Anabella – Rozdział LXXVIII
Przeszklone drzwi kawiarni szczęknęły cicho i przed oczami Izy ukazał się znajomy wystrój wnętrza, który chyba już na zawsze miał pozostać w jej pamięci jako sceneria jednego z najbardziej pamiętnych koszmarów jej życia. Jednak dziś nie było miejsca na emocje. Musiała wygasić to nieprzyjemne wspomnienie i zachować zimną krew, by poprawnie zrealizować zadanie, które miała do wykonania.
– Dzień dobry – ukłoniła się grzecznie, podchodząc do czekającej za barem młodej dziewczyny. – Mam taką sprawę… a właściwie prośbę.
Kelnerka spojrzała na nią wyczekująco. Iza spokojnym, opanowanym gestem położyła na ladzie baru białą kopertę z wypisanym na niej nazwiskiem adresata.
– Chciałabym prosić o przekazanie tej informacji panu Sebastianowi Krawczykowi – dokończyła, wyraźnie wymawiając nazwisko milionera, które, jak zauważyła, raczej nie było znane kelnerce. – Jutro o szesnastej jestem z nim umówiona na spotkanie w tej kawiarni, ale niestety nie będę mogła na nim być. Czy byłaby pani łaskawa… pani albo ktoś inny z obsługi… przekazać mu tę wiadomość ode mnie? Moje nazwisko Izabella Wodnicka. Tak, Izabella… przez dwa el – skinęła głową, patrząc, jak dziewczyna w milczeniu notuje na kartce jej dane. – Wodnicka.
– Wodnicka… Dobrze, przekażemy – odparła kelnerka, odkładając pod blat wiadomość oraz karteczkę z jej nazwiskiem. – Jutro o szesnastej będą na zmianie dwie koleżanki, poproszę, żeby zajęły się tym, gdyby ten pan pojawił się u nas i pytał o panią.
– Super, bardzo dziękuję. Aha… i proszę też, jeśli można, przeprosić w moim imieniu pana Sebastiana za tę nieobecność, dobrze? – dodała Iza. – Rozumie pani, etykieta wymaga… Będę bardzo wdzięczna.
– Oczywiście – skinęła głową dziewczyna. – Nie ma problemu, przekażę koleżankom.
– Jeszcze raz bardzo serdecznie dziękuję – uśmiechnęła się promiennie Iza. – Do widzenia.
Ledwie odwróciła się tyłem do baru, uśmiech natychmiast zniknął jej z twarzy i ustąpił miejsca wyrazowi głębokiej niechęci, jaki niemal od zawsze pojawiał się na jej obliczu na najmniejsze wspomnienie Krawczyka.
„Uff!” – odetchnęła z ulgą, kiedy znowu znalazła się na ulicy. – „Załatwione! Teraz wszystko w rękach Pabla.”
Był czwartek czternastego maja i Iza zakończyła właśnie wykonanie swojego niewdzięcznego zadania polegającego na dostarczeniu wiadomości dla Krawczyka do umówionej kawiarni. Treść listu, a właściwie dane dotyczące daty, godziny i miejsca spotkania ustalił za nią Pablo i w dniu wczorajszym przekazał jej tę informację przez Majka. Ów co prawda niemal przez cały dzień załatwiał sprawy na mieście, a potem urwał się z nocnej zmiany, jednak kartkę od Pabla zostawił dla niej w widocznym miejscu na biurku w gabinecie. Zostawił i nawet z nią nie porozmawiał… Ech, mniejsza o to! Spotkanie z Krawczykiem miało się odbyć dwudziestego maja o godzinie osiemnastej w jednej z niewielkich kawiarenek w samym centrum miasteczka akademickiego. Zarówno miejsce, jak i porę dnia Pablo wybrał celowo – chodziło o uprawdopodobnienie danych i uśpienie czujności Krawczyka, bowiem lokalizacja w pobliżu uczelni oraz pora, kiedy Lodzia była już po zajęciach, powinny usatysfakcjonować bezczelnego milionera i zwabić go w zasadzkę.
Iza posłusznie wykonywała polecenia Pabla, mentalnie odcinając się od tej sprawy i z pełnym zaufaniem zostawiając ją w jego rękach. Nie zazdrościła mu niewdzięcznego zadania rozprawienia się z Krawczykiem i z uznaniem chyliła przed nim głowę, wiedząc, że nikt nie załatwi tej sprawy lepiej niż on. Do tego była mu niezmiernie wdzięczna, że w całej tej aferze nie zapominał o niej jako pierwszej, bezpośredniej ofierze szantażu. Ponieważ wielokrotnie słyszała od Pabla zapewnienie, że nie pozwoli zrobić jej krzywdy, a Krawczyk nigdy nie dowie się, że informację o tajnym spotkaniu miał od niej, a nie od Lodzi, od tej strony czuła się bezpieczna i starała się za dużo o tym nie myśleć, by nie szarpać sobie nerwów. Co prawda dziś stres związany z wejściem do pamiętnej kawiarni udzielił jej się na nowo, jednak to była tylko chwila potrzebna do tego, by wywiązać się ze swojej części zadania i wreszcie się uwolnić.
„Jutro już piętnasty” – pomyślała z rodzajem zdziwienia, idąc chodnikiem w stronę uczelni, gdzie miała w planie jeszcze jedne popołudniowe zajęcia. – „Ten koszmarny piętnasty maja, który straszył mnie od półtora miesiąca i dręczył mi sumienie jak jakieś złowrogie widmo! Jutro nadejdzie i minie… No i co z tego? Nic się nie dzieje. Zaniosłam list dla psychola, resztą zajmie się Pablo i na pewno świetnie sobie z nim poradzi. A ja jestem wolna. Mogę odrobinę odetchnąć i wreszcie zająć się sobą. Sobą… aha, jasne!”
Uśmiechnęła się pobłażliwie na tę myśl. Zająć się sobą! Czyli co? Nic. Po prostu żyć dalej, jakby nic się nie zmieniło. Cóż więcej mogła zrobić? Na pewno odrobinę bardziej skupić się na studiach, bo przecież wielkimi krokami zbliżała się sesja zaliczeniowo-egzaminacyjna, a ona ostatnio znów narobiła sobie zaległości z literatury i przedmiotów ogólnouniwersyteckich. Trzeba będzie przyłożyć się do nauki, pozaliczać wszystko, zdać sześć egzaminów, które czekały ją na koniec drugiego roku, i w ten sposób zakończyć kolejny ważny etap. Potem wyjazd do Korytkowa, do Amelii, która w lipcu urodzi córeczkę, co zajmie jej uwagę na cały spędzony tam urlop. W międzyczasie praca… ta absorbująca i wymagająca praca w Anabelli, która szczelnie wypełniała każdy jej wieczór, a ostatnio na tygodniu także większą część dnia. Ale to dobrze – to bardzo dobrze! Trzeba pracować i uczyć się do upadłego, lepiej robić coś konstruktywnego, niż za dużo zastanawiać się nad sensem życia… a raczej nad jego bezsensem.
Po rozmowie z Lodzią, o ile myśli o Victorze i wyrzuty sumienia związane z jego osobą odrobinę się uspokoiły, o tyle w orbitę jej rozterek coraz bardziej wracał Michał. Co prawda nie był to pełny powrót, bowiem Iza nadal, w odruchu psychicznej samoobrony, starała się spychać myśli o nim na samo dno świadomości, obiecując sobie, że wróci do nich po piętnastym maja, ale jego postać mimo wszystko zdawała się krążyć wokół niej bliżej i wyraźniej niż wcześniej. W dodatku piętnasty był już jutro… za dwa dni Michał obiecał zadzwonić… powinna przygotować się na tę rozmowę, przemyśleć strategię, by znowu nie dać się zmanipulować… Ale co tam! Był dopiero czternasty! Jeszcze zdąży o tym pomyśleć, a tymczasem trzeba biec na zajęcia, a potem do pracy. Z Krawczykiem sprawa załatwiona, to najważniejsze, a ona nie miała teraz czasu na myślenie!
***
– Iza?
– Cześć, Misiu.
– Cześć, kochanie. Mam nadzieję, że nie dzwonię za późno?
Ciepły, czuły głos Michała na kilka ułamków sekundy przeniósł ją w dawny świat, którego klimat, zaklęty w jej podświadomości jak w magicznym zwierciadle, odżył i na chwilę powstał jak feniks z popiołów.
– Nie, skądże – odparła rzeczowo. – Jest dopiero po dwudziestej. Zresztą dobrze, że dzwonisz teraz, bo za godzinę muszę być w pracy i mogłabym nie usłyszeć telefonu.
– Tak właśnie pomyślałem – podchwycił żywo Michał. – A jak jeszcze muza będzie grać, to tym bardziej. Codziennie jesteś w robocie?
– Aha, ostatnio codziennie. Skróciłam sobie trochę dniówki, ale za to wolę być na miejscu każdego dnia, żeby ogarniać teren na bieżąco. A co u ciebie?
– U mnie? – powtórzył Michał, jakby zbity z tropu. – Nie no… nic nowego. Aktualnie jestem w Lublinie, kończy się semestr i muszę pozaliczać parę pierdół… a tak to nic ciekawego, po staremu. A wracając do twojej pracy…
– A w Korytkowie? – przerwała mu Iza. – Słyszałam od siostry i szwagra, że biznes ładnie wam się kręci? Zresztą byłam tam przelotem w długi weekend i sama widziałam, jakie mieliście obłożenie w hotelu.
– Taaaak – zgodził się Michał, jakby nie do końca chciał rozmawiać na ten właśnie temat. – Kręci się, to prawda, sezon zaczął się nieźle. A ty w długi weekend byłaś chyba na chrzcie tego bacho… dziecka Agnieszki Kmiecik, tak? Coś mi się tak obiło o uszy.
