Anabella – Rozdział XCVII
– Dobra, to chyba koniec – odetchnęła z ulgą Iza, kiedy wszystkie towary z sobotniej dostawy, którą przywiózł Piotrek, zostały ułożone we właściwych miejscach i wprowadzone na stan sklepu. – Fajrant, dziewczyny! Ściągajcie te fartuchy i zbieramy się do domu, już dwie po czternastej!
Zosia i Weronika, które od godziny po zamknięciu sklepu wraz z Izą zajmowały się przyjęciem towaru na stanowisku spożywczym, posłusznie zdjęły z siebie fartuchy ochronne, a uczynna Weronika odniosła je na miejsce na zaplecze.
– Dzięki, Wera, dobra robota – pochwaliła ją Iza, kładąc jej dłoń na ramieniu. – Bardzo nam dzisiaj pomogłaś, jestem z ciebie naprawdę zadowolona.
– Dziękuję – szepnęła dziewczyna, wyraźnie uszczęśliwiona tą uwagą przełożonej.
– A teraz lećcie już z Zosią do domu, widzimy się w poniedziałek – zadysponowała Iza, zerkając z porozumiewawczym uśmiechem na Zosię. – Oczywiście jeśli chodzi o pracę, bo w innych okolicznościach to my z Zosieńką zobaczymy się pewnie jeszcze wieczorem w Małowoli. Jedziesz dzisiaj do Mańczaka, prawda?
– Tak – pokiwała głową Zosia, tradycyjnie oblewając się rumieńcem.
– No to super – podsumowała wesoło Iza. – Dobra, nie zatrzymuję was już, jesteście wolne. Ja pomogę jeszcze Adze na górze i my też się zbieramy. Na razie!
Po wyjściu obu ekspedientek udała się na górę, by pomóc Agnieszce w dokończeniu sprzątania na stoisku przemysłowym i zniesieniu na dół wózka z Pepusiem. Kiedy tam dotarła, Agnieszka właśnie wychodziła z zaplecza, zamykając za sobą drzwi, a przygotowana spacerówka z półleżącym w niej niemowlęciem czekała przy zejściu na schody. Na widok Izy, która schyliła się nad nim z uśmiechem i wesołymi słowami powitania, chłopiec zaśmiał się w głos i zagaworzył z radością, wpychając sobie do buzi oślinioną piąstkę.
– Już idę, Iza – rzuciła Agnieszka, zmierzając w stronę bocznego okna. – Poczekaj sekundę, zasłonię tylko wertykale.
– Jasne, Aga, spokojnie – odparła wesoło Iza, nie odrywając oczu od Pepusia. – Ach, ty mały rozrabiako! Kto to się tak ślicznie śmieje, co? Kto jest małym łobuziakiem? Ha?
Zachwycone jej przekornym tonem dziecko zaśmiewało się perliście, chwilami aż zachłystując się powietrzem, i wymachiwało przy tym żywo rączkami oraz wierzgało nóżkami ubranymi w niebieskie bawełniane skarpetki. Iza śmiała się razem z nim, szczerze ubawiona jego sposobami na wyrażanie spontanicznej dziecięcej radości. Tymczasem, nim Agnieszka zdążyła pozasłaniać okna, drzwi na dole szczęknęły i po schodach wbiegł Piotrek, przeskakując po kilka stopni naraz. Na jego widok Pepuś aż zapiszczał z zachwytu i wyciągnął do niego obie rączki.
– Hej, zbóju! – zawołał wesoło mężczyzna, schylając się nad wózkiem. – Co tu się odstawia? Już, cwaniaku, bajerujesz kolejną kobietę, co?
– Bajeruje na całego! – zapewniła go ze śmiechem Iza. – Buzia mu się nie zamyka!
– A co! – zaśmiał się Piotrek. – Nabieramy doświadczenia od kołyski. Moja szkoła!
– Pepcio jest przeuroczy – przyznała Iza. – I taki rezolutny! Nasza Klarcia to na razie całymi dniami śpi, a taki pięciomiesięczny łobuziak już naprawdę potrafi nieźle broić!
– Potrafi, potrafi – zapewnił ją Piotrek, uśmiechając się szeroko do zachwyconego, popiskującego z radości dziecka. – No co, gagatku? Nie, teraz nie pójdziesz na ręce, najpierw zniosę cię na dół. Uwaga… hop!
Chwyciwszy wózek, dźwignął go w górę i lekkim krokiem zbiegł z nim po schodach. Rozbawiona Iza ruszyła za nim, nie oglądając się na Agnieszkę, która po zasłonięciu okien wróciła jeszcze na zaplecze po torbę z rzeczami dziecka. Wkrótce jednak i ona zeszła na parter, dołączając do tamtych dwojga, którzy kończyli właśnie wyprowadzać wózek z Pepusiem przed sklep. Korzystając z tego, że dziewczyny zatrzymały się przy drzwiach, Piotrek schylił się nad wózkiem i ostrożnie wziął na ręce domagającego się uwagi chłopca.
– No, chodź do wujka, rozbójniku – powiedział do niego z uśmiechem. – Musimy trochę się pobawić i pogadać, bo następnym razem widzimy się dopiero w poniedziałek, nie?
– Aga, już. Zamknę tylko drzwi i idziemy – oznajmiła tymczasem Iza Agnieszce, przekręcając klucz w zamku i chowając klucze do kieszeni. – To co, chyba wszystko zgodnie z planem? Przespacerujemy się trochę, pogadamy sobie na spokojnie, a o piętnastej trzydzieści meldujemy się u Meli na obiad.
– Super, dzięki, Iza – odparła cicho Agnieszka. – Fajnie, że w tym kołowrocie udało nam się w końcu znaleźć chwilkę czasu. Piotrek, włóż go do wózka! – dodała surowo, zwracając się do mężczyzny, który z uśmiechem kołysał Pepusia w ramionach. – Słyszysz? Zostaw go już. Idziemy z Izą na spacer i zabieramy go ze sobą.
– Na spacer? – podchwycił Piotrek. – No to czekaj… może zostawicie mi go na godzinkę, co? Popilnuję go, akurat do piętnastej mamy przerwę obiadową na budowie. Mam kanapki w samochodzie, wezmę Pepa, zjem i połażę z nim tu obok, a wy możecie iść na spacer same. Po co macie jeszcze ciągnąć ten wózek?
– Nie – ucięła stanowczo Agnieszka. – Zabieramy go ze sobą. Iza chce z nim trochę pobyć, a jak wiesz, jest jego matką chrzestną. Poza tym…
– Oooo, dzień dobry! – rozległ się nagle pełen entuzjazmu okrzyk za ich plecami.
