Anabella – Rozdział LXXXVII

Anabella – Rozdział LXXXVII

Smakowity zapach jajecznicy na szynce, którą Iza usmażyła na kolację według przepisu podpatrzonego u Majka, natychmiast przyciągnęła do kuchni pana Stanisława.

– Dzisiaj kolacja później, panie Stasiu, bo do pracy idę dopiero na dwudziestą drugą – oznajmiła, nakładając mu na talerz porcję pachnącego dania. – A wcześniej przez godzinę rozmawiałam z siostrą i tak jakoś zeszło… Dołożyć panu więcej chleba?

– A nie, nie, dziękuję, pani Izo – pokręcił głową gospodarz. – Ale jak to pięknie pachnie… mmm! Żebym to ja umiał taką jajecznicę zrobić!

– Nauczę pana – obiecała mu, nakładając niewielką porcję również sobie i zasiadając naprzeciw niego przy stole. – To jest bardzo proste i szybkie danie, a wszystko polega na odpowiednim dobraniu dodatków. Pokażę panu i będziecie sobie smażyć razem z Kacprem, jak już wróci… i jeszcze parę innych rzeczy też.

Pan Stanisław pokiwał głową bez wielkiego entuzjazmu, po czym ze smakiem zabrał się za jedzenie.

– A co tam u siostry? – zagadnął, przegryzając kromkę chleba. – Budują już ten nowy budynek, co to pani mówiła?

– Jeszcze nie – pokręciła głową Iza. – Ale mają zacząć lada moment, na razie Robert załatwia dokumentację, szuka fachowców i razem z drugim pracownikiem zwożą materiały. Od czerwca mają ruszać z laniem fundamentów.

– Obrotny człowiek z tego pani szwagra – przyznał pan Stanisław. – Co rusz to jakaś nowa budowa. Interes się rozrasta, co?

– Rozrasta się – westchnęła Iza. – Chociaż ja nie jestem wcale do tego przekonana, panie Stasiu. Wszystko znowu na kredytach, przecież ledwo co spłacili ten za ziemię… No a z drugiej strony trzeba wykorzystać moment, kiedy taka inwestycja jest potrzebna i może się opłacić. Ja to rozumiem, dlatego nic nie komentuję, tylko trzymam za nich kciuki.

– I słusznie – ocenił gospodarz, spokojnie konsumując swoją jajecznicę. – Najlepsze, co można zrobić, to nie przeszkadzać. Przecież w biznesie jakieś ryzyko zawsze musi być.

Iza pokiwała głową bez przekonania. Choć wieści o ciągłej prospericie, jaką cieszył się sklep Amelii, napełniały ją radością, nowa inwestycja Roberta na działce od Andrzejczakowej, a zwłaszcza fakt, że budowa restauracji miała oprzeć się na ogromnym kredycie, na który państwo Staweccy już podpisali umowę, mimo wszystko budziła jej niepokój. Co prawda ufała Robertowi i jego biznesowej intuicji, jednak jakiś głos z dna duszy podpowiadał jej, że co za dużo, to niezdrowo, i że pula szczęścia w interesach w końcu może się wyczerpać. Czy nie lepiej byłoby, gdyby Robert skupił się na dalszej rozbudowie sklepu, zamiast rzucać się na główkę w zupełnie inny sektor działalności? Z drugiej strony stary Krzemiński też zaczynał od stacji benzynowej, a dopiero potem poszedł w hotelarstwo i w ten sposób osiągnął podwójny sukces…

Myśli o rodzinie Michała, wywołane dzisiejszą rozmową telefoniczną z Amelią, a pośrednio też rozmową z panem Stanisławem, zepsuły jej humor aż do końca kolacji. Nie umiała wytłumaczyć sobie, co dokładnie było tego powodem, ale intuicyjnie wiązała to ze zbliżającym się niedzielnym spotkaniem z Michałem w Old Pubie, którego obawiała się może nawet bardziej, niż chciała to przyznać przed samą sobą. Czy miało to związek z Korytkowem i konfliktem między Krzemińskimi a jej rodziną? Do pewnego stopnia na pewno tak, to nie była przecież sprzyjająca okoliczność w kontekście „drugiej szansy”, jaką obiecała Michałowi. Jednak to chyba nie było tylko to… Więc co? Nie potrafiła tego określić ani zracjonalizować. Mgła, o której mówiła pani Ziuta, nadal wisiała nad nią i nie chciała opaść, a to było takie irytujące!

Niemniej sprawa budowy restauracji i powiązanego z tym ściśle konfliktu z Krzemińskimi nie była jedynym tematem rozmowy z Amelią. Najważniejsza dla Izy była informacja o tym, że ciężarna siostra czuje się dobrze, a z najnowszych badań wynika, iż dziecko jest zdrowe i rozwija się prawidłowo.

Lekarz potwierdził, że na sto procent dziewczynka – oznajmiła jej ze wzruszeniem Amelia. – Już tak nie mogę się doczekać, kiedy ją zobaczę, Izunia! Jak tylko o tym pomyślę, to aż mi się chce płakać z radości!

Iza również nie mogła się doczekać narodzin siostrzenicy, a myśl o tym, że na początku lipca wyjedzie na prawie miesięczny urlop do Korytkowa i będzie mogła być przy Amelii w tych trudnych lecz jakże pięknych chwilach, ekscytowała ją bardziej, niż mogłyby ją ucieszyć nawet najbardziej bajeczne wakacje spędzone w podróży dookoła świata. Dzieliło ją od tego tylko pięć tygodni! Co prawda niezwykle ciężkich, wypełnionych po brzegi obowiązkami i zadaniami do wykonania, ale to przecież szybko minie… Perspektywa spędzenia kilku tygodni w Korytkowie i narodzin maleńkiej siostrzenicy tym bardziej dodawała jej motywacji do uporania się w terminie zarówno z egzaminami na uczelni, jak i z zaplanowanymi etapami remontu w mieszkaniu na Bernardyńskiej, czyli z dwoma najtrudniejszymi wyzwaniami przewidzianymi na najbliższy miesiąc. A potem wreszcie odpocznie, pobędzie z rodziną… no i odwiedzi swojego chrześniaka!

Od czasu chrztu Pepusia Iza nieraz o nim myślała, zarówno w kontekście rodziny Agnieszki, zachowania jej samej jako matki, a także pomysłu Roberta na wyrwanie obojga z toksycznego środowiska domu Kmiecików. Odpowiedzialność, jaką czuła wobec chłopca, będąc jego matką chrzestną, skłoniła ją do wydzielenia na koncie osobnego funduszu, na który miała zamiar regularnie odkładać niewielką miesięczną sumę pieniędzy, zarówno na okolicznościowe prezenty dla Pepusia, jak i ogólnie na jego przyszłe potrzeby. Podobny fundusz założyła zresztą dla małej Klary, by jeszcze przed jej narodzinami wypracować sobie system oszczędzania na jej zachcianki, które jako najlepsza ciocia na świecie zamierzała spełniać nawet wbrew woli Amelii. Założenie tych dwóch kont, na które w ostatnich tygodniach wrzuciła już trochę pieniędzy, było dla niej kolejną motywacją do pracy, nadając jej jeszcze większy sens niż dotychczas. Jakże przyjemne było uczucie sprawczości i mocy nabywczej!

Tym bardziej że Agnieszka nadal czekała na rozstrzygnięcie sprawy alimentów, a za pośrednictwem mecenasa Giziaka dobiegały do niej groźne pomruki Rafała, który na szczęście nie umiał ustalić jej adresu i przyjechać do Korytkowa, by szantażować ją osobiście. Jak zrelacjonowała Izie Amelia, Rafał nie zamierzał ani uznać ojcostwa, ani płacić alimentów, co znacząco komplikowało i wydłużało toczącą się sprawę. Zmęczona i znerwicowana Agnieszka miała już zamiar odpuścić i wycofać wniosek, jednak Amelii i Robertowi, przy wydatnej współpracy mecenasa, udało się jej to wyperswadować i namówić do poddania się biegowi wydarzeń, które i tak w dziewięćdziesięciu procentach toczyły się za jej plecami. Nie zmieniało to niemniej faktu, że jak dotąd nie ujrzała jeszcze ani grosza od Rafała, a sama poniosła już sporo kosztów związanych z tą sprawą, dlatego Iza, jako jej pomysłodawczyni, czuła się moralnie odpowiedzialna za tę nieciekawą sytuację.