– Tak, na chrzcie synka Agi – potwierdziła spokojnie Iza. – Jestem jego mamą chrzestną.
– No… słyszałem właśnie – podjął Michał. – Trochę mnie to zdziwiło, szczerze mówiąc, bo myślałem, że już nie gadacie ze sobą… ale widzę, że to się zmieniło od czasu, kiedy trochę byłem w temacie.
– Zmieniło się – przyznała neutralnym tonem, choć uwaga na temat Agnieszki ukłuła ją w sam środek serca. – Od tamtej pory bardzo dużo się zmieniło, Misiu.
Na kilka długich sekund po drugiej stronie linii zapadła cisza, jakby Michał zaniemówił i nie wiedział, co odpowiedzieć.
– No tak – odparł w końcu cicho. – Wiem… Chociaż mam nadzieję, że nie wszystko.
– Z Agnieszką mamy teraz znowu bardzo dobry kontakt – ciągnęła Iza tym samym obojętnym tonem, świadomie ignorując aluzję zawartą w ostatnim zdaniu. – Nie jestem osobą, która lubi nosić w sobie urazę za błędy z przeszłości, zresztą to już teraz nie ma znaczenia. Aga obecnie ma o wiele poważniejsze problemy na głowie, a ja, na ile mogę, staram się jej pomagać, choćby dlatego, że szkoda mi jej dziecka.
– No okej… ale tak prawdę mówiąc, to ona sama strzeliła sobie tego gola – zauważył oględnie Michał. – Trochę niepoważnie do tego podeszła, w końcu guma dużo nie kosztuje i trzeba być naprawdę nieogarniętym, żeby dać sobie zrobić ba… żeby dać się wkopać w dzieciaka – poprawił się szybko. – A teraz ma syf na całe życie.
Iza zesztywniała na te słowa. Bądź co bądź, Michał był jedną z ostatnich osób, które miały moralne prawo krytykować Agnieszkę… ba, w ogóle wspominać o niej w jej obecności! Ale cóż – to był właśnie cały on. Niezmiennie przekonany o swojej racji, ślepy na własne błędy i winy, a za to, w myśl biblijnego powiedzenia o belce i źdźble, zawsze gotowy wytykać je innym.
– Wcale tak nie uważam – odparła chłodno. – Aga to bardzo dzielna dziewczyna, dużo już zniosła i dalej walczy jak lwica. Jeszcze trochę i wszystko sobie poukłada, a jej synek to przecudowny chłopczyk i mówić o nim, że…
– Przepraszam, Iza – przerwał jej szybko Michał, a po jego głosie było słychać, że jest z siebie niezadowolony. – Znowu głupoty gadam. Nie gniewaj się, nie to miałem na myśli. A przynajmniej nie do końca. Zresztą mniejsza o to… Bo w ogóle to niepotrzebnie rozmawiamy o Agnieszce! – dodał tonem usprawiedliwienia. – Przecież nie dzwonię po to, żeby gadać o niej! Nie po to sześć tygodni czekałem na ten telefon, żeby teraz schodzić na jakieś bzdurne tematy. Chcę mówić o tobie – dodał ciszej, w znajomy sposób zmiękczając głos. – O tobie, tylko o tobie… nic innego mnie nie interesuje.
„Uwaga, zaczyna się!” – pomyślała z pobłażaniem Iza. – „Manipulacja, etap pierwszy. Trzeba mieć się na baczności!”
– Tylko że u mnie też nic ciekawego się nie dzieje – odparła lekkim tonem. – Praca, studia… Fakt, że sesja zaraz się zaczyna, więc, tak jak ty, będę musiała pozaliczać parę rzeczy. A co więcej? – zastanowiła się. – Chyba nic. Rutyna i tyle.
– Rutyna – powtórzył ostrożnie Michał. – Chociaż w pracy to chyba nie taka całkiem rutyna, jak zgaduję? W końcu już długo pracujesz u Błaszczaka, nabrałaś doświadczenia i w ogóle… Pewnie masz tam coraz odpowiedzialniejsze zadania, co?
– To prawda – zgodziła się Iza, uznając, że to w sumie wcale nie jest zły temat do neutralnej rozmowy. – Ostatnio mam sporo pracy papierkowej, pomagam szefowi ogarniać finanse i ogólną obsługę firmy, ale i tak nadal dużo pracuję na sali jako kelnerka. W tym mam mimo wszystko największe doświadczenie.
– Hmm – mruknął Michał.
– Tak czy inaczej wszystkiego uczę się po kolei i na bieżąco, więc można powiedzieć, że nawet nowe zadania w pewnym sensie podchodzą pod rutynę – ciągnęła beztrosko. – Więcej stresu będzie mnie kosztowało przygotowanie się do sesji, w tym semestrze mam aż sześć egzaminów. A ty? – zapytała uprzejmie.
– Ja? – ocknął się jakby Michał. – Co? Egzaminów? Eee, nie… tylko dwa – odparł lekceważąco. – Gorzej, że muszę nadrobić parę rzeczy na zaliczenie semestru, nazbierało mi się zaległości. Wolałbym załatwić to przed wakacjami, no ale… zobaczymy, jak wyjdzie. Ale czekaj, Iza, jeszcze powiedz mi o tej…
– Ja też chciałabym uporać się ze wszystkim w sesji letniej – weszła mu z rozpędu w słowo. – Bo uważam, że… ups, przepraszam, przerwałam ci – zreflektowała się. – Możesz powtórzyć?
– Chodzi mi o twoją pracę u Błaszczaka – podjął niepewnie Michał. – W takim sensie, że… tylko nie bądź zła, Iza, tak po prostu z ciekawości pytam. Kiedyś byłem u was przelotem i przypadkiem wpadło mi w ucho, że inne kelnerki nazywają cię szefową – zawiesił na chwilę głos. – I trochę mnie to zdziwiło, szczerze mówiąc.
Iza uśmiechnęła się leciutko.
– Tak… niektórzy nadal jeszcze używają tego niezręcznego słowa – przyznała spokojnie. – Mimo że sto razy ich prosiłam, żeby tego nie robili, bo to tylko wprowadza niepotrzebne nieporozumienia. Zwłaszcza wśród niezorientowanych klientów. Łącznie z jakimiś absurdalnymi aluzjami do szefa, co oczywiście jest bzdurą wyssaną z palca.
– Wyssaną z palca? – powtórzył szeptem Michał.
– To jest po prostu kwestia zajmowanego stanowiska – wyjaśniła mu rzeczowo Iza. – Od ponad pół roku rzeczywiście pełnię rolę oficjalnej zastępczyni szefa i…
– Zastępczyni? – podchwycił zaskoczony.
– Tak i dlatego niektórzy nazywają mnie szefową. Nie lubię tego słowa, jest zbyt niejednoznaczne. Koledzy nigdy tak się do mnie nie zwracają, jesteśmy po imieniu, jak dawniej, ale zdarza się, że ktoś z nich tak o mnie powie, kiedy rozmawia z klientami. Na to już za bardzo nie mam wpływu – dodała swobodnie. – Tak czy inaczej to bez znaczenia, u nas nie przywiązuje się wielkiej wagi do formułek. No, może z wyłączeniem zwrotu grzecznościowego do szefa – zastanowiła się. – Tutaj, owszem, są pewne zasady, chociaż to bardziej kwestia tradycji niż odgórny wymóg. Ale poza tym jednym wyjątkiem nie ma jakiejś bardzo sztywnej hierarchii w zespole. To mówisz, że byłeś u nas któregoś razu? – zagadnęła nie bez zaciekawienia. – Jakoś niedawno?
– Czy niedawno?… – zawahał się Michał, jakby nad czymś się intensywnie zastanawiał. – Tak ze trzy tygodnie temu… nie, to już będzie prawie miesiąc. Wtedy, co jakiś typ śpiewał u was po francusku z gitarą. Pamiętasz na pewno. Coś tam nawet gadał po polsku, ale nie słuchałem go – zaznaczył lekceważąco, choć głos zadrżał mu przy tym nieznacznie. – Zresztą trzeba przyznać, że śpiewał całkiem nieźle. A skoro to jakiś Francuz, to pewnie go znasz, nie? – zapytał od niechcenia.
Iza, która na wzmiankę o Victorze w pierwszej chwili straciła głos, otrząsnęła się czym prędzej, w duchu zadowolona, że w rozmowie przez telefon nie widać jej miny.
– Tak, to był Victor – odparła, siląc się na obojętny ton, który, jak sama czuła, wyszedł jej może nawet odrobinę zbyt obojętnie. – Mówiłam ci już raz o nim, może pamiętasz. Nie jest Francuzem, tylko Belgiem, a świetnie śpiewa, bo jest po muzykologii i ogólnie na co dzień zajmuje się muzyką i tańcem. To jeden z paczki naszych belgijskich przyjaciół.
– Naszych? – podchwycił czujnie Michał.
Iza skrzywiła się, zastanawiając się mimochodem, na jakiej zasadzie ma się przed nim tłumaczyć. Oczywiście domyślała się, dlaczego wykazywał takie zainteresowanie sprawą Victora, na temat którego po Korytkowie krążyły niefortunnie rozsiane przez Amelię plotki, jednak czy naprawdę musiała spowiadać mu się z każdego szczegółu? Przepytywał ją jak na egzaminie i łapał ją za słówka! A z drugiej strony… może w pewnym sensie miał do tego prawo? Mimo wszystko. Skoro postanowiła dać mu tę szansę…
– Naszych, w sensie moich polskich znajomych, zwłaszcza jednej przyjaciółki, którą uczę francuskiego… no i szefa – wyjaśniła mu cierpliwie. – Czyli byłeś u nas akurat tego wieczoru? Nie widziałam cię… no, ale to nic dziwnego, na sali były tłumy, a ja byłam wtedy bardzo zajęta.