Wszyscy troje odwrócili się jak na komendę i ich twarze przybrały wyraz zaskoczenia, bowiem zza rogu sklepu wypadły po kolei Zielińska, za nią Maliniakowa, a na końcu… Krzemińska we własnej osobie! Iza, którą zdziwiła już wczorajsza bytność Zielińskiej w sklepie Amelii, teraz aż zdrętwiała z zaskoczenia, a jej serce ogarnął nagły chłód, jakby w ułamku sekundy pokryła je warstwa lodu.
– Dzień dobry – odpowiedziała zimnym acz uprzejmym tonem.
– Dzień dobry – powtórzyła po niej równie chłodno Agnieszka.
Piotrek, który żadnej z pań (a zwłaszcza tej ostatniej) z założenia nie tolerował, nie zadał sobie nawet trudu odwzajemnienia pozdrowienia, tylko z ostentacyjnie obojętną miną odwrócił się do nich plecami, poprawił sobie na ramieniu Pepusia i odszedł z nim kilka kroków na bok.
– Dzień dobry, dzień dobry! – powtórzyły ze życzliwymi uśmiechami dwie pozostałe kobiety, podchodząc do Izy i Agnieszki. – A co, to już sklep zamknięty?
– Zamknięty – odparła grzecznie Iza. – Od dziś mamy skrócone godziny otwarcia, w soboty tylko do trzynastej. Ale jeśli paniom czegoś pilnie potrzeba – dodała po chwili zawahania – to mogę jeszcze otworzyć i coś sprzedać… póki tu jesteśmy.
– Ależ nie, nie, skąd znowu! – przerwała jej słodko Krzemińska. – Jak do trzynastej, to już dawno po godzinach, nie będziemy przeszkadzać! Tak tylko przechodziłyśmy obok, bo od Michałka z hotelu wracamy… no i widzimy, że tu jesteście, to przecież wypadało się przywitać z sąsiadkami.
– Miło nam – odparła chłodno Iza. – Życzymy paniom udanego popołudnia.
Stojąca obok niej Agnieszka pokiwała niecierpliwie głową na znak, że dołącza się do tych życzeń, jednak wolałaby już zakończyć rozmowę.
– A dziękujemy, dziękujemy! – uśmiechnęła się życzliwie Maliniakowa. – My też, z wzajemnością! Bardzo proszę pogratulować siostrze córeczki!
– Dziękuję – odpowiedziała Iza.
– Słyszałyśmy, że będzie nosić imię po nieboszczce waszej mamie? – zagadnęła Zielińska, na co Iza pokiwała tylko głową twierdząco. – Ach, jaki to miły gest! Babcia nie doczekała wnusi na tym świecie, ale za to w niebie na pewno się cieszy!
Iza uznała, że nie ma sensu odpowiadać na tę uwagę, milczała zatem, cierpliwie czekając, aż kobiety same pożegnają się i pójdą sobie. One jednak najwidoczniej nie miały takiego zamiaru, bo zamiast odejść, przeciwnie, podeszły jeszcze bliżej, zerkając z daleka na Pepusia, którego trzymał na rękach Piotrek.
– A jak tam się dzieciaczek chowa? – zapytała z uśmiechem Maliniakowa, zwracając się do Agnieszki. – Już taki duży urósł! Toć już z pół roku ma, prawda?
Agnieszka, która swego czasu przeszła w Korytkowie piekło plotek i obmowy napędzane głównie przez stojące przed nią trzy panie, jeszcze bardziej zesztywniała na te słowa.
– Nie, za parę dni skończy pięć miesięcy – odpowiedziała rzeczowo, zagryzając zęby. – Dziękuję, wszystko w porządku.
– Ach, jak to dzieci rosną! – zachwyciła się Krzemińska. – Ja to sama nie mogę uwierzyć, że mój chłopak już dorosły, a dopiero co był taki tyci i pieluszkach chodził…
– Tak, rzeczywiście – przerwała jej spokojnym, stanowczym tonem Iza. – Bardzo paniom dziękujemy za zainteresowanie i za tak ciekawą rozmowę, ale niestety musimy już iść. Proszę wybaczyć. Do widzenia.
Mówiąc to, chwyciła Agnieszkę za nadgarstek i pociągnęła za sobą, pozostawiając trzy sąsiadki w pół słowa na placyku pod sklepem. Poirytowana do szpiku kości fałszem, który bił od nich na odległość, nie miała najmniejszego zamiaru dłużej silić się na uprzejmość i tracić czasu przeznaczonego na rozmowę z Agnieszką, a przy tym zupełnie nie obchodziło jej, co w związku z tym pomyśli sobie o niej matka Michała.
„W maju nazwała mnie bezczelną” – pomyślała z zacięciem i czymś w rodzaju ponurej satysfakcji. – „Więc niech teraz cieszy się, że miała rację!”
Nawet nie chciała zastanawiać się nad tym, skąd wzięła się ta nagła zmiana w zachowaniu matki Michała i jej przyjaciółek. Być może – najprawdopodobniej – był to wpływ Michała, który powinna odebrać jako kolejny pozytywny sygnał, jednak nie umiała przezwyciężyć mimowolnego wstrętu, jaki wywołała w niej ta niespodziewana metamorfoza Krzemińskiej. Tak jakby tamta myślała, że kilka przymilnych słówek może wymazać z pamięci Izy to, co nagadała jej podczas poprzedniej, jakże nieprzyjemnej rozmowy!
Równie zdenerwowana Agnieszka z ulgą podążyła za Izą, łapiąc po drodze i pociągając za sobą pusty wózek Pepusia, po czym obie pośpiesznym krokiem ruszyły drogą w kierunku domu Izy i hotelu Krzemińskich, dając Piotrkowi znak, żeby wraz z dzieckiem poszedł za nimi. Krzemińska, Zielińska i Maliniakowa nie goniły ich już na szczęście, lecz zostały na placyku pod sklepem, gdzie skupiły się w konspiracyjną grupkę, rozprawiając między sobą przyciszonymi głosami i popierając swoje wywody ożywioną gestykulacją.
– Ja pierdzielę, co za głupie i fałszywe baby! – sapnął Piotrek, doganiając dziewczyny z niemowlęciem na rękach. – Jak się do was podlizywały… o szlag! Sorry, Iza, że się nie odzywałem, ale jakbym raz otworzył gębę, to na bank tama by mi puściła i mogłoby się zrobić naprawdę niefajnie.
– Okej, Piotrku, poradziłyśmy sobie – odparła wciąż jeszcze wzburzona Iza.
– Obrzydlistwo! – prychnęła Agnieszka. – Dzięki, Iza, że tak szybko to skończyłaś, bo ja już prawie się zagotowałam. Nikt w tamtym roku tak mi nie dał popalić w Korytkowie jak te trzy wiedźmy, a teraz nagle takie pytania! Wielka troska i zainteresowanie! Co im odbiło, żeby tak się do nas łasić?