„Najważniejsze, żeby Pepuś miał normalne warunki do rozwoju” – myślała, rozkładając na biurku książki do literatury, by pozostającą jej do wyjścia do pracy godzinę wolnego czasu efektywnie wykorzystać na naukę do egzaminu. – „Więc może to i dobrze, że Robik buduje tę restaurację z mieszkaniem dla Agi? Ech… powinnam jeszcze bardziej ich wspierać, zamiast ciągle podważać słuszność ich decyzji! Przecież, jak by na to nie spojrzeć, ta inwestycja leży w naszym wspólnym interesie. Kto wie, może ja sama jednak definitywnie wyląduję w Korytkowie? Bo gdyby Misio… Nie, jednak pomyślę o tym potem!” – przerwała sobie stanowczo. – „Teraz nie ma na to czasu, Izabello. Skupiamy się i zabieramy się grzecznie za pana Zolę i pana Balzaca!”

***

Skąpane w słońcu uliczki miasteczka akademickiego roiły się od tłumów studentów, którzy w różnych budynkach kilku sąsiadujących uczelni o podobnej porze skończyli zajęcia i wychodzili na zewnątrz, rozchodząc się większymi lub mniejszymi gromadami w różne strony. Wśród nich znalazła się też liczna, roześmiana grupka romanistów z drugiego roku, którzy po męczących zajęciach z gramatyki zgodnie wyrazili wolę wspólnego napicia się czegoś zimnego i porozmawiania o czekającej ich sesji.

– Chodźmy do tej pizzerii na rogu! – zaproponowała Weronika. – Tam jest fajny ogródek na zewnątrz, może uda się wyhaczyć jakiś większy stolik!

Pozostali chętnie przystali na tę propozycję, kierując się we wskazaną stronę. Sugestia była trafna, bowiem, pomimo trwającej pory obiadowej, w rzeczonej pizzerii nie było jeszcze zbyt wielu klientów, a wśród wolnych stolików, ustawionych na zewnątrz za pokrytymi zielenią parawanami, bez trudu udało się wybrać odpowiednio duży dla licznej grupy.

– Ja bym od razu zamówiła pizzę – zadeklarowała Kinga, przełykając ślinę. – Głodna jestem jak diabli, a te zapachy są takie kuszące, że chyba nie wytrzymam! Kto się zrzuca ze mną na pizzę?

Zgłosili się prawie wszyscy, przy czym szczególny entuzjazm wobec tego pomysłu wykazywali dwaj panowie, Kuba i Zbyszek, deklarując możliwość zjedzenia każdej ilości pizzy, co wzbudziło wielką wesołość wśród ich koleżanek.

– Kubuś, ty się lepiej odchudzaj! – zażartowała Agata, podobnie jak pozostali schylona nad kartą z menu. – Nie jedz tyle, chłopie! Chcesz niedługo wyglądać jak słoń?

Towarzystwo gruchnęło śmiechem, zerkając na kolegę, którego drobna i szczuplutka budowa ciała bardziej budziła skojarzenie z jakimś długonogim owadem niż ze słoniem.

– Dzięki za radę, Aguś – uśmiechnął się Kuba, niezrażony żartami, do których już dawno zdążył się przyzwyczaić. – Ale mama kazała mi dużo jeść, a ja jestem grzeczny i muszę słuchać mamy. Zbychu, jak tam? Bierzemy tę największą na spółę, czy każdy po jednej mniejszej?

– Ja biorę całą XL – oznajmił stanowczo Zbyszek, zamykając kartę. – Carbonara z podwójnym keczupem. A ty bierz sobie co tam chcesz.

Zerknął przy tym spod oka na siedzącą obok niego Izę, która właśnie negocjowała z Martą i Weroniką zamówienie wspólnej pizzy na trzy osoby. Po kilku minutach dyskusji grupka złożyła wreszcie zamówienie u sympatycznego młodego kelnera, który niebawem przyniósł im zimne napoje i szklanki, po czym rozmowa wróciła na poprzednie tory dotyczące sesji egzaminacyjnej czekającej studentów w najbliższych tygodniach.

– Ja najbardziej boję się wypowiedzi ustnej – oznajmiła Kinga, z przyjemnością pociągając łyka zimnej wody mineralnej z cytryną. – Pisać mogę bez problemu na każdy temat, ale jak muszę mówić po francusku, to normalnie mnie paraliżuje.

– Mnie też – przyznała Marta. – Strasznie mnie to stresuje, zwłaszcza na egzaminie. Język mi kołowacieje, przez to wymowa od razu pada na pysk, a wtedy stres się pogłębia i już zupełnie tracę głowę, zacinam się i zapominam słów. Też tak macie? – zerknęła po kolegach, którzy zgodnie pokiwali głowami i westchnęli na znak solidarności.

– A przecież język mówiony to ważna rzecz – zauważył Kuba. – Powinniśmy więcej ćwiczyć, jak myślicie? Za mało jest tych zajęć z mówienia.

– Może jak wyjedziemy na jakąś wymianę zagraniczną, to trochę się rozkręcimy? – poddała Kinga. – Chociaż ja to chyba dopiero na magisterskich. Na trzecim roku jeszcze nie będę aplikować, boję się, że nie dałabym sobie rady na zagranicznej uczelni.

– Ja to zazdroszczę Izie, że jest taka wygadana – powiedziała Agata, zerkając na milczącą dotąd koleżankę. – Nie wiem, jak ona to robi, że może bajdurzyć po francusku godzinami i nawet się nie zająknie!

Iza uśmiechnęła się lekko.

– E, Iza się nie liczy! – machnęła ręką Weronika. – Ona od początku była poza naszym zasięgiem. Ale ja się cieszę, że jest z nami w grupie, bo kiedy nikt nie rozumie tekstu, to ona zawsze ratuje nam tyłek!

– To prawda – przyznała Monika. – Ale Iza już na pierwszy rok przyszła z super znajomością języka, a do tego ma przecież z kim ćwiczyć! Nie, Iza? – mrugnęła do koleżanki. – Powiedz, jak tam ten twój słynny Belg?

Towarzystwo prychnęło śmiechem, spoglądając na dziewczynę z nieukrywanym zaciekawieniem. Iza, której na wzmiankę o Victorze siłą woli udało się zachować pogodną i niewzruszoną twarz, pokręciła tylko głową.

– Jak on miał na imię? – zastanowiła się Agata.

– Victor – podpowiedziała jej uprzejmie Marta.

– Ach, no właśnie! Co tam u twojego Victora, Iza? No mów, nie wstydź się! Dalej trzymacie taki intensywny kontakt?

– Nie – odparła spokojnie Iza, mimo że serce ściskało jej się boleśnie na to smutne wspomnienie. – Ostatnio trochę się urwało. Na nic nie ma czasu, sami wiecie, jakie teraz wszyscy mamy urwanie głowy.

– No, fakt – zgodziła się Weronika. – Ale taki kontakt z nativem to świetna sprawa, a ty przecież nie boisz się egzaminów i nie musisz się za bardzo uczyć.

– Jak to nie! – żachnęła się Iza, upatrując w tej uwadze pretekst do zmiany tematu. – A literatura? Kochani, ja przez tę literaturę od miesiąca nie mogę spać!

Koleżanki i koledzy roześmiali się, bowiem literatura jako pięta achillesowa Izy była wszystkim znana, podobnie jak jej trudna relacja z wykładowcą, który, wiedząc, że studentka ma wyjątkowo duże kompetencje językowe i lektura nawet najtrudniejszych tekstów literackich nie stanowi dla niej przeszkody, nie mógł zrozumieć jej zbyt częstego nieprzygotowania do zajęć, nie mówiąc już o jego rosnącym braku tolerancji dla jej licznych nieobecności. Ponieważ Iza nie chciała usprawiedliwiać ich koniecznością pracy zarobkowej, mogło to wyglądać na lekceważenie przedmiotu, zatem napięcie między nią i profesorem Kosickim narastało od wielu miesięcy i nie rokowało zbyt dobrze na okoliczność końcowego egzaminu. Co prawda w ostatnim czasie dziewczyna starała się chodzić na wszystkie zajęcia z literatury, by nie zaogniać sytuacji, jednak nie zmieniało to faktu, że ogrom zaległości, jakie miała w zakresie czytania oraz analizy lektur, był trudny do opanowania i z dnia na dzień coraz bardziej obciążał jej sumienie.