– Aha, wiem – mruknął ponuro Michał.
– W każdym razie to było już dawno – podjęła spokojnie. – Tak jak sam powiedziałeś, prawie miesiąc temu. Myślałam, że może byłeś u nas jakoś ostatnio.
– Nie – zaprzeczył żywo. – Nie byłem, Iza. Chyba wiesz, że nie przepadam za knajpą Błaszczaka, a poza tym… nie chciałem, żeby wyszło na to, że szpieguję cię albo coś w tym stylu. Mam nadzieję, że tak tego nie odbierasz. Pamiętałem, jaka była umowa i przez cały czas czekałem na sygnał od ciebie – dodał miękko. – A potem na dzisiejszy dzień, żeby móc zadzwonić i usłyszeć cię wreszcie… po tylu tygodniach…
Iza milczała, uznając, że nie musi tłumaczyć się przed nim z tych marnych kilku tygodni ciszy, skoro on sam skazał ją niegdyś nawet nie na tygodnie, a wręcz na całe miesiące i lata męczącego oczekiwania na jakikolwiek sygnał pamięci. Nie, nie miała wobec niego żadnych zobowiązań. Nawet ta obecna szansa, którą dawała mu, bardziej idąc za radą Lodzi niż za głosem własnego serca, była tylko aktem jej dobrej woli, a nie jakimkolwiek obowiązkiem. Zwłaszcza że na dłuższą metę i tak pewnie nic z tego nie wyniknie.
– I naprawdę nieważne, o czym gadamy, dla mnie najważniejsze, że słyszę twój głos – ciągnął ciepło Michał. – Tak długo na to czekałem, Iza… Już myślałem, że się nie doczekam! Ale warto było. No dobra, przyznaję, że ten Belg trochę mnie wkurzył – dodał z zawahaniem – bo różne rzeczy słyszałem o nim i o tobie w Korytkowie. Dlatego powiedz mi to jasno i utnijmy sprawę raz na zawsze, okej? Mam nadzieję, że to są tylko plotki?
W jego głosie zabrzmiało napięcie, które Iza dobrze znała – był to znak, że nie jest pewny siebie w sprawie, na której naprawdę mu zależy. Czyż nie było to z jego strony pochlebstwem pod jej adresem? Może mimowolnym i nie do końca świadomym, ale jednak pochlebstwem.
– Tylko plotki – zapewniła go, przepełniona pragnieniem jak najszybszego zejścia z niewygodnego tematu. – Słyszałam, co ludzie mówią na temat mój i Vica, ale nie… nie, Misiu. To nie ma nic wspólnego z rzeczywistością.
– Okej – odetchnął z nieskrywaną ulgą i satysfakcją. – Niby plotkom nie ma co wierzyć, ale to mnie jednak trochę męczyło. No i sama zobacz, Iza… jedno twoje słowo i już kamień spada człowiekowi z serca – znów ściszył głos i zmiękczył jego ton. – A wracając do tematu, to czekałem na ten telefon jak głupi, przetrzymałaś mnie na głodzie jak rzadko kto. Ale spoko. Bardzo się cieszę, że cię słyszę. Chociaż skłamałbym, gdybym udawał, że to mi wystarcza – zastrzegł. – Powiedz mi, kiedy moglibyśmy zobaczyć się na żywo? Masz może chwilę czasu w tym tygodniu?
Iza z trudem stłumiła westchnienie. Od półtora miesiąca właśnie tego się obawiała – wiszącej w powietrzu prośby o osobiste spotkanie w Lublinie. Spotkanie, którego w głębi duszy wolałaby uniknąć, wiedząc, że mimo wszystko nadal nie może w pełni ufać samej sobie. Jednak spodziewała się tego… i skoro postanowiła dać mu szansę…
– Od poniedziałku do piątku to tak średnio – odparła z namysłem. – Rano zajęcia, wieczorem praca, a w międzyczasie zdarza się też sporo spraw do załatwienia na mieście. W soboty też mam kocioł, o szesnastej zaczynam zmianę w pracy i zostaję do północy, a wcześniej zwykle gotuję jedzenie na stancji, żeby było gotowe na kilka dni, więc też nie bardzo. Ale za to następną niedzielę mam w miarę wolną… więc gdyby ci pasowało…
– Oczywiście, że mi pasuje! – zapewnił ją skwapliwie Michał. – Dla mnie niedziela to idealny termin! Czekaj, zapiszę to sobie od razu na czerwono w kalendarzu… niedziela dwudziestego czwartego? O której?
Iza na wszelki wypadek jeszcze raz w myślach przeanalizowała listę swoich obowiązków powiązanych z datą dwudziestego czwartego maja. Nie, zdecydowanie, oprócz pracy i porannego wyjścia do kościoła na ten dzień nie miała zarezerwowanych żadnych innych aktywności. Zmianę w Anabelli zaczynała dopiero o dziewiętnastej, ale w razie konieczności nie miałaby problemu z przesunięciem jej na dwudziestą. Zuzia czy Lidia przecież zawsze zgodzą się ją zastąpić… zresztą, czy spotkanie z Michałem potrwa aż tak długo? Raczej nie, wręcz powinna zaplanować je na nie dłużej niż półtorej godziny, a konieczność udania się na dziewiętnastą do pracy będzie w razie czego świetną wymówką.
– Siedemnasta? – zaproponowała.
– Siedemnasta – powtórzył z radością w głosie Michał. – Super, zapisane! To gdzie się widzimy?
– Może tam gdzie wtedy? – poddała z namysłem, tknięta nagłym pragnieniem odczarowania miejsca swych słodko-gorzkich wspomnień sprzed roku. – No wiesz, na starówce.
– W Old Pubie? – podchwycił żywo.
– Aha.
– Nie ma sprawy, kochanie – zgodził się natychmiast. – Może być tam, to bardzo spoko lokal. Będę na ciebie czekał przed wejściem, a wcześniej zarezerwuję dla nas jakiś fajny stolik, okej?
– Okej – odparła cicho, na chwilę mimowolnie ulegając dawnej magii jego głosu.
Myśl o tym, że oto umawia się z nim na spotkanie w cztery oczy – a właściwie na randkę – sprawiła, że po karku przebiegł jej lekki dreszcz. Więc jednak! Mimo wszystko nadal nie była wolna! Choćby nie wiadomo jak próbowała oszukiwać i jego, i samą siebie, nadal nie umiała pozostać wobec niego obojętna! Spotkają się… znów zobaczy błękit jego oczu… falę jego blond włosów, których już tak dawno nie dotykały jej palce… Może zresztą tym razem będzie miała okazję, by ich dotknąć?
Ach, tak, dotknąć jego włosów! Tego chyba pragnęła najbardziej! Dotknąć ich, by przekonać się, czy będą tak samo miękkie jak w jej najcudowniejszych snach… miękkie i pachnące jedyną w swoim rodzaju mieszanką zapachów… Tyle razy czuła ją w marzeniach! Nawet teraz wydaje jej się, że do jej nozdrzy dolatuje ów oszałamiający zapach… Kolejny dreszcz, tym razem płomienny jak ogień, przebiegł jej już nie tylko po karku i plecach, ale po całym ciele, wstrząsnął nim jak iskra elektryczna…
Ach, stop! Iza wyprostowała się na krześle, na którym siedziała przy swoim biurku na stancji, i z trudem opanowała narastający mętlik w głowie. Tego tylko brakowało, żeby Michał wyczuł u niej tę szaloną falę słabości! Pod żadnym pozorem nie wolno było mu jej pokazać! Ani teraz, przez telefon, ani tym bardziej na niedzielnym spotkaniu! Zdecydowanie, do tego czasu musi jakoś to przepracować, nauczyć się świadomie nad tym panować! A w ogóle to skąd jej się to wzięło? Z wizji spotkania z nim w Old Pubie? Ze wspomnienia jego włosów?… Przecież to bez sensu… To musiało być jakieś inne skojarzenie…
– Spotkamy się wreszcie na dłużej i pogadamy o wszystkim – ciągnął ciepłym, poufałym tonem Michał. – To już nie będzie jakaś urwana gadka w biegu, tylko normalna rozmowa. Wyjaśnimy sobie nasze nieporozumienia i razem spróbujemy jakoś ogarnąć sytuację. Dobrze, mała?
– Dobrze, Misiu – szepnęła, wciąż starając się pozbierać i opanować.
– No to ustalone – podsumował z zadowoleniem. – A teraz powiedz mi jeszcze. Byłaś w długi weekend w Korytkowie, więc pewnie za szybko już się tam nie wybierzesz?
– Chyba nie – odparła już normalnym głosem. – Maj mam niemiłosiernie zawalony, w czerwcu sesja, więc pojadę tam już chyba dopiero na wakacje. Dlaczego pytasz?
– Nie no… tak sobie – zmieszał się lekko Michał. – Pomyślałem po prostu, że może kiedyś spotkalibyśmy się i tam. W końcu to nasze wspólne stare śmieci, nie? – dodał lekko żartobliwym tonem. – Kiedyś miałem plan wyrwać się z tego zadupia raz na zawsze, ale teraz widzę, że wszystko zmierza dokładnie w przeciwną stronę, i po namyśle już nawet mnie to nie martwi. W sumie w każdym miejscu da się fajnie urządzić, byle nie brakowało kasy i pomysłów na rozwijanie biznesu.
– To prawda – zgodziła się pogodnie Iza.