Iza, która znała najbardziej prawdopodobną odpowiedź na to pytanie, odetchnęła tylko mocniej i machnęła ręką na znak, że nie ma sensu się nad tym zastanawiać.
– Nieważne, Aga – odpowiedziała spokojniejszym tonem. – Szkoda czasu. Nie będziemy przecież tracić przez to nerwów i psuć sobie weekendu, nie?
– No… prawda – przyznała z westchnieniem Agnieszka. – Ale powiem ci, że aż mi ciśnienie skoczyło. Piotrek, zostaw go żesz wreszcie! – dodała z poirytowaniem, widząc, że Piotrek nadal huśta roześmianego Pepusia na rękach i nie ma zamiaru odłożyć go do wózka. – Przecież mówiłam ci, że bierzemy go na spacer!
– Ale może jednak zostanie ze mną, co? – odparł Piotrek, poważniejąc, a w jego głosie zabrzmiała nuta prośby. – Wy sobie spokojnie pogadacie, a ja się nim zajmę. Przecież wiesz, że ze mną będzie bezpieczny.
– Nie – pokręciła głową Agnieszka. – Kładź go tutaj i już.
Piotrek westchnął z niezadowoleniem, jednak posłusznie podszedł z dzieckiem, rzucając jej pełne wyrzutu spojrzenie. Iza, która nie lubiła wtrącać się w ich przepychanki, milczała dyplomatycznie, w duchu jednak nieco współczuła Piotrkowi, Pepuś bowiem wyraźnie go uwielbiał, on zaś jasno okazywał, jak bardzo zależy mu na pobyciu z nim jeszcze odrobinę dłużej przed weekendem.
– No i co by ci szkodziło? – rzucił z niechęcią, schylając się nad wózkiem, by odłożyć do niego chłopca. – Jedna godzina cię zbawi? I tak nie będziesz się nim zajmować.
Odłożonemu do wózka niemowlęciu nie spodobało się to, a widząc, że Piotrek wycofuje ręce, kwęknęło raz i drugi na znak protestu, po czym nagle uderzyło w regularny płacz, wymachując w powietrzu rączkami.
– No i widzisz, co narobiłeś?! – fuknęła ze złością Agnieszka. – Teraz będzie się darł!
– Nie darłby się, gdybyś mi go zostawiła! – odparował jej poirytowany Piotrek.
– Jakbyś go nie wyciągał z wózka, to by nie zaczął! – sprostowała z furią, gorączkowo szukając w torbie z rzeczami dziecka smoczka uspokajacza. – Ile razy mam cię prosić?! Zawsze mi to robisz!
– Ej, słuchajcie, nie kłóćcie się – przerwała im zmęczonym tonem Iza, kładąc dłoń na przedramieniu Piotrka. – Proszę… Piotrku, daj już spokój.
– Okej – mruknął, z dezaprobatą obserwując, jak Agnieszka wkłada Pepusiowi smoczek do buzi. – No ale sama widzisz! Tylko na tyle ją stać. Zatkać mu buzię smokiem, żeby cicho siedział! To jest dla niej najważniejsze, nie?
– Przestań – szepnęła z naciskiem Iza, patrząc mu nakazująco w oczy.
Piotrek odetchnął głośno i już otwierał usta, żeby odpowiedzieć, jednak w ostatnim momencie zrezygnował z tego, machnął niecierpliwie ręką i odwróciwszy się, szybkim krokiem udał się w stronę swojego samochodu, który stał zaparkowany w cieniu klonu pod domem Izy. W międzyczasie Agnieszce udało się uspokoić smoczkiem płaczące dziecko i obie ruszyły wraz z wózkiem w stronę hotelu Krzemińskich, za którym droga wiodła aż do skrzyżowania, a dalej w pola i na cmentarz. Była to ulubiona trasa spacerowa Izy.
– Aga, dlaczego ty tak ciągle zwalczasz tego Piotrka? – zapytała z westchnieniem Iza, kiedy oddaliły się o kilkadziesiąt kroków od jej domu. – Nie rozumiem tego, serio. Przecież on tyle ci pomaga, tak lubi Pepusia…
– Wiem – skinęła głową Agnieszka, zacinając usta. – I to mnie jeszcze bardziej wkurza.
– Ale dlaczego? Przecież to jest dobry chłopak. Ja sama swego czasu miałam co do niego wątpliwości, ale jak bliżej go poznałam, od razu zmieniłam zdanie. Zobacz, ile on dla was robi, nosi ci ten wózek po schodach, zawsze jest na miejscu, kiedy trzeba pomóc przy maluchu…
– Iza, przestań – przerwała jej proszącym tonem Agnieszka. – Nie rozmawiajmy już o nim, dobrze? Najpierw tamte baby, a teraz on. Ciągle tylko ktoś się wtrąca, a czas leci i znowu nie zdążymy pogadać o poważnych sprawach.
Iza zerknęła z mimowolnym smutkiem na jej zmęczoną twarz, przypominając sobie wszystko, co ostatnio mówiła o niej Amelia. Co prawda w porównaniu do analogicznego okresu z poprzednich wakacji zewnętrzny wygląd Agnieszki poprawił się o niebo, prezentowała się bowiem bardzo ładnie, znów ubierała się ze swą dawną skromną elegancją, a jej kręcone blond włosy znacząco urosły i nabrały blasku, jednak w jej zachowaniu i zgaszonym spojrzeniu niebieskich oczu widać było, że w środku nadal cierpi. Iza, która z doświadczenia wiedziała, jak bardzo takie duchowe cierpienie wzmaga się, gdy jest duszone w sobie i ukrywane przed światem, pomyślała, że być może dzisiejsza rozmowa rzeczywiście będzie dla Agnieszki czymś bardzo ważnym. Może nawet tak ważnym jak dla niej ostatnia rozmowa z Majkiem na końcu świata? Uśmiechnęła się tkliwie do tego wspomnienia i znów zerknęła ze współczuciem na swą towarzyszkę.
– Okej, masz rację – przyznała lojalnie. – Ciągle mamy taki kocioł, że od tygodnia nie ma jak się spotkać, żeby porozmawiać trochę dłużej. Nie pomaga nawet to, że pracujemy w jednym miejscu… Ale dobra, zacznijmy. O czym chciałaś ze mną pogadać? O Rafale?
– Też… w pewnym sensie – westchnęła Agnieszka, mechanicznym ruchem popychając przed sobą wózek z Pepusiem, który teraz już był spokojny i nawet zaczynał lekko podsypiać. – To akurat już jest sprawa w miarę rozwiązana, chociaż nie da się ukryć, że zjadła mi od groma nerwów. Ale bardziej chodzi mi o całokształt… no wiesz, o bilans tego mojego nieszczęsnego życia. Gdybym umiała znaleźć w nim jakiś sens…
Iza pokiwała głową ze smutkiem, nie ważąc się wyrazić myśli, która nasunęła jej się automatycznie na te słowa – że prawdziwym sensem jej życia był, a przynajmniej powinien być ten mały synek, którego pchała przed sobą w wózku, i że gdyby umiała to zrozumieć, to z dnia na dzień mogłaby poczuć się naprawdę spełniona i szczęśliwa. Wiedząc jednak, jak Agnieszka reaguje na takie sugestie i z góry znając jej odpowiedź, powstrzymała się od wyrażenia tej opinii na głos.
– No co ty, Aga? – odparła łagodnie. – Bilans? Jaki znowu bilans? Na bilans jest jeszcze za wcześnie! Masz dopiero dwadzieścia trzy lata i jeszcze dużo możesz w życiu zdziałać, rozwinąć się pod każdym względem. A jeśli chodzi ci o niedokończone studia czy tego typu rzeczy, to… po pierwsze to wcale nie jest niezbędne do szczęścia, a po drugie przecież nigdy nie jest za późno, żeby nadrobić zaległości.
– No, nie wiem – pokręciła głową Agnieszka. – Ja właśnie mam poczucie, że dla mnie już na wszystko jest za późno. Jakby mi całe życie przeszło obok nosa.
– Ech, nie mów tak! – zaprotestowała Iza, wyciągając rękę, by pogładzić ją po ramieniu. – To tylko chwilowy dołek, on za jakiś czas przejdzie, zobaczysz. Mówię ci to z własnego doświadczenia, bo ja też kiedyś…
Urwała i odwróciła głowę, gdyż tuż za nimi rozległ się nagle niepokojąco głośny warkot silnika samochodu, który, jak w ostatniej chwili zdążyła zauważyć kątem oka, był biały i zbliżał się od strony Małowoli z ogromną, wręcz zawrotną prędkością. Odniosła wrażenie, że pędzi prosto na nich. Odruchowo odskoczyła na prawo.
Aga, uważaj! – chciała krzyknąć do idącej wciąż tą samą trajektorią Agnieszki, jednak głos uwiązł jej w gardle, a i tak najprawdopodobniej nie wystarczyłoby jej czasu na wyartykułowanie z siebie choć jednej sylaby, bowiem w tym samym ułamku sekundy auto gwałtownie odbiło w lewo i rozległ się przenikliwy, przerażający pisk hamulców na asfalcie… pisk, który bodaj raz już gdzieś słyszała… Jeszcze jeden ułamek sekundy i rozpędzony samochód, ominąwszy o włos przerażoną Izę, zahaczył prawym zderzakiem o Agnieszkę, wytrącając ją z równowagi i odrzucając na pobocze, po czym z impetem uderzył w wózek z Pepusiem, który przekoziołkował nad skrajem drogi i zarył kilka metrów dalej w trawie, gubiąc po drodze dziecko.
W następnych sekundach hamujące wciąż auto efektownym ślizgiem przejechało kolejnych kilkanaście metrów, po czym odwróciło się przodem do kierunku jazdy i zatrzymało się. Dopiero wtedy zza opuszczonych szyb do uszu skamieniałej z szoku Izy dobiegła głośna muzyka i obraz w jej oczach złożył się na tyle, że rozpoznała białe BMW, w którym siedziało pięciu dobrze znanych w okolicy kolegów Michała. Był to jednak tylko przebłysk świadomości, gdyż w następnym momencie cała jej rozedrgana uwaga skupiła się na wyrzuconym z wózka dziecku, które nieruchomo, niczym kupka biało-niebieskich gałganków, leżało na trawie kilka metrów przed nią.
„Pepuś!!!” – wrzasnęło coś z rozpaczą w jej głowie. – „Boże, nie!!!”
Niesiona impulsem, który pomimo obezwładniającego szoku nakazywał jej ratować dziecko, rzuciła się w tamtą stronę i przypadła do niego, z przerażeniem odkrywając, że maluch leży bezwładnie z widmowo bladą twarzyczką i rączkami nienaturalnie rozrzuconymi na boki. Schyliła się, by przyłożyć ucho do jego maleńkiej piersi i wysłuchać, czy bije serce, jednak jej własne waliło tak mocno, że w uszach aż jej huczało, w związku z czym nie była w stanie nic usłyszeć. Nie straciła jednak przytomności umysłu – przeciwnie, w skrajnie dramatycznych okolicznościach zaczął on pracować z niespodziewaną, niezwykłą wręcz ostrością. Ni stąd, ni zowąd, praktycznie bez udziału świadomości, przed oczami przewinęły jej się z fotograficzną dokładnością slajdy z obowiązkowego kursu pierwszej pomocy, jaki półtora roku wcześniej przeszła na uczelni.
„Nie przenosić, bo można zaszkodzić! Uważać na kręgosłup!” – migało jej w głowie. – „Ułożyć w bezpiecznej pozycji! Sprawdzić, czy drogi oddechowe są drożne! Jeśli nie oddycha, wykonać masaż serca!”
– Pepciu – wyszeptała, schylając się nad dzieckiem i ostrożnie, mocno drżącymi rękami rozpinając mu niemowlęcy kaftanik. – Kochany, maleńki… poczekaj, już ci pomagam…
Kolejne slajdy kursu po kolei wyświetlały jej się w głowie, tak wyraźne, jakby widziała je wczoraj. Schylona nad dzieckiem próbowała wychwycić jakiekolwiek oznaki oddechu, jednak nie czuła go wcale. Świadoma tego, jak cenna jest teraz każda sekunda, nadludzką siłą woli, wykorzystując swe doświadczenie wytrawnej kelnerki, opanowała drżenie dłoni i ułożywszy oba kciuki na malutkiej klatce piersiowej dziecka, zaczęła ją ostrożnie uciskać, nieco nieporadnie ale wiernie naśladując ruchy prezentowane przez szkoleniowca na instruktażowych filmach z kursu.
Tymczasem oszołomiona uderzeniem Agnieszka wciąż leżała nieruchomo na boku, w pozycji, w jakiej odrzuciło ją od samochodu, i mrugała nieprzytomnie oczami jak człowiek, który po długim przebywaniu w całkowitej ciemności nagle wychodzi na pełne słońce. Pod sklepem Amelii, odległym od miejsca zdarzenia o jakieś sto metrów, rozległy się przerażone okrzyki Krzemińskiej, Zielińskiej i Maliniakowej, które, widząc z daleka, co się dzieje, natychmiast podniosły raban na pół wsi i rzuciły się biegiem w ich stronę.
– O, Jezu, wypadek!!! Niech ktoś dzwoni po pogotowie! Ratunku!!!