– Nie martw się, Izka, nauczysz się i zdasz – pocieszyła ją Monika. – Poza tym z Kosą mamy już tylko ten ostatni semestr, w przyszłym roku literatura będzie z kimś innym.

– Niby tak – westchnęła Iza, w duchu zadowolona, że udało jej się skutecznie zejść z tematu Victora. – Ale ja i tak się boję… śniło mi się niedawno, że tym razem mnie uwalił, i boję się, że to niestety mógł być proroczy sen.

– No! Ja ostatnio też mam takie koszmary! – podchwycił żywo Zbyszek. – A wiecie o czym? Zgadnijcie! O gramatyce!

Towarzystwo znów wybuchło śmiechem, bowiem Zbyszkowa pięta Achillesa również była wszystkim doskonale znana.

– I dlatego mam do ciebie interes, Iza – dodał przymilnie, zwracając się do siedzącej obok dziewczyny i poufale obejmując ją ramieniem. – Wiesz, o co mi chodzi, nie?

Iza pokiwała głową z rozbawieniem.

– Pewnie o to samo co w tamtym roku? – domyśliła się.

– No – skinął głową. – O pomoc w gramerze. Wtedy miałaś u mnie codzienną kawę przez cały czerwiec, pamiętasz? Ty i Marta – podkreślił, na co Marta i Iza wymieniły wesołe spojrzenia i pokiwały twierdząco głowami. – Co byś powiedziała na powtórkę z naszego dealu?

– Codzienna kawa do końca sesji dla mnie i Martusi? – zastanowiła się Iza. – Hmm…

– Tak, Iza, zgódź się! – podchwyciła z entuzjazmem Marta. – Ja jestem jak najbardziej za! I powiedz mu jeszcze, że kawa ma być z ciastkiem!

Koleżanki i koledzy znów gruchnęli gromkim śmiechem.

– Nie ma sprawy – przytaknął bez wahania Zbyszek. – Kawa, dodatki i ciastko do wyboru od jutra do końca sesji!

– Okej, Zbysiu! – roześmiała się Iza. – Nie rujnuj się tak, daj spokój. Pewnie, że możemy zrobić powtórkę! Skoro mogę w czymś pomóc, to chętnie pomogę. Co tam u ciebie najbardziej leży z gramatyki?

– Mowa zależna – westchnął ponuro Zbyszek. – I subjonctif.

– Ooo… to może i ja bym się do was dołączył, co? – podchwycił Kuba. – Bo ja też tego za cholerę nie czaję!

– A ja też bym mogła? – zapytała nieśmiało Weronika.

– Nie ma problemu – uśmiechnęła się Iza. – Możemy umówić się wszyscy razem na małe korki w przyszłym tygodniu, jak będzie się zbliżać zaliczenie. Tylko będziecie musieli dostosować się do mojego grafika, bo ja nie o każdej porze mogę.

Ledwie negocjacje dotyczące pomocy kolegom w gramatyce zostały uwieńczone kompromisem odnośnie do terminów, które wszystkim odpowiadały, dwoje kelnerów przyniosło pizzę, co natychmiast przekierowało uwagę studentów na znacznie przyjemniejsze tematy.

– Iza, co tam kawa… lepiej każ Zbyszkowi stawiać sobie codziennie taką pizzę! – podpowiedziała Izie wesoło Monika. – Jest przepyszna, a tobie przytycie nie grozi, możesz korzystać z życia do woli!

Zbyszek, który właśnie pochłaniał trzeci już kawałek swojej ogromnej pizzy, przerwał na te słowa jedzenie i spojrzał pytająco na Izę.

– Nie, Zbysiu, absolutnie! – zapewniła go uspokajającym tonem. – Zostaje kawa, tak jak było umówione. Dajcie spokój… Jakbym miała przez miesiąc codziennie jeść pizzę, to potem nie mogłabym na nią patrzeć do końca życia!

– No racja – zgodziła się Marta. – Kawa to przynajmniej nigdy się nie znudzi.

– Tak jak jazda na motocyklu, co? – mrugnęła do niej Kinga, na co wszyscy znów się roześmiali.

W oczach Marty natychmiast rozpaliło się światełko entuzjazmu.

– Aha, żebyś wiedziała! – podchwyciła energicznie. – Ja bym mogła na motocyklu przeżyć całe życie! I wcale nie ma się z czego śmiać! – dodała z lekką urazą. – Wiecie, jak taka jedna, nawet krótka wycieczka na motocyklu uspokaja nerwy i wycisza stres? Zwłaszcza w sesji to jest rzecz nie do zastąpienia!

– No tak, wiatr we włosach przy stu pięćdziesięciu na godzinę jest niezastąpiony – pokiwała sceptycznie głową Iza. – Tyle że nie każdemu to jest w stanie zredukować poziom stresu, Martuś. Na przykład mój od tego wzrósłby tak, że chyba skala by się skończyła!

Koleżanki roześmiały się, zerkając z sympatią na rozpromienioną miłośniczkę motocykli, która znów spokojnie pochyliła się nad swoją pizzą.

– Marta, a kiedy zdajesz na prawko? – zainteresował się Zbyszek. – Bo przygotowujesz się już chyba ze dwa miechy, co?

– W lipcu – oznajmiła mu Marta. – Teoretycznie mogłabym już teraz, bo kurs mam skończony, tylko że nie chcę sobie jeszcze tego dowalać w czasie sesji. Ale po egzaminach to będzie mój priorytet.

– Jasna sprawa – skinął głową Zbyszek. – Tak tylko zapytałem.

– A co tam u Daniela? – zagadnęła Weronika, nieśpiesznie nadgryzając kawałek pizzy. – Dalej jeździcie razem na te wasze przejażdżki?

– Pewnie! – uśmiechnęła się Marta. – Dan przecież uczy mnie do egzaminu, a poza tym uwielbia motocykl tak samo jak ja. Niestety w czerwcu musimy skupić się na sesji, oni tam na polonistyce też mają taki kocioł jak my, więc umówiliśmy się, że na ten czas trochę odpuścimy z wyjazdami za miasto i zredukujemy je do maksymalnie jednego na tydzień. Za to w ten weekend musimy wyszaleć się za cały miesiąc! – dodała wesoło. – Sobotę i niedzielę w całości spędzamy na motocyklu, to już postanowione!

– No, no! – zaśmiała się Monika. – Para szalonych motocyklowych pasjonatów! Hej, kochani! Kto obstawia, że z tego jednak będzie coś więcej?

– Ja!!! – zawołało naraz kilka osób i wszyscy znowu gruchnęli śmiechem.

Marta wzruszyła tylko ramionami z pobłażliwą miną. Iza przyglądała jej się spod oka. Docinki kolegów z roku dotyczące Daniela trwały nie od dziś, zresztą, jak wiedziała od Lodzi, analogiczne uwagi kierowali pod adresem chłopaka również poloniści, jednak ani jedno, ani drugie nic sobie z tego nie robiło, traktując te aluzje z przymrużeniem oka. Nie zmieniało to przy tym faktu, że oboje coraz regularniej spotykali się na liczne i dalekie przejażdżki motocyklowe, co niezbicie świadczyło o rosnącej między nimi komitywie.

Choć Iza wiedziała, że Marta traktuje Daniela tak, jak ona sama traktowała go od początku, czyli w kategoriach czysto przyjacielskich, on zaś, według jej zapewnień, odpowiadał jej tym samym, nie mogła nie dostrzegać niezwykłości ich relacji opartej na wspólnej, tak głębokiej pasji. Bez wątpienia bowiem Marta i Daniel byli dwojgiem najbardziej zagorzałych fanów motocykli nie tylko na swoich kierunkach, ale i na całym wydziale, a ich sylwetki w skórzanych kombinezonach i kaskach, które nieraz można było zaobserwować pod uczelnią, gdy tuż po zajęciach wybierali się na przejażdżkę, stały się rozpoznawalnym akcentem nawet dla osób, które zupełnie ich nie znały.

– Wiem, że wszyscy kojarzą nas ze sobą na potęgę – przyznała spokojnie Marta, kiedy po zakończeniu spotkania w pizzerii obie z Izą zmierzały do domu swoją rutynową drogą. – Nieraz żartujemy sobie z tego z Danem, bo w sumie jak do takich sytuacji podchodzi się z dystansem, to stają się nawet zabawne. Tak czy inaczej ani trochę nam to nie przeszkadza – zapewniła ją wesoło. – A jeśli chodzi o mnie, to wręcz jest mi to na rękę, bo przynajmniej nikt nie wypytuje mnie o Radka.