– Mam już nawet bardzo konkretne plany co do Korytkowa – ciągnął poufałym tonem. – Biznesowe i nie tylko. Ale opowiem ci o nich, jak się spotkamy, teraz za dużo by gadać, a poza tym wolałbym nie przez telefon. Zauważyłem zresztą, że twoja rodzina też nie próżnuje, jeśli chodzi o prowadzenie interesów.
Iza zesztywniała w zaalarmowaniu, instynktownie wietrząc w jego słowach jakiś podstęp dotyczący spornej działki, choć nie potrafiła odgadnąć, od jakiej strony będzie chciał ją podejść.
– Ta rozbudowa sklepu to był, obiektywnie rzecz biorąc, pomysł w dechę – mówił dalej ciepłym tonem Michał. – Nawet my na tym korzystamy, bo goście hotelowi lubią mieć pod ręką porządny sklep, w którym można się zaopatrzyć we wszystko. Mój stary sam przyznał, że trzeba mieć niezłego nosa, żeby tak się wstrzelić w odpowiedni sektor i czas. Robert Stawecki ma łeb na karku, jak by na to nie spojrzeć. Doceniam go.
W jego głosie zabrzmiało uznanie i nutka sympatii, która, zważywszy, że wypowiadał się o Robercie czyli zadeklarowanym wrogu jego ojca, zdziwiła i jeszcze mocniej zaalarmowała Izę.
– Tak, Robert to obrotny i gospodarny człowiek – przyznała z dumą. – Ja może nie umiem być do końca obiektywna, bo dla mnie on jest jak rodzony brat i bardziej patrzę na jego inne zalety, ale nie ulega wątpliwości, że sprawdza się również jako biznesmen.
– Dokładnie tak – podchwycił Michał. – Zbudować taki interes prawie od zera… Szacun, serio. No, co prawda wiadomo, że wcześniej twoja siostra prowadziła ten sklep – zreflektował się. – I ty też. Pamiętam przecież, co się wtedy u was działo, lekko nie miałyście. Twarde z was sztuki, nie ma co… a jak jeszcze Robert dołożył się do tego ze swoją żyłką do biznesu…
Iza słuchała go, nie do końca wierząc własnym uszom. Michał wyrażał się z uznaniem o Robercie? Poufale używał jego imienia? Nawiązywał do czasów, kiedy obie z Amelią ostatkiem sił walczyły o przetrwanie? Do czasów, kiedy umarła ich matka i było im tak potwornie ciężko, podczas gdy on nie tylko nie kiwnął palcem, by jej pomóc, ale do tego bez skrupułów wbił jej sztylet w plecy, porzucając ją bez słowa i zdradzając z Agnieszką! Wszak nawet nie złożył jej kondolencji po śmierci matki! I teraz śmiał o tym mówić tak otwarcie, jakby nie miał sobie nic do zarzucenia?
Pomimo przeżytego przed chwilą uniesienia jej serce zapałało oburzeniem. Przypomniała sobie słowa Roberta na temat jego ostatniego spotkania z Michałem w Korytkowie, sąsiedzkiego pozdrowienia i szacunku, jaki mu okazał… on, syn Romana Krzemińskiego, jego największego wroga! Robert oczywiście nie uwierzył w szczerość jego intencji, odebrał to jako fałsz, którego przyczyny nie rozumiał, lecz który wyczuwał w jego absurdalnie niekonsekwentnym zachowaniu. A skoro Robert mu nie ufał, to jak ona, Iza, miała mu zaufać? Ona, którą oszukał tyle razy! Czy te pochlebstwa na temat jej rodziny nie były częścią jego wyrachowanego planu? Ależ oczywiście że tak! Na pewno tak było!
Przed jej oczami wyświetliła się skrzywiona z wściekłości twarz Romana Krzemińskiego z dnia pamiętnej kłótni w jej rodzinnym domu, a potem równie wrogie zachowanie matki Michała na drodze do kościoła w Korytkowie. Czy on, syn tych ludzi, krew z ich krwi, mógł mówić prawdę, wyrażając się pochlebnie o Robercie? Niemożliwe! A przynajmniej bardzo nieprawdopodobne. Musiałby naprawdę głęboko się zmienić… Tak czy inaczej musiała mieć się na baczności i zachować czujność.
– Tak, to prawda – przyznała chłodniejszym tonem. – Bez pomocy Roberta pewnie nie dałybyśmy rady odbić się od dna. Bardzo dużo mu zawdzięczamy. Był jednym z niewielu ludzi, którzy w tamtym trudnym dla nas czasie stanęli na wysokości zadania i udzielili nam pomocy. To głównie dzięki niemu odzyskałyśmy wiarę w człowieka i w to, że nasza walka ma sens. Takich rzeczy nie zapomina się do końca życia. O złych można zapomnieć, przebaczyć… ale dobrych nie wymaże się z pamięci nigdy.
Michał słuchał w milczeniu, jakby znów go zatkało. Kiedy Iza skończyła mówić, na kilka sekund w słuchawce zapadła głucha cisza.
– No, okej… zrozumiałem aluzję – odpowiedział w końcu przygaszonym głosem. – Ja też wam wtedy nie pomogłem… ani mój stary. W sumie to by nas dużo nie kosztowało, ale co zrobić… za głupi wtedy byłem… Gdybym mógł cofnąć czas…
– Mniejsza o to – przerwała mu wymijająco Iza. – Nie lubię wracać do tamtych czasów. Posłuchaj, Misiu, muszę już powoli kończyć, czas zbierać się do pracy, a chciałam jeszcze zjeść małą kolację z moim gospodarzem i…
– Jasne, Iza – odparł szybko Michał. – Już spadam, nie będę ci dłużej przeszkadzał. Dzięki za rozmowę i widzimy się w następną niedzielę o siedemnastej w Old Pubie. Tak jak powiedziałem, zajmę się rezerwacją i będę na ciebie czekał przed wejściem.
– Okej – uśmiechnęła się leciutko. – To cześć. Do niedzieli.
– Do niedzieli, kochanie.
Zakończywszy połączenie, Iza nieco drżącą dłonią odłożyła aparat na biurko i podniosła się z krzesła, bowiem w istocie należało już zacząć przygotowania do rzeczonej kolacji z panem Stanisławem, a następnie zebrać się do wyjścia na nocną zmianę w pracy.
„Gdybym mógł cofnąć czas” – powtórzyła w myślach słowa Michała. – „Ech, daj spokój, Misiu. Pytanie, co by było, gdybym to ja mogła go cofnąć.”
***
– Dziękuję bardzo. Rozumiem, że mam czekać na telefon od pana? – upewniła się Iza, chowając do kieszeni wizytówkę, którą wraz z fakturą i podpisaną umową wręczył jej ubrany w roboczy kombinezon mężczyzna. – Czy raczej sama powinnam zadzwonić za jakiś czas?
Cofnęła się o krok, by zrobić miejsce trzem kolejnym mężczyznom, którzy właśnie z ogromnym wysiłkiem, cicho klnąc pod nosem, taszczyli przez przedpokój trzydrzwiową, dębową szafę pana Szczepana, którą wraz z komodą, stołem i krzesłami wydawała pracownikom firmy zajmującej się renowacją mebli w ramach zamówionej usługi.
– Nie, to my odezwiemy się do pani – odparł mężczyzna. – Oczywiście proszę liczyć się z tym, że to trochę potrwa – zaznaczył. – Na dniach zadzwonimy jeszcze w sprawie szczegółowej wyceny kosztów i wtedy podamy pani orientacyjny termin realizacji i odbioru. Ale na pewno to nie będzie wcześniej niż w drugiej połowie czerwca.
– Świetnie – skinęła głową Iza. – W takim razie będę czekać na telefon. Nie zależy mi na szybkim tempie, sam pan widzi, ile tu jeszcze jest roboty – dodała, ruchem dłoni zakreślając przestrzeń wokół siebie. – Koniec czerwca to może być dla mnie wręcz za wcześnie na przyjęcie tu z powrotem odnowionych mebli.
– Tak właśnie sobie pomyślałem – przyznał mężczyzna, odruchowo wiodąc wzrokiem za gestem jej dłoni. – Chociaż wiadomo, że teraz remont można zrobić bardzo szybko, byle były środki i dobra ekipa, więc nie chciałem nic mówić. Ale tak swoją drogą… gdyby pani nie zdążyła z remontem w terminie, który wyznaczymy na odbiór mebli, to mamy możliwość przechować je u nas w magazynie. Co prawda za drobną opłatą dzienną, ale to są grosze, więc gdyby pani była zainteresowana…
– O, to super wiadomość! – ucieszyła się Iza. – Bardzo prawdopodobne, że będę zainteresowana, bo mój remont na pewno tak szybko się nie skończy, a w tym czasie takie duże meble strasznie zawadzają. Co prawda myślałam o wyremontowaniu najpierw jednego pomieszczenia i wstawienia tam odnowionych mebli, ale rozważę też państwa propozycję. W mojej sytuacji to jest naprawdę opcja do wzięcia pod uwagę.
– Tak czy siak będziemy w stałym kontakcie – uśmiechnął się mężczyzna, po czym zwrócił się do dwóch innych swoich pracowników, którzy właśnie, zmęczeni i zasapani, powracali z dołu po zniesieniu komody. – Dobra, chłopaki, to jeszcze stół i krzesła, zaraz wam pomogę. Jacek z Kubą i z Przemkiem dają sobie radę z tą szafą na schodach, czy trzeba do nich podskoczyć?