– Dzwońcie na policję! – krzyknął ktoś z przeciwnej strony drogi, gdyż i stamtąd nadbiegali już ludzie.
Blady jak ściana Piotrek, który w chwili zdarzenia, oparty o maskę swojego samochodu, zabierał się za odwijanie kanapki z papieru śniadaniowego, na widok hamującego z wizgiem opon BMW skamieniał jak wryty w ziemię, bezwiednie wypuszczając z dłoni bułkę. Następnie wykonał ruch, jakby chciał pobiec w tamtą stronę, jednak kolana ugięły się pod nim i nogi odmówiły mu posłuszeństwa na tyle, że przez kilka pierwszych sekund nie był w stanie zrobić ani kroku. Otrzeźwił go dopiero krzyk przebiegających obok, wymachujących rękami kobiet, które szybko dotarły na miejsce i tam rozdzieliły się – Zielińska i Krzemińska skoczyły na ratunek Agnieszce, podczas gdy Maliniakowa pobiegła dalej, w stronę Izy klęczącej nad leżącym w trawie Pepusiem.
Dopiero wtedy Piotrek odzyskał władzę w nogach i rzucił się ku nim iście olimpijskim sprintem, z miną człowieka, który ujrzał własną śmierć. Z nieodległej budowy na działce Andrzejczakowej biegł ku nim również zaalarmowany krzykami Robert, a za nim cała brygada pozostałych robotników, którzy w chwili zdarzenia, podobnie jak Piotrek, jedli kanapki lub pili napoje, korzystając z popołudniowej przerwy w pracy. Z domu wybiegła również wystraszona Amelia z Klarą w ramionach, a od strony hotelu nadciągali kolejni ludzie. Gdyby Iza spojrzała w tamtym kierunku, zauważyłaby wśród nich Michała, który, podobnie jak kilka innych osób, w locie wybierał w telefonie alarmowy numer pogotowia.
W międzyczasie Maliniakowa, która dobiegła do Izy i zerknęła na leżące bezwładnie niemowlę, złapała się za głowę i zawyła na całą okolicę:
– Jezu!!! Dziecko nie żyje!!! Matko Boska, zabili dziecko!!!
Reanimująca Pepusia Iza nie słuchała tych krzyków, w stu procentach skupiona na swoim zadaniu, jednak dla pozostałych osób, do których uszu dotarł ten ryk, była to wieść mrożąca krew w żyłach. Przerażony Piotrek, który dobiegł już do Izy, rzucił okiem na niedającego oznak życia chłopca i chwyciwszy się oburącz za głowę, zawył przenikliwie jak ranione zwierzę. Dosłownie sekundę później całą okolicę przeszył przeraźliwy, histeryczny krzyk Agnieszki, którą Zielińska i Krzemińska w międzyczasie zdołały już podnieść z ziemi i postawić na nogi. Zszokowana dziewczyna, dopiero teraz dostrzegłszy wywrócony w trawie wózek, leżącego obok synka i schyloną nad nim Izę, na słowa Maliniakowej krzyknęła rozdzierająco, wywróciła oczami i osunęła się na ziemię, z miejsca tracąc przytomność. Na szczęście obie kobiety zdołały w ostatniej chwili złapać ją i zamortyzować upadek, podnosząc przy tym jeszcze większy, paniczny jazgot.
Dudniące muzyką białe BMW nadal stało nieruchomo w tym samym miejscu, a wciąż przypięci pasami bezpieczeństwa kierowca i pasażerowie powoli dochodzili do siebie po przeżytym szoku. Nadbiegający od strony hotelu Michał, zapewniony przez dwóch innych mężczyzn, że pogotowie ze szpitala w Radzyniu zostało już wezwane, schował telefon do kieszeni i dopiero teraz dosłyszał nazwiska osób, które brały udział w wypadku. Zmrożony tą wiadomością, rozejrzał się w panice, lecz szybko dostrzegłszy z daleka sylwetkę całej i zdrowej Izy, która wykonywała dziecku sztuczne oddychanie, odetchnął z ulgą. Nie zatrzymując się, skręcił zatem w kierunku BMW, zdyszany podbiegł do samochodu i z całej pary huknął obydwiema rękami w dach.
– Wyłączcie tę muzę, debile!!! – wrzasnął z wściekłością do kolegów. – Pieprzeni kretyni, co wyście narobili!!!
Siedzący z przodu na miejscu pasażera Zbyszek jak automat sięgnął ręką i wyłączył odtwarzacz, po czym jako pierwszy otworzył drzwi, gramoląc się na zewnątrz. Tymczasem Iza mechanicznie, z rozpaczliwą determinacją kontynuowała reanimację Pepusia.
– Walcz, maleńki… – szeptała błagalnie bladymi jak ściana ustami, rytmicznie, coraz wprawniejszymi ruchami palców uciskając jego klatkę piersiową. – Proszę, Pepciu… kochany mój… aniołku najdroższy… walcz i żyj… żyj, błagam…
– O Jezu, Jezu!!! – zawodziła dalej Maliniakowa, biegająca przy nich w tę i z powrotem jak ćma wokół świecy. – Takie małe dziecko! I zabili! O Jezu Chryste!!!
– Pogotowie!!! Gdzie pogotowie?! – krzyczała Krzemińska, podpierając głowę nieprzytomnej Agnieszki. – Szybko, niech ktoś zadzwoni!!! Niech ktoś powiadomi Kmiecików!!!
Robert, który, biegnąc, z daleka zdążył już ocenić sytuację, dostrzegł, że zarówno dziecko, jak i Agnieszka mają na bieżąco udzielaną pomoc, więc nic tam było po nim. Wyjątkowo zaniepokoiła go natomiast postawa Piotrka, który od kilkudziesięciu sekund stał w tym samym miejscu nad leżącym Pepusiem, trzymając się oburącz za głowę, z palcami kurczowo wczepionymi we włosy, i chwiał się na nogach, jakby za chwilę miał upaść. Mężczyzna skierował się zatem w jego stronę, uznając, że to jemu będzie teraz najbardziej potrzebny.
Nim jednak zdążył do niego dobiec, Piotrek nagle ocknął się, podniósł głowę i spojrzał w stronę białego BMW, z którego powoli gramolili się na zewnątrz pozostali pasażerowie oraz kierowca, a jego oczy zapłonęły jak dwie pochodnie nagłą, niemal zwierzęcą furią. Niezdolny do racjonalnego myślenia, niesiony pragnieniem odwetu, ścisnął dłonie w pięści i z przeraźliwym rykiem wściekłości rzucił się w tamtą stronę.
– Zatłukę cię, skurwielu!!! – zawył, biegnąc w stronę Jacka, który dopiero co wysiadł zza kierownicy samochodu i stanął na drżących z wrażenia nogach. – Łeb urwę!!! Zabiję jak psa!!! Ty gnoju jeden!!!
Przerażony Jacek, widząc wykrzywioną w ślepej furii twarz niemal dwa razy roślejszego od niego mężczyzny, który biegł z zaciśniętymi pięściami w jego stronę, w lot zrozumiał, że, pomimo obecności innych ludzi, znajduje się w bezpośrednim, śmiertelnym niebezpieczeństwie. Nadal jednak stał jak sparaliżowany, z wytrzeszczonymi oczami, nie będąc w stanie wykonać najmniejszego ruchu. Robert, który był już teraz tylko dwa metry od Piotrka, widząc, że za chwilę dojdzie do linczu i jeszcze większej tragedii, skoczył za nim, próbując dogonić go i powstrzymać.
– Piotrek, nie!!! – krzyknął za nim surowo. – Stój, słyszysz?!!! Nie rób tego!!! Szybko, łap go!!! – ryknął rozkazująco, dostrzegłszy Michała, który zdążył już odbiec kilka kroków od samochodu i znalazł się dokładnie w trajektorii biegnącego jak huragan Piotrka. – Łap go, do diabła!!!
Oszołomiony Michał posłusznie wykonał polecenie, zastawiając Piotrkowi drogę i usiłując wyhamować go i przytrzymać. Udało mu się to jednak tylko w pewnym stopniu, gdyż Piotrek, którym obecnie miotała nieobliczalna, ponadludzka siła, na jego widok dostał nowego napadu szału.
– Z drogi!!! – wrzasnął, zamierzając się na niego pięścią. – Albo dobra, chodź tutaj!!! Ciebie też zatłukę, śmieciu!!!
Na szczęście ułamki sekundy, których wymagał ten manewr, wystarczyły Robertowi do tego, by dogonić Piotrka i w ostatniej chwili chwycić go za odwiniętą w tył rękę. Następnie obaj z Michałem, nie zważając na kolejne steki przekleństw, jakimi ów w przypływie szału zasypywał tego ostatniego, przytrzymali go na miejscu, z trudem stawiając opór nadludzkiej sile rozpaczy, z jaką im się wyrywał.
– Piotrek, spokój!!! – wołał surowo Robert. – Uspokój się, stary, słyszysz?! No już! Wyluzuj, chłopie!
Piotrek jednak nie słuchał go, wiedziony żądzą natychmiastowej zemsty na Jacku, a po drodze również na Michale. W momencie, kiedy wydawało się, że obaj z Robertem nie zdołają już dłużej go utrzymać, do szamoczącej się trójki dołączyli Konrad, Wojtek i robotnicy z ekipy pana Waldka, którzy skutecznie pomogli im go obezwładnić. Dysząc ciężko, nadal sypiąc przekleństwami, Piotrek próbował jeszcze się wyrywać, jednak nie miał już szans sam przeciwko całej grupie. Tymczasem w oddali odezwał się wreszcie wyczekiwany przez rozkrzyczany tłum sygnał nadjeżdżającej karetki pogotowia, która po chwili ukazała się w perspektywie drogi prowadzącej do Małowoli, migając niebieskimi światłami.
– Pilnować tam tych gnojków! – zawołał jednocześnie jakiś mężczyzna z grupy gości hotelowych, podbiegając do oszołomionych i mocno wystraszonych sprawców wypadku, którzy wciąż stali nieruchomo przy otwartych drzwiach BMW. – Policja też już jedzie!
Kilku innych mężczyzn ruszyło za nim, otaczając chłopaków zapobiegawczym kordonem, mimo że ci wcale nie wykazywali zamiaru ucieczki. Wśród tłumu odzywały się już zresztą coraz liczniejsze głosy potępienia pod ich adresem, dlatego pilnowanie ich rzeczywiście nie było głupim pomysłem, choćby ze względu na ich własne bezpieczeństwo.
W tym czasie Iza, która nadal, niczym zaprogramowany automat, wykonywała sztuczne oddychanie dziecka, działała jak w amoku, pomna zaleceń z kursu pierwszej pomocy nakazujących nie przerywać reanimacji aż do czasu przyjazdu fachowej ekipy ratowniczej.
– Panie Boże, ratuj go… – modliła się jednocześnie bezgłośnym, błagalnym szeptem, kontynuując rytmiczne uciski na klatce piersiowej nieprzytomnego chłopca. – Błagam, daj mu żyć… Mamo, tato, pomóżcie… Szczepciu… to przecież twój imiennik… nie zabieraj go do siebie, pomóż, proszę… pani Ziuto… na wszystko błagam, ratujcie go… Pepuniu kochany… proszę… żyj, maleńki…
Zupełnie nie zwracała przy tym uwagi na otaczający ją, krzyczący tłum gapiów, który gęstniał z każdą minutą, jako że zarówno od strony wsi, jak i z hotelu dołączały do niego kolejne osoby. Na szczęście nikt nie przeszkadzał jej w wykonywanych czynnościach, mimo że wiele osób, widząc bladą, sino-woskową twarz niemowlęcia oraz biorąc pod uwagę fakt, że nadal nie dawało ono oznak życia, coraz głośniej wyrażało opinię, że reanimacja jest już bezcelowa. Po kolejnych kilkudziesięciu sekundach wycie sygnału podjeżdżającej karetki pogotowia narosło, a następnie urwało się. Wciąż migający niebieskimi światłami samochód zatrzymał się i wyskoczyło z niego trzech ratowników ubranych w czerwone stroje, naprędce otwierając boczne i tylne drzwi, by powyciągać z auta niezbędny sprzęt.
– Dziecko! – krzyczeli jeden przez drugiego ludzie, tłocząc się wokół ratownika, który na piersi i plecach nosił dużą plakietkę z napisem Lekarz. – Panie doktorze, dziecko zabite! A matka nieprzytomna! Od dwudziestu minut nie można jej docucić!
Mężczyzna przechwycił od jednego ze swoich towarzyszy torbę lekarską i dał mu znak, żeby zajął się Agnieszką, po czym sam, w towarzystwie drugiego, biegiem ruszył w stronę Pepusia i wciąż rozpaczliwie reanimującej go Izy.
– Dobrze, proszę się odsunąć – rzucił do niej. – Przejmujemy reanimację.
Po czym obaj uklękli nad dzieckiem, starając się ocenić jego stan.
– Proszę się nie pchać! – huknął drugi z ratowników, zwracając się do gapiów. – Odejść mi stąd, nie robić tłumu!
Oszołomiona, roztrzęsiona Iza, posłusznie odsunąwszy się od dziecka, by umożliwić działanie załodze karetki, z trudem podniosła się do pionu, czując, że nogi drżą jej jak w febrze. Na szczęście w tej samej chwili trafiła prosto w ramiona Roberta, który zostawił wciąż wyrywającego się Piotrka pod pieczą swoich robotników i podbiegł w to miejsce, by wesprzeć szwagierkę.
– Już dobrze, mała – powiedział z uznaniem, tuląc do siebie roztrzęsioną dziewczynę. – Oni najlepiej się nim zajmą. No już, spokojnie… Jesteś cholernie dzielna, siostra. Bogu dzięki, że nic ci się nie stało, Mela by chyba zwariowała… No, nie denerwuj się, zobaczysz, wszystko będzie dobrze!
Ostatnie słowa wypowiedział z przekonaniem i nadzieją, jaka w tym momencie wlała się w serca wszystkich obserwujących akcję ratunkową, bowiem schylony nad Pepusiem lekarz podał mu jakiś zastrzyk, drugi ratownik na jego polecenie założył mu na buzię maskę tlenową, po czym obydwaj, podniósłszy go ostrożnie z trawy, biegiem ruszyli z nim w stronę karetki. Po przyglądającym się z daleka tłumie pobiegła podawana z ust do ust elektryzująca wiadomość:
– Żyje! Jednak żyje! Widzicie, zabierają go! To znaczy, że żyje!
Wzbudziło to wśród gapiów powszechne oznaki ulgi i radości, a także uznania dla Izy, która aż do czasu przybycia karetki, nie zważając na nic, reanimowała dziecko.
– Dzielna dziewczyna! – mówili między sobą ludzie. – Wiedziała, co robić! Kto wie, może to ona go uratowała? Wszyscy już na nim krzyżyk położyli…
Na szosie wiodącej do Korytkowa znów rozległ się odległy sygnał syreny i na horyzoncie ukazało się pędzące w ich stronę policyjne auto.
– Policja jedzie! – wołali ludzie.
W międzyczasie dwaj ratownicy, zainstalowawszy w karetce owiniętego w jakiś koc Pepusia, przenieśli na noszach również nieprzytomną Agnieszkę, nad którą lamentowała wniebogłosy wezwana na miejsce Kmiecikowa, i umieścili ją w środku, zostawiając tam oboje pod opieką lekarza. Następnie obaj wskoczyli do szoferki i wciąż migająca niebieskimi światłami karetka ruszyła z miejsca, wjeżdżając przednimi kołami w trawę, by zawrócić na wąskiej drodze. Przejechawszy obok sklepu państwa Staweckich, ekipa pogotowia włączyła sygnał dźwiękowy, na który po chwili nałożył się podobny sygnał nadjeżdżającego z przeciwka auta policyjnego.
Zajechało ono w pobliże miejsca wypadku, gdzie wcześniej stała karetka, i zatrzymało się. Dwaj policjanci, którzy z niego wysiedli, wysłuchali w milczeniu chaotycznej reakcji kilku przekrzykujących się osób, po czym w asyście tłumu udali się w stronę białego BMW, by spisać dane kierowcy.
Piotrek, który od chwili, gdy dotarła do niego informacja, że Pepuś jednak żyje i właśnie został zabrany do szpitala, natychmiast ochłonął i przestał się wyrywać, prosząc kolegów, którzy go przytrzymywali, o pozostawienie mu swobody ruchów. Tamci jednak, nie ufając jego zapewnieniom, że nie będzie już dążył do zlinczowania sprawcy wypadku, trzymali go aż do przyjazdu policji. Dopiero wtedy puścili go, on zaś natychmiast, nie oglądając się na nikogo, biegiem ruszył na skos przez trawę w stronę domu państwa Staweckich, gdzie stało zaparkowane jego auto.
– Cholera – mruknął Robert, śledząc go z daleka wzrokiem. – Patrz, co on wyprawia. Zaraz znowu odwali coś głupiego.
Iza, zdoławszy już opanować drżenie nóg, dzięki czemu nie musiała być dłużej podtrzymywana przez szwagra, również patrzyła z niepokojem za biegnącym Piotrkiem, który błyskawicznie dopadł do swojego samochodu, wskoczył za kierownicę i zawróciwszy z wizgiem opon, pomknął na pełnym gazie za znikającą już na horyzoncie karetką.
– Pojechał za nimi! – zawołała. – W takich nerwach! Robciu, trzeba go pilnować, jeszcze coś mu się stanie!
Oboje z Robertem poderwali się z miejsca i pośpiesznie ruszyli w tamtą stronę. Z daleka dostrzegli Amelię, która, cała zapłakana, czekała na nich w połowie drogi między domem i miejscem wypadku, tuląc w ramionach śpiącą Klarę.
– Wariat – przyznał ponuro Robert, na widok żony jeszcze bardziej przyśpieszając kroku. – Jest niepoczytalny, nie powinien prowadzić w takim stanie. Masz rację, ktoś musi trzymać rękę na pulsie. Pojadę za nim.
– Nie, ja pojadę! – odparła stanowczo Iza. – Powinnam tam być, mogę też przydać się Adze, nie wiadomo, co z nią jest. Ty powinieneś zostać tutaj i ogarnąć sytuację. Zobacz, najpierw trzeba uspokoić Melę!
Rzeczywiście, przerażona Amelia, dowiedziawszy się od sąsiadów, że jej ukochana młodsza siostra również brała udział w wypadku, doznała podobnego szoku nerwowego jak Agnieszka, a choć od razu poinformowano ją, że Izie nic się nie stało, nadal drżała na samą myśl o tym, jak to się mogło skończyć. Niewątpliwie jej reakcja była przesadna, jednak, biorąc pod uwagę labilny stan emocjonalny kobiety będącej w połogu, nie można było tego ignorować. Na szczęście, widząc na własne oczy siostrę całą i zdrową, wtuliwszy się wraz ze śpiącym dzieckiem w ramiona męża, Amelia uspokoiła się znacząco i po krótkiej analizie sytuacji sama przyznała, że Iza rzeczywiście powinna pojechać do Radzynia, by towarzyszyć w szpitalu Agnieszce, a także sprawdzić, co wyprawia Piotrek. Tym bardziej że zszokowana Kmiecikowa, która nadal lamentowała na głos w kręgu współczujących sąsiadek, nie nadawała się do żadnej interwencji wymagającej zdrowego rozsądku i opanowania.
– Wezmę twoje auto, Robciu, i pojadę za nimi – zaproponowała Iza. – Sprawdzę tylko, co się tam dzieje i szybko wrócę.
– Nie, nie pozwól jej jechać samej! – wystraszyła się na nowo Amelia, patrząc błagalnie na Roberta. – Ty ją zawieź, kochanie, nie pozwolę, żeby po takich nerwach wsiadała za kierownicę! Jeszcze nie ma doświadczenia, a po takim czymś to już w ogóle…
– Zawiozę ją – obiecał Robert. – Tak, Iza, Mel ma rację, tak będzie lepiej. Zresztą nie mogę dać ci auta, potem w każdej chwili mogę go potrzebować. Zawiozę cię pod szpital i wrócę tutaj, będziesz mogła swobodnie dysponować czasem, a jak będziesz chciała wracać do Korytkowa, to dasz mi znać smsem i podjadę po ciebie drugi raz, okej?
– Okej – zgodziła się bez wahania Iza.
Pomijając fakt, że sama też nie miała wielkiej ochoty wsiadać w emocjach za kierownicę, argument o dyspozycyjności samochodu w jej odczuciu kończył wszelką dyskusję na ten temat.
– Dobrze, to jedźmy! – rzucił tonem organizatora Robert. – Nie będę się przebierał, pojadę w roboczych ciuchach. Mam tylko nadzieję, że po drodze nie będziemy zbierać Piotrka w jakichś krzakach albo w rowie… a niech to! Mel, poczekaj w domu, skarbie, i połóż małą do łóżeczka, przecież śpi, a ciebie już na pewno bolą ręce. Ja wrócę za godzinę, najdalej za półtorej i…
– Ach, kochana, tu jesteście! – odezwał się za ich plecami pełen ulgi głos Doroty. – Bogu dzięki! Wszędzie was szukam, ale tu taki dziki tłum, że zwariować można!
Podbiegła do nich z zaaferowaną miną i uściskała serdecznie Amelię, a potem Izę.
– Słyszałam, wszystko słyszałam! Boże, co za nieszczęście! Oby wszystko dobrze się skończyło! Taka tragedia u Kmiecików… Matka Agnieszki jest w szoku, podają jej jakieś leki. O mój Boże, taki wypadek! Tych idiotów z BMW powinno się powiesić na suchej gałęzi! Przecież jak tu jeździli w kółko i wygłupiali się na drodze, to od razu można było przewidzieć, że w końcu jakieś nieszczęście z tego będzie! Iza, a ty jak? Słyszałam, że ratowałaś dziecko. Dzielna, kochana dziewczyna! Opowiedz mi szybko… jak to było? Szłyście z Agnieszką razem, prawda?
– Dorciu, wybacz, ale ja muszę teraz jechać – przerwała jej Iza, wycofując się i dając Robertowi znak, żeby się pośpieszyli.
– Jechać? – zdziwiła się Dorota. – Dokąd?
– Mel, wytłumacz jej, dobrze? – rzucił Robert, kierując się wraz z Izą w stronę furtki prowadzącej do ich domu. – Nie możemy tracić czasu.
– A, tu jest! – zawołała jakaś kobieta, podbiegając do Izy. – Niech pani idzie pokazać się policjantom! Pytają o bezpośrednich świadków!
– Jak wrócę! – zaprotestowała stanowczo Iza. – Proszę podać moje dane, złożę zeznania potem. Teraz muszę jechać do szpitala do mojej przyjaciółki!
Ostatnie słowo przeszło jej przez usta gładko, ba, wypowiedziała je z głębokim wewnętrznym przekonaniem. W obliczu kolejnego nieszczęścia, jakie niespodziewanie zwaliło się na i tak już poturbowaną przez los Agnieszkę, nie miała już co do tego wątpliwości – ona nadal była jej przyjaciółką. Była i właściwie nigdy nie przestała nią być, pomimo fatalnego błędu, jaki popełniła w przeszłości.
Kilka kolejnych osób podbiegło do niej, perswadując, że mimo wszystko powinna zgłosić się do policjantów i złożyć zeznania na miejscu. Wśród nich znalazł się także Michał, który, nakazawszy swoim kolegom z BMW w pełni poddać się policyjnym procedurom, od kilku minut biegał po zatłoczonej okolicy w poszukiwaniu Izy, ta bowiem po odjeździe pogotowia niespodziewanie zniknęła mu z oczu. Słysząc teraz, że dziewczyna wybiera się wraz ze szwagrem do Radzynia, by towarzyszyć poszkodowanym w szpitalu, przedarł się przez tłum i w ostatniej chwili zdołał dogonić ją oraz Roberta, gdy ci, uwolniwszy się wreszcie od nalegających ludzi, wchodzili już przez furtkę na podwórko swego domu.
– Iza! – rzucił zdyszany, łapiąc ją pod ramię. – Poczekaj!
Iza i Robert odwrócili się niechętnie, zniecierpliwieni kolejną przeszkodą w realizacji planu natychmiastowego wyjazdu za Piotrkiem.
– Ja zawiozę ją do Radzynia! – zadeklarował pośpiesznie Michał, zwracając się do Roberta i wymownym gestem dłoni wskazując na jego usmarowany betonem roboczy strój. – Jestem gotowy, nie muszę się przebierać, mogę jechać z buta. Wezmę tylko mój samochód spod hotelu i podwiozę ją!
Iza, choć na jego widok jak zawsze mocniej zabiło jej serce, spojrzała niepewnie na szwagra, nieprzekonana co do pomysłu, który mógł ich kosztować tylko kolejne minuty cennego czasu. Jednak Robert, którego twarz już przy pierwszych słowach Michała ścięła się, przybierając surowy, wręcz groźny wyraz, nie miał żadnych wątpliwości, jakiej odpowiedzi mu udzielić.
– Obejdzie się – odparł lodowatym tonem. – Wolę, żeby Iza dojechała bezpiecznie, nie puszczam mojej rodziny w trasę z nieodpowiedzialnymi ludźmi. A szanowny pan prezes niech raczej pilnuje swoich kumpli, żeby znowu komuś krzywdy nie zrobili.
Wypowiedziawszy te słowa, odwrócił się, ostentacyjnie zatrzaskując mu furtkę przed nosem, po czym oboje z Izą, która w duchu mimowolnie przyznawała mu rację, nie oglądając się za siebie, udali się do samochodu. Po chwili czarne audi wyjechało przez otwartą bramę na drogę i pomknęło w stronę Małowoli.
Zaskoczony tak wrogą reakcją Roberta, z którym wszak zaledwie kilka minut wcześniej wspólnie opanowywali szarpanego rozpaczą Piotrka, Michał zaniemówił i przez kilkadziesiąt sekund stał jak wryty w ziemię z miną człowieka, który nie może obudzić się ze snu. Dopiero kiedy ucichł szum odjeżdżającego auta, ocknął się z oszołomienia, ze złością uderzył rozwartą dłonią w sztachety furtki, zaklął siarczyście pod nosem i minąwszy zajęte ożywioną rozmową Amelię i Dorotę, do których w międzyczasie dołączyło jeszcze kilka innych osób, wzburzony zawrócił w stronę hotelu.