Swobodny ton, jakim bez zająknięcia wypowiedziała imię byłego chłopaka, ucieszył i zarazem zaintrygował Izę, świadczył bowiem o tym, że Marta albo już definitywnie wyleczyła się ze swej nieszczęśliwej miłości, albo przynajmniej była na dobrej drodze do tego, żeby się wyleczyć.

– Aha, rozumiem – przyznała ostrożnie. – Daniel jest taką twoją tarczą obronną przed głupimi uwagami na temat Radka?

– Dokładnie! – zaśmiała się beztrosko Marta. – A raz mieliśmy naprawdę niezłą bekę, jak wpadliśmy na mieście centralnie na Radka. Ha, opowiem ci to! Był w Plazie z kumplami i z jakimiś dziewczynami, a my z Danem właśnie wracaliśmy z wycieczki. Zostawiliśmy yamahę na parkingu podziemnym i poszliśmy na górę czegoś się napić, a że byliśmy w kombinezonach, to jak zwykle zwracaliśmy na siebie uwagę. No i wtedy wdepnęliśmy na Radka i całą resztę. W sumie nie byłoby w tym nic takiego, bo tylko powiedzieliśmy sobie cześć i poszliśmy każdy w swoją stronę, ale jak tylko siedliśmy w kafejce, Dan zauważył, że tamci zawrócili, stanęli sobie niedaleko na holu i obserwują nas zza filara. Oczywiście udawaliśmy, że ich nie widzimy, zamówiliśmy sobie colę i siedzieliśmy jak gdyby nigdy nic, ale trudno było się skupić, jak oni tak się gapili. Dan był zdania, że Radek chciał zobaczyć, czy już się pocieszyłam po rozstaniu z nim, i sprawdzić, czy ze sobą chodzimy… w sensie, że niby ja z Danem! – prychnęła wesoło. – I chyba faktycznie o to chodziło… no bo czego innego mogli od nas chcieć? Chociaż serio nie rozumiem, po co Radkowi taka informacja.

Wzruszyła ramionami, ani na chwilę nie przestając się uśmiechać.

– No? I co było dalej? – zapytała z zaciekawieniem Iza.

– A jak myślisz? – mrugnęła do niej figlarnie Marta. – Trzeba było stanąć na wysokości zadania! No, ale czekaj, opowiem po kolei… Siedziałam przy stoliku tyłem do wejścia, więc poprosiłam Dana, żeby relacjonował mi na bieżąco, co robią tamci, oczywiście tak, żeby się nie zorientowali. A jednocześnie rozmawialiśmy sobie o nich i mieliśmy przy tym nieziemski ubaw, bo jak Dan opisywał mi, jak Radek co jakiś czas wychyla się jak szpieg zza filara i łypie w naszą stronę… ech! – roześmiała się serdecznie. – Aż żałuję, że nie widziałam tego na własne oczy!

– Czyli temat Radka już nie jest dla ciebie… hmm, drażliwy? – zaryzykowała pytanie Iza.

Marta zerknęła na nią z uśmiechem.

– Drażliwy? – powtórzyła kpiąco. – No co ty, Izka, ani trochę! Teraz to już tylko śmieszy mnie to… no i trochę zniesmacza, wiadomo. Sama nie rozumiem, jak mogłam się tak głupio nim zauroczyć, chyba normalnie mózg mi odcięło! Żeby zakochać się w takim ośle! Ech… szkoda słów! – machnęła lekceważąco ręką. – No, ale trudno, zafundowałam sobie nauczkę i na przyszłość, mam nadzieję, będę już mądrzejsza. Tak jak ty – dodała, poważniejąc. – Bo tak na serio, Iza, to ja dopiero teraz, kiedy sama przeżyłam rozczarowanie i udało mi się z niego wyleczyć, w pełni rozumiem ten twój dystans do facetów. I biorę z ciebie przykład. Szkoda tylko, że tak późno. Niestety, jak mówi przysłowie, nie ma to jak uczyć się na własnych błędach, a ja…

– No dobrze, Martuś, to co było dalej? – przerwała jej nieco zmieszana Iza. – Nie mów, że Radek zauważył, że wy też ich obserwujecie?

– Nie, no skąd! – wzruszyła ramionami Marta. – Przecież w tym nie byłoby nic zabawnego! Było o wiele lepiej, bo w którymś momencie wpadło mi do głowy, żeby pokazać Radkowi to, co tak bardzo chciał zobaczyć. Czyli żebyśmy zaczęli z Danem udawać zakochaną parę – wyjaśniła jej beztrosko.

– Ach! – parsknęła śmiechem Iza. – I zrobiliście to?

– Pewnie! – zaśmiała się Marta. – Oczywiście nie całowaliśmy się ani nic takiego, tylko trzymaliśmy się za ręce na stoliku i patrzyliśmy sobie maślanym wzrokiem w oczy. Ech! Ale była zabawa! Największą trudnością było oczywiście to, że strasznie chciało nam się przy tym śmiać. Na szczęście, jak mówiłam, ja siedziałam tyłem, więc miałam lepiej niż Dan. On musiał się bardziej pilnować, bo widzieli jego twarz, a ja mu w tym nie pomagałam, tylko jeszcze bardziej go rozśmieszałam! W każdym razie skutek był natychmiastowy, bo Radek zobaczył, co miał zobaczyć, i zaraz sobie poszli, a my mogliśmy wreszcie spokojnie dopić sobie coca-colę.

Beztroska mina Marty i wesoły ton jej głosu pozostały z Izą na całą resztę popołudnia i wieczoru. Choć cieszyła się z faktu, że koleżanka wyszła z przykrej przygody z Radkiem suchą stopą, w jej swobodnym podejściu było coś, co ciążyło jej kamieniem na sercu.

„Mój dystans do facetów jest dla niej wzorem” – myślała z mieszaniną smutku i pobłażania, roznosząc zamówienia na sali w Anabelli. – „Ech, Martuś… gdybyś ty wiedziała, jak naprawdę wygląda ten mój dystans!”

***

– Dobra, Tym, nie wymądrzaj się, tylko zabieraj te dechy! – polecił Tymkowi Chudy, ładując sobie na ramię jeden z kilku stosów desek, które Iza powiązała sznurkiem, by lepiej się trzymały. – No już, idziesz pierwszy! Tylko uważaj na ściany! Iza, otworzysz nam drzwi, okej?

Iza, która właśnie skończyła układanie w równy stos kolejnej porcji desek podawanych jej na bieżąco przez Majka, poderwała się natychmiast do pionu.

– Jasne! – rzuciła skwapliwie. – Już biegnę… czekaj, Tymek, przepuście mnie. Otworzyć wam też na dole?

– Tak, Iza, idź z nimi i otwórz im drzwi na klatkę, a potem bagażnik od vana – polecił jej Majk zajęty odginaniem gwoździ i zrywaniem desek w drugiej części salonu. – Ładujcie od razu do środka, wywiezie się zaraz te dechy i będzie z głowy. Chudy, masz kluczyki?

– Mam – skinął głową Chudy. – Robi się, szefie.

Zadysponowana przez Majka niewielka ekipa w osobach jego samego, Chudego i Tymka była wraz z Izą w trakcie wykonywania zaplanowanego zadania, jakim było zerwanie i wywiezienie na śmietnik starej podłogi w mieszkaniu przy ulicy Bernardyńskiej. Iza, która od marca poświęciła bardzo dużo czasu i wysiłku na przygotowanie lokalu pod remont, była dziś oszołomiona i wręcz zachwycona tempem, w jakim trzech kolegów realizowało pracę, ta bowiem, zważywszy chociażby na ciężkość desek, jej samej zajęłaby zapewne kilka dni.

Ponieważ tak duża ilość starych desek nie mogła zostać zdeponowana naraz w niewielkiej altanie śmietnikowej przypisanej do kamienicy Izy, Majk zadecydował o wywiezieniu ich vanem do punktu składowania odpadów komunalnych, czym mieli zająć się Chudy i Tymek. Ekipa zadziałała tak szybko i sprawnie, że, nim minęły dwie godziny, podłoga była zerwana, deski zniesione na dół i zapakowane do vana, a dwa worki z mniejszymi odpadkami i śmieciami odniesione do śmietnika.

– Nie wiem, jak mam wam dziękować, chłopaki – powiedziała Iza, z satysfakcją rozglądając się po pustym salonie z wysprzątaną do czysta betonową posadzką. – A zwłaszcza szefowi – uśmiechnęła się do Majka, który w odpowiedzi puścił do niej porozumiewawcze oko. – Ale spłacę ten dług, obiecuję, wszystko odrobię w firmie. Nie sądziłam, że to pójdzie aż tak szybko, jesteście rewelacyjni! Napijecie się czegoś przed kursem na śmietnik? Tymek? Łukasz? Chodźcie. Mam tutaj wodę dla szefa, a dla was dwie butelki pepsi.

Mówiąc to, podeszła do parapetu, na którym już wcześniej przygotowała butelki z napojami, i rozdała je kolegom, którzy z chęcią zabrali się za picie.

– Dzięki, Iza – sapnął Chudy, wychyliwszy za pomocą kilku długich łyków całą butelkę pepsi-coli, którą odstawił pustą na parapet, po czym rozejrzał się z uwagą po salonie. – Mały ten twój lokal, to i szybko poszło. Co to jest parę metrów takiej podłogi? Pestka. Ale w sumie, jak tak popatrzeć, to fajna miejscówa, nie, Tym? Dla jednej osoby lokacja jak znalazł, a do tego blisko do roboty.

– No – zgodził się Tymek, kończąc powoli swoją butelkę pepsi i również mierząc wzrokiem przestrzeń dookoła. – Ja w ogóle lubię takie stare kamienice. Mają, kurde, klimat. Moja ciotka mieszkała w takiej. Bardzo lubiłem do niej chodzić, jak byłem mały.

– To tak jak ja do babci – westchnął melancholijnie Majk zajęty piciem wody gazowanej, którą Iza przyniosła specjalnie dla niego. – Bo moja też kiedyś mieszkała w kamienicy i dopiero po śmierci dziadka przeniosła się do bloku. Ech, stare czasy… Ale akurat to mieszkanie ma swoją własną historię – zaznaczył, uśmiechając się do Izy, która natychmiast odwzajemniła mu pełen wzruszenia uśmiech. – A Iza pisze jej dalszy ciąg. To co, szefowo? Kiedy kaflujemy twoją przepastną łazienkę?

Chudy i Tymek prychnęli śmiechem.

– Mam to zaplanowane na drugą połowę czerwca – odparła ostrożnie Iza. – W przyszłym tygodniu przychodzi hydraulik, a po nim elektryk, zrobią mi nowe instalacje i wtedy będzie już można kłaść płytki. Ale naprawdę nie wiem, czy mogę tak was wykorzystywać…

– To żaden problem, już ci to mówiłem – odparł spokojnie Majk, na co obaj ochroniarze pokiwali głowami na znak potwierdzenia. – Sprzęt można zresztą przywieźć już teraz, postawimy go w salonie i nikomu nie będzie przeszkadzał, a potem mniej będzie z tym zachodu. Chudy, wiesz co? W poniedziałek przyjdziecie z Tomem albo z Tymem przed dwunastą, załadujecie na vana maszynkę do cięcia płytek i przywieziecie ją tutaj. Umówicie się z Izą… a nie, czekaj, ty pewnie będziesz na uczelni? – zerknął na dziewczynę. – Masz jeszcze w czerwcu zajęcia?

– Tak, niestety – westchnęła Iza. – Ostatni tydzień, więc tym bardziej muszę na nich być.

– W takim razie zostawisz Chudemu zapasowe klucze od mieszkania – zadecydował Majk. – Chłopaki przywiozą sprzęt i zostawią go tutaj, a po piętnastym pomyśli się o jakimś paśmie na to płytkowanie. Przyjdziemy we czterech z Antkiem i szybko załatwimy terakotę, a jak porządnie wyschnie, zabierzemy się za glazurę.

– Dobrze, że tym razem nie musimy tego robić w trzy dni! – zaśmiał się Chudy. – Ale ta akcja w męskim kiblu to w sumie była super przygoda, miło to wspominam… Szkoda tylko, że teraz nie będzie z nami Kacpra – dodał z żalem. – Byłoby o wiele weselej!

Majk i Iza prychnęli śmiechem na wspomnienie pracy z Kacprem, który wówczas udzielał Tomowi dobrych rad na temat podrywania dziewczyn.

– A tak w ogóle to co tam u Kacpra? – ciągnął Chudy. – Kiedy wychodzi z pudła?

– We wrześniu – odparła Iza. – Czyli już bardzo niedługo.

Ponieważ koledzy z zespołu czasami pytali o Kacpra, którego dobrze zapamiętali z krótkiego epizodu sprzed roku ze względu na jego zabawny i sympatyczny sposób bycia, jego pobyt w więzieniu nie był w Anabelli tajemnicą.

– No, upiekło mu się – stwierdził spokojnie Majk. – Mógł posiedzieć o wiele dłużej po takim wybryku. Ale ogólnie równy z niego frajer, ja sam zdążyłem go polubić.

– Widujesz go czasami, Iza? – zagadnął Chudy.

– Od czasu wyroku widziałam go tylko raz – odpowiedziała rzeczowo Iza. – W tamtym tygodniu. Ale niebawem zobaczymy się znowu, a potem może jeszcze raz w lipcu, zanim wyjadę na urlop. A jak nie, to pan Stasio sam do niego zajrzy… znaczy mój gospodarz ze stancji – wyjaśniła Chudemu i Tymkowi. – W każdym razie Kacper nie ma tam źle, trafił mu się przyzwoity towarzysz w celi, a do tego ma okazję popracować w ramach aktywizacji zawodowej osadzonych. Więc nie będzie się nudził.

– Popracować? – zaciekawił się Majk. – A co on tam będzie robił?

– Na razie ma pomagać w kuchni – uśmiechnęła się Iza, przypominając sobie niezadowoloną z tego faktu minę Kacpra. – I to mu się wcale nie podoba, mówi, że wolałby jakąś cięższą pracę. Ale od lipca będzie miał szansę wykazać się na budowie i to w jego przypadku byłby strzał w dziesiątkę.

– Ooo… taki pracuś się z niego zrobił? – zakpił Majk, dopijając wodę i odstawiając pustą butelkę na parapet. – Pomoc w kuchni to dla niego za słabo? Ha! Przyszedłby do nas na etat, to dopiero dostałby wycisk! Po tygodniu błagałby o litość!

Chudy, Iza i Tymek parsknęli śmiechem i pokiwali wymownie głowami.

– No dobra, kochani, koniec fajrantu – dodał stanowczo Majk. – Chłopaki, lecicie z transportem i za godzinę meldujecie się w firmie, okej?

– Tak jest, szefie – skinął głową Chudy, wyciągając z kieszeni kluczyki od vana.

Kiedy obydwaj ochroniarze wyszli z mieszkania, na długą chwilę zapadła w nim cisza. Stojący przy oknie Iza i Majk w milczeniu śledzili z wysokości pierwszego piętra, jak mężczyźni wsiadają do vana i po wykonaniu skomplikowanego manewru cofania na ciasnym podwórku wyjeżdżają na ulicę. Dopiero wtedy oboje przecknęli się i oderwawszy wzrok od widoku za oknem, podnieśli głowy i spojrzeli na siebie.

– A my chyba jedziemy do firmy, prawda? – zagadnęła retorycznie Iza. – Czekaj, pozbieram tylko butelki i weźmiemy ten worek, wyrzuciłabym po drodze śmieci.

Mówiąc to, wskazała na czarny worek na śmieci, do którego wcześniej wrzuciła pozmiatane z betonowej podłogi resztki trocin i kurzu, a następnie sięgnęła po odstawione na parapet puste butelki po napojach i zabrała się za ich zgniatanie.

– Daj, ja to zrobię – zaoferował się natychmiast Majk, przejmując butelki z jej rąk. – A do firmy pojedziemy na szesnastą trzydzieści, tak zapowiedziałem Wice i Antkowi, do tego czasu mają radzić sobie sami.

– Czyli mamy jeszcze prawie godzinę – stwierdziła Iza, mimowolnie krzywiąc się na przenikliwy trzask zgniatanej butelki, który aż zagłuszał jej głos, niosąc się nieprzyjemnym echem w pustym pomieszczeniu.