– Dają radę – zapewnił go jeden z nich. – Tylko błoto dzisiaj po tym deszczu jak jasna cholera, trzeba uważać, żeby się nie wyp… – urwał dyplomatycznie, zerkając na Izę. – Ja to się przed chwilą tak poślizgnąłem koło samochodu, że ledwo tę komodę utrzymałem…
Po wyjściu ekipy, która z hałasem, ale sprawnie zniosła na parter stół i krzesła, Iza z satysfakcją rozejrzała się po opustoszałym pokoju, który wreszcie był gotowy do dalszego etapu remontu, mianowicie do zerwania starej, wysłużonej podłogi. Słysząc dobiegający z podwórka huk, z jakim mężczyźni pakowali meble do niewielkiej ciężarówki, podeszła do okna i przez kilka minut obserwowała ich wysiłki wtaszczenia szafy na automatyczną rampę z tyłu samochodu. Dostrzegła przy tym, że w niektórych oknach, usytuowanych vis-à-vis w przeciwległej części kamienicy, której skrzydła z obu stron okalały podwórko, również przelotnie pojawiają się zaciekawione lub zaniepokojone hałasem twarze sąsiadów.
„Twoje meble jadą do renowacji, Szczepciu” – oznajmiła w myślach panu Szczepanowi. – „Zrobimy z nich cacko i będę miała w nich pamiątkę, zawsze kiedy na nie spojrzę, będą mi przypominały ciebie. Dokupię do nich jakąś kanapę stylizowaną na antyk, biblioteczkę z przeszkleniem do rogu i kilka krytych szafek na ścianę przy wejściu. I cóż… z mebli już raczej tyle, więcej tu się nie zmieści. Zresztą w tej ogromnej szafie upchnę chyba cały mój majątek!”
Uśmiechnęła się do siebie, obserwując, jak mężczyźni, już bez wysiłku, ładują do ciężarówki stół, a na koniec cztery obdrapane, ale solidne krzesła z litego dębu. Jeszcze chwila i tylne drzwi zatrzasnęły się, po czym samochód odjechał, a tuż za nim podążył również drugi, osobowy – odjechało nim trzech mężczyzn, którzy nie zmieścili się w kabinie ciężarówki. Na podwórku przy Bernardyńskiej znów zapanowała cisza i spokój.
Iza odwróciła się od okna i jeszcze raz omiotła wzrokiem pustą podłogę salonu. Dopiero kiedy zostały z niego wyniesione meble, można było w pełni zobaczyć przestrzeń tego pomieszczenia, którego wcale niemały rozmiar, liczony po podłodze, z punktu widzenia kubatury był dodatkowo powiększony przez wysoki sufit typowy dla lokali mieszczących się w starych kamienicach.
„To moje miejsce na ziemi” – pomyślała z mieszaniną dumy i wzruszenia. – „Tu będę wracać po pracy, uczyć się do egzaminów, pisać pracę licencjacką… Jeszcze kilka miesięcy i będę miała swoje własne, prywatne królestwo!”
Plan, jaki ustaliła w porozumieniu z panem Stanisławem, zakładał, że ze stancji na Narutowicza wyprowadzi się nie wcześniej niż po powrocie Kacpra z więzienia, które wypadało w pierwszej połowie września. Do tego czasu miała zamiar przeprowadzić remont w mieszkaniu na Bernardyńskiej i przenieść się tam wczesną jesienią, najlepiej tuż przed początkiem nowego roku akademickiego. Co prawda pobieżny remont niewielkiego mieszkanka mógłby być przeprowadzony dużo szybciej i umożliwiłby jej przenosiny jeszcze przed wakacjami, jednak nie miała serca zostawiać pana Stanisława samego w pustym mieszkaniu, tym bardziej że ów zapowiedział, iż po jej wyprowadzce nie wynajmie pokoju już nikomu innemu. Ponieważ na czas jej wakacyjnego urlopu starszy pan zaprosił do Lublina swoje wnuki spod Kołobrzegu, czas do wyjścia Kacpra w więzienia oboje mieli w pełni zagospodarowany i jedyne, co ich martwiło, to kwestia jedzenia, które Iza gotowała od półtora roku w zamian za potrącenie pewnej kwoty z czynszu za pokój, a które po jej wyprowadzce panowie będą musieli zapewnić sobie we własnym zakresie.
Ale co tam… jakoś damy sobie radę, pani Izo – zapewniał ją pan Stanisław, choć widać było, że w głębi duszy żal mu było tak doskonale działającego układu, który wypracowali we trójkę z Kacprem. – Przecież od początku musiałem się liczyć z tym, że pani wiecznie u mnie nie pomieszka. Głupi bym był, gdybym tak myślał… A jak pani ma już teraz własne mieszkanie, to pewnie, że trzeba tam iść i mieszkać, toć to samo się narzuca! Coś z Kacperkiem wymyślimy, pani się o nas nie martwi… Byle wyszedł na tę wolność, biedak, a już my tu sobie wszystko we dwóch jakoś ułożymy!
Iza westchnęła i sięgnęła po odłożone na parapet gumowane rękawiczki.
„No dobra, czas brać się do roboty!” – pomyślała stanowczo. – „Mam przed sobą dwie godziny wolnego i skoro już tu jestem, to trzeba je wykorzystać. Hmm… może oderwę przynajmniej te listwy przy ścianie i wywalę je na śmietnik? Potem łatwiej będzie zrywać podłogę…”
Energicznym ruchem założyła rękawiczki, wzięła z parapetu leżący tam śrubokręt, młotek i niewielką dźwignię do podważania gwoździ i desek, które na potrzeby przygotowania mieszkania pod remont pożyczyła od pana Stanisława, po czym ukucnęła przy ścianie w pobliżu drzwi, by od tego miejsca zacząć zrywanie sfatygowanych i lekko nadjedzonych przez korniki listew przypodłogowych.
Podłogę w salonie, która była do wymiany, zamierzała stopniowo zerwać sama, by w jak największym stopniu uniknąć niepotrzebnych kosztów, podobnie jak w przypadku wielu innych prac będących w zasięgu jej możliwości i umiejętności. W ręce fachowców zaplanowała przekazać jedynie takie specjalistyczne usługi jak wymiana instalacji, montaż urządzeń hydraulicznych, położenie nowej podłogi w salonie czy renowacja mebli. Na szczęście podłoga była złożona z dość krótkich desek, co prawda grubych i niewątpliwie ciężkich, ale gabarytowo na tyle poręcznych, że powinno jej się udać nie tylko je zerwać, ale również stopniowo wynieść na śmietnik, podobnie jak zrobiła to z kawałkami linoleum zerwanymi z podłóg w kuchni, przedpokoju i łazience.
„Konsekwencja i systematyczność” – myślała, ostrożnie odłamując nadpróchniały kawałek listwy przy samych drzwiach i cofając się lekko, bowiem przy tej operacji podniosła się chmura kurzu i mikroskopijnych drobinek przetworzonego przez korniki drewna. – „Jeszcze będzie na co wydawać pieniądze… Teraz przynajmniej je mam, ale co to zmienia? Skoro w sklepie mogłyśmy takie rzeczy wykonać same z Melą, to dlaczego miałabym ich nie wykonać tutaj? Zwłaszcza na takim małym metrażu…”
Przerwało jej pukanie do drzwi. Zdziwiona, ale i lekko zaniepokojona tym, że może któryś z sąsiadów przychodzi z pretensjami o hałas, jaki wywołali pracownicy firmy renowującej meble, podniosła się do pionu i udała się do przedpokoju, by otworzyć drzwi. W progu stała pani Jadzia.
– Ach… dzień dobry! – uśmiechnęła się, mile zaskoczona wizytą sąsiadki, którą od czasu wspólnej opieki nad panem Szczepanem darzyła szczerą sympatią.
– Dzień dobry, dzień dobry! – odparła żywo starsza pani. – Widziałam właśnie, że panienka jest, bo tu jakieś meble od starego Matuszczyka wynosili, a właśnie mam sprawę… Tylko że panienka pewnie zajęta? – dodała, zerkając na jej robocze rękawiczki i trzymamy w dłoni śrubokręt.
– Nie, to nic takiego – zapewniła ją pośpiesznie Iza, ściągając rękawiczkę z prawej dłoni, by podać ją jej na powitanie. – Proszę, pani wejdzie… nie ma co tak stać na progu.
Sąsiadka chętnie weszła do środka, z zaciekawieniem rozglądając się po opustoszałym przedpokoju ze zdartą tapetą i betonową posadzką, która pozostała po usuniętym linoleum.
– Proszę dalej, do pokoju – zaprosiła ją życzliwie Iza. – U mnie remont, jak pani widzi, nawet nie ma na czym usiąść, bo wszystkie krzesła pojechały do renowacji, ale zawsze lepiej wejść tutaj, do światła, niż rozmawiać w ciemnym przedpokoju.
Podeszła do parapetu, na którym trzymała wszystkie swoje rzeczy, w tym torebkę i telefon, i odłożyła tam rękawiczki oraz śrubokręt. Pani Jadzia rozglądała się po pokoju z miną człowieka, który dziwi się, jak dobrze znane mu miejsce w krótkim czasie mogło zmienić się nie do poznania.
– A toć tu pusto u panienki jak w jakim hangarze – zauważyła. – Wszystko wyniesione…
– Tak, musiałam usunąć wszystkie meble, żeby nie zawadzały przy remoncie – wyjaśniła jej Iza. – Została jeszcze tylko ta podłoga do zerwania i mieszkanie będzie przygotowane do odnowienia. Niech pani zobaczy, jakie próchno – wskazała na leżącą pod ścianą oderwaną listwę podłogową. – Najwyższy czas to wymienić, przy ścianach połowę desek już korniki zjadły.
– Ano tak – pokiwała głową pani Jadzia. – Czas, czas… toć Matuszczyk ani razu nic tu nie wymieniał. Nawet jednego malowania przez tyle lat nie zrobił! Nic a nic!
