza zwróciła uwagę, że jej błękitne oczy natychmiast rozbłysły jak dwie najjaśniejsze gwiazdy.
– Jestem, perełko! – dobiegł z przedpokoju wesoły głos Pabla. – Mmm, czuję jakieś apetyczne zapachy!
Jeszcze chwila i szeroko uśmiechnięty mężczyzna pojawił się w progu kuchni, ściągając z siebie w locie marynarkę od eleganckiego garnituru, w który był ubrany do pracy.
– O, cześć, Iza, fajnie cię widzieć! – ucieszył się na widok dziewczyny, która z uśmiechem skinęła mu głową, po czym podszedł do żony, objął ją ramieniem i czule ucałował na powitanie. – Chodź tu, gwiazdeczko, daj buziaka swojemu bandziorowi. Potraktuję to jako apéritif. A niech to, ależ jestem głodny! Na szczęście widzę, że nasze dzielne dziewczyny nie próżnują i szykują nam tu coś pysznego!
– Tata! – zakrzyknął tymczasem radośnie Edzio, uderzając z entuzjazmem obydwiema rączkami w blat krzesełka do karmienia. – Tata, tata!
– Hej, mały łapserdaku! – zaśmiał się Pablo, rzucając marynarkę na krzesło i schylając się, by wyjąć dziecko z krzesełka. – No, chodź do taty. Jak tam, byłeś dzisiaj grzeczny?
– Siadaj już w pokoju przy stole, bandziorku, zaraz będzie zupa – zapowiedziała mu Lodzia. – Iza, wstaw ziemniaki na gaz w tym garnku, okej? Ugotują się w międzyczasie. Ja podam pomidorówkę. Edik też dostanie swoją zupkę, bo na razie zjadł tylko pół banana.
– Bababa – zgodził się Edzio, patrząc z dumą na ojca.
– Jadłeś banana, tak? – zaśmiał się wyraźnie rozbawiony tą wiadomością Pablo. – Ech, ty bananowy potworze!… Zabrać go do salonu, kochanie? – zerknął pytająco na Lodzię.
– Tak, ale razem z krzesełkiem – skinęła głową. – Będzie jadł z nami. O, dziękuję, Izunia – dodała, widząc, że Iza w międzyczasie zwinnie opłukała ziemniaki i wstawiła je do gotowania, zasypując łyżką soli. – Pomóż mi wziąć talerze i szklanki do salonu, dobrze? Aha, i jeszcze sztućce…
Nim minęło pięć minut, wszyscy troje siedzieli już w salonie zajęci konsumpcją znakomitej zupy pomidorowej, która, jak dowiedziała się Iza, pochwaliwszy za nią gospodynię, była ulubioną zupą Pabla i na stole państwa Lewickich pojawiała się przynajmniej raz w tygodniu. Pablo jadł w milczeniu i po tempie, w jakim wchłaniał obiad, widać było, że naprawdę musiał być bardzo głodny, podczas gdy Lodzia, w przerwach między jedną łyżką a drugą, podawała gęstą zupkę jarzynową Edziowi usadzonemu z powrotem w krzesełku do karmienia.
– Rewelacja – podsumował Pablo, odkładając łyżkę na pusty talerz i wycierając usta w serwetkę. – W sam raz na pierwszy głód. Dzisiaj nie miałem choćby jednej wolnej minuty na przegryzienie czegokolwiek. Wybacz mi, gwiazdeczko, bo nawet nie zdążyłem zjeść kanapki, którą mi zrobiłaś.
– To nic, zjesz ją sobie na kolację – uśmiechnęła się Lodzia. – A teraz, jeśli chcesz, to dolej sobie jeszcze zupy, drugie danie będzie dopiero za kwadrans. No, Edik, otwieramy buzię. Aaaa… ślicznie! I jeszcze jedna łyżeczka…
– Dobrze, że cię widzę, Iza – zagadnął tymczasem Pablo, chętnie dolewając sobie zupy. – Miałem właśnie zamiar skontaktować się z tobą w sprawie Kacpra.
– Aha? – zaciekawiła się Iza. – Co u niego?
– Maciek miał dzisiaj wieczorem dzwonić do jego stryja – ciągnął Pablo. – Ale dam mu znać, że wszystko już przekazałem tobie. Chodzi o to, że udało mi się załatwić mu całkiem niezłe warunki odsiadki, w dwuosobowej celi i z regularnymi widzeniami co trzy, cztery tygodnie.
– Ach, super! – ucieszyła się Iza. – Nareszcie!
– Mhm – uśmiechnął się, schylając się nad talerzem i przełykając kolejne łyżki zupy. – Co prawda chciałem zorganizować mu osobną celę, ale naczelnik w tym momencie nie ma takich możliwości. Może w lecie coś uda się zmienić, wtedy sporo osób kończy odsiadywanie wyroków i będą przetasowania. Oczywiście niczego nie mógł mi na sztywno zagwarantować, bo co miesiąc przybywa kilku do kilkunastu nowych więźniów i sytuacja zmienia się dość dynamicznie. Ale za to obiecał, że zadba o dobry wybór współlokatora, ma mu dokwaterować kogoś spokojnego i jak najmniej zdegenerowanego. A to jest chyba w tym wszystkim najważniejsze.