– Mhm – skinął głową Majk, zajęty zgniataniem kolejnej butelki.

Dopiero kiedy wszystkie zostały już przygotowane do wyrzucenia na śmietnik, odłożył je na parapet i z satysfakcją powiódł wzrokiem po salonie.

– Elegancko to wygląda – ocenił. – Teraz tylko remont i chata Szczepka będzie jak nowa. No… powiem ci, mała, że w dwa miesiące odwaliłaś tu tytaniczną robotę, aż trudno uwierzyć, że zrobiłaś to tymi dwiema małymi łapkami – dodał z lekkim wyrzutem, ruchem głowy wskazując na jej dłonie. – Gdybym wiedział, że zasuwasz tu sama po godzinach… ech! – pokręcił głową. – Dzielne z ciebie stworzenie. Żelazna dama, kobieta nie do zdarcia. Ja to zresztą wiedziałem od początku, mimo że pozory mówiły co innego.

– Przecież dzisiaj wy też bardzo mi pomogliście – odparła ze zmieszaniem Iza. – A najcięższe meble wynieśli mi stąd pracownicy firmy renowacyjnej. Sama przecież nie dałabym rady, zwłaszcza w przypadku tej wielkiej szafy Szczepcia. Nie byłabym w stanie ruszyć jej z miejsca nawet o centymetr.

– Dobrze wiesz, że nie to mam na myśli – odpowiedział z powagą Majk. – Chodzi mi o twoją konsekwencję i odwagę w działaniu, o to, jak wykorzystujesz czas. Studia, etatowa praca u nas w firmie, remont tutaj, a do tego jeszcze multum rozmaitych kłopotów na głowie. Obiektywnie rzecz biorąc, słoń by tego nie uniósł, a ty radzisz sobie perfekcyjnie. Nie tracisz w życiu ani jednej minuty, podczas gdy mogłabyś robić połowę tego, co robisz, i też jakoś by było, nie? Ale działanie na pół gwizdka cię nie satysfakcjonuje i jak już w coś wchodzisz, to nie dajesz sobie taryfy ulgowej, tylko lecisz na fula. I w tym jesteś taka sama jak ja. Ciągle do przodu i do przodu, byle nie marnować czasu, do oporu, ile starczy doby. Czasami tylko zastanawiam się, gdzie w tym jest granica frajerstwa.

– Na pewno jeśli chodzi o frajerstwo, to ja nie umywam się do ciebie – zauważyła Iza, schylając się, żeby zawiązać worek ze śmieciami. – Ja przynajmniej raz do roku planuję sobie urlop i faktycznie spędzam go na odpoczynku. A ty? – wyprostowała się i spojrzała na niego z wyrzutem. – Praca przez okrągły rok, wolne tylko od czasu do czasu, dzień lub dwa, kiedy wypadną jakieś święta… i tyle. A potem znowu praca, praca, praca… Tymczasem jako szef prosperującej firmy mógłbyś spokojnie raz do roku pozwolić sobie na dwa albo trzy tygodnie urlopu. Tylko że nie chcesz.

– Nie chcę – zgodził się spokojnie Majk. – Bo niby co miałbym robić na takim urlopie?

– Odpoczywać – odparła z naciskiem. – Regenerować się. Zbierać siły i ładować baterie na cały kolejny rok pracy.

Majk uśmiechnął się, zerkając na nią spod oka.

– Mam o wiele lepszy sposób na ładowanie baterii – oznajmił, po czym postąpił krok w jej stronę i przyciągnął ją do siebie. – Bardzo proszę, o tak… widzisz? Podłączam się na dwie minuty pod źródło elfikowej energii i mogę na tym jechać cały tydzień albo dwa!

Iza pozwoliła mu się przytulić, kręcąc jednak głową dezaprobatą.

– To nie to samo, Majk – odparła poważnie. – Nie wygłupiaj się, bo ja teraz nie żartuję, mówię to bardzo serio. Moim zdaniem, powinieneś chociaż raz do roku wziąć dłuższy urlop i pojechać gdzieś wypocząć. Doskonale pamiętam, że w tamtym roku nigdzie nie byłeś, całe lato przepracowałeś w firmie.

– W tamtym roku? – wzruszył lekko ramionami, którymi ją obejmował. – Phi! Działam w tym trybie od dobrych dziesięciu lat, zarywam nie tylko urlopy, ale nieraz i sen. No i co z tego? To kwestia przyzwyczajenia.

– Owszem – zgodziła się Iza. – Ale przecież każdy potrzebuje odpoczynku, dwa tygodnie raz do roku to wcale nie jest dużo. A ty harujesz na okrągło jak zaprogramowany robot. To jest chore, Majk.

– Odpoczynku mam wystarczająco – zapewnił ją z nutą uporu w głosie. – Po prostu nie kumuluję go w jednym czasie, tylko rozkładam na mniejsze pasma i uważam, że tak jest wygodniej. Owszem, gdybym miał jakąś fajną perspektywę urlopu, na przykład spędzenia czasu z własną rodziną, to inaczej by to wyglądało. Ale nie mam własnej rodziny. Chociaż wiesz co? – zawahał się. – Może i do pewnego stopnia masz rację?

– Na pewno mam – zapewniła go stanowczo Iza, podnosząc głowę. – Z rodziną czy bez, na dwa tygodnie powinieneś wyluzować, nie zawracać sobie głowy sprawami firmy, tylko pojechać w jakieś góry czy nad morze i po prostu zmienić klimat. Odetchnąć innym powietrzem, odpocząć… Tak zwyczajnie odpocząć, mieć tych kilkanaście dni tylko dla siebie, bez zarywania nocy i konieczności załatwiania tysiąca spraw. Przecież ja i Antek zastąpimy cię we wszystkim – dodała z perswazją. – Firma będzie chodzić jak w zegarku.

– W to nie wątpię – uśmiechnął się Majk. – Ale myślałem o czymś bardziej konkretnym.

– Czyli?

– Pablo wspomniał mi ostatnio, że w sierpniu planują z Lodzią i Edkiem półtora tygodnia urlopu w Beskidach. I pytał, czy nie chciałbym wpaść do nich chociaż na kilka dni, bo wynajęli całkiem spory dom i byłoby dla mnie miejsce. Co prawda frajer chyba sam nie wierzył w to, co mówi! – parsknął lekko śmiechem. – Zna mnie na wylot i wie, że ja urlopów nie uznaję. Zresztą nie zawiodłem go, bo odmówiłem bez zastanowienia, zanim zdążył dokończyć myśl. Czyli co? Uważasz, że jestem frajerem? – skrzywił się z przekąsem, jednak w jego badawczym spojrzeniu zatliła się ciepła iskierka.

Iza pokiwała głową i stanowczym gestem wysunęła się z jego ramion.

– Oczywiście – odparła z wyrzutem. – Jesteś totalnym frajerem i okropnym uparciuchem, Majk. Jak możesz tracić taką okazję? Pablo miał świetny pomysł, taki wspólny wyjazd dobrze by ci zrobił, a sierpień pod każdym względem byłby idealny, bo ja akurat wtedy wrócę wypoczęta z Korytkowa i mogę przejąć wszystkie twoje obowiązki w pracy. Wszystkie co do jednego – podkreśliła z naciskiem. – Nie musiałbyś niczym się martwić, bo firma działałaby jak zawsze, to zresztą będzie sezon ogórkowy, więc i tak dużo roboty nie będzie. A ty pojechałbyś sobie na tydzień z Pablem i z Lodzią w Beskidy, odpocząłbyś, pooddychałbyś czystym powietrzem, pobawił się z chrześniakiem…

– I właśnie to jest jedyna rzecz, która jest w stanie mnie przekonać – przyznał Majk, który słuchał jej ze skupionym wyrazem twarzy. – Ciągle brakuje mi czasu, żeby na dłużej odwiedzić Edka, a on akurat w sierpniu będzie kończył roczek.

– No właśnie – uśmiechnęła się.