– Tak – przyznała Iza. – On się tym nie przejmował, nie potrzebował tego… wiadomo. Ale jednak dla samej kondycji mieszkania… takiej elementarnej konserwacji… co kilkanaście lat wypada zrobić chociaż mały remont. A tu nic nie było robione od kilkudziesięciu lat. Chyba tylko krany w kuchni i w łazience były wymieniane, a tak poza tym to wszystko zostało w stanie sprzed pół wieku.
– Ano tak, ano tak – potakiwała pani Jadzia, nadal rozglądając się po pokoju, jakby nad czymś się zastanawiała. – Panienka to przynajmniej zrobi tu porządek.
– Ale zdaje się, że pani ma do mnie jakąś sprawę? – przypomniała jej grzecznie Iza. – Bo jeśli w czymś mogę pani pomóc, to proszę mówić, ja zawsze.
– A nie, nie… pomóc to nie – pokręciła głową pani Jadzia, jakby wahała się, jak ubrać w słowa to, z czym przyszła. – Mnie tam nic nie trzeba, Bogu dzięki. Tylko widzi panienka… Ja coś muszę panience opowiedzieć – zniżyła nagle głos do konspiracyjnego szeptu, nadal rozglądając się po wszystkich kątach. – Tyle że to takie… hmm… trochę dziwne jest.
Iza milczała wyczekująco, przyglądając jej się na wpół podejrzliwie, na wpół ze zdziwieniem. Niepewna, a jednocześnie konspiracyjna mina sąsiadki sprawiła, że ogarnęło ją mimowolne zaintrygowanie.
– Bo widzi panienka – podjęła ostrożnie pani Jadzia wciąż zniżonym głosem. – To tak ze cztery czy pięć dni temu było… Opowiem od początku. Siedzę sobie wieczorem u siebie w salonie, czytam gazetę, jak to zawsze robię, kiedy ziółka piję… na wątrobę taki zestaw mam i codziennie wieczorem trzeba pić – wyjaśniła dla porządku, na co Iza z powagą pokiwała głową. – No i piję, czytam sobie… i nagle za ścianą, tu od strony pokoju świętej pamięci Matuszczyka, słyszę, że ktoś chodzi.
– Chodzi? – powtórzyła zaskoczona Iza. – Tu, w tym mieszkaniu?
– Ano tak – skinęła głową pani Jadzia. – Zaraz za ścianą słychać było kroki… takie powolne, ale wyraźne… jakby ktoś po tej drewnianej podłodze chodził.
Tu wskazała palcem na podłogę pod ich nogami. Iza wzdrygnęła się lekko.
– Ale to… to jest niemożliwe, proszę pani – odparła z niedowierzaniem. – Ja zawsze zamykam mieszkanie na dwa zamki, a wszystkie komplety kluczy, jakie istnieją, są u mnie. Po co zresztą ktokolwiek miałby chodzić po pustym mieszkaniu? Może to było tylko takie złudzenie? Dźwięk mógł dobiegać z jakiegoś innego mieszkania, gdzieś z góry, po skosie… W takich starych budynkach akustyka czasami płata figle, więc może pani tylko się wydawało, że to u mnie.
– Nie, nie wydawało mi się – zaprzeczyła stanowczo pani Jadzia. – Tyle lat tu mieszkam, że już dobrze wiem, jaki dźwięk skąd dobiega. A jak starego Matuszczyka pod koniec życia codziennie pilnowałam, to na każde jego kaszlnięcie zza ściany byłam wyczulona… To było tutaj, na pewno.
– Hmm – mruknęła Iza.
– Ale to jeszcze nie koniec, panienko – podjęła żywo sąsiadka. – Bo ja chyba nawet wiem, kto tam chodził.
Iza wytrzeszczyła na nią oczy w niemym zapytaniu.
– Znaczy… nie znam tej osoby – zastrzegła sąsiadka. – I naprawdę nie wiem, jak mogła to zrobić, bo drzwi rzeczywiście były zamknięte… sprawdziłam to i przedtem, i potem… a dźwięku otwierania ani zamykania zamków ani razu nie słyszałam. Sama panienka wie, jaki przy tym zawsze hałas, chrobot… i jak te drzwi skrzypią, kiedy się je otwiera… No, ale najpierw dokończę – zreflektowała się, widząc zdezorientowaną i coraz bardziej zaniepokojoną minę Izy. – Jak tylko te kroki za ścianą usłyszałam, to aż się zerwałam z fotela i przyłożyłam ucho do ściany, żeby mieć pewność, że to stamtąd. Więc najpierw pomyślałam sobie, że to pewnie panienka tak jakoś cicho weszła… albo ktoś od panienki… Tylko właśnie zdziwiło mnie, że nie było ani trochę słychać otwierania drzwi. No to, myślę sobie, sprawdzę.
– I poszła pani sprawdzić? – zapytała szeptem Iza.
– Ano tak – skinęła głową pani Jadzia. – Poszłam, zapukałam… za klamkę pociągnęłam… Nic. Drzwi zamknięte, cicho, nikogo nie ma. No to uspokoiłam się, wracam do siebie, siadam w fotelu, gazetę z powrotem biorę do ręki… i nagle znowu te kroki! Jeszcze głośniej niż przedtem!
Iza zadrżała, wyobrażając sobie tę sytuację.
– Aż się wystraszyłam, wie panienka – ciągnęła pani Jadzia. – No bo to człowiek sam w domu siedzi, za ścianą puste mieszkanie po nieboszczyku sąsiedzie, na dworze już się ściemnia… Ja tam w duchy nie wierzę – zastrzegła z powagą. – Ale jednak… jakoś tak mi się nieprzyjemnie i straszno zrobiło.
– Nie dziwię się pani – szepnęła Iza.
Na mocy mimowolnego skojarzenia przypomniała sobie dawną scenę z korytkowskiego cmentarza, a potem kolejną, z peronu w Radzyniu Podlaskim, kiedy to w niewytłumaczalny racjonalnie sposób rozmawiała ze zmarłą wiele lat temu panią Ziutą. Czy zjawisko zaobserwowane przez panią Jadzię pochodziło z podobnego wymiaru metafizycznego?
„Szczepcio?” – przebiegło jej przez głowę, jednak natychmiast odrzuciła tę myśl.
Nie, dusza pana Szczepana była już spokojna i szczęśliwa, od dnia jego śmierci Iza przeczuwała to głęboką intuicją graniczącą z pewnością. Poza tym pani Jadzia powiedziała przed chwilą, że nie zna tej osoby.
– Ale pomyślałam, że lepiej sprawdzić jeszcze raz – podjęła sąsiadka. – Wolałam coś zrobić, niż tak siedzieć w fotelu i słuchać tych kroków zza ściany. No to poszłam jeszcze raz. Otwieram drzwi na korytarz i jak nie podskoczę… mało co nie krzyknęłam! Wie panienka, jak to człowiekowi nerwy mogą puścić.
– Tak, wiem – przyznała ze współczuciem Iza. – Na korytarzu pewnie ktoś był?
– No był, był – pokiwała głową pani Jadzia. – Przy schodach stała jakaś kobieta i już miała schodzić na dół, ale jak wyjrzałam, to obejrzała się i popatrzyła na mnie.
– Jak wyglądała? – zapytała tknięta obudzonym przed chwilą przeczuciem Iza, na chwilę wstrzymując oddech.
– Wyglądała jak jakaś cyganicha – odparła pani Jadzia. – Taka niezbyt młoda, ale ode mnie to na pewno sporo młodsza. Czarna, oczy też czarne jak smoła… i miała taką wielką kolorową chustkę na głowie… w ogóle cała była w to owinięta.
Iza pokiwała głową bez wielkiego zdziwienia, a choć ponowne pojawienie się pani Ziuty po prawie roku, jaki minął od ich ostatniej rozmowy na radzyńskim peronie, zaskoczyło ją i lekko zaniepokoiło, informacja, że po mieszkaniu pana Szczepana chodziła właśnie ona, mimo wszystko przyniosła jej coś w rodzaju ulgi. Bądź co bądź pani Ziuta na pewno nie przyszła tu w złych zamiarach.
– Mówiła coś do pani? – zapytała z zaintrygowaniem.
– Mówiła – skinęła głową pani Jadzia. – Zapytała o panienkę, czy panienka tu czasami bywa. Ja powiedziałam, że tak, chociaż ostatnio rzadko, bo panienka ma pewnie teraz dużo pracy i nauki na uczelni… i zapytałam, czy coś panience przekazać. A ona mi na to, że owszem i żeby powtórzyć panience… tylko że to było takie dziwne gadanie, że nic z tego nie zrozumiałam…
Spojrzała niepewnie na Izę, która słuchała jej ze skupioną miną, w gorączkowym wyczekiwaniu na skierowane do niej pośrednio słowa pani Ziuty.
– Co powiedziała? – zapytała w napięciu.
– Powiedziała, że to już jest dobra droga – odparła pani Jadzia, przymykając lekko oczy i marszcząc czoło, jakby chciała wysilić pamięć, by wydobyć z niej każdy szczegół tamtej rozmowy. – Powtarzała to zresztą kilka razy. Dobra droga i dobra droga… i żeby nią iść… i żeby się jej trzymać. Że na razie jeszcze jest mgła i nic nie widać, ale że ta mgła jest potrzebna. Dziwne to jak nie wiem co, ale powtarzam panience tak, jak ona to dokładnie mówiła – zaznaczyła, na co Iza skwapliwie pokiwała głową, nie chcąc przerywać jej ani jednym słowem, by jakiś ważny szczegół nie umknął staruszce z pamięci. – Że ta mgła… święci pańscy chyba tylko wiedzą, skąd jej się wzięła jakaś mgła… że ona jest na razie potrzebna, bo na pełny obraz jest jeszcze za wcześnie. I żeby się nie śpieszyć, tylko poczekać, aż wszystko będzie gotowe… poczekać, aż… tutaj to nie wiem, czy czegoś nie przekręcę – zastrzegła, znów marszcząc czoło i brwi. – Ale postaram się powtórzyć co do słowa. Mówiła, żeby poczekać, aż obraz w lustrze odwróci się do końca – dokończyła niepewnie. – Tak, to było to. Obraz w lustrze ma się odwrócić do końca i dopiero wtedy opadnie mgła. Rozumie panienka coś z tego? Bo ja ani w ząb!
Iza słuchała jej w milczeniu, wstrząśnięta tym proroczym przekazem z zaświatów, tym razem dokonanym za pośrednictwem niczego nieświadomej pani Jadzi. Pani Ziuta znajdowała się w wymiarze, w którym nie było tajemnic… wiedziała wszystko, znała jej przyszłość… Tak jak znała przyszłość Kacpra, któremu przepowiedziała, że w jego życiu nastąpi zmiana i że zacznie się ona pod koniec ubiegłego roku. I tak przecież właśnie było! Kacper trafił do aresztu, gdzie na długie miesiące został oderwany od dawnego hulaszczego życia i niewątpliwie już zrozumiał to i owo.
A ona? O niej pani Ziuta też w przeszłości mówiła niejedno! Motyw drogi… tej właściwej, „dobrej” drogi… pojawiał się w jej słowach właściwie od samego początku. O jaką drogę mogło chodzić? O jaką mgłę? Czy nie o to nieznośne uczucie niepewności, jakie w ostatnich tygodniach towarzyszyło jej bez przerwy i dręczyło jak seria cienkich igiełek wbijanych w sam środek serca? Mgła… już kilka razy wydawało jej się, że jest na pograniczu odkrycia prawdy, zrozumienia czegoś, co wyprowadzi ją z tej mgły… i jak dotąd to jej się nie udało. A teraz jeszcze lustro… czy kiedyś „cyganka” nie wspominała i o lustrze? Tak, na pewno… Tylko kiedy to było i w jakich okolicznościach? Teraz Iza nie umiała sobie tego przypomnieć. Nie miała jednak cienia wątpliwości, że dzisiejsza wiadomość przekazana jej ustami pani Jadzi zawierała szereg bardzo ważnych słów, nad którymi będzie musiała głęboko się zastanowić.
– I nic więcej nie mówiła? – zapytała wymijająco.
– Nie – pokręciła głową pani Jadzia. – Jak tylko powiedziała o tym lustrze, to zaraz odwróciła się i zeszła po schodach. Nawet „do widzenia” nie powiedziała, ani nic. Zanim się obejrzałam, już śladu po niej nie było! Dziwna kobieta. Ale ja panience mówię, że to właśnie ona tu chodziła! – dodała, znów wskazując palcem na podłogę i zniżając głos do poufnego szeptu. – Ona! Tak mi serce podpowiada, chociaż nadal nie wiem, jak ona to zrobiła. Może jakoś umiała po cichu te drzwi otworzyć, ale dziwne to… bo i skąd niby miałaby klucze?
Iza łagodnym gestem położyła dłoń na lekko drżącym z emocji ramieniu sąsiadki, uznając, że dla ich wspólnego dobra powinna jakoś uciszyć jej niepokój, a jedynym sposobem na osiągnięcie tego efektu będzie racjonalizacja dziwnego zdarzenia.
– Niech pani już się nie stresuje, pani Jadziu – odparła uspokajająco. – Bardzo dziękuję, że pani mi o tym opowiedziała, z początku myślałam nawet, że usłyszę coś gorszego. Ja wiem, kto to był.
– Ach, wie panienka! – ucieszyła się pani Jadzia, a po jej minie widać było, że kamień spadł jej z serca. – No to Bogu dzięki!
– Tak, znam tę osobę – potwierdziła z uśmiechem Iza. – I rzeczywiście to ona mogła wejść do mieszkania. Potrafi poruszać się i zachowywać bardzo cicho… choć czasami potrafi też bardzo hałasować – dodała, przypominając sobie stuki i jęki, które niegdyś dobiegały z kaflowego pieca w jej pokoju na stancji. – Tak czy inaczej sprawa wyjaśniona i nie ma się czym przejmować – zapewniła ją łagodnie. – A ja ze swojej strony bardzo pani dziękuję za czujność, bo różne rzeczy się zdarzają. Taki sąsiad jak pani to skarb. Może być pani pewna, że tego nie zapomnę i kiedyś jeszcze się odwdzięczę.
– Ale co też panienka… – obruszyła się pani Jadzia. – Odwdzięczę… po co to takie rzeczy gadać! Toć ja przez przypadek tylko usłyszałam, a jak co się dzieje, to zawsze chętnie zerknę na mieszkanie po Matuszczyku. To żaden kłopot, przez ścianę przecie mieszkam. No, ale nie będę już zawracać głowy panience – dodała oględnie, kierując się w stronę drzwi. – Widzę, że panienka ma jakąś robotę, a ja tu gadam i gadam…
***
Po wyjściu sąsiadki Iza wróciła do pokoju, sięgnęła po odłożone na parapet rękawiczki i w zamyśleniu naciągnęła je na dłonie.
„Pani Ziuta… hmm, myślałam, że już nie włóczy się po naszym łez padole, tylko w spokoju zażywa rajskich przyjemności” – dumała, przykucając z narzędziami przy ścianie, by zająć się odrywaniem kolejnej listwy. – „A jednak ciągle utrzymuje ze mną kontakt, w ten czy inny sposób… Ciekawe, dlaczego przyszła akurat tutaj? Wtedy na peronie w Radzyniu obiecała mi, że nie będzie już więcej mnie odwiedzać, i od tamtej pory rzeczywiście nie spotkałam jej ani razu. Ale co z tego, skoro nadal krąży w pobliżu i zaczepia inne znane mi osoby? Do pana Stasia przyszła we śnie… aż dziwne, że nie pokazała mu się w materialnej formie, to przecież jej mąż. A może nie mogła, bo za bardzo by się przestraszył? Ja przecież jej nie znałam, kiedy pierwszy raz mi się ukazała, więc nie bałam się jakoś szczególnie… ani ja, ani pani Jadzia… ani Majk…”
Wspomnienie Majka i pamiętnej wróżby nieznajomej cyganki pod Leroy Merlin przeszyło jej duszę jak błysk światła. Kobieta, która mu wróżyła, nie była panią Ziutą, lecz na koniec na chwilę przybrała jej twarz… twarz o czarnych jak węgiel oczach, które Majk też widział później we śnie… No właśnie, Majk! To przecież w rozmowie z nim padło słowo lustro! Iza nie pamiętała już w jakim kontekście, ale to na pewno było wtedy. Zresztą… może pani Ziuta wszystkim mówiła o lustrze i drodze? Może to był jakiś jej umowny szyfr, którego ona, Iza, jeszcze nie złamała? Szczerze mówiąc, nawet nigdy się nad tym głębiej nie zastanawiała. A może właśnie powinna? Gdyby zapytała Majka, to może przypomniałby sobie dokładnie tamte słowa o lustrze…
Ręka, którą podważała listwę, drgnęła jej, a listwa odskoczyła gwałtownie i z trzaskiem przełamała się na pół. Nie. Stanowczo nie. Z Majkiem nie było sensu o tym rozmawiać. Z nim w ogóle coraz ciężej się rozmawiało, nawet na najbardziej neutralne tematy dotyczące bieżącej działalności firmy. W ostatnim czasie chodził wiecznie niezadowolony i podminowany, zachowywał się jak granat z wyciągniętą zawleczką… Co prawda względem niej i tak był uprzejmy i łaskawy, ale sposób, w jaki dyscyplinował resztę zespołu, zaczynał już wołać o pomstę do nieba! Jeśli miałaby próbować z nim rozmawiać, to prędzej powinna podjąć temat traktowania przez niego kolegów, niż zawracać mu głowę jakąś cygańską wróżbą i lustrem. A zresztą… Najlepiej w ogóle o tym nie myśleć! Po co jej zresztą ta informacja? Podczas spotkania z panią Jadzią pani Ziuta przekazała informację nie dla Majka, ale dla niej… mówiła o jej życiu…
„Powinnam przeanalizować to słowo po słowie” – pomyślała stanowczo, zabierając się za drugą połowę listwy, która, mniej spróchniała a przez to twardsza, tkwiła mocno przybita do ściany i nie chciała dać się oderwać. – „Pani Ziuta przecież nie przekazuje mi takich przesłań zupełnie bez powodu. Daje mi wskazówki… chce pomóc… Przecież wiem, że jest mi życzliwa… A niech to, ależ to cholerstwo się trzyma!”
Przez chwilę siłowała się z opornym kawałkiem drewna, które dopiero po podważeniu z kilku stron wreszcie pozwoliło się oderwać wraz ze sterczącymi ze środka gwoździami. Iza odetchnęła, odłożyła listwę na tworzący się powoli stosik przy drzwiach i pracowicie zabrała się za następną.
„Trzeba się nad tym zastanowić po kolei” – podjęła przerwaną myśl. – „Słowo po słowie, zdanie po zdaniu. Najpierw ta droga… Pani Ziuta powtarza to słowo od początku, więc jest bardzo ważne. Tak ogólnie to wiadomo, o co chodzi… o drogę mojego życia. Każdego dnia człowiek dokonuje wyborów, idzie taką, a nie inną drogą, to oczywiste. Ale jak to odnieść do mojego konkretnego przypadku? Pani Ziuta zawsze dodaje do tego słowo dobra. Najpierw mówiła mi, że to jeszcze nie jest dobra droga… a teraz, że już jest… O jaką drogę jej chodzi? Co w moim życiu ostatnio zmieniło się na tyle, że droga ze złej stała się dobra? Hmm… a jeśli chodzi o Misia?”
Przerwała pracę nad odrywaniem listwy i znieruchomiała na kilka chwil w intensywnym zastanowieniu. Tak, to mógł być klucz do zrozumienia słów „cyganki”! Bo czyż nie o Michale mówiła jej od samego początku? Iza przymknęła oczy, przypominając sobie swoje pierwsze spotkanie z panią Ziutą, półtora roku temu na ulicy. I tamte słowa. Nosisz w sercu jego imię… To jedno, jedyne imię, które kochasz nad wszystko na świecie…
„Powiedziała mi wtedy, że jeśli wejdę na dobrą drogę, będziemy bardzo szczęśliwi” – myślała dalej. – „Czy to znaczy, że dotąd w sprawie Misia szłam złą drogą, a teraz idę dobrą? Niewykluczone. Tylko na czym polega ta zmiana? Może na tym, że wreszcie przestałam na nim wisieć i czekać jak na zbawienie na jakikolwiek sygnał z jego strony? Może fakt, że odsunęłam się od niego i nabrałam dystansu, pozwolił mu spojrzeć na mnie inaczej i zrozumieć, że… Ach… racja! To może być to!”
Kolejna szarpnięta mocno listwa oderwała się od ściany i wylądowała na stosie przy drzwiach, a po niej jeszcze jedna i jeszcze… Podłoga przy pierwszej ze ścian była już od nich uwolniona, a pracująca jak automat Iza przeniosła się już teraz w przeciwległy kąt pokoju.
„Przecież od początku wszystko zależało nie ode mnie, a od niego” – kalkulowała, mechanicznymi ruchami rąk odrywając kolejne kawałki nadpróchniałego drewna. – „Ja byłam stale gotowa, bez przerwy czekałam. To on ode mnie uciekał, odpychał mnie, zdradzał i olewał na każdym kroku! A teraz, paradoksalnie, kiedy ja wreszcie zdystansowałam się do niego po tych przebojach z działką od Andrzejczakowej, on nagle wraca jak bumerang i chce wszystko naprawiać…”
Hipoteza, że tego właśnie dotyczyły słowa pani Ziuty, coraz bardziej nabierała sensu, mimo że nic nie było w pełni jednoznaczne. Bo czy dobrą drogą było jej zdystansowanie, które otwierało Michałowi oczy na prawdę? Tę oczywistą prawdę o tym, że nikt nie umiałby pokochać go bardziej niż ona, od zawsze wierna Iza… i że to ona była jego przeznaczeniem… Iza zatrzymała się przy tej myśli i skrzywiła się lekko. Nie, lepiej nie używać takich wzniosłych słów, w obecnej sytuacji to brzmi zbyt pretensjonalnie. Ale tak czy inaczej… A może dobrą drogą było to, o czym rozmawiała z Lodzią? Druga szansa! Ta druga szansa, o którą Michał tak bardzo prosił ją podczas spotkania na korytkowskiej drodze i którą mu obiecała… ta, której realizację rozpoczęła zaledwie kilka dni temu, pozwalając mu na telefon i umawiając się z nim na spotkanie…
W głębinach jej pamięci zaszemrały ciche słowa. Jeśli los da nam niespodziewanie drugą szansę, to czy mamy prawo ją odrzucić? Zadrżała i siłą woli odepchnęła od siebie to skojarzenie, zrzucając je w najgłębszą otchłań podświadomości. Nie. Nie rozpraszajmy się. Wróćmy do Michała.
„A może chodzi i o jedno, i o drugie?” – podjęła w zamyśleniu. – „To nawet miałoby sens. Druga szansa oparta na dystansie… Bez rzucania mu się na szyję i łykania jak pelikan jego słodkich łgarstw, za to z postawieniem mu stanowczych barier i warunków. Przynajmniej czasowe wyznaczenie mu twardych i wyraźnych granic po to, żeby się obudził… i żeby wreszcie dotarło do niego, co jest ważne, a co nie. Dobrze myślę, pani Ziuto? Hmm… to naprawdę może być to!”
Satysfakcja, jaką wzbudził w niej ten całkiem spójny wynik analizy słów przekazanych jej przez przybyszkę z zaświatów, mieszała się jednak z niepewnością, dokąd może zawieść ją owa tajemnicza „dobra droga”. Bo czy możliwe było, żeby pod wpływem uczucia do niej Michał zmienił się i przestał kłamać? Czy mógłby zmienić się na tyle, by ona mogła na nowo mu zaufać? Czy wchodząc drugi raz do tej samej rzeki nie popełniłaby jakiegoś fatalnego błędu? Jak zresztą miałaby powiedzieć o tym Amelii i Robertowi? Czy siostra i szwagier byliby w stanie tolerować w swojej najbliższej rodzinie Michała, syna Romana Krzemińskiego, który tak bardzo zalazł im za skórę? I czy sam Michał miałby odwagę na tyle odciąć się od swojej rodziny, by związać się z dziewczyną, której do szpiku kości nienawidził zarówno jego ojciec, jak i matka?
„Nie wiadomo” – westchnęła, odkładając na stos kolejną oderwaną listwę gęsto najeżoną zardzewiałymi gwoździami. – „Ale może to jest właśnie ta mgła, o której mówiła pani Ziuta? Mgła, która na razie jest potrzebna… do czego? Może do tego, żeby przygotować nam teren? Po to, żeby dać Misiowi czas na zmianę i na działanie, na udowodnienie czynem… i to nie tylko przede mną, ale i przed innymi, głównie przed naszymi rodzinami… że naprawdę mu na mnie zależy? Hmm, w sumie… To by się nawet trzymało kupy.”
Ta interpretacja kolejnego elementu wiadomości przekazanej jej przez panią Jadzię na tyle dobrze pasowała do dotychczasowej układanki, że Iza coraz bardziej przychylała się do hipotezy, iż pani Ziuta, mówiąc o „dobrej drodze”, rzeczywiście od początku nawiązywała do Michała. Wszystko tak spójnie i naturalnie układało się w jedną całość… Tylko o co chodziło z tym lustrem?
„Kazała poczekać, aż obraz w lustrze odwróci się do końca” – powtórzyła w myślach słowa zacytowane przez sąsiadkę. – „I dopiero wtedy opadnie mgła… Hmm, obraz w lustrze, odbicie rzeczywistości… ale jednak rzeczywistości widzianej w negatywie! Może chodzi o tę zmianę o sto osiemdziesiąt stopni w jego myśleniu? Aż obraz w lustrze odwróci się do końca… czyli aż Misio całkowicie się zmieni! I dopiero wtedy opadnie mgła, czyli dopiero wtedy, po jego pełnej zmianie, będziemy mogli być razem. Wtedy, nie wcześniej! I to będzie ta właściwa dobra droga, na której będziemy bardzo szczęśliwi… No, no!” – pokiwała głową z uznaniem dla własnej przenikliwości. – „To naprawdę pasuje jak ulał!”
Pasowało, owszem. Wszystko pasowało. Interpretacja idealna, spójna w każdym calu. Przepowiednia świetlanej przyszłości pod znakiem doskonałego szczęścia… Niby tak. Tylko dlaczego nie czuła z tego powodu podniecenia ani radości? Czy dlatego, że w głębi duszy nie do końca wierzyła pani Ziucie? A może świadomie nie chciała jej wierzyć i w odruchu samoobrony odsuwała od siebie tę promienną wizję, by nie narazić się na kolejne rozczarowanie? Możliwe…
W oddali, jakby za grubym murem jej podświadomości, odezwało się ledwie dosłyszalne echo… Bo jeśli to jest wciąż ta sama szansa, tylko widziana z innej strony? Jak w magicznym lustrze… Szarpnięta z całej siły listwa pękła z trzaskiem, a sterczący w niej gwóźdź przejechał boleśnie wzdłuż przedramienia Izy, którego nie osłaniały gumowe rękawiczki. Dziewczyna syknęła z bólu i skoczyła na równe nogi, wyprostowując się do pionu.
– A niech to szlag! – wycedziła przez zęby, oglądając ze wszystkich stron zadrapanie biegnące przez całą długość wewnętrznej części przedramienia, od nadgarstka aż po łokieć. – Ech… brawo, Iza!
Na szczęście zadrapanie było dość płytkie i tylko w kilku miejscach na jego powierzchni pojawiły się drobniutkie kropelki krwi, jednak ponieważ gwóźdź był brudny i zardzewiały, narzucało się jak najszybsze zdezynfekowanie rany. Poirytowana własną nieostrożnością Iza zdjęła rękawiczki i udała się do łazienki, by obmyć ręce i twarz z kurzu, starannie omijając miejsce zadrapania. Ponieważ w mieszkaniu na Bernardyńskiej nie miała ani jodyny, ani wody utlenionej, podjęła decyzję o tym, by przerwać pracę i wrócić na stancję, mimo że dysponowała jeszcze pełną godziną wolnego czasu.
„Tak się właśnie kończy myślenie o niebieskich migdałach podczas pracy” – pomyślała z niezadowoleniem, zbierając się do wyjścia. – „Kolejna nauczka po tylu, które już dostałam! No trudno… Na dziś wystarczy, dokończę to i wyniosę na śmietnik następnym razem. A o Misiu i pani Ziucie pomyślę dopiero, jak wrócę na noc do domu, nie będę ryzykować oblewania klientów kawą ani innych wpadek… Skupienie! Rozumiesz, Izabello? Podczas każdej pracy obowiązuje skupienie! Zapamiętaj to sobie raz na zawsze!”