– O tak – pokiwała głową Iza. – Pan Stasio właśnie najbardziej boi się tego, żeby Kacper nie stoczył się moralnie i psychicznie w tym więzieniu. Dlatego dziękuję ci, Pablo… naprawdę bardzo dziękuję.
– Drobiazg – machnął ręką. – Zrobiłem, co mogłem, ja też nie mam nieograniczonych możliwości, ale sądzę, że to wystarczy. Osobna cela to też dla Kacpra może wcale nie być dobre rozwiązanie, bo chłopak jest z natury towarzyski i w takim odosobnieniu mógłby całkiem zdziczeć. A tak będzie miał przynajmniej na co dzień do kogo gębę otworzyć.
– Właśnie miałam to mówić – wtrąciła Lodzia, podnosząc głowę znad zupki Edzia, który z pełną buzią przenosił po kolei rezolutny wzrok z ojca na nią lub na Izę. – Samotność nikomu dobrze nie robi, zwłaszcza na taką skalę, a on już chyba dosyć długo siedział sam.
– Ponad pięć miesięcy – westchnęła Iza.
– Otóż to – przyznał Pablo. – Więc jeśli trafi mu się jakiś fajny współtowarzysz, to dwuosobowa cela może się okazać optymalnym rozwiązaniem. Będziemy to monitorować. Iza, ty zresztą też regularnie podpytuj Kacpra, jak mu się mieszka z kumplem, i w razie czego, gdyby coś nie grało, będę znowu interweniował u naczelnika.
– Oczywiście – przytaknęła Iza. – Dzięki, Pablo. A powiedz mi… kiedy będziemy mogli odwiedzić go z panem Stasiem?
– A właśnie! – podchwycił, dojadając resztki zupy z talerza, a następnie dolewając sobie z wazy trzecią porcję. – Byłbym zapomniał. Pierwsze widzenie macie wstępnie umówione na dwudziestego pierwszego maja, trzeba będzie tylko potwierdzić datę i ustalić dokładną godzinę.
– Super – szepnęła.
Myśl o tym, jak wielką radość informacja ta sprawi panu Stanisławowi, z miejsca poprawiła jej nastrój, przynajmniej na jakiś czas równoważąc jej ciężkie refleksje na temat Victora i Michała. Od czasu kwietniowej rozprawy Kacpra faktycznie nie udało się jeszcze odwiedzić go w więzieniu, bowiem pomimo uzyskanego na piśmie, względnie korzystnego wyroku, widzenia z nim były wstrzymane do czasu uregulowania formalności związanych z przydziałem do odpowiedniego oddziału i celi. Interwencja Pabla kończyła ten trudny okres przejściowy i rozwiązywała przynajmniej jedną ze spraw, które męczyły ją psychicznie w ostatnich tygodniach.
– Poczekajcie, przyniosę drugie danie – zadeklarowała Lodzia, wycierając buzię Edziowi i wyciągając go z krzesełka. – Iza, potrzymasz chwilę na kolanach naszego małego draba?
– Jasne – zgodziła się natychmiast Iza, wyciągając ręce po chłopca.
– Zaza! – zaśmiał się Edzio.
– Tak, idź do cioci, rozrabiako – powiedziała do synka Lodzia. – Tylko nie dokuczaj jej, pamiętaj, że to nasz gość. Nie, Pablo, ty kończ zupę, później weźmiesz go od Izy – dodała, zwracając się do męża, który przy jej pierwszych słowach natychmiast odłożył łyżkę na znak gotowości do przejęcia dziecka. – Jedz, kochanie, przecież widzę, jaki jesteś głodny. Zaraz doniosę ci jakieś konkretniejsze danie.
– Dziękuję, skarbie – uśmiechnął się Pablo, znów z przyjemnością schylając się nad talerzem z resztkami pomidorówki.
Iza posadziła sobie grzecznego teraz Edzia na kolanach i łagodnym gestem dłoni gładziła go po mięciutkich loczkach w kolorze ciemnego złota. Po wyjściu Lodzi w salonie na chwilę zapanowała cisza.
– Iza? – zagadnął nagle cichym, konspiracyjnym tonem Pablo.
– Tak? – podniosła szybko głowę.
– Pamiętasz o czwartku czternastego, prawda?
– Pamiętam – westchnęła, w lot domyślając się, do czego robił aluzję, zwłaszcza że twarz spoważniała mu teraz i oblekła się charakterystyczną, znajomą chmurą. – Trudno by mi było zapomnieć. Zaniosę mu wiadomość do tej nieszczęsnej knajpy, jeśli o to pytasz, obiecałam wam to przecież i od tamtej pory nic się nie zmieniło. Tylko właśnie miałam cię zapytać, co mam mu tam napisać.
– Dokładną treść wiadomości przekażę ci na dniach przez Majka – odparł rzeczowo Pablo. – Ustalamy jeszcze najodpowiedniejsze miejsce i czas na spotkanie z panem bydlakiem, trzeba to dograć w szczegółach, bo tutaj nie możemy pozwolić sobie na błędy. Mam nadzieję, że nie mówiłaś nic na ten temat Lei? – zniżył jeszcze bardziej głos.
– Nic, ani słówka – zapewniła go równie cicho Iza.
– To dobrze.
– Ale ty jej wszystko powiesz, prawda? – zapytała z niepokojem.
– Powiem – skinął głową. – Powiem już niedługo, tylko chcę to zrobić po mojemu. Dzięki, chciałem się upewnić, czy wszystko gra, i na razie nie mówmy już o tym. Czekaj po prostu na cynk od Majka, okej?
– Tak jest – pokiwała głową.
– Zaza! – zawołał Edzio, odwracając główkę, by popatrzyć na nią swymi lśniącymi ciemnymi oczkami. – Zaza, Zaza!
– Zaza? – zdziwił się Pablo.
– Tak mnie nazwał – wyjaśniła mu z uśmiechem, nadal gładząc chłopca po główce. – To taka forma na imię Iza. Mały spryciarz… kochany łobuziak! A gdzie ty się znowu wyrywasz? – zdziwiła się, bowiem Edzio nagle wykręcił się jej w rękach jak spirala, a następnie, niczym węgorz, wyślizgnął się z jej objęć i po jej kolanach zjechał na podłogę. – Ach, chcesz raczkować! – zaśmiała się, zrywając się z miejsca. – No dobrze, tylko poczekaj, nie uciekaj tak szybko, ciotka musi cię pilnować!
Oboje z Pablem roześmiali się na widok chłopca, który niemalże z prędkością światła raczkował po podłodze w poprzek pokoju. Iza ze wzruszeniem przyglądała się temu rezolutnemu dziewięciomiesięcznemu dziecku, wyobrażając sobie, ile radości wniesie wkrótce do jej własnego rodzinnego domu mająca się urodzić już za dwa miesiące siostrzenica.
Czas spędzony tego popołudnia w miłym towarzystwie państwa Lewickich i Edzia, a także entuzjastyczna reakcja pana Stanisława na wieści o Kacprze, nastawiły ją optymistycznie na całą resztę wieczoru. Choć kilka ważnych wątków rozmowy z Lodzią urwało się w pół słowa, to, co zdążyły omówić, wystarczało jej dziś w zupełności.
„Vic powoli się wyleczy” – myślała stanowczo, ścieląc sobie łóżko. – „I jeszcze kiedyś podziękuje mi za to, że zostawiłam mu otwartą drogę. Tak czy inaczej jakoś to przeżył i chyba ma się nie najgorzej, więc mogę pozbyć się wyrzutów sumienia i powoli zakończyć ten temat. W tym wszystkim najważniejsze jest to, że Lodzia rozumie mnie i nie potępia… a o resztę mniejsza. Natomiast co do Misia…”
Z westchnieniem usiadła na łóżku, sięgnęła po telefon leżący na brzegu biurka i otworzyła skrzynkę smsową. Wyszukanie w historii pochodzących sprzed kilku tygodni smsów od Michała zajęło jej kilkanaście długich sekund. Ostatni z nich brzmiał: Będę czekał.
„Lodzia ma rację” – pomyślała z melancholią. – „Do końca życia nie daruję sobie, jeśli teraz nie dam mu szansy, o którą sam zabiega. Muszę spróbować… choćbym kolejny raz miała narazić się na jego kłamstwa i manipulacje… kolejny raz się upokorzyć… Ech, Iza! Sama pchasz się w ogień, który pewnie jak zwykle spali cię na popiół! Ale trudno, muszę. Tym razem przecież jest inaczej, dużo więcej wiem i rozumiem… postaram się być ostrożna… Bo co, jeśli za tym kryje się moja ostatnia szansa na szczęście?…”
Cichy szmer wypychanych wciąż z pamięci słów dobiegł do jej świadomości odległy i stłumiony, a jednak tak dręcząco wyraźny.
Jeśli los da nam nagle drugą szansę, to czy mamy prawo ją odrzucić? Nie wolno zamykać się na szczęście. Życie jest nieprzewidywalne i nigdy nie wiemy, co nas czeka za zakrętem…
Cienka, przenikliwa igiełka przeszyła na wskroś jej serce, a jej usta na krótki moment przybrały twardy, zacięty wyraz. Teraz już bez wahania wybrała w telefonie opcję odpowiedzi, zdecydowanymi ruchami palców wklepała wiadomość i wysłała ją.
Misiu, po piętnastym maja będę odrobinę wolniejsza. Jeśli chcesz, możesz wtedy do mnie zadzwonić. Pozdrawiam, Iza.
Odpowiedź przyszła niemal natychmiast.
Dobrze, Izulka. Dziękuję. Zadzwonię szesnastego. Michał.