– Dobra, wezmę to pod uwagę – obiecał, sięgając na parapet po zgniecione butelki i podając je Izie, a sam biorąc do ręki worek ze śmieciami. – Ale tylko dlatego, że ty tak mówisz i że będę mógł zostawić firmę w twoich rękach. W każdym innym przypadku nie byłoby takiej opcji, ale skoro moja terapeutka tak właśnie stawia sprawę, to… zastanowię się nad tym, obiecuję. I dziękuję ci – uśmiechnął się. – A teraz bierz te butelki i chodź, spadamy stąd, bo czas leci, a ja chciałbym przed robotą załatwić jeszcze jedną sprawę.

– Jaką sprawę? – zdziwiła się Iza, posłusznie przejmując od niego butelki i sięgając po klucze od mieszkania.

– Zobaczysz – mrugnął do niej tajemniczo. – To świeża rzecz, dosłownie z wczoraj. Mam nadzieję, że będzie ci się podobało.

***

– Ach… przepiękny! – szepnęła z zachwytem Iza, składając dłonie. – Dokładnie taki, jaki chciałam!

Oboje dotarli właśnie cmentarną alejką do miejsca wiecznego spoczynku pana Szczepana i Hani, gdzie zamiast starej cementowej mogiły pysznił się teraz biało-czarny pomnik otoczony świeżo przekopaną, zagrabioną ziemią. Zdobiły go srebrne napisy z nazwiskami i datami śmierci małżonków, a także ich odbite w porcelanie zdjęcia, które swego czasu Iza wybrała w tym celu spośród pamiątek pozostałych po staruszku.

– Taką miałem nadzieję – uśmiechnął się z satysfakcją Majk. – Bo wszystko zostało wykonane według twoich wskazówek. Ale jednak chciałem usłyszeć to od ciebie.

– Jest przepiękny, Michasiu – powtórzyła Iza, podchodząc bliżej, by na płycie pomnika położyć zakupioną przed chwilą wiązankę białych róż. – Bardzo ci dziękuję, że o to zadbałeś, szkoda tylko, że nic o tym nie wspomniałeś, bo może coś bym pomogła?

– Ja niewiele miałem tutaj do roboty – zapewnił ją Majk. – Kamieniarze zrobili to sami, ja tylko doglądałem ich w wolnych chwilach. To zresztą nawet nie było konieczne, bo mieli bardzo dokładne instrukcje.

– Ech! – pokręciła głową Iza. – A mnie już od paru tygodni chodziło po głowie, żeby cię zapytać, kiedy wreszcie postawią nam ten pomnik. I ciągle zapominałam! Wyszło naprawdę cudownie, a te zdjęcia to już w ogóle rewelacja. Chyba nawet ładniej wykonane niż u moich rodziców. Sam zobacz, Hania wygląda jak marzenie, a Szczepcio? Prawie jak żywy!

Roześmiali się oboje, po czym natychmiast umilkli, tłumiąc śmiech ze względu na powagę miejsca.

– Teraz tylko musimy się rozliczyć, okej? – dodała rzeczowo Iza. – Dasz mi rachunki i ja już wszystko ureguluję. Jestem to winna Szczepciowi, zwłaszcza że ty wszystko załatwiałeś i doglądałeś. Masz je pewnie w domu?

– Co takiego?

– No te rachunki za pomnik.

– Rachunki? – wzruszył ramionami Majk. – Po co ci? Są już dawno zapłacone.

– No, ale przecież…

– Uregulowałem wszystko, żeby mieć to z głowy. Myślisz, że lubię zostawiać sobie takie rzeczy na później? Po dwóch tygodniach nie wygrzebałbym się z papierów.

– W takim razie przeleję ci zwrot na konto – oznajmiła mu stanowczo Iza. – Tylko pokaż mi je, żebym wiedziała, ile to dokładnie kosztowało.

– Chyba żartujesz – uśmiechnął się z rozbawieniem Majk, schylając się, by poprawić jedną z róż, która wysunęła się z leżącej na płycie wiązanki. – Daj spokój, Izula. Ja załatwiam, ja płacę, taką mam zasadę. Nie tylko ty masz moralne zobowiązania wobec Szczepka.

– Ja mam zobowiązania nie tylko moralne, ale też finansowe – zaprotestowała zdecydowanym tonem Iza. – I to ja powinnam zapłacić za ten pomnik. Zwłaszcza że sama nawydziwiałam z projektem, przez co koszty wzrosły pewnie dwukrotnie. Nie wygłupiaj się, Majk, proszę cię – dodała łagodniej, kładąc dłoń na jego ramieniu i zaglądając mu z niepokojem w twarz. – To naprawdę nie jest pole do żartów.

Majk wyprostował się i z leciutkim uśmiechem popatrzył we wzniesione na niego oczy dziewczyny. Promyki popołudniowego słońca odbijały się w nich jak w magicznym lustrze, o którym ostatnio tak wiele myślał.

– A kto mówi o żartach? – odparł spokojnie. – Nie umawialiśmy się, że to ty masz płacić.

– Noo… prawda, nie umawialiśmy się – przyznała z zastanowieniem, cofając dłoń z jego ramienia. – Ale dla mnie to od początku było oczywiste.

– A dla mnie oczywiste było co innego – skonkludował stoicko. – Nie ma o czym mówić, Iza, sprawa jest zamknięta. Nie będziemy się przecież o to spierać, co?

Iza zaniepokoiła się nie na żarty.

– Nie mów tak, Majk, nie denerwuj mnie. Nie mogę pozwolić ci na taki numer, wyrzuty sumienia chyba by mnie zjadły. Rozumiem, że ty też lubiłeś Szczepcia, ale przecież nie możesz za wszystko płacić sam! No dobra – dodała ugodowo, widząc jego nieprzejednaną minę. – Jeśli nie chcesz dać mi wszystkich rachunków, to przynajmniej daj połowę, okej? Podzielimy się kosztami po równo. Może tak być?

Majk pokręcił głową na znak odmowy.

– Nie, Iza, daj już spokój – odpowiedział stanowczo, a w jego tonie zabrzmiała surowa nutka, która zawsze skutecznie dyscyplinowała pracowników Anabelli. – Co to jest w ogóle za temat? Nie będę się przecież kłócił z tobą o pieniądze. I to w dodatku nad grobem Szczepka.

Iza, na którą ten ton zawsze działał z mocą rozkazu wojskowego, drgnęła, uderzona w szczególności słusznością tego ostatniego argumentu.

– Fakt – przyznała z zawstydzeniem, spuszczając głowę. – Masz rację, to nie jest dobre miejsce na takie rozmowy. Przepraszam… Później do tego wrócimy.

– Nie, nie będziemy już do tego wracać – sprostował spokojnie. – Koniec tematu.

Zarówno twardy ton jego głosu, jak i treść jego słów wprawiły Izę w stan déjà vu, przenosząc ją pamięcią w czasy sprzed ponad roku, kiedy próbowała negocjować z szefem zwrot nienależnej w jej ocenie pierwszej premii. Wówczas również musiała się poddać, bo z Majkiem w takich sprawach po prostu nie było dyskusji. I wiedziała, że teraz też jej nie będzie. Choć uważała to za zbyt hojny gest z jego strony, będąc przekonana, że jako spadkobierczyni pana Szczepana to ona powinna pokryć koszty pomnika, z góry wiedziała, że wszelki opór wobec jego decyzji nie tylko będzie bezcelowy, ale wręcz może poskutkować niepotrzebną sprzeczką. A do tego za nic nie chciała dopuścić.

Zresztą już od dawna miała świadomość, że Majk właśnie taki był. O ile w obsłudze finansów firmy ufał jej w stu procentach i bez wahania akceptował jej sugestie, o tyle, kiedy w grę wchodziła pula wynagrodzeń, premii lub, tym bardziej, sfera jego prywatnego budżetu, nie znosił choćby najdelikatniejszego wtrącania się w jego decyzje. Choć z jednej strony jego konsekwentna stanowczość w tej kwestii nieraz już stawiała Izę w trudnej sytuacji, z drugiej strony budziła w niej szacunek i nawet na swój sposób jej imponowała. Dlatego też, widząc, że pole do negocjacji w tej kwestii przynajmniej chwilowo zostało zamknięte, oraz przyznając Majkowi rację, że nad grobem pana Szczepana i Hani nie wypadało sprzeczać się o pieniądze, zamilkła karnie i ze spuszczoną głową, zmieszana, skupiła się na modlitwie za dusze obojga zmarłych. W cmentarnej alejce na kilka minut zapadła cisza przerywana jedynie świergoleniem ptaków w gałęziach starych drzew.

Majk przyglądał się spod oka delikatnemu profilowi dziewczyny i figlującym przy jej twarzy długim kosmykom ciemnych włosów rozwiewanych na wietrze. Czy nie odezwał się do niej trochę zbyt surowo? Nie, chyba nie… Iza była wszak przyzwyczajona do szanowania jego woli w sprawach finansowych i tym razem również zareagowała prawidłowo, a on po prostu musiał zamknąć jej usta. Bo gdyby mogła wiedzieć, jaką radością było dla niego opłacić rachunki za pomnik Szczepana i Hani wykonany według jej pomysłu! Fakt, że w tym projekcie było kilka fanaberii, które znacząco podwyższyły koszty, ale to przecież było w tym wszystkim najbardziej urocze!

Zachcianka księżniczki, jak to żartobliwie ujął kamieniarz zajmujący się montażem pomnika. Ano zrobimy tak, jak chce księżniczka. Bo z kobietami to się, prze pana, nie dyskutuje! Jak żona każe, to ile by nie kosztowało, tak ma być, co nie?

Majk uśmiechnął się na wspomnienie tych słów, które wówczas ogarnęły jego serce tak niesamowitą falą ciepła. Jak przyjemnie było skwitować słowa kamieniarza wymownym milczeniem, niczego nie prostować i przez kilka ulotnych chwil móc przeżywać na jawie swe najpiękniejsze marzenie! Wszak jego częścią, siłą rzeczy, był również aspekt finansowy. Czy miał to zniszczyć, oddając Izie rachunki i pozwalając na to, by płaciła je z własnego budżetu? Za nic w świecie!

– Tylko nie bądź na mnie zła, mały elfie – odezwał się łagodnym półgłosem, przerywając nieco już ciążącą ciszę. – Stary frajer Majk nie lubi, jak się na niego gniewasz.

Iza pokręciła głową z nadal zmieszaną miną.

– Nie… przecież nie gniewam się, ani nie jestem zła, Michasiu – odpowiedziała cicho. – No co ty? Przeciwnie, jestem ci bardzo wdzięczna, że wszystko tak wspaniale załatwiłeś. Po prostu wstyd mi, że do tego dopuściłam, bo naprawdę… tak nie powinno być…

– Zostawmy to, elfiku. To jest naprawdę drugorzędna sprawa. Myślisz, że Szczepka obchodzi, kto płaci za pomnik? Jemu zależało na czymś innym.

– Tak, wiem – przyznała. – Na tym, żeby o nim pamiętać.

– Właśnie – uśmiechnął się Majk, po czym przysunął się do niej i lekko objął ją ramieniem. – Oraz na tym, żebyśmy zawsze trzymali się razem.

– Tak… to prawda – szepnęła Iza, podnosząc głowę i odwzajemniając mu uśmiech.

Przez dłuższą chwilę oboje stali w milczeniu, wpatrując się w porcelanowe zdjęcie zmarłego przyjaciela. Jego oczy sprawiały wrażenie żywych, podobnie jak oczy rodziców Izy z cmentarnych zdjęć, które nieraz zdawały się lśnić i uśmiechać do niej, kiedy przypadkowo padał na nie rozigrany promyk słońca. W oczach pana Szczepana odnajdywała teraz dokładnie taki sam spokojny i życzliwy uśmiech, który dla niej był metafizycznym gwarantem tego, że staruszek jest już w pełni szczęśliwy oraz że w jakimś sensie nad nią czuwa, tak samo jak ojciec i matka. Jakże blisko czuła się dziś z nim związana! Jakim niezwykłym zrządzeniem losu okazało spotkanie z nim na deszczowej ulicy przed półtora roku! Z nim oraz z Majkiem, kolejnym wspaniałym człowiekiem, którego kojąca obecność dawała jej poczucie bezwzględnego bezpieczeństwa. Tak jak teraz, kiedy tak zwyczajnie stał przy niej i po prostu… był. O tak, Majk miał rację. Powinni zawsze trzymać się razem. Zwłaszcza kiedy pan Szczepan, jeden z tamtej pamiętnej trójki, odszedł już na zawsze.

Patrząc na piękny, lśniący nowością pomnik z wiązanką białych róż na środku wypolerowanej płyty, a jednocześnie czując ciepło ramienia Majka, który, jak ona, stał nieruchomo zatopiony w myślach, Iza doznała nagłego poczucia zderzenia dwóch rzeczywistości – ziemskiego życia, pełnego zmartwień, namiętności i emocji lecz kruchego i ulotnego jak rozkwitły kwiat, który kiedyś nieubłaganie musi zwiędnąć, oraz tajemnego majestatu śmierci i metafizycznej przestrzeni, w której życie nigdy się nie kończy. Wszystko, co działo się w jej życiu biegło przecież nieubłaganie w jedną stronę. Czy Majk również myślał właśnie o tym? O przemijaniu i postępującym czasie, którego wartość wyznaczają nie pieniądze czy sukcesy, ale dobrze przeżyte chwile. Takie właśnie jak ta. Piękno życia mierzone ciszą i spokojem… czasami też namiętnością i pogonią za marzeniem… lecz przede wszystkim obecnością drugiego człowieka, któremu można w pełni zaufać. Takie chwile są kwintesencją życia… to one pozwalają choć przelotnie dotknąć tajemnicy wieczności…

Nagle w sercu Izy zrodziło się gorące pragnienie natychmiastowego znalezienia się nad grobem rodziców na cmentarzu w Korytkowie. Zapragnęła stanąć tam dokładnie tak samo, jak teraz stała nad grobem pana Szczepana i Hani, objęta ciepłym ramieniem Majka. O tak, znaleźć się tam teraz, razem z nim! Z jakąż radością i dumą przedstawiłaby go zmarłym rodzicom jako swojego najlepszego przyjaciela! Nie miała wątpliwości, że polubiliby go od razu, jego przecież nie dało się nie lubić… Ba! Miała wręcz wrażenie, że oni już teraz znali go i lubili. Zwłaszcza tata, z którym Majk czasem jej się kojarzył, kiedy roztaczał nad nią iście ojcowską opiekę i kiedy czuła wspólny dla nich obu, a tak drogi jej sercu zapach wody kolońskiej. Tak, rodzice już go znali, czuła to teraz tak wyraźnie! Tylko… jak? Skąd? Czy powiedział im o nim pan Szczepan? To niewykluczone. Był wszakże tam gdzie oni i zapewne spotkali się już na którejś z rajskich łąk.

Delikatny uśmiech rozjaśnił twarz dziewczyny na tę metafizyczną wizję. Nagle poczuła się tak spokojna i bezgranicznie szczęśliwa, jakby na kilkanaście sekund dotknęła progu nieba. A może tak właśnie było? Może pan Szczepan na kilka chwil uchylił rąbka tajemnej kotary, za którą nie wolno było zajrzeć, lecz zza której padł na nich promień nieziemskiego światła? Czy Majk czuł to samo to co ona? Ostrożnie podniosła na niego oczy i uchwyciła zamyślony, jakby smutny wyraz jego twarzy, który w mgnieniu oka zgasił jaśniejące w jej duszy szczęście, jak podmuch wiatru gasi płomień świecy. Na samym dnie serca poczuła znajome, bolesne ukłucie cieniutkiej igiełki.

„Myślisz o niej” – błysnęło jej w głowie. – „O Anabelli…”

Słoneczny świat wokół niej, nie wiedzieć czemu, na kilka sekund przybladł jak osnuty mgłą, a kiedy znowu odzyskał blask i barwy, nie było już w nim metafizycznej poświaty płynącej zza niebiańskiej zasłony, którą uchylił pan Szczepan. Znów był zwykły i pełen problemów, a do tego ta drobniutka, nieznośna igiełka na dnie serca, która nadal nie chciała przestać kłuć… Kolejne déjà vu? Wszak już raz, będąc tutaj, na cmentarzu, czuła ten sam smutek i ciężar na sercu…

Jednak wyraz twarzy Majka, który tak ją poruszył, szybko zniknął i mężczyzna na powrót przybrał swą zwyczajną, pogodną i nieco zawadiacką minę.

– To co, elfku? – zagadnął z uśmiechem. – Czas chyba powiedzieć Szczepkowi pa-pa i wracać do roboty, hmm? Już grubo po szesnastej.

Iza posłusznie pokiwała głową.

– Jasne – odparła cicho. – Wracajmy.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *