Anabella – Rozdział LXXVI

Anabella – Rozdział LXXVI

– Aga, zostaw to i leć już do domu! – poleciła Iza Agnieszce zajętej plewieniem grządki z kwiatami w ogródku Amelii. – Przecież jak tak dalej będziesz zwlekać, nie zdążysz przygotować się na siedemnastą!

– Zdążę – zapewniła ją spokojnie Agnieszka, jednak posłusznie odłożyła motykę i ściągnęła z dłoni gumowane rękawiczki. – Nie mam tam nic do roboty, tylko nakarmić dzieciaka i wybrać się do kościoła. Wystarczyłoby mi na to pół godziny, a będę miała aż dwie.

– Ale przecież macie gości – pokręciła głową Iza.

– No i co z tego? – wzruszyła ramionami. – Mama od wczoraj zajmuje się nimi sama, to jej żywioł, więc nie będę się wtrącać. Gadają z ciotką jak najęte, aż tata się złości, a jak on jest zły, to ja wolę, żeby mnie tam nie było. Z kolei ciotka non stop nosi małego na rękach, normalnie fioła już dostała na jego punkcie – skrzywiła się z niechęcią. – Dziwi się tylko, że jeszcze się nie uśmiecha, bo niby już byłby na to czas… jasne. Miałby się z czego cieszyć! A Grzesiek z kolei non stop siedzi w telefonie… i dobrze, bo przynajmniej dzięki temu ja nie muszę się nim zajmować. Więc nic tam po mnie.

– Okej – westchnęła Iza. – Jak chcesz…

Była sobota, przeddzień chrztu Pepusia. Na siedemnastą Agnieszka i przyszli rodzice chrzestni, Iza oraz Grzegorz, młody kuzyn Agnieszki, byli umówieni na naukę przedchrzcielną w kościele. Podekscytowanie związane z niedzielnym wydarzeniem udzielało jej Izie już od kilku dni, kiedy to, jeszcze będąc w Lublinie, nakupiła dla chłopca prezentów i pamiątek, a sobie sprawiła nową białą sukienkę, by tego dnia prezentować się jak najuroczyściej. Ponieważ Agnieszka stanowczo zadeklarowała, że nie potrzebuje jej pomocy w przygotowaniach do chrzcin, Iza od rana zdążyła już odwiedzić grób rodziców na korytkowskim cmentarzu oraz przez kilka godzin pomagała w sklepie. Tego dnia przewijał się tam zresztą wyjątkowy tłum, bowiem znaczną część klientów stanowili goście hotelu Krzemińskich, którzy przyjechali do Korytkowa, by na łonie natury spędzić długi weekend majowy.

Po obiedzie zjedzonym w towarzystwie Roberta oraz Amelii, która była już w siódmym miesiącu ciąży i aż tryskała energią i dobrym humorem, podbudowana na duchu ciepłą atmosferą rodzinnego domu Iza przebrała się w wyjściowe ubrania i ruszyła w stronę centrum Korytkowa, gdzie znajdował się kościół. Jak przyjemnie szło się wśród bujnej, nasyconej zieleni, wdychając pełną piersią świeże wiejskie powietrze! Piękna wiosenna pogoda tak wspaniale sprzyjała spacerowi… Wystarczyło skupić uwagę na otaczającej ją naturze i nie dręczyć się niepotrzebnymi myślami…

Nie myśleć o niczym – to było jej ulubione hasło ostatnich dni. Choć z początku ciężko było zmusić własną wolę do wygaszenia myśli kłębiących się w głowie, z każdą godziną ćwiczenie tej umiejętności szło jej coraz lepiej. Nie myśleć o niczym, ani o nikim… Co najwyżej o Pepusiu i o jutrzejszej uroczystości, na której ona sama będzie pełnić bardzo ważną rolę… Lecz jak myśleć o nim, nie myśląc o jego matce? O Agnieszce, która ostatnio znów była kłębkiem nerwów, jako że rozpoczęła się już procedura alimentacyjna, a rozwścieczony tą informacją Rafał zaczynał robić kłopoty… Co prawda nad wszystkim czuwał mecenas Giziak, ale złowrogie pomruki dyszącego z furii Rafała rykoszetem docierały i do Agnieszki, burząc tak potrzebny jej teraz spokój duszy. Jak jej pomóc? Zwłaszcza jak pomóc, żeby znowu nie zaszkodzić… Iza miała bowiem wyrzuty sumienia, że może niepotrzebnie wtrąciła się w tę sprawę, bo czy Agnieszka nie poradziłaby sobie bez tych alimentów od Rafała? Przynajmniej miałaby ów upragniony spokój, w pewnym sensie cenniejszy od pieniędzy i poczucia sprawiedliwości…

Ze smutnych strzępków myśli wyrwał ją widok, jaki ujrzała przed sobą. W głębi pustawej obecnie drogi, która wiodła między zabudowaniami Korytkowa, pojawiła się postać kobiety w sile wieku, która niewątpliwie była jej znajoma.

„Krzemińska?” – mignęło jej w głowie, a twarz oblekła się wyrazem niechęci. – „Tak, to chyba ona… albo Marczukowa… Nie, Marczukowa jest dużo grubsza, to chyba raczej Krzemińska. Pewnie idzie do hotelu… A niech to! Diabli ją tu nadali, akurat jak ja tędy przechodzę raz na dwa miesiące!”

Spotkanie sam na sam na pustej drodze z Krzemińską było ostatnią okolicznością, na jaką miała ochotę. Rozejrzała się zatem dyskretnie w nadziei, że może na przestrzeni kilkudziesięciu metrów, jakie je dzieliły, pojawią się też jacyś inni sąsiedzi, co zajmie uwagę matki Michała, a jej samej pozwoli „zniknąć w tłumie”. Jednak jak na złość wokół nie było żywej duszy. Nikogo, nikogusieńko!

„Trudno, pech to pech” – pomyślała z rezygnacją. – „Nie będę przecież zawracać i uciekać przed nią jak tchórz. Jeszcze tylko tego by brakowało!”

Myśl ta dodała jej odwagi i wręcz skłoniła do przyśpieszenia kroku. Ptaki śpiewały w mijanym właśnie sadzie Kowalików, owady brzęczały cicho w trawie rosnącej na poboczu drogi, a sylwetka Krzemińskiej zbliżała się coraz bardziej, nabierając coraz wyraźniejszych konturów. Tak, to była ona. Matka Michała. Szła szybkim, energicznym krokiem, a gdy znalazła się już zaledwie kilkanaście metrów od Izy, dziewczyna wyczuła na swojej twarzy jej palący, natarczywy wzrok.

„Mogłaby pani przynajmniej tak się na mnie nie gapić” – rzuciła do niej w myśli, sama nie patrząc na nią wprost. – „To jest aż nieuprzejme”.

Dyskomfort, w jaki wprawiło ją uporczywe spojrzenie sąsiadki, owładnął ją do tego stopnia, że na jej blade z natury policzki wychynął nerwowy rumieniec. Ach, być już choć dwadzieścia kroków dalej! Kiedy Krzemińska znalazła się zaledwie kilka metrów przed nią, Iza przeniosła na nią obojętny wzrok, jakby dopiero teraz ją zauważyła.

– Dzień dobry – ukłoniła się z chłodną uprzejmością, gotowa minąć ją i za kilka sekund wreszcie odetchnąć z ulgą.

Jednak Krzemińska zdała się tylko czekać na to pozdrowienie.

– A, dzień dobry! – odparła surowym tonem, natychmiast zbaczając z własnej trajektorii i zastępując jej drogę. – Bardzo dobrze, że cię spotykam, moja panno!

Zaskoczona tym manewrem Iza zatrzymała się, czując mocniejsze bicie serca. Krzemińska podeszła do niej i przystanęła tak blisko, że dziewczyna poczuła mgiełkę zapachu jej ekskluzywnych perfum.

Channel numéro cinq” – pomyślała mimowolnie. – „Ble… co za okropny zapach!”

– Już dawno chciałam zamienić z tobą parę słów – oznajmiła jej wyniośle Krzemińska. – Bo to, co ty wyprawiasz, moja panno, to się po prostu w głowie nie mieści… no, nie mieści się, jak Boga kocham! Takiej bezczelnej dziewuchy jak ty to chyba jeszcze nigdy w życiu nie widziałam i muszę w końcu ci powiedzieć, co o tym myślę, żebyś wiedziała, jakie jest moje zdanie! Bo milczeć to ja nie będę, moja panno! Co to, to nie!

Zmrożona jej tonem Iza milczała, czekając, aż kobieta sformułuje wobec niej jakieś konkretniejsze zarzuty. Niewątpliwie chodziło o sposób, w jaki trzy miesiące wcześniej rozmawiała we własnym domu ze starym Krzemińskim. Lecz wszak to on pierwszy zachował się bezczelnie! Krzemińska niech sobie nie myśli, że ma do czynienia z dzieckiem, niech nie pozwala sobie na zbyt wiele! Byle tylko zebrać myśli i ułożyć jakąś trafną ripostę, która zwięźle podsumuje to, co należało jej powiedzieć na ten temat.

Kobieta odczekała chwilę, przyglądając się z odrazą jej elegancko ubranej postaci, po czym, wyraźnie wzburzona, głębiej nabrała powietrza w płuca.

– Nawet teraz jesteś bezczelna! – rzuciła z irytacją. – Mogłabyś się odezwać, odpowiedzieć coś, jak do ciebie mówię!

– Słucham panią – odparła grzecznie Iza.

To jeszcze bardziej rozwścieczyło Krzemińską, która aż zasapała z emocji, a jej oczy zwęziły się w złowrogie szparki.

– Nie dość, że traktujesz starszych bez należnego im szacunku – podjęła gotującym się z poirytowania głosem – to jeszcze podstępem próbujesz zburzyć czyjeś plany! Knujesz, jakieś podchody robisz, zachodzisz zza węgła… Ale to ci się nie uda, moja panno! – zastrzegła z furią, wymachując Izie przed nosem dłonią zaciśniętą w pięść, aż błysnęły jej po oczach jej złote pierścionki. – Nie uda ci się! Nic z tego! Słyszysz?! Po moim trupie!

Iza patrzyła na nią zdziwiona.

– Przepraszam, ale… nie rozumiem – odparła z godnością, cofając się o krok. – Jak się domyślam, chodzi pani o tę naszą sporną działkę od Matyldy Andrzejczakowej. Owszem, ta sprawa spowodowała już wiele problemów i wywołała konflikt, którego de facto nie powinno być, jednak dobrze pani wie, że ja w tej kwestii niczego nie knuję. Nie kryłam przed pani mężem faktu, że ziemia należy do mojej rodziny i że nie mam zamiaru jej odsprzedać. Rozmawialiśmy o tym otwarcie i każde z nas jasno wyraziło swoje stanowisko. Nie rozumiem, w czym pani tu widzi podstęp i intrygę.

– Nie udawaj! – syknęła Krzemińska. – Dobrze wiesz, że nie chodzi o ziemię!

– A o co? – zdumiała się.

– Jak to o co?! – wybuchła kobieta z taką furią, że jej policzki i czubki uszu aż poczerwieniały. – Nie udawaj głupiej! O co chodzi, o co chodzi… Wiadomo o co! O mojego syna!

– Ach! – szepnęła z niedowierzaniem Iza, cofając się o kolejny krok.

– Myślisz, że ja ślepa jestem, bezczelna dziewucho?! – ciągnęła Krzemińska, postępując w jej stronę w geście ataku. – I myślisz, że nie widzę, jaki jest twój plan? Dalej próbujesz go usidlić! Dalej za nim latasz i mieszasz mu w głowie!

Bezgranicznie zaskoczona tym oskarżeniem Iza pokręciła tylko głową przecząco, niezdolna do tego, by ad hoc wydusić z siebie choćby jedno słowo odpowiedzi.

– Nie udawaj! – wycedziła przez zęby matka Michała. – Może i sprytna z ciebie intrygantka, ale mnie nie wyprowadzisz w pole! Głupia nie jestem! Miałabym nie zauważyć, że znowu namąciłaś Michałkowi w głowie? Widziałam, czyje zdjęcia oglądał ostatnio!… Jednego słowa nie da na was powiedzieć!… Na ciebie i na tę twoją, tfu!, siostrzyczkę! A już był taki spokój, wszystko tak dobrze się układało! Ja to się w ogóle zastanawiam, czy to nie przez ciebie i twoje obrzydliwe intrygi zerwała z nim Sylwunia! – dodała, wyciągając w jej stronę palec wskazujący. – Wcale bym się nie zdziwiła! Takie dobre dziecko! Z takiej rodziny… A ty pewnie wmieszałaś się w to, bo sama na niego szpony piłujesz!

Oszołomiona i jednocześnie oburzona tymi oskarżeniami Iza bladła mocniej z każdym jej słowem, nie wierząc własnym uszom.

– Ale ja na to nie pozwolę, rozumiesz? – oznajmiła jej dumnie Krzemińska. – Nie pozwolę! Dlatego mówię ci po dobroci, odczep się od niego! Słyszysz? Odczep się i przestań za nim łazić! Mój syn nie jest dla ciebie! Jest stworzony do lepszego życia, a nie po to, żeby skończyć z jakąś nieudacznicą… i w dodatku córką żebraczki Wodnickiej!

Na jej ostatnie słowa Iza aż podskoczyła z oburzenia, a jej oczy cisnęły podobne iskry jak podczas pamiętnej kłótni z ojcem Michała.

– Proszę wybaczyć! – rzuciła ostrym, twardym tonem. – Może pani mówić sobie na mój temat, co pani tylko chce, nie obchodzi mnie pani zdanie. Ale pod żadnym pozorem nie pozwolę obrażać pamięci moich rodziców! Moja mama nie była żebraczką. Była dzielną kobietą, która każdego dnia musiała walczyć o byt i chociaż miała w życiu ciężko, nigdy nikogo nie skrzywdziła. I chociażby z tego względu zasługuje na większy szacunek niż pani!

Krzemińska skamieniała z otwartymi ustami i wytrzeszczonymi oczami.

– Ach, ty… bezczelna! – sapnęła, z trudem łapiąc oddech.

– A co do pani syna – podjęła drżącym z emocji głosem Iza – to myli się pani, i to bardzo, bo ja w żaden sposób nie staram się o jego względy. Nie przeczę, że kiedyś, owszem, zależało mi na nim, ale to już przeszłość, do której nie zamierzam wracać. Wyrosłam już z tego, proszę pani.

Ból, jaki sprawiły jej te słowa, był nie do opisania, lecz, wypowiadając je, nie miała cienia wątpliwości, że były słuszne. Właściwie to powinna wypowiedzieć je bezpośrednio do Michała, a nie do jego matki, jednak, z punktu widzenia pragmatycznego, i tak na jedno wychodziło. Mogła znieść wszystko, ale upokorzenie, jakiego właśnie doznawała od kobiety, o której kiedyś marzyła, że stanie się jej drugą matką, było niewybaczalne. Wiedziała przy tym, że oto pali kolejny most… na szczęście prawdopodobnie już ostatni. Po jego spaleniu powinna wreszcie przyjść ulga.

Krzemińska patrzyła na nią z niedowierzaniem.

– Myślisz, że ci uwierzę? – syknęła zjadliwie.

Iza wzruszyła lekceważąco ramionami.

– Mało mnie obchodzi, czy pani mi uwierzy czy nie – odparła dumnie. – Niemniej radziłabym pani nie przeceniać Michała, bo jako człowiek nie jest wiele wart. Wychowała go pani na kłamcę i egoistę, jakiego świat nie widział, takiego samego zresztą, jakimi oboje państwo jesteście. Dlatego nie życzę sobie, żeby pani sugerowała, jakobym miała zamiar zmarnować sobie życie u jego boku. Mam nadzieję, że wyrażam się wystarczająco jasno?

Krzemińska zaniemówiła, patrząc na nią jak na przybysza z innej planety.

– Natomiast co do knucia i spiskowania przeciwko Sylwii, które mi pani zarzuca – dokończyła wyniosłym tonem Iza – to pozostawię to bez komentarza, bo nie będę zniżać się do dementowania tak podłych i absurdalnych oskarżeń. A teraz proszę wybaczyć, śpieszę się – dodała konkludująco, omijając wrytą w ziemię kobietę, by udać się w dalszą drogę. – Do widzenia pani.

Ruszyła dalej spokojnym, zrównoważonym krokiem, mimo że obraz przed oczami migotał jej na czerwono, a w uszach szumiało jak po alkoholu. Upokarzające słowa matki Michała paliły ją od środka jak trucizna wlana jej na siłę na dno serca. Teraz jednak nie mogła o tym myśleć, musiała się za wszelką cenę uspokoić. Za kilka minut miała się rozpocząć nauka przedchrzcielna, w której powinna uczestniczyć ze skupieniem, by dobrze przygotować się do jutrzejszego sakramentu. Żadna Krzemińska nie była warta tego, by zawracać sobie nią głowę w tak ważnym momencie! A Michał? Cóż, przynajmniej raz na głos powiedziała o nim prawdę. I w dodatku, dzięki jego matce, będzie miała idealny pretekst do tego, by z czystym sumieniem zignorować jego kwietniowego smsa.

Pozostawiona na środku drogi Krzemińska, z rękami uniesionymi w pozycji, w której wymachiwała nimi przed nosem Izy, patrzyła jak osłupiała za odchodzącą dziewczyną, jakby nie docierało do niej jeszcze to, co przed chwilą od niej usłyszała. Dopiero kiedy ta oddaliła się o dobre kilkadziesiąt metrów, kobieta odzyskała zdolność ruchów, opuściła ręce i z niedowierzaniem pokręciła głową.

– Bezczelna! – szepnęła do siebie, ruszając w swoim kierunku. – No co za bezczelna dziewucha… W głowie się nie mieści!

***

Skąpany w słońcu przedkościelny dziedziniec wypełniony był pokaźnym tłumem ludzi zbierających się na uroczystą sumę. Wchodzący do środka sąsiedzi w bardziej lub mniej życzliwy sposób pozdrawiali stojącą przed wejściem głównym rodzinę Kmiecików oraz towarzyszących im gości, z ciekawością zerkając przy tym na ubranego na biało Pepusia, którego tuliła w ramionach elegancko ubrana Iza Wodnicka. Dziewczyna, również spowita w śnieżnobiałą sukienkę, z ciemnymi, równo uczesanymi włosami ozdobionymi wsuwkami w kształcie białych kwiatów, wyglądała jak ideał świeżości i niewinności, doskonale komponujący się stylem z ubiorem trzymanego na rękach chłopca. Zaciekawione spojrzenia przyciągała również Agnieszka Kmiecik, odświętnie ubrana na niebiesko i uczesana w wytworny kok matka dziecka, która z kolei całą swą postacią przywodziła na myśl zimną i pozbawioną uczuć kamienną figurę, nieprzystępną jak lodowa skała.

Nie omieszkano również otaksować wzrokiem starszego pana Kmiecika, który rzadko bywał w kościele ze względu na słaby stan zdrowia, lecz który dziś, pomimo wyraźnie odbijającego się na twarzy schorowania, pofatygował się na chrzest swego jedynego i – jak podkreślano wymownie z ust do ust – nieślubnego wnuka. Mężczyzna, z kwaśną i manifestacyjnie niezadowoloną miną, siedział na ławeczce przy kościelnym parkanie, a stojąca nad nim żona czujnie pilnowała, by słońce nie świeciło mu na głowę. Jednocześnie przyciszonym głosem rozprawiała z ciotką Agnieszki, a matką jej kuzyna Grzegorza, wysokiego i szczupłego dwudziestoletniego chłopaka o nieco wystraszonym wyglądzie, który dziś miał zostać ojcem chrzestnym Pepusia.

– Grzesiu, popraw sobie kołnierzyk! – zakomenderowała ta ostatnia, na co chłopak posłusznie wykonał polecenie. – I stój prosto, pamiętaj! Żebyś mi się nie garbił w kościele! Nie chcesz chyba, żeby Agniesia musiała się za ciebie wstydzić?

Agnieszka spojrzała na oboje z nieprzeniknioną miną, pod którą z trudem kryła oznaki irytacji, nie odezwała się jednak ani słowem. Tymczasem do Izy, która, kołysząc w ramionach śpiące dziecko, oddaliła się o kilka kroków od swojego towarzystwa, niespodziewanie podszedł ubrany w jasną koszulę i lekką marynarkę Piotrek Siwiec. Dziewczyna spojrzała na niego zdziwiona i nieco skonfundowana, bowiem pomimo jej próśb Agnieszka z premedytacją nie zaprosiła go na chrzciny Pepusia, istniała zatem obawa, że jego obecność nie będzie z jej strony mile widziana.

– O, cześć, Piotrku! – rzuciła półgłosem, odchodząc jeszcze dwa kroki na bok i zerkając z niepokojem na odwróconą do nich plecami Agnieszkę. – Nie spodziewałam się ciebie dzisiaj. Specjalnie przyjechałeś do nas z Małowoli?

– Tak, mimo wszystko zależało mi, żeby być na chrzcie Pepika – wyjaśnił Piotrek, z uśmiechem zaglądając do białego becika, w którym spało utulone w jej ramionach niemowlę. – Nie martw się, nikomu nie będę się narzucał, stanę sobie gdzieś z tyłu, tego nawet Aga nie może mi zabronić. Tylko że słuchaj, Iza, mam prośbę… Na koniec będzie święcenie pamiątek, ty też na pewno masz jakieś dla Pepa. Mogłabyś przy okazji wziąć i to?

Mówiąc to, sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki i wyciągnął z niej białe pudełeczko z przeszklonym wiekiem, za którym zabłysnął w słońcu złoty chrzcielny łańcuszek z medalikiem. Iza popatrzyła na niego z mieszaniną zdziwienia i wzruszenia.

– Kupiłeś mu złoty medalik na łańcuszku? – zapytała cicho.

– No – skinął głową. – Ze świętym Józefem. Chciałem, żeby i ode mnie miał coś na pamiątkę. Potrzymasz to do poświęcenia i przekażesz potem Adze dla niego? Nie musisz jej mówić, że to ode mnie, po prostu jej to daj, okej?

– Okej – szepnęła Iza. – Nie ma sprawy. Wsuń mi to jakoś do torebki, dobrze? Nie mam wolnej ręki, trzymam Pepcia i nie chcę, żeby się obudził.

– Jasne – uśmiechnął się Piotrek, schylając się, by włożyć swój prezent do wiszącej na jej ramieniu torebki. – Czekaj… o, już. Z góry dzięki.

Nachyliwszy się teraz nad śpiącym dzieckiem, przyglądał mu się przez chwilę jak zaczarowany, delikatnie pogładził palcem jego maleńką, zaciśniętą w piąstkę rączkę, po czym odsunął się i odszedł w stronę wejścia do kościoła. Iza znów zerknęła z niepokojem na Agnieszkę, ta jednak nie patrzyła w ich stronę, lecz nerwowo szukała czegoś w torebce. Domyślając się, że jest to jej reakcja na skrajnie irytującą ciotkę i jej niezdarnego syna, dziewczyna westchnęła i z dezaprobatą pokręciła głową.

„Znowu zrobiłaś głupotę, Aga” – pomyślała, odprowadzając wzrokiem postawną sylwetkę Piotrka, która właśnie znikała w mrocznym przedsionku kościoła wśród tłumu innych wchodzących. – „To on powinien być jego ojcem chrzestnym, a nie ten twój nieopierzony kuzynek. Na Piotrka zawsze mogłabyś liczyć i mieć w nim oparcie, bo nikomu nie zależy na Pepusiu bardziej niż jemu…”

Porzuciła jednak tę smutną myśl, gdyż oto przed drzwiami kościoła pojawili się Robert i Amelia, pozdrawiając ją z daleka porozumiewawczymi ruchami dłoni. Iza uśmiechnęła się do nich promiennie, z dumą wskazując im oczami na trzymanego na rękach Pepusia, na co Amelia pokiwała głową, a Robert w wesołym geście podniósł w górę kciuk.

Po chwili również jej grupka skierowała się w stronę kościoła, gdyż za dwie minuty miała się rozpocząć msza. Rodzice Agnieszki i jej ciotka udali się na zarezerwowane miejsca, zaś Iza, Agnieszka i Grzesiek wraz z Pepusiem stanęli pod chórem, zgodnie z liturgią mającego się odbyć sakramentu. Ponieważ Izę, która nosiła dziecko przed kościołem, rozbolały już ręce i musiała przynajmniej trochę odpocząć, przekazała chłopca matce, Grzesiek bowiem nie miał odwagi dotknąć niemowlęcia. Agnieszka z kamienną miną przejęła od Izy śpiącego synka, dla wygody oddając jej trzymaną na ramieniu torbę z niemowlęcymi akcesoriami.

Puste miejsce obok Agnieszki znów przypomniało Izie o Rafale i kolejna fala żalu ogarnęła jej serce. Jakże inaczej osiem miesięcy wcześniej wyglądał chrzest małego Edzia Lewickiego! Obok byli wszak oboje kochający rodzice, którzy pomimo kryzysów umieli być razem i którzy przywitali go na świecie z dumą i radością.

„Straszny bydlak z tego Rafała” – pomyślała smutno. – „I takie coś uważa się za mężczyznę? Cóż, Aga zawsze miała słabość do takich nieodpowiedzialnych gnojków…”

Urwała jednak myśl, nagle zdawszy sobie sprawę, że implicite zawiera w niej oskarżenie również pod adresem samej siebie. Nie, nie myśleć o tym… Nie myśleć! Skupić się na tym, co działo się wokół, na Pepusiu i na modlitwie za niego…

Wścibskie spojrzenia korytkowskich sąsiadów, którzy tłoczyli się w ławkach i przejściach po obu stronach głównej nawy kościoła, ślizgały się głównie po postaci Agnieszki, jednak nie omijały też Izy, która zwracała powszechną uwagę swą śnieżnobiałą sukienką przywodzącą na myśl strój panny młodej. Obie dziewczyny czuły na sobie ów nieznośny, sępi wzrok, dlatego kiedy rozpoczęła się liturgia, z ulgą ruszyły na przód kościoła, by zająć miejsca w okolicach prezbiterium.

I wtedy w pamięci Izy znów wyświetliła się analogiczna scena z chrztu Edzia – idący przodem rodzice z chłopcem na rękach, a za nimi chrzestni. Majk w garniturze, ze swą fantazyjnie rozczochraną czupryną, a obok niego Ania w obcisłej sukience o barwie pudrowego różu… To wtedy odkryła, że pomimo namiętności, jaką Majk od lat żywił do Ani, ona kompletnie do niego nie pasowała! Szli wówczas w stronę ołtarza jak w jego dawnych, najskrytszych marzeniach, a ona, Iza, patrzyła na to i wyobrażała sobie Anię w ślubnej bieli, wiedząc, że to jednak nie to… a przynajmniej nie do końca…

Dziś to ona sama była ubrana na biało. Idzie oto główną nawą niewielkiego korytkowskiego kościoła jak w swoich dziewczęcych snach. W owych snach zawsze obok niej szedł błękitnooki przystojniak z burzą blond włosów opadającą na czoło. Przystojniak, którego zaledwie wczoraj, przed jego własną matką, otwarcie nazwała kłamcą i egoistą. Bo niestety taka była prawda… Lecz teraz, w jej wizji, to nie ma znaczenia, bo Iza czuje, że oboje pasują do siebie jak nikt inny na świecie. Idzie obok niej… on, mężczyzna jej życia! Wystarczy, że odwróci głowę, a napotka jego uśmiech i wlewające w nią życie światło jego oczu. Najukochańszych oczu w kolorze srebrzystego księżyca… nie, zaraz, chwila!… błękitnych! Oczywiście, że błękitnych.

Ocknęła się w chwili, gdy zahaczyła butem o ławkę, wywołując tym krótki, nieprzyjemny hałas. Zerknęła w lewo – obok niej stał przyszły ojciec chrzestny Pepusia, wymoczkowaty Grzesiek rozglądający się wokół niezbyt przytomnym wzrokiem. Ach, powrót do rzeczywistości! Jakiś chochlik na dnie jej duszy uśmiechnął się ironicznie. Stop, wystarczy. Nie myśleć o tym! Nie myśleć o niczym! Spokój i skupienie.

Ćwiczenie siły woli przyniosło zamierzony efekt, dzięki czemu Iza mogła z pełną trzeźwością umysłu uczestniczyć we mszy. Kiedy zbliżał się moment chrztu, przejęła z rąk Agnieszki Pepusia, który przy tym manewrze nagle się obudził i otworzył swe niebieskie oczka, podobne zarówno do oczu swej matki, jak i do znanych Izie z fotografii oczu młodego pana Szczepana.

– Byle tylko nie chciał teraz jeść – szepnęła do niej zaniepokojona Agnieszka, korzystając z tego, że jej głos zagłuszała uroczysta pieśń. – Przecież jak zacznie się drzeć, to będzie masakra i wstyd na całą wiochę!

– Ciii… – odszepnęła uspokajająco Iza, ostrożnie rozplątując dziecku pod bródką wiązania białej czapeczki. – Nie stresuj się, Aga, wszystko będzie dobrze. Chrzest potrwa tylko kilka minut, a potem najwyżej wyjdziesz z nim i nakarmisz go gdzieś na uboczu. Zresztą zobacz… on wcale nie ma zamiaru płakać!

Rzeczywiście, rozbudzony Pepuś ani myślał marudzić, lecz rezolutnym wzrokiem rozglądał się po nieznanym otoczeniu, przy czym jego szczególną uwagę przyciągały rozświetlone słońcem kolorowe witraże zamontowane w górnej części kościoła. Barwne szybki tak mu się spodobały, że nie odrywał od nich zaciekawionego spojrzenia również w czasie, gdy Iza podniosła się już z ławki i na wezwanie celebransa wraz z Agnieszką i Grześkiem podeszła z nim do chrzcielnicy. Dopiero kiedy Agnieszka zdjęła mu czapeczkę, Pepuś przeniósł na nią wzrok i od tej chwili wpatrywał się w nią szeroko otwartymi oczkami, jak zaczarowany. Czy to dlatego, że na jasnych włosach i twarzy jego matki również igrały barwne odblaski witraża? Zapewne…

„Szczepciu, czuwaj nad nim” – pomyślała Iza, zwracając się do zmarłego staruszka, imiennika chłopca. – „Opiekuj się nim z zaświatów tak, jak moja mama i mój tata opiekują się mną. Niech nigdy nie zabraknie mu miłości…”

– Szczepanie, ja ciebie chrzczę… w imię Ojca, i Syna, i Ducha Świętego…

Plusk wody spływającej po główce niemowlęcia i opadającej na dno chrzcielnicy, a także sama jej mokra faktura zdziwiły Pepusia na tyle, że jeszcze szerzej wytrzeszczył oczka, wciąż jednak nie odrywając ich od twarzy swej matki. Agnieszka również patrzyła na niego w napięciu, niespokojna o to, by nie zaczął krzyczeć. Chłopiec jednak nie miał takiego zamiaru, lecz kiedy tylko woda spłynęła, a towarzyszący księdzu kościelny suchą ściereczką otarł z resztek kropli jego główkę, niespodziewanie wyciągnął obie rączki w stronę Agnieszki i obdarzył ją swym pierwszym w życiu szerokim, bezzębnym uśmiechem.

Na ten widok łzy wzruszenia zakręciły się w oczach Izy, na kilkanaście sekund całkowicie przysłaniając jej wzrok. Czyż ten pierwszy, rozkoszny uśmiech dziecka, skierowany do matki w takiej chwili, nie był najpiękniejszym symbolem nadziei na przyszłość? Czy w tym jednym uśmiechu nie kryła się odpowiedź na wszystkie bolesne pytania, jakie Agnieszka od prawie roku musiała zadawać sobie w duszy po karygodnej wolcie Rafała? I nade wszystko – czy na taki uśmiech można było pozostać obojętnym?

Jednak kiedy obraz przed jej oczami znów się ustabilizował, ze smutkiem zauważyła, że Agnieszka dawno już odwróciła wzrok od dziecka i z zaciętą, kamienną miną wpatrywała się w ścianę za plecami księdza. Również Pepuś przestał już się uśmiechać i na nowo z zaciekawieniem odkręcał główkę, by popatrzeć na kolorowe szkiełka witraży prześwietlonych intensywnymi promieniami majowego słońca.

„Niech ci Bóg błogosławi, moje ty biedactwo” – pomyślała Iza, ostrożnie naciągając mu na główkę białą welurową czapeczkę. – „I niech da ci to, czego nie da się kupić za żadne pieniądze tego świata…”

***

– Melciu, jesteś szalona! – pokręciła głową Iza, przysuwając się do siedzącej na kanapie siostry, by z czułością pogładzić ją po brzuchu, który w ciągu ostatniego miesiąca powiększył się niemal dwukrotnie. – Ale nie będę tego krytykować, bo już dawno się przekonałam, że kobiety w ciąży na tym etapie aż buzują energią i nie sposób ich zatrzymać. No to mówcie mi o waszej inwestycji, jestem bardzo ciekawa. Zwłaszcza po tych chrzcinach chętnie odsapnę i posłucham o czymś konstruktywnym.

– To było aż tak źle? – zdziwił się Robert, który właśnie zasiadł naprzeciwko nich w fotelu z kuflem piwa w ręce.

– Gorzej – zapewniła go z przekąsem. – Sam chrzest super, nie powiem. Pepuś był grzeczny jak zwykle, śliczny i kochany. Ale to co wyprawia Aga… ta jej rodzina… atmosfera, w jakiej żyją… Mówię wam, koszmar!

Pokręciła głową z dezaprobatą na wspomnienie przyjęcia chrzcielnego w domu Kmiecików, z którego wróciła zaledwie pół godziny temu tak wymęczona, jakby przez tych kilka godzin ręcznie przerzuciła dwa wagony węgla.

– Na pewno – westchnęła Amelia. – U Kmiecików od dawna wesoło nie jest, a teraz to już w ogóle… Obiektywnie można to jakoś zrozumieć. Szkoda tylko, że musieli zarżnąć nawet takie radosne wydarzenie jak chrzciny jedynego wnuka. Przecież skąd by się ten mały nie wziął, to jest jednak niewinne dziecko… i w dodatku krew z ich krwi…

– No właśnie. A gorszej męczarni niż na tej imprezie chyba nie sposób sobie wyobrazić – podsumowała ponuro Iza. – Myślałam, że to będzie taki zwykły obiad w rodzinnym gronie, przy czym ja, jako osoba spoza rodziny, i tak miałam zamiar trzymać się na uboczu i po prostu grzecznie to przesiedzieć. Tak zresztą zrobiłam, próbowałam się nie odzywać i jak najwięcej zajmować się Pepim, ale psychicznie to było prawie nie do wytrzymania. Nie wiem, jak Aga może tak żyć, ja bym już chyba oszalała.

– Agnieszka nie jest w dobrej kondycji psychicznej – zauważyła Amelia. – Myślałam, że jak urodzi małego, to coś się w jej myśleniu naprawi, ale niestety… nic z tego. Martwię się o nią, bo gołym okiem widać, że nadal cierpi i dusi w sobie złe emocje, a do tego w ogóle nie chce o tym rozmawiać. Wiadomo, że takie kumulowanie w sobie negatywnych uczuć nigdy do niczego dobrego nie prowadzi, zwłaszcza że ona, wbrew tym pozorom, którymi próbuje zamydlić nam oczy, jest w środku bardzo wrażliwą osobą.

– To prawda – przyznała smutno Iza. – Ja sama jej nie poznaję. Owszem, są momenty, kiedy otwiera się trochę bardziej, płacze i wyrzuca z siebie różne rzeczy, ale mam wrażenie, że nigdy nie do końca. A najczęściej milczy z taką straszną miną… zaciętą, lodowatą… Gorzej niż kamień, bo czasami myślę sobie, że kamień prędzej by się szczerze uśmiechnął niż ona.

– Może powinnaś jakoś głębiej z nią porozmawiać? – odezwał się Robert, upijając łyka piwa z miną wyrażającą najwyższą przyjemność. – Co, Iza? Ona nikomu nie ufa tak jak tobie.

Iza pokiwała smętnie głową.

– Próbowałam, Robciu – zapewniła go cichym, zrezygnowanym głosem. – Ale widzisz… Ja już nie mam z nią takiej relacji jak kiedyś. Tego z różnych względów nie da się odbudować. Są powody, dla których nawet ze mną Aga nie może być do końca szczera… ani ja z nią… więc obawiam się, że niewiele tu pomogę. To zresztą musi wyjść z niej samej, jakoś tak… od środka. Nie da się jej tego narzucić z zewnątrz, bez jej udziału nikt tego nie dokona, choćby na głowie stanął.

– Tak jest – zgodziła się Amelia. – Izunia ma rację, Robciu. Agnieszka sama musi zmienić nastawienie, bo w tym momencie zamknęła się na wszystkie możliwe argumenty, zacięła się w tym swoim negatywizmie i nic do niej nie dociera.

– A rodzina bynajmniej jej w tym nie pomaga – dodała posępnie Iza. – Pozory, pozory… dla Kmiecików tylko to się liczy!

– Tak jak dla Krzemińskich – wtrącił mimochodem Robert.

Iza ostrożnie wycofała dłoń z brzucha Amelii, by ta nie poczuła, że owa dłoń drży. Wspomnienie wczorajszej rozmowy z matką Michała, dotąd dość skutecznie wypychane z pamięci i świadomości, wróciło nagle jak bumerang, uderzając ją prosto w serce.

– Robik, no co ty! Daj już spokój z Krzemińskimi – zestrofowała męża Amelia, krzywiąc się z niesmakiem. – Rozmawiamy o Agnieszce, nie o nich. To jest o wiele ważniejsze.

– Przepraszam, Melu – zmieszał się Robert. – Masz rację.

– W każdym razie nie jestem pewna, czy umiem w pełni opisać to, co tam się dzisiaj działo – podjęła Iza, starając się opanować drżenie głosu. – I jak pomyślę sobie, że mój chrześniak ma być wychowywany w takiej atmosferze…

– A co się działo? – zapytała nie bez ciekawości Amelia.

– Początek był w miarę normalny – odparła, zadowolona, że urwał się niebezpieczny temat Krzemińskich. – Usiedliśmy do obiadu, Pepcio zasnął… Wprawdzie rozmowa się nie kleiła, ale to dość normalne na takich spędach rodzinnych, więc wiadomo było, że trzeba jakoś to wytrzymać. Dopiero potem się zaczęło. Pomijam te wszystkie raniące słowa, jakie padały… Pomijam podjudzanie tej bezczelnej ciotki… Ale to, w jaki sposób reaguje Aga… to, co się dzieje między nią i rodzicami… Nie sądziłam, że tak to wygląda od wewnątrz. Owszem, miałam względną świadomość, że nie jest tam za dobrze, ale że aż tak… Właściwie jedyne, co zyskałam na dzisiejszej przygodzie, to lepsze zrozumienie, kto wprowadza w tym domu taką nieznośną atmosferę.

– Kmiecikowa? – domyślił się Robert.

– No właśnie nie ona – westchnęła Iza. – Najgorszy jest ojciec Agi.

– Hmm – mruknął Robert.

– No tak – szepnęła Amelia. – Stary Kmiecik. Dorotka zawsze powtarza, że to cicha woda.

– Coś w tym stylu – zgodziła się Iza. – Chociaż nie taka cicha, jak by się wydawało. Dopiero dzisiaj zdałam sobie z tego sprawę. Jak wiecie, Kmiecik wygląda bardzo źle i słabo się czuje, ale to on niestety najbardziej miesza w tym kotle. Mam wrażenie, że wcześniej taki nie był… co prawda przez ostatni rok, kiedy kilka razy byłam u Agi, w ogóle go nie widywałam, ale pamiętam go jeszcze z czasów szkoły. Wtedy to był zupełnie inny człowiek, zupełnie inna rodzina… Pewnie choroba tak na niego wpłynęła, no bo jak inaczej to wytłumaczyć? Dzisiaj byłam świadkiem, w jak bestialski sposób wylewa swoje frustracje na żonę, o Adze już nie wspominając. Ja bym to nazwała szantażem psychologicznym, i to takim naprawdę miażdżącym. Sama ledwo wytrzymałam tę atmosferę, a przebywałam w jego towarzystwie tylko kilka godzin.

– Ale co on dokładnie robi? – zapytała z niepokojem Amelia.

– Trudno to opisać – odparła z zastanowieniem Iza. – Niby nic takiego nie mówi, ale ten ton… Ciągle daje do zrozumienia, że jest niezadowolony, zawiedziony i nieszczęśliwy. Kmiecikowa biega wokół niego jak służąca i stara się czytać mu w myślach, ale to nic nie daje, mam wrażenie, że odnosi wręcz przeciwny skutek. Jak na moje oko, to jego powinno się po prostu zdrowo ochrzanić. Uświadomić mu, że jego życie… jak każde inne… ma nie tylko czarne strony, ale że są w nim też dobre rzeczy. Tylko kto miałby to zrobić? W dodatku ta jego choroba… To każdemu zwiąże ręce, bo przecież nie wolno denerwować człowieka chorego na serce.

– Czyli klincz – podsumował Robert.

– Niestety – przyznała smutno Iza. – Totalny klincz i desperacja. Aga przez cały czas żyje w poczuciu winy, chociaż broni się przed tym, jak może. Jest zimna i agresywna, bo to jest taki samoobronny mur, który buduje wokół siebie. Wie, że zawiodła oczekiwania ojca, a właściwie obojga rodziców, przecież zawsze była ich oczkiem w głowie, a tu taka porażka… Powiedziała mi to wprost już dawno i wcale się temu nie dziwię, zwłaszcza biorąc pod uwagę to, jak teraz zachowuje się Kmiecik. Zresztą Kmiecikowa pod jego wpływem de facto robi to samo… Z drugiej strony Aga też to nakręca, zupełnie niepotrzebnie… i jeśli chodzi o traktowanie dziecka, to jest w tym nawet gorsza od własnego ojca, bo on mimo wszystko zawsze ją kochał i zapewnił jej szczęśliwe dzieciństwo.

– Przykre – westchnęła Amelia.

– A w tym wszystkim najbardziej zdumiewa mnie to, że Pepuś jest takim pogodnym dzieckiem – podjęła w zamyśleniu Iza, wspominając płacz i nerwowe zachowanie maleńkiego Edzia z czasów, gdy jego rodzice przechodzili kryzys małżeński. – Nie mogę pojąć, jak to możliwe! Przecież taki maluch bezbłędnie wyczuwa złą atmosferę w domu i odreagowuje to jakoś… a on nic. Jest taki grzeczniutki, spokojny, kochany… I dziś w kościele nawet zaczął się uśmiechać! A Aga zupełnie to olała.

– Biedne dziecko – mruknął Robert, pociągając kolejnego łyka piwa z kufla.

– No i jak im pomóc? – zastanowiła się Amelia. – Martwi mnie to, bo jak tak dalej pójdzie, to ten mały źle skończy. Tu masz pełną rację, Iza – dodała, zwracając się do siostry. – Agnieszka to Agnieszka, siłą do niczego jej nie zmusimy. Ale Pepcio? Jeśli dalej będzie żył w takiej atmosferze, to psycha skrzywi mu się nieodwracalnie i nic dobrego z niego nie wyrośnie. Trzeba myśleć głównie o nim, zwłaszcza że to twój chrześniak.

– Tak, wiem – przyznała smutno Iza.

– Tyle że jeśli Agnieszka sama się nie ogarnie, to małemu też nic nie pomoże – zauważył przytomnie Robert. – Jednak co matka, to matka, zwłaszcza dla dziecka w tym wieku.

– Zgadza się – westchnęła Amelia. – Tylko że ja już naprawdę nie mam na to pomysłu, Robciu. Jak do niej dotrzeć? Wszyscy przecież robimy, co tylko możemy, żeby czuła się akceptowana i doceniana… i ty, i ja, i Iza… Zosia i Piotrek… Dorotka, Marczukowa… Myślisz, że po co proszę Agnieszkę o pomoc w pielęgnacji ogródka? Nie dlatego, że sama nie mogę przeplewić tych paru grządek, bo to przecież nie problem, nawet w moim stanie. Proszę ją o to tylko po to, żeby czuła się potrzebna… żeby miała pretekst do pobycia u nas, odwiedzenia nas od czasu do czasu, zanim wróci do pracy po urlopie macierzyńskim.

– To jeszcze długo – zauważyła Iza.

– Wcale nie – pokręciła głową Amelia. – Został jej jeszcze tylko miesiąc z tych obowiązkowych czternastu tygodni, a reszty chce się zrzec i od pierwszego czerwca wracać do sklepu. Ja ze swojej strony nie będę stawiać jej przeszkód, jak chce, to niech wraca. Pewnie woli jak najwięcej czasu spędzać poza domem i zająć się czymś sensownym, żeby nie myśleć o swoich kłopotach, a zwłaszcza o tym… Rafale – skrzywiła się lekko. – Tak czy inaczej, nie mam pojęcia, jak jeszcze moglibyśmy jej pomóc. Sam wiesz, Robik, że we wszystkim idziemy jej na rękę i wspieramy ją na każdym kroku.

– To prawda – skinął głową Robert, opróżniając kufel do końca i przechylając się, by odstawić go na stół. – Ja przecież tego nie kontestuję. Tylko co z tego, Mel? Na ile Agnieszce pomoże choćby najlepsza atmosfera ze strony znajomych, skoro w domu i tak ma to, co ma? Wyrzuty, pretensje, nerwy… obrażonego ojca i zahukaną matkę… Pomijam tego idiotę Rafała, mam nadzieję, że Giziak zedrze go do suchej nitki za to, co wykonał. Ale jednak najważniejsza jest jej sytuacja w domu. Tak się po prostu nie da żyć. Dlatego, moim zdaniem, jeśli to się nie zmieni, to nic się nie zmieni.

– Chcesz powiedzieć, że powinniśmy porozmawiać o tym ze starym Kmiecikiem? – zapytała z niepokojem Amelia.

– Tego bym nie radziła – mruknęła sceptycznie Iza. – Nie wiecie, jaki on teraz jest, jak nerwowo reaguje na choćby najmniejszą krytykę… Głowę daję, że uzna to za wtrącanie się w nieswoje sprawy i będzie jeszcze gorzej.

– Nie, to odpada – zaprzeczył spokojnie Robert. – Ani przez moment nie miałem zamiaru gadać z Kmiecikiem. Niby na jakiej zasadzie? Nie mamy takich uprawnień, ani formalnych, ani moralnych. To przecież jego córka i jego rodzina, nic nam do tego. Myślę o czymś innym.

– O czym? – zaciekawiła się Amelia.

Iza również spojrzała na szwagra z mimowolnym zaintrygowaniem.

– A pamiętacie, że najpierw mieliśmy mówić o naszej inwestycji? – odpowiedział beztrosko Robert, z rozbawieniem przyglądając się zdziwionym twarzom obu sióstr. – Spokojnie, Melu, to nie jest zmiana tematu – zapewnił żonę. – Po prostu mam pomysł, jak połączyć skuteczne z pożytecznym.

– Czyli? – zapytała podejrzliwie Amelia.

– Poczekaj, najpierw opowiem skrótowo Izie, co zamierzamy zrobić z naszą nową działką.

– Właśnie! – podchwyciła żywo Iza. – Rozgadaliśmy się o Adze i Pepusiu, a przecież mieliście mi mówić o waszych planach inwestycyjnych!

– Otóż to – zgodził się pogodnie Robert, puszczając oko do zdezorientowanej żony. – Właściwie najważniejszą informacją jest to, że podjęliśmy już ostateczną decyzję co do charakteru inwestycji.

– Mianowicie?

– Mianowicie zdecydowaliśmy się na otwarcie restauracji.

– Jednak – uśmiechnęła się.

– Tak, Izunia, jednak! – podchwyciła z entuzjazmem Amelia. – Chyba to cię nie dziwi? I to wcale nie wynika z sentymentu do twojego doświadczenia w gastronomii, choć oczywiście to też jest ważny argument. Ale przede wszystkim jest to wynik naszej wnikliwej analizy sytuacji. Jak wiesz, hotel Krzemińskich działa już pełną parą, wystarczy spojrzeć na parking, ile tam samochodów stoi, a to znaczy, że na weekend majowy przyjechało mnóstwo ludzi. Wniosek z tego taki, że potencjalna klientela jest, tylko trzeba ją zagospodarować. Właśnie tak jak to robi Krzemiński.

– Co by nie powiedzieć o tym draniu, łeb do interesów to on ma – przyznał Robert. – Stawianie hotelu w takim miejscu jak Korytkowo zawsze jest obarczone ogromnym ryzykiem wtopy finansowej, tak naprawdę na taki ruch na szachownicy może sobie pozwolić tylko ktoś, kto ma odpowiednie rezerwy. Niemniej Krzemiński strzelił w dziesiątkę, wystarczyła odpowiednia reklama i efekt przerósł najśmielsze oczekiwania. Gołym okiem widać, że mieszczuchy aż piszczą do spędzenia paru dni z dala od cywilizacji, więc chętnie przyjeżdżają w takie odludne miejsca jak to, byle hotel zapewnił im odpowiednie warunki. No cóż… warunki jak najbardziej są, Krzemińskim mimo wszystko nie można odmówić poziomu, luksus na poziomie światowym, pełna infrastruktura, w tamtym miesiącu otworzyli nawet mini-SPA dla gości hotelowych.

– No właśnie – podjęła Amelia. – Tego odmówić im nie można, to fakt. Jednak jest pewna luka, której Krzemiński jak dotąd nie wypełnił, a mianowicie zaplecze gastronomiczne. Owszem, w hotelu serwują śniadania, nawet córka Zielińskiej, Małgosia, zatrudniła się ostatnio u nich w kuchni, a do tego są jeszcze dwie przyjezdne kucharki. Ale jednak na obiady i kolacje odsyłają gości do Małowoli albo do Radzynia.

– Skąd to wiesz? – zdziwiła się uprzejmie Iza, która, z racji kolejnego nawiązania do rodziny Michała, słuchała tego raportu z mocno ściśniętym sercem.

– Jak to skąd? – uśmiechnęła się z pobłażaniem Amelia. – Przecież większość tych klientów zagląda do nas do sklepu! Nie wszystkim chce się jeździć na kolację poza Korytkowo, więc kupują sobie coś na kanapki i jedzą w pokojach. A przy okazji gadają to i owo, jedne rzeczy chwalą, na inne narzekają… No i właśnie narzekają głównie na brak profesjonalnej restauracji, gdzie mogliby mieć pełne całodzienne wyżywienie. Dlatego pomyśleliśmy z Robikiem, że wykorzystamy tę lukę i na działce od Andrzejczakowej postawimy profesjonalny lokal gastronomiczny.

– Aha – mruknęła z przekąsem Iza. – Taka niechciana symbioza?

– Oczywiście Krzemiński nie jest w ciemię bity i na pewno sam też o tym myśli – zaznaczył Robert, ignorując jej ironiczną uwagę. – Słyszałem już plotki, że ma zamiar wykupić od Klimków ten fragment pola tuż za hotelem, więc na bank myśli o rozbudowie inwestycji. Co prawda na pewno wolałby naszą ziemię, bo pole Klimków zaraz za hotelem mocno schodzi w dół i mniej wygodnie będzie tam budować… no, ale to i tak na jedno wychodzi. Osobiście nie mam wątpliwości, że jeśli coś rozbudują, to będzie tam przewidziana również pełna obsługa gastronomiczna, to się po prostu narzuca.

– Dlatego chcemy ich w tym uprzedzić – wyjaśniła Amelia. – I jednocześnie nadać naszej restauracji na tyle oryginalny rys, żeby w przyszłości mogła bez problemu konkurować z lokalem Krzemińskiego. Wiesz, co chcę powiedzieć, prawda, Izunia? – uśmiechnęła się znacząco do siostry.

Iza bez przekonania pokręciła głową.

– Nie wiem, Melu, ale poczekaj z tym… Najpierw wyjaśnijcie mi to uprzedzanie. Przecież oni… Krzemińscy… – z trudem wymówiła to nazwisko – dysponują o wiele większymi środkami niż wy i jeśli będą chcieli szybko postawić knajpę, to i tak was w tym ubiegną. Ja rozumiem, że dochód ze sklepu jest przyzwoity, zwłaszcza teraz, kiedy dzięki hotelowi macie duży ruch, ale jednak… nie obraźcie się, że ujmę to obrazowo… czy płotka może równać się z rekinem?

Amelia i Robert spojrzeli po sobie i zgodnie wybuchnęli śmiechem.

– Dobrze powiedziane – pokiwał głową Robert. – Jak ja cię lubię, Iza, za te twoje sceptyczne wtręty, którymi zawsze próbujesz ostudzić nasz zapał! Co prawda tutaj masz rację. Możliwości finansowe, jakimi dysponuje Krzemiński, są nieporównywalnie większe od naszych.

– Nieporównywalnie – zgodziła się Iza, wzdrygając się na wspomnienie tego, co miesiąc wcześniej powiedział jej Krawczyk. – Być może nawet nam się nie śni, skąd ten człowiek może brać kasę i w jakie ciemne układy się wdawać…

– Zgadza się – przytaknął spokojnie szwagier. – W tym względzie rzeczywiście ma nad nami przewagę, której obiektywnie nie da się nadrobić. Ale to wcale nie znaczy, że mamy związane ręce. Istnieją przecież instrumenty finansowe, z których można skorzystać. Wydolność kredytową mamy niezłą, więc jest to po prostu kwestia decyzji, odważnego pójścia w potencjalnie opłacalną inwestycję.

– Pójścia va banque – zauważyła Iza z podobnym przekąsem jak wcześniej.

– W pewnym sensie tak – przyznała Amelia. – Ale kto nie ryzykuje, ten nie idzie do przodu, prawda? Takie są zasady rynku. I nie myśl, mała, że jesteśmy parą oszołomów, którzy ulegają emocjonalnym impulsom. Nadal bez przerwy nad tym myślimy, zastanawiamy się, co będzie lepsze, co warto, a czego nie warto, ważymy za i przeciw. To nie jest tak, że pójdziemy w coś na hurra, bez drobiazgowego przeanalizowania sytuacji. Jednak z naszych analiz wynika, że ta restauracja ma wszelkie szanse przynieść wysoką stopę zwrotu, oczywiście pod warunkiem, że zrobimy to po pierwsze szybko, a po drugie profesjonalnie.

– No tak… rozumiem – zgodziła się Iza.

– Dlatego zamówiliśmy już fachowy projekt takiego lokalu – podjął Robert. – Obecnie jest w trakcie opracowywania i widać, że facet, który nam to robi, naprawdę zna się na rzeczy. Rozplanował nam już fajnie podziemie… bo chcemy zrobić podpiwniczenie budynku i wykorzystać je na magazyny oraz na kuchnię – wyjaśnił Izie. – Pokażemy ci projekt, jak już będzie wstępna wersja na papierze. Myślę, że następnym razem, kiedy wpadniesz do Korytkowa, będziemy już dysponować zarysem całości, a może nawet pełnym planem.

– Okej – westchnęła Iza, uznając, że nie powinna kontestować odważnych planów siostry i szwagra, jeśli oni sami byli do nich głęboko przekonani.

– A do ciebie będziemy mieć prośbę później – dodała Amelia. – Czyli na etapie kreowania tożsamości lokalu. Masz w tym spore doświadczenie, sama nieraz powtarzasz, że w Lublinie pracujesz w takim miejscu z duszą.

– To prawda – przyznała Iza, starannie kryjąc smutek, jaki na te słowa, na króciutką chwilę i w zupełnie niespodziewany sposób, ogarnął jej serce.

– Chodzi nam o to, że, jak już kiedyś chyba wspominaliśmy, w tej restauracji chcielibyśmy serwować dania i desery francuskie – dokończyła myśl Amelia, puszczając do niej porozumiewawcze oko. – A do tego będzie nam potrzebna twoja rada. Przynajmniej na początku.

– Ech! – uśmiechnęła się mimowolnie Iza. – No jasne, mogłam się domyślić… Chcecie oprzeć tożsamość lokalu na francuskiej kuchni i tym sposobem nadać mu ten oryginalny rys, o którym mówiłaś?

– Dokładnie tak! – odparli naraz Robert i Amelia.

Wszyscy troje prychnęli śmiechem na ten zbieg okoliczności świadczący o wyjątkowej jednomyślności panującej w domu państwa Staweckich.

– Ale o tym porozmawiamy jeszcze w swoim czasie – zaznaczył Robert, poważniejąc. – Na razie musimy postawić budynek i wyposażyć go w podstawową infrastrukturę, twojej pomocy będziemy potrzebowali dopiero na etapie wystroju wnętrza i planowania oferty. Dajemy sobie na to rok, to znaczy chcielibyśmy, aby restauracja ruszyła od przyszłego sezonu wakacyjnego, a najlepiej już od wiosny. Maj przyszłego roku byłby idealny, nie, Mel?

– Aha – przyznała Amelia. – Maj, najdalej czerwiec.

– I właśnie tak będziemy celować – skinął głową Robert. – Liczę, że nasz projekt razem ze wstępną wyceną inwestycji będzie gotowy na koniec maja, do tego czasu załatwię formalności kredytowe i od czerwca będzie można ruszyć z budową.

– Tylko nie mów o tym nikomu, dobrze, Iza? – zastrzegła Amelia. – Zwłaszcza o tym profilu francuskim. To jest pomysł, który w naszym przypadku sam się narzuca, skoro mamy ciebie, ale i tak lepiej, żeby na razie nikt o tym nie wiedział. Nie chcielibyśmy, żeby ktoś nas uprzedził… zwłaszcza Krzemińscy. Wiem co prawda, że ty z nimi nie rozmawiasz, ale sama wiesz, jak szybko plotki potrafią się nieść po Korytkowie.

– Jasne – mruknęła Iza.

Amelia, zapewne pomna niedawnych niefortunnych plotek na temat Victora, do których rozsiania sama się przyczyniła, zerknęła na nią spod oka i przez chwilę wyglądała, jakby miała ochotę o coś ją zapytać, jednak powstrzymała się.

– Plotki się niosą, to jedno – potwierdził Robert, podnosząc się z fotela, by zaciągnąć zasłony na oknach, gdyż na dworze zapadł już zmrok. – A drugie to dziwne podchody tej pokręconej rodzinki. Lepiej mieć się na baczności i to pod każdym względem.

– Jakie podchody? – zapytała czujnie Iza, czując, że z nerwów robi jej się niedobrze.

– Daj spokój, Robik – machnęła ręką Amelia. – Po co do tego wracać?

– Jakie podchody? – powtórzyła nalegająco Iza.

Amelia westchnęła, rzucając mężowi dyscyplinujące spojrzenie.

– Nie chciałam ci o tym mówić, bo po co? – odpowiedziała Izie. – Ale w czwartek, czyli dzień przed twoim przyjazdem była u mnie z sklepie stara Krzemińska. Pytała o ciebie.

Iza wzdrygnęła się na wspomnienie wczorajszej sceny na drodze do kościoła.

– O mnie? – powtórzyła, starając się przybrać zdziwiony wyraz twarzy, choć informacja ta bynajmniej jej nie zdziwiła.

– Aha – pokiwała głową Amelia. – Chciała wiedzieć, czy to prawda, że będziesz matką chrzestną małego Kmiecika, bo oczywiście plotki standardowo poszły już po Korytkowie… i czy w związku z tym przyjedziesz na weekend majowy, żeby wziąć udział w jego chrzcie. Co ciekawe, stara jędza była dla mnie bardzo miła, wręcz słodka jak cukierek, chociaż z oczu aż bił fałsz… jak zwykle zresztą. Nie wiem, o co konkretnie jej chodziło, ale to na pewno ma jakiś związek z ziemią od Andrzejczakowej. No bo z czym innym?

– Na pewno z tym – zgodził się stanowczym tonem Robert. – Oni nadal myślą, Iza, że jesteś wyłączną właścicielką działki, więc pewnie chciała pogadać z tobą na osobności i spróbować załatwić rzecz po swojemu.

– Ale ja od razu popsułam jej szyki – zaznaczyła nie bez dumy Amelia. – Powiedziałam, że, owszem, będziesz w ten weekend w Korytkowie, ale nie będziesz miała ani chwili czasu na audiencje… znaczy, nie użyłam dokładnie tego słowa, starałam się być bardzo grzeczna, ale taki był mniej więcej mój przekaz. No i odczepiła się na szczęście.

– Odczepiła się, albo i nie – podjął sceptycznie Robert, zajmując z powrotem miejsce na fotelu po zasłonięciu wszystkich okien. – To znaczy ona sama może i tak, ale Krzemińscy jako klan to już niekoniecznie.

– Bo? – zdziwiła się Amelia.

– Bo nadal krążą w pobliżu jak sępy – odparł z niesmakiem Robert. – Wyobraź sobie, że dzisiaj widziałem tutaj ich gówniarza, podjechał tym swoim czarnym BMW i przez pół godziny jakoś dziwnie blisko się tu plątał.

Serce Izy zabiło mocniej. Michał był dziś w Korytkowie? Niby nie było w tym nic dziwnego, jednak informacja ta w naturalny sposób zelektryzowała ją do szpiku kości. Bo czy na pewno to był przypadek? A jeśli…

– No to co? – wzruszyła ramionami Amelia. – Przecież obok jest ich hotel, mają teraz pełne obłożenie, młody ma prawo tu się kręcić.

– Ma, nie mówię, że nie – zgodził się Robert. – Ale on nawet nie zajrzał do hotelu, samochód zaparkował dziesięć metrów od naszej furtki i łaził tu w tę i z powrotem. A kiedy wyszedłem zza rogu i popatrzyłem na niego, to ukłonił mi się grzecznie… prawie że z szacunkiem… jak nie on. No co? – uśmiechnął się na widok powątpiewającej miny żony. – Chyba nie powiesz mi, Melciu, że to jest jego normalne zachowanie? Odkąd pamiętam, zawsze był z niego kawał chama, nawet nie raczył spojrzeć na człowieka, jeszcze gorzej niż jego ojciec. A dzisiaj… miód po prostu. Taki sam słodziak jak jego matka, kiedy gadała z tobą. Tyle że on o nic nie pytał, nawet trochę się zgasił na mój widok, a zaraz potem wsiadł w samochód i odjechał. Tak czy inaczej, jak na moje oko, to oni coś knują – dodał stanowczo. – Mam nawet podejrzenia, że tak ogólnie wiedzą o naszych planach inwestycyjnych, a przynajmniej domyślają się, że będziemy coś stawiać na tej działce, i podstępem chcą się dowiedzieć co. Dlatego tym bardziej musimy się mieć na baczności i nie puszczać pary z ust. Okej, Iza?

– Oczywiście – odparła Iza, siląc się na obojętną minę i neutralny ton, przepełniona gorącym pragnieniem jak najszybszej zmiany tematu. – Ale co tam Krzemińscy, Robciu… szkoda na nich czasu. Miałeś nam opowiedzieć, co planujesz w związku z Agą i Pepusiem, bo ja zrozumiałam… nie wiem, czy słusznie, ale tak to odebrałam… że to w jakiś sposób wiąże się z waszą inwestycją.

Amelia również spojrzała wyczekująco na męża.

– Właśnie! – szepnęła, a jej oczy na nowo rozbłysły zaintrygowaniem.

– Czekaj, najpierw sama spróbuję zgadnąć! – podchwyciła Iza, przypatrując się badawczo szwagrowi. – Chcesz zlecić Adze nadzór nad waszą restauracją?

Robert pokręcił głową z rozbawieniem.

– Nie – odparł spokojnie. – Tak szczerze mówiąc, jeśli chodzi o nadzór nad lokalem, to naszym marzeniem jest twój powrót, siostra. Z twoim doświadczeniem byłabyś najlepszą szefową tej budy. No, ale na razie jeszcze nie ma co o tym gadać – dodał oględnie, widząc jej sceptyczną minę. – Skończ swoje studia i dopiero wtedy będziemy cokolwiek negocjować. Póki co myślałem o czym innym, mianowicie o tym, o co ostatnio zapytał nas architekt. A zapytał nas, jak pamiętasz, Melu, o to, czy nie chcielibyśmy przypadkiem dostawić drugiego poziomu.

– A tak, rzeczywiście! – podchwyciła Amelia. – Chodzi o to, Iza, że planowaliśmy budynek parterowy z podpiwniczeniem, czyli dwa poziomy, z czego jeden, ten w podziemiu, byłby przeznaczony na infrastrukturę gospodarczą, a drugi, na parterze, na dużą salę restauracyjną z możliwością rozwijania jej latem w formie zadaszonego tarasu.

– Bardzo dobry pomysł – przyznała Iza.

– I nasz projektant pyta nas, czy nie chcielibyśmy dobudować od razu jeszcze jednego poziomu – dokończyła Amelia. – W sensie pierwszego piętra, gdzie z czasem można by zaaranżować jakąś dodatkową salę albo coś.

– Problem w tym, że to w oczywisty sposób zwiększa koszty inwestycji – zaznaczył Robert. – Ale mimo wszystko rozważamy to z Melą, bo zawsze łatwiej od razu postawić budynek z piętrem, niż za jakiś czas zrywać dach i dobudowywać, nie? A kto wie, czy taka przestrzeń naprawdę z czasem się nie przyda. Na razie, na czas rozruchu, na pewno będziemy musieli ograniczyć się do dwóch dolnych poziomów, a ewentualna góra stałaby niewykończona, tak na wszelki wypadek i z myślą o przyszłym rozwoju. Ale to nie byłoby głupie, dlatego skłaniamy się powoli ku decyzji, żeby jednak dostawić to piętro.

– Jesteście szaleni – pokręciła głową Iza.

– No i teraz, jak tak gadaliśmy o Agnieszce, wpadł mi do głowy pewien pomysł – ciągnął Robert, patrząc z uwagą na Amelię. – Właśnie w związku z tym piętrem. Pomyśl, Melu… Dopóki niczego tam nie zaaranżujemy, głupio by było, gdyby cały poziom stał niedokończony i nieogrzewany. Tymczasem można by na części metrażu wykroić małe mieszkanko…

– Ach! – wykrzyknęły zgodnie wpatrzone w niego w natchnieniu Iza i Amelia.

– Dla Agi i Pepusia? – upewniła się Iza.

– Tak właśnie sobie pomyślałem – skinął głową Robert. – Co wy na to?

– Super pomysł! – odparła zachwycona Iza. – Wręcz rewelacyjny, Robciu! Dla Agi to by była wielka rzecz.

– Mel? – Robert patrzył wyczekująco na żonę.

Amelia w odpowiedzi ostrożnie podniosła się z kanapy, w czym przeszkadzał jej sporych rozmiarów brzuch, podeszła w milczeniu do jego fotela i schyliwszy się nad nim, czule ucałowała go w usta. Mężczyzna z radością odwzajemnił jej pocałunek, po czym ujął jedną z jej dłoni i na długą chwilę przycisnął do niej wargi, przymykając oczy. Iza uśmiechnęła się do siebie na ten widok, jak zawsze wzruszona niemym wyrazem uczuć, jakie na co dzień okazywali sobie siostra i szwagier.

– W takim razie rzecz postanowiona – oznajmił z satysfakcją Robert, zrywając się z fotela, by ustąpić na nim miejsca żonie. – Usiądź sobie, kochanie, nie będziesz przecież stać. Nie potrzeba mi więcej argumentów, drogie panie. Po takiej reakcji na mój spontaniczny pomysł dostałem skrzydeł u ramion i wiem już, co mam robić! – dodał wesoło. – W tym tygodniu przekażę architektowi, że decydujemy się na dobudowanie pierwszego piętra i poproszę o zaaranżowanie części przestrzeni pod dwupokojowe mieszkanie z kuchnią. To nawet nie powinno być trudne, bo przecież możemy wykorzystać pion kominowy i wodno-kanalizacyjny, który będzie szedł z podziemia na wysokości kuchni.

– Genialny pomysł, Robciu – pochwaliła go Amelia, posłusznie sadowiąc się w fotelu. – Dla nas to nie problem, bo góra i tak stałaby pusta, natomiast Aga miałaby u siebie święty spokój i dziesięć razy bliżej do pracy. Nie musiałaby na co dzień znosić fochów ojca i wyrzutów matki, byłaby niezależna. A Pepuś mógłby częściej bywać u nas… zwłaszcza jak urodzi się Klarcia – tu z tkliwym uśmiechem położyła sobie dłoń na brzuchu. – Nawet mogłybyśmy dogadać się z Agą, żeby jakoś zmieniać się w opiece nad obojgiem… hmm? Pomyślimy nad tym.

– Melciu, Robik… oboje jesteście aniołami – oznajmiła im z uznaniem Iza, kładąc dłoń na ramieniu Roberta, który teraz, zamieniwszy się miejscami z żoną, usiadł obok niej na kanapie z twarzą rozpromienioną jak słońce. – I niech Bóg wam to wynagrodzi. A ja ze swojej strony… bo jako chrzestna Pepusia czuję, że też powinnam pomóc w tej inicjatywie… wezmę na siebie koszty wyposażenia ich mieszkanka.

– Daj spokój, Iza – pokręciła głową Amelia. – Ty masz teraz swój własny remont, to przecież będzie studnia bez dna.

– Z moim remontem nie ma pośpiechu – zapewniła ją spokojnie Iza. – Na razie dobrze mi się mieszka u pana Stasia, a Kacper wyjdzie dopiero jesienią, więc do tego czasu na pewno nie mam zamiaru nigdzie się wynosić. Poza tym mam sporo oszczędności i nadal zarabiam bardzo dobrze, wręcz coraz lepiej. Zdążę nazbierać i na to, i na to.

– Ten twój szef, jak widzę, ciągle obsypuje cię podwyżkami i premiami – zauważył Robert. – To mi wygląda na przemyślany program lojalnościowy. Musi bardzo cię doceniać i coś mi się wydaje, że po studiach nie będzie chciał cię puścić z firmy, co?

– Nie wiem, Robciu – pokręciła głową Iza, czując, jak znów, nie wiedzieć czemu, ściska jej się serce. – Zobaczymy, to jeszcze odległy śpiew przyszłości… A wracając do Agi – zmieniła skwapliwie temat – to przecież ona nie musi mieć luksusów, na początek wystarczą jej proste i niedrogie sprzęty… tyle że jakieś przecież musi mieć. Dlatego zostawcie to mnie, okej?

– Skoro tak nalegasz, to okej – zgodził się wesoło Robert. – Na razie i tak musimy postawić sam budynek, a wykończenie go i wyposażenie to najwcześniej koniec roku, a może dopiero przyszła wiosna. Co nie zmienia faktu, że liczy się plan i realna perspektywa jego realizacji.

– Zwłaszcza dla Agnieszki – przyznała Amelia.

– Tylko teraz jeszcze nic jej nie mówcie – zastrzegł Robert. – Dopóki rzecz nie wejdzie w fazę realizacji, nie ma co robić jej nadziei, bo w razie, nie daj Boże, jakiejś porażki i zmiany planów, przykro byłoby narazić ją na rozczarowanie.

– Racja – szepnęła Iza.

– Najpierw chcę mieć w ręce gotowy projekt i środki finansowe – dokończył stanowczo Robert. – Część mamy własnych, reszta pójdzie z kredytu… no ale kredyt też przecież trzeba załatwić. I potem jak najszybciej przystępujemy do realizacji, bo ja nie mam zamiaru się z tym patyczkować. Staniemy do roboty od czerwca, ja, Piotrek i tych trzech, którzy pracowali u nas w tamtym roku przy rozbudowie sklepu, do tego ekipa z ciężkim sprzętem do najtwardszych robót, a potem dekarze. Do zimy może uda się postawić pełny stan surowy plus instalacje i wtedy zaproponujemy Agnieszce zamieszkanie u nas. Ale nie wcześniej. Dobrze, dziewczyny?

– Tak jest, kochanie – skinęła głową Amelia.

– Nie piśniemy ani słowa – zapewniła go z uśmiechem Iza.

Pomysł Roberta, stanowiący zapowiedź niezwykłego, hojnego gestu względem pognębionej przez życie Agnieszki, napełnił jej serce wzruszeniem i w znaczący sposób podniósł ją na duchu. Kiedy jednak po kolacji udała się do swojego pokoju, by spakować walizkę na poranny powrót do Lublina i przygotować się do snu, jej myśli niepostrzeżenie skupiły się wokół Michała. A zatem był dziś w Korytkowie, tuż obok jej domu, w czasie, kiedy ona przebywała na chrzcinach u Agnieszki… Czy przyjechał w interesach lub w planowane odwiedziny do rodziców? A może raczej po to, żeby…

„Nie, to głupie!” – pomyślała stanowczo, żywym gestem wyklepując poduszkę i rozkładając na łóżku kołdrę. – „Nie przyjechał tu przecież tylko po to, żeby zobaczyć mnie! To wszystko, co mi wtedy mówił, to była ściema… ściema i jedno wielkie kłamstwo! On jest przecież taki sam jak jego ojciec. I jak matka!” – wzdrygnęła się na wspomnienie sprzeczki z Krzemińską i jej upokarzających słów. – „Oboje tacy podli, tacy zadufani w sobie… Z kogo miał brać przykład od wczesnego dzieciństwa? Ech… A Mela i Robi znowu pchają palce między drzwi!” – westchnęła z zafrasowaniem. – „Gdyby wiedzieli, z kim zadaje się Krzemiński… A ja niestety nie mogę im opowiedzieć o Krawczyku, bo jak mogłabym denerwować Melę w tym stanie? Ech, potworny klincz! Klincz, pat i jedna wielka rozpacz… Czy to się kiedyś wreszcie skończy?”

Z kolejnym westchnieniem usiadła na łóżku i sięgnęła po telefon. Wyświetlacz wskazywał godzinę dwudziestą drugą trzydzieści – i tyle. Pulpit powiadomień był całkowicie pusty. Dlaczego to ją tak bolało? Czego się spodziewała?

„Vic milczy” – pomyślała smutno, odkładając aparat na brzeg biurka i gasząc światło. – „Gdybym mogła wiedzieć, co u niego, jak się czuje… Boże, jakie to jest ciężkie! Zwłaszcza ten Misio… Był tu dzisiaj! Tak niedaleko, tylko kilkaset metrów ode mnie… Miałam odezwać się do niego, wystarczyłby jeden mały sms… Ale nie!” – pokręciła głową stanowczo, wsuwając się pod kołdrę i wtulając twarz w pachnącą świeżością poduszkę. – „Nie, nie odpowiem mu. To nie ma sensu… Ależ tu dzisiaj ciemno! Noc czarna jak smoła. Nawet nie ma jednego promyka księżyca…”

W jej pamięci odezwał się nagle odległy, ciepły głos, nieco zniekształcony przez linię telefoniczną, ale i tak w stu procentach rozpoznawalny. Powiedz mi jeszcze coś… Nie wpada ci tam przypadkiem do pokoju jakieś księżycowe światło?… Serce zabiło jej mocniej i ścisnęło się boleśnie. Nie, nie… nie myśleć o tym. Księżycowy blask jednak wcale nie wpływa na nią dobrze… Właściwie może to i lepiej, że noc jest dzisiaj ciemna?…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *