Anabella – Rozdział XCVI
– Prześliczna! – szepnęła z zachwytem Iza, schylając się nad szpitalnym łóżeczkiem dla noworodków, w którym spała zawinięta w biało-różowy becik maleńka Klara. – Jaką ma słodziutką buzię… i paluszki… Cud!
– Cud – zgodził się Robert, wymieniając pełne dumy spojrzenia z leżącą obok na łóżku Amelią. – Całe trzy kilo cudu we własnej osobie.
– I od razu widać, że to dziewczynka – dodała oczarowana Iza. – Ma takie delikatne rysy! Widziałam już dwóch małych chłopców, Pepcia i Edzia, synka mojej przyjaciółki Lodzi. Zwłaszcza Edi był wtedy krótko po narodzinach i był ślicznym noworodkiem, ale jednak nie aż tak… Miał od razu męskie rysy buzi i był dużo większy od tej naszej kruszynki. Melu, jak się obudzi, będę mogła na chwilę wziąć ją na ręce? – dodała proszącym tonem.
Amelia, której blada z wysiłku i niewyspania twarz promieniała blaskiem matczynego szczęścia, pokiwała głową z uśmiechem.
– Pewnie, Izunia. To przecież twoja rodzona siostrzenica.
– Moja siostrzenica – wyszeptała Iza, znów pochylając się nad łóżeczkiem i ostrożnie dotykając maleńkiej, zwiniętej w piąstkę dłoni dziewczynki. – Moja mała śliczna Klarcia…
Niedzielne odwiedziny w szpitalu u Amelii i Klary były centralnym punktem wolnego dnia zarówno Izy, jak i Roberta, którzy, wybrawszy się z rana do kościoła, zjedli wczesny obiad i stawili się w Radzyniu dokładnie o godzinie, kiedy na oddziale położniczo-noworodkowym zaczynało się pasmo dozwolonych odwiedzin. Maleńka Klara od pierwszego spojrzenia skradła serce świeżo upieczonej cioci, a kolejną fazę zachwytu wywołał moment, gdy obudziła się i otworzyła oczka. Dwie godziny odwiedzin, podczas których Iza mogła wreszcie porozmawiać z siostrą na temat wydarzeń sobotniego poranka i ponosić na rękach siostrzenicę, napełniły ją radosną energią na resztę dnia, osładzając jej perspektywę zapowiadającego się ciężkiego tygodnia pracy w sklepie.
– Wiesz co, siostra? – zagadnął Robert, kiedy, wróciwszy do domu, wspólnie zjedli podwieczorek i usiedli w salonie przy świeżo zaparzonej kawie. – Ja bym ci radził odpocząć sobie dzisiaj na maksa, pospacerować do samego wieczora i wylenić się, żebyś miała chociaż odrobinę relaksu na tym niby urlopie. Oboje z Melą mamy straszne wyrzuty sumienia, że przez nas tracisz wakacje, a z drugiej strony nie da się ukryć, że bez twojej pomocy byłoby nam naprawdę niełatwo.
– Przestań, Robciu – pokręciła głową Iza. – No co ty? To są jedne z najpiękniejszych dni w naszym rodzinnym życiu, a ja zawsze jestem szczęśliwa, kiedy mogę wam się do czegoś przydać. Nie martw się o mój odpoczynek, dla mnie najważniejszy jest komfort psychiczny, a na fizyczną regenerację też jeszcze będę miała czas. Spokojnie… Zresztą, jak mówisz, dzisiaj sobie odpocznę. Jak tylko skończę tę kawę, lecę na spacer, najlepiej w stronę lasu, bo tam jest najmniej ludzi.
– A kolacją się nie przejmuj – zastrzegł Robert. – Zjem sobie coś sam i chyba zresztą znowu pójdę wcześniej spać, żeby jutro z rana zacząć działać na pełnych obrotach. Więc nie zawracaj sobie mną głowy, jesteśmy niezależni.
– Okej – uśmiechnęła się. – W takim razie chyba rzeczywiście przejdę się gdzieś dalej. Może aż do kapliczki za lasem? Już bardzo dawno tam nie byłam, a kiedyś często chodziłyśmy tam z mamą i z babcią. Dzięki, Robciu. A co do jutrzejszego dnia… – dodała ostrożnie. – Bierzesz w końcu na budowę tego Waldka z ekipą?
– Biorę – skinął głową, odstawiając filiżankę po wypitej kawie na środek stołu i podnosząc się z miejsca. – Zaczekaj chwilę, Iza, okej? Przyniosę sobie tylko jedno małe piwko z lodówki. Napijesz się ze mną?
– Nie, dziękuję – pokręciła głową z rozbawieniem. – Jeszcze nie nauczyłam się pić piwa i ani trochę nie mam na nie ochoty.
– Jasne! – zaśmiał się od progu. – Tym lepiej, będzie więcej dla mnie!
Wyszedł na chwilę do kuchni, skąd wrócił z puszką piwa i czystą szklanką, do której, usiadłszy z powrotem przy stole, z namaszczeniem nalał sobie bursztynowego płynu.
– Biorę Waldka, pewnie – podjął spokojnie. – Już do niego dzwoniłem i jesteśmy dogadani na jutro na siódmą. Powiem ci, że miałem trochę wątpliwości – dodał oględnie. – Zwłaszcza że Piotrek ciągle mnie przestrzega przed jakąkolwiek współpracą z Krzemińskimi. Ale sytuacja naprawdę wymaga przyśpieszenia prac nad stawianiem ścian, póki mamy pogodę, a w sumie Waldek to przecież Waldek, a nie Krzemiński. No bo co to on, niewolnik jakiś? Robotę zrobi u mnie tak samo jak i u niego, a rozliczać będziemy się bezpośrednio. To co? – uśmiechnął się, podnosząc szklankę z piwem. – Zdrowie moich kochanych dziewczyn! Teraz już trzech!
– I zdrowie młodego tatusia! – zaśmiała się Iza, podnosząc w analogicznym geście swoją filiżankę z kawą. – Jedynego męskiego rodzynka w tym gronie!
Oboje uroczyście stuknęli się naczyniami i w symbolicznym geście podnieśli je do ust, po czym ze śmiechem odstawili na stół.
– Tak czy inaczej od jutra Waldek pracuje u mnie co najmniej do końca tygodnia – wrócił do tematu Robert. – I mówi, że będą do dyspozycji nawet do początku sierpnia, tak się umówił z młodym Krzemińskim, więc kto wie, czy nie pociągniemy współpracy i dalej? To są w końcu doświadczeni fachowcy, a na takich teraz najbardziej mi zależy. A swoją drogą, wbrew temu, co mówi Piotrek, ja ostatnio doceniam zachowanie młodego Krzemińskiego – dodał w zamyśleniu, znów podnosząc szklankę i zanurzając usta w piwie. – Ze starym nie ma co gadać, to jest niereformowalny beton i pospolita szuja, ale ten młody jakby powoli zaczynał wyrastać na człowieka. Nie wiem… może to tylko taka chwilowa faza albo jakaś kombinacja z jego strony? W każdym razie ja ostatnio odbieram go całkiem pozytywnie.
Iza uśmiechnęła się tylko, pociągając ostatniego łyka kawy z dna filiżanki.
– Zresztą przestało mnie już obchodzić, czy i co Krzemińscy wiedzą o moich inwestycjach – mówił dalej Robert. – Nie będę się krył ze wszystkim jak szczur, wyrosłem już z tego. Ze starym nie mam zamiaru gadać, a młody sam chyba rozumie, że z racji sąsiedztwa współpraca będzie lepszym rozwiązaniem dla obu stron niż konflikt. Ja też to rozumiem i do pewnego stopnia tego nie wykluczam. Oczywiście nie mówię o aktywnej współpracy – zastrzegł. – Raczej o współistnieniu na zasadzie wzajemnej tolerancji i pokojowego niewłażenia sobie w drogę. Ale to już i tak dużo, prawda?
– To bardzo dużo – przyznała z powagą Iza. – Masz rację, Robciu. Ja sama w pewnym momencie też straciłam cierpliwość i nie utrzymałam nerwów na wodzy, ale w głębi serca też uważam, że takie konflikty są niepotrzebne i szkodliwe dla wszystkich. W końcu Korytkowo jest małe, jesteśmy tu jedną społecznością i powinniśmy wzajemnie się wspierać, zamiast kłócić się ze sobą o byle co.
– Z drugiej strony trzeba zachować ostrożność i nie ufać byle komu – zaznaczył z przekonaniem Robert. – Zwłaszcza takim typom jak Krzemińscy. Po nich wszystkiego można się spodziewać, nawet tego, że prowadzą jakąś fałszywą grę. No ale dobra, nie chcę snuć teorii spiskowych – machnął ręką. – Tak czy inaczej z takimi jak oni lepiej zbytnio się nie spoufalać i tego będę się trzymał, co nie znaczy, że jestem zamknięty na pewne ocieplenie stosunków. Jak by nie było, ten młody ostatnio już kilka razy miło mnie zaskoczył. Co prawda ci jego hotelowi kumple z beemki podpadli już chyba wszystkim w Korytkowie – dodał, krzywiąc się z niesmakiem. – Zachowują się tak jak wcześniej on sam, czyli jak niewychowane bydło, a wiadomo, że zawsze jest tak, że swój do swojego ciągnie. Ale nie jestem takim radykalistą jak Piotrek i mimo wszystko tego Michała ostatnio odbieram na plus.
Znów sięgnął po piwo i z przyjemnością pociągnął długiego łyka ze szklanki, wychylając płyn do dna, po czym dolał sobie z puszki kolejną porcję.
– A jeśli chodzi o naszą halę – podjął spokojnie – to przy wsparciu Waldka ściany na parterze powinny stanąć w całości najdalej do wtorku. Potem zabieramy się za strop, na szczęście filary już wyschły i można będzie na nich kłaść. Jak dobrze pójdzie, do końca lipca postawimy całość. Bez dachu oczywiście.
– Szybko – zauważyła z uznaniem Iza.
– Mhm – uśmiechnął się. – Pewnie że szybko, tutaj nie ma co się cackać. Parter już prawie stoi, zostanie góra, tyle że tam będzie trochę więcej ścian działowych. Chcę tam zrobić dwa mieszkania służbowe, jedno dla Agnieszki, a drugie na zapas, ewentualnie do podnajmowania jako prywatne zaplecze w czasie większych imprez.
– Aha – podchwyciła Iza. – Czyli na górze jednak docelowo nie będzie drugiej sali?
– Nie. Przemyśleliśmy to z Melą i w razie czego będziemy rozwijać salę poprzez zabudowę tarasu, chociaż nie sądzę, żeby to było konieczne. Bardziej zależy nam na jakości i klimacie niż na powierzchni lokalu, a liczy się też kwestia kosztów utrzymania.
Iza pokiwała głową, odsuwając na środek stołu pustą filiżankę po kawie.
– Jasne – zgodziła się. – To rozsądne podejście, chociaż ja i tak nadal uważam tę restaurację za swego rodzaju szaleństwo inwestycyjne. Co nie znaczy, że nie wierzę w jego sukces – zaznaczyła z powagą, widząc, że Robert krzywi się na te słowa. – Po prostu podziwiam wasz rozmach i odwagę. A powiedz mi, Robciu… mówiliście już o tym wszystkim Adze, czy czekacie do jesieni, tak jak ustalaliśmy?
– Czekamy do jesieni – odparł spokojnie Robert. – Nie mówiliśmy nikomu, nawet Piotrek wie tylko tyle, że tam ma być coś w rodzaju gościnnego zaplecza dla klientów, pokoi do wynajęcia itepe. Tak jak mówiłem, nie chcemy nastawiać Agnieszki, zanim inwestycja nie nabierze kształtu, to byłoby dodatkowe zobowiązanie psychiczne również dla mnie, a tego na razie chcę sobie i Meli oszczędzić.
– Jasna sprawa! – przytaknęła skwapliwie Iza. – Tak tylko zapytałam, nie gniewaj się.
– Nie gniewam się, no co ty, siostra? – uśmiechnął się, dopijając piwo. – To przecież był mój pomysł i, jak sama widzisz, konsekwentnie go realizuję. Po prostu na ten moment wolę jeszcze nie ujawniać wszystkich naszych planów i te najbardziej wrażliwe zachować w ścisłym gronie rodzinnym.
– Oczywiście, Robciu.
– Tak czy siak to kwestia co najmniej kilku miesięcy – machnął ręką. – Więc jeszcze nieraz pogadamy sobie o tym we trójkę i wszystko ustalimy. A teraz szkoda czasu, leć na swój spacer, mała. Nie chcę cię zatrzymywać, niedziela to dla ciebie jedyna okazja, żeby wyjść na powietrze i nałapać odrobinę słońca. A ja chyba jeszcze trochę się zdrzemnę – dodał, odstawiając pustą szklankę i przeciągając się leniwie na krześle. – Muszę wyspać się na zapas, bo na tygodniu będzie z tym ciężko, tym bardziej że chciałbym być do dyspozycji też w domu, jak dziewczyny wrócą ze szpitala.
– Tak jest! – podchwyciła żywo Iza, natychmiast podrywając się od stołu. – To wspaniały pomysł, Robciu! Idź uciąć sobie drzemkę po piwku, a ja pozbieram naczynia, umyję je szybko i aż do wieczora znikam z domu. Zamknę ci drzwi i furtkę, będziesz miał na kilka godzin ciszę i święty spokój. Podaj mi tę szklankę, okej? I puszkę też, wyrzucę ją… dzięki. Masz rację, musimy skorzystać z reszty niedzieli i maksymalnie odpocząć. Przed nami taki pracowity tydzień!
***
„Zmienił się, wydoroślał… wszyscy już to widzą” – dumała Iza, idąc powolnym krokiem dziką ścieżką wydeptaną wzdłuż miedzy dzielącej pole buraków cukrowych i łan dojrzewającej pszenicy. – „Ale czy tak po prostu, czy ze względu na mnie? Bo już sama nie wiem, co byłoby lepsze. Chyba wolałabym, żeby zmienił się tak naprawdę, sam z siebie, a nie tylko dla mnie. A z drugiej strony, jeśli jest w tym jakiś mój udział, to powinnam cieszyć się z tego i być dumna, a nie nadal szukać dziury w całym. Ech, Iza! Czego ty jeszcze chcesz? Słuchaj głosu swojego serca i idź za nim… do Misia. Czy tak trudno ci zrozumieć, że to jest i od początku była twoja droga? Innej przecież nie ma.”
Przystanęła, by zerwać kłos dojrzałej pszenicy, który wisiał pochylony nad ścieżką w trajektorii jej wzroku. Wspominając dawne zabawy z Amelią, roztarła go kilkukrotnie w dłoniach, dmuchając ostrożnie, by oddzielić ziarno od plew, po czym włożyła do ust jedno z zielonkawych ziarenek i rozgryzła je. Ach, ten smak dzieciństwa! Smak świeżego, jeszcze nie do końca dojrzałego zboża, które jako mała dziewczynka tak bardzo lubiła! Podobnie jak smak młodziutkiej kukurydzy, której niedojrzałe kolby nieraz jako dzieci podkradały z tego czy innego pola. Korytkowo z dawnych lat. Czy tutaj nadal było jej miejsce?
„Pojedziemy zobaczyć działkę w Polanach” – myślała dalej, biorąc z dłoni ziarnko po ziarnku, przegryzając je i rozkoszując się ich świeżym, zbożowym smakiem. – „Te cudowne wierzby, tak samo klimatyczne jak brzozy u Lodzi… Hmm, ciekawe co tam u niej i u Pabla? Pewnie już myślą o urlopie w Beskidach, chociaż do wyjazdu mają jeszcze dobre trzy tygodnie. Mam nadzieję, że Majk nie wywinie się z tych wakacji, nie zniechęci się… W sumie mogłam powiedzieć mu przed wyjazdem, żeby ogarnął tylko najpilniejsze papiery, a resztę zostawił mi na biurku. Przecież mogę się tym zająć na spokojnie po powrocie, a on tak potwornie nie znosi tych faktur…”
Włożyła do ust ostatnie ziarna pszenicy i otrzepała dłonie z resztek plew. O czym to myślała? Mimo wszystko faktury to chyba nie był odpowiedni temat na wakacje.
„A więc działka w Polanach” – zdyscyplinowała się, by wrócić na właściwy tor myśli. – „Pojedziemy tam z Misiem przy okazji dyskoteki, bo tym razem chyba się na to zgodzę, w końcu jestem na wakacjach, co mi szkodzi pobawić się trochę? Sobota faktycznie byłaby idealna na wieczorny wypad towarzyski do Małowoli. Swoją drogą już tak dawno nie byłam u Mańczaka…”
Zatrzymała się i na chwilę przymknęła oczy. Ach, te wiejskie dyskoteki sprzed lat! Dudniąca muzyka, roześmiany, tańczący tłum, po prawej stronie osobna altana z piwem i napojami, zachlapane stoliki, zakochane pary włóczące się wzdłuż pobliskich zarośli… I Michał. Ciepło jego ramion i dotyk jego dłoni, miękki, elektryzujący… taki sam jak wczoraj na ciemnej drodze zalanej blaskiem księżyca…
Lekki acz nieprzyjemny ścisk serca, które wczorajszego wieczoru przecież ani razu jej nie zabolało, zaalarmował ją i kazał natychmiast otworzyć oczy. Ruszyła dalej wzdłuż łanu pszenicy.
„A z drugiej strony nie wiem, czy powinnam” – rozważała z uporem. – „Wiadomo przecież, że jeśli tam z nim pojadę, to będziemy tańczyć, a w tańcu wszystko może się zdarzyć. Taniec jest podstępny, bo pozwala na bliski kontakt cielesny… a wtedy wystarczy jedna nierozsądna myśl i hamulce puszczają nie wiedzieć kiedy!”
Zadrżała mimowolnie na wspomnienie szalonego tańca z szefem przy utworze Joe Dassina. Nuty znajomej piosenki odezwały się w jej pamięci, przywołując klimat przyciemnionej sali w Anabelli. Uścisk ramion Majka, który tamtego urodzinowego wieczoru aż buzował feromonami, obtańczywszy wszystkie kobiety w lokalu… oszałamiający zapach, ciepło jego ciała… i ta słodka słabość, która na kilka minut niemal całkowicie sparaliżowała jej zmysły, odbierając rozum. Tak blisko była wtedy utraty kontroli nad sobą! Cudem powstrzymała się przed zrobieniem jakiejś nieprzewidywalnej głupoty, która przyniosłaby jej tylko wstyd i kompromitację! Tylko żelazna siła woli uchroniła ją wówczas od szaleństwa, które mogłoby na zawsze zepsuć jej relację z szefem. Wtedy naprawdę, po raz pierwszy w życiu, była na granicy zwolnienia hamulców i rzucenia się w otchłań zmysłowej rozkoszy… w teorii, tylko w teorii, wiadomo… Ale jednak.
A przecież Majk był dla niej tylko przyjacielem! Uległa wówczas szalonemu efektowi chwili! Lecz jakże oszałamiająco mocny był to efekt! Jak bardzo w głębi duszy musiała już pragnąć bliskości mężczyzny, żeby poddać się takiemu irracjonalnemu obłędowi! A skoro wtedy była o krok od utraty zmysłów, w ramionach przyjaciela, ze strony którego nie musiała obawiać się żadnych „podchodów”, to co działoby się z nią, gdyby w podobnym tańcu znalazła się w rozpalonych ramionach Michała? Ach, tego na pewno by nie wytrzymała, uległaby mu bez cienia wątpliwości! Z nim nie byłoby żartów! Obezwładniłby ją bardzo szybko… uściskiem ramion, dotykiem dłoni i ust, czułym szeptem… Upoiłby ją tym jak słodkim winem, zanim zdążyłaby dwa razy mrugnąć okiem…
Znów zatrzymała się na środku ścieżki i przymknęła oczy, próbując wyobrazić sobie taką sytuację. Ciemna sala z migającymi światełkami u Mańczaka… jak kiedyś… otulające ją czułym gestem ramiona Michała…
„Ech, nie!” – machnęła lekceważąco ręką, otwierając oczy. – „Lepiej się nie nakręcać, to się nigdy dobrze nie kończy. Jak uznam, że nadal trzeba zachować dystans względem Misia, to go zachowam, spokojnie. Mimo wszystko już kilka razy dałam sobie radę, więc dlaczego teraz miałabym nie ufać swojej silnej woli?”
Westchnęła, wychodząc zza łanu pszenicy na rozległą łąkę pod lasem, skąd już nie było widać zabudowań Korytkowa i gdzie wśród rozłożystych krzewów mieściła się niewielka kapliczka z figurką Matki Bożej w niebieskiej sukni, regularnie odwiedzana przez miejscowe gospodynie, które ozdabiały ją kwiatami i kolorowymi wstążkami. W dzieciństwie Iza i Amelia nieraz przychodziły tu z babcią od strony matki, Teresą, która umarła niedługo po ich ojcu. Babcia również przynosiła tu dość często kwiaty i kiedy, ozdobiwszy figurę, siadały we trzy na trawie u jej stóp, opowiadała im o niebie, aniołach i duszach czyśćcowych. Iza uśmiechnęła się ze wzruszeniem na to wspomnienie, jednak już w następnej chwili sprawiło ono, że jej wrażliwą duszę szarpnęły wyrzuty sumienia.
„Powinnam kiedyś podjechać na grób babci” – pomyślała z nutą nagany pod własnym adresem. – „Nieładnie z mojej strony, że o tym zapomniałam. Mamę i tatę odwiedzam regularnie, a u babci już tak dawno nie byłam. Wstyd!”
Choć od czasu śmierci dziadka, którego Iza nigdy osobiście nie poznała, babcia mieszkała nieopodal córki Klary w Korytkowie, pochowana została u boku męża w jednej z niewielkich wiosek za Małowolą. To stamtąd pochodziła matka Izy i Amelii, a także jej siostra Klaudyna, która od czasu wyjścia Klary za mąż nie utrzymywała kontaktów z rodziną państwa Wodnickich, a tylko raz dała się poznać siostrzenicom, kiedy łaskawie zjawiła się na pogrzebie siostry. Jednak ciotka, mimo że od dawna mieszkała gdzieś w okolicach Warszawy, najwyraźniej musiała regularnie opiekować się grobem babci i dziadka, gdyż, jak zapewniała Izę Amelia, zawsze kiedy tam zaglądała, był on wysprzątany i ogólnie zadbany. Nie zmieniało to jednak faktu, że Iza osobiście nie była tam od wielu, wielu lat.
„Odwiedzić babcię Teresę i dziadka Andrzeja, a przy okazji zajrzeć też do rodziców taty w Małowoli!” – postanowiła. – „Anastazja i Tomasz Wodniccy. Pamiętam tylko jak przez mgłę, gdzie leżeli, ale jakoś znajdę… Poproszę Robcia, żeby pożyczył mi samochód, i pojadę tam sama, żeby nikomu nie zawracać głowy. Tak, koniecznie! Nie ma miejsca na wymówki, skoro mam już prawo jazdy i nawet pewne doświadczenie na długim dystansie!”
Uśmiechnęła się do siebie, wspominając wyjazd na koniec świata sprzed kilku dni, kiedy to po raz pierwszy, na polecenie Majka, samodzielnie poprowadziła samochód na dłuższej, ponad dwudziestokilometrowej trasie.
„I teraz to doświadczenie przyda mi się jak znalazł” – pomyślała ciepło. – „Nie będę się bała jechać sama tak daleko, a Robciowi będę mogła powiedzieć, że już ćwiczyłam takie wyjazdy. Inaczej przecież nie dałby mi samochodu! Ech, szefie…” – dodała tkliwie, wizualizując sobie w pamięci twarz Majka. – „Ty to zawsze w coś mnie wkopiesz, a potem okazuje się, że to była kolejna przysługa, za którą powinnam być ci nieskończenie wdzięczna. I jestem! Co ja bym bez ciebie zrobiła…”
Jej myśli niepostrzeżenie pobiegły ku pachnącej ziołami łące na końcu świata. Była bardzo podobna do tej, na której teraz stała, z tą różnicą, że tam trawa była o wiele wyższa i bardziej dzika. A jednak było w niej coś podobnego… Wiedziona instynktem jak niewidzialnym magnesem dziewczyna podeszła jeszcze kilka kroków ku środkowi łąki i upatrzywszy sobie miejsce, gdzie trawa wydawała się wyjątkowo gęsta i miękka, usiadła na niej wśród rozkwitłych kwiatów. Przymknąwszy oczy, zwróciła twarz ku słońcu, poddając się nastrojowi migających pod powiekami kolorowych plamek, szelestu wiatru wśród zielonych źdźbeł i cichutko bzyczących owadów. Była sama… ale jakby nie do końca sama.
Oto wspomnienie sprzed pięciu lat. Kwitnąca łąka, brzęczenie owadów… głowa Michała na jej kolanach… Iza pochyla się nad nim, odgarniając własne włosy, które opadają jej na twarz, i z rozkoszą składa pocałunek na jego ustach. Jest taka szczęśliwa!
Tak… wtedy była bezgranicznie szczęśliwa i pełna najpiękniejszych nadziei. Czy to dlatego, że wówczas, przez kilka upojnych miesięcy, znajdowała na właściwej drodze swego życia? Wówczas nie miała co do tego cienia wątpliwości, nie istniała dla niej żadna inna droga. Lecz w takim razie dlaczego krótko potem została z niej zepchnięta na całe pięć lat? Czemu miał służyć ów pięcioletni epizod przymusowej samotności i cierpienia, który, pomimo młodego wieku, chyba już na zawsze wypalił bolesne piętno w jej duszy? Czy to przykre doświadczenie miało jakiś racjonalny cel? Jej droga i droga Michała, pięć lat temu siłą rozłączone przez niego samego, dopiero teraz, powoli i opornie, zbiegały się na nowo. Teraz – kiedy oboje byli już innymi ludźmi. Czy to znaczyło, że ten czas musiał upłynąć, a oni po prostu musieli do tego dorosnąć? Ech! Nawet jeśli, to czy nie mogli byli dorastać do tego razem? Naprawdę musieli się rozstawać?
Z westchnieniem, nie otwierając oczu, podniosła twarz ku niebu, chłonąc przez skórę ciepło popołudniowego słońca. Słońce… cóż takiego ciekawego słyszała ostatnio o słońcu?
Jeśli jesteśmy zaślepieni, to jaką możemy mieć pewność, że słońce, za którym tak gonimy, jest tym prawdziwym?… tym, które naprawdę daje życie i oświetla drogę?… Ona może przecież prowadzić donikąd…
Ach, te znaki i symbole! Jak miała je odczytać, żeby się nie pomylić?
Posłuchaj, co powie ci serce. Nie zagłuszaj go, nie podpowiadaj mu nic, tylko słuchaj…
Obraz zalanej światłem łąki… jasny blond włosów Michała, lśniących jak blacha w promieniach popołudniowego słońca… Tęskniła za nim przez tyle lat! Teraz, gdyby tylko chciała, wystarczyłby jeden jej gest i mogłaby płynnie powrócić do tamtych chwil. Nawet dziś, choćby teraz, w tej minucie, mogłaby zadzwonić do niego i poprosić, żeby przyszedł tu do niej. Żeby rzucił wszystko i przybiegł tu… żeby odnalazł ją na tej rozległej łące, tak bardzo podobnej do tamtej… Wezwać go i pozwolić mu cofnąć czas. Przyszedłby, na pewno by przyszedł, a wtedy jej marzenia znów stałyby się rzeczywistością. Mogłaby, jak wtedy, ułożyć sobie na kolanach jego głowę i schylić się, szukając ustami jego ust… o tak…
Lecz oto słoneczne światło pod jej powiekami blednie i zapisany pod nimi obraz łąki zalewa srebrna poświata księżyca. Ona jednak wciąż nie odrywa ust od jego warg… powolutku wsuwa dłoń w jego włosy… są takie miękkie… pachną… pachną wodą kolońską i spełnionym marzeniem… Ech, nie, to nie tak. Znowu coś jej się poplątało.
Natomiast słabsze światło księżyca daje możliwość spojrzenia dalej i wybrania spośród wielu dróg tej jednej, na końcu której czeka nas prawdziwe słońce. Bo kiedy zaczynasz od pozornych ciemności, łatwiej ci jest dostrzec i rozpoznać światło. Widzisz je z daleka i możesz iść w jego stronę… powoli, stopniowo, dając sobie czas… czekając, aż twój wzrok się dostosuje i zacznie widzieć niuanse, których nie dostrzegał w pełnym słońcu… z każdym krokiem nabierając pewności, że idziesz w dobrą stronę…
Ach, ten głos! Głos jej terapeuty, lekarza jej duszy! Mogłaby go słuchać bez końca!…
Ogarnięta falą wewnętrznej słodyczy leniwym ruchem osunęła się na trawę i wyciągnęła się na niej na wznak. Nie chciało jej się już myśleć o niczym, niczym martwić się na zapas, niczego wymagać ani wymuszać od losu. Tak było lepiej. W ogóle nie warto za dużo myśleć i stresować się, bo od tego tylko boli serce. Trzeba po prostu, zgodnie z radą starszej pani Lewickiej i Majka, wsłuchiwać się w ów naturalny głos swej duszy, a on każdego dnia podpowie jej na bieżąco, jakie decyzje podjąć w perspektywie najbliższej przyszłości. Do tego wniosku doszła, rozmyślając podczas jazdy pociągiem do Radzynia, i od kilku dni starała się tego trzymać, w miarę możliwości odsuwając od siebie wszelkie złe myśli i wspomnienia, a skupiając się tylko na tym, co było jasne i dobre. Jak najmniej wracać do przeszłości, jak najmniej planować przyszłość, lecz zwyczajnie poddać się teraźniejszości. Pozwolić się prowadzić intuicji.
Choć wczorajsze spotkanie z Michałem siłą rzeczy wywołało w niej silne emocje, nawet ono nie zdołało zaburzyć tego spokoju, jaki od kilku dni nosiła w sobie niczym źródło żywej wody. Od kilku dni – czyli od rozmowy z Majkiem na końcu świata. Ta rozmowa była kolejnym przełomem w jej życiu, podobnie jak tamta sprzed dokładnie roku, kiedy to rozmawiali w trybie terapii przez niemal całą noc po sesji jej rozpaczliwego płaczu w magazynku Anabelli. Wtedy jednak sytuacja była zupełnie inna, znacznie gorsza. Dziś Sylwia, z powodu której wówczas tak płakała, była tylko wspomnieniem, a dom w Polanach, jaki planował niebawem postawić Michał, mógł stać się miejscem spełnienia jej marzeń. Wystarczyłoby jedno słowo, jeden bardziej zdecydowany gest… Ale na to było jeszcze za wcześnie. Wczoraj, na drodze zalanej księżycowym światłem, zrozumiała to aż nadto wyraźnie.
„Za wcześnie” – pomyślała leniwie. – „Zdecydowanie za wcześnie, Misiu. A może nawet nie za wcześnie, tylko przeciwnie… za późno?”
Skrzywiła się, aktem woli odpychając od siebie tę myśl. Za późno? Bzdura, nigdy nie jest za późno. Zawsze da się choć w pewnym stopniu nadrobić stracony czas. Przecież nawet dla Majka nie było jeszcze za późno na poukładanie sobie na nowo życia, które na własne życzenie uczynił na wiele lat pustym niczym krajobraz na końcu świata. Nawet on dopuszczał w przyszłości opcję połowicznego szczęścia… dalszego życia u boku tamtej… innej niż Ania…
Ach, nie, o tym też lepiej nie myśleć. Majk miał rację, że zdrada ideałów jednak nie jest przyjemna, zawsze sprawia ból. Dziwne tylko, że ten ból, wyrażony nieprzyjemnym ściskiem serca, odczuwał ostatnio nie tylko on, ale i ona. Odczuwała go za każdym razem, kiedy tylko zdarzało jej o tym pomyśleć… kiedy wyobrażała sobie u boku Majka tę Wercię… Piękną Wercię, może nie tak oszałamiająco piękną jak tamta Ania – Ania 3, jak zapisał ją sobie kiedyś w telefonie – ale jednak o wiele ładniejszą od innych. A na pewno ładniejszą niż ona, Iza, która przy Werci, podobnie jak przy Ani Magnon, mogła się schować ze swoją skromną, przeciętną urodą. Nie, tu nie było porównania. Nie ten świat, nie ten wymiar, nie ta galaktyka. Ona zresztą nigdy nie próbowała równać się z takimi rasowymi kobietami, dobrze znała swoje miejsce w szeregu.
A co to znowu za fałszywa skromność? Ty nawet nie wiesz, jaką piękną kobietą jesteś, Iza… Nie masz o tym pojęcia, bo nie widzisz siebie z boku…
Zaraz, zaraz, stop! O czym ona myśli? Wszystko jej się dziś plącze. Jej osoba nie ma tu przecież żadnego znaczenia! Wercia… no właśnie, Wercia. Z jakiegoś powodu wybrana i gotowa dać Majkowi owo upragnione szczęście, które przez tyle lat go omijało. Szczęście połowiczne bo połowiczne, ale zawsze…
„Nie myśleć o tym!’ – nakazała sobie surowo, wyciągając się wygodniej na trawie. – „Lepiej poopalać się, odpocząć, nałapać na cały tydzień słońca…”
Słońca… hmm. Niby już bliżej zachodu niż południa, a ono nadal świeci tak mocno. Nie myśleć o niczym… o niczym…
Tylko czy ta Wercia na pewno będzie w stanie dać Majkowi choćby takie połowiczne szczęście? Czy, zakładając, że Majk zdecyduje się otworzyć na przyszłość u jej boku, będzie umiała naprawdę go wesprzeć i zrozumieć jego potrzeby? Ech, głupie pytanie! On przecież w to nie wątpił… a przynajmniej dopuszczał taką myśl… Po co w ogóle się nad tym zastanawiać? To jego życie, a jej przez to tylko znów niepotrzebnie ściska się serce. Przecież cokolwiek by się zdarzyło, Majk i tak na zawsze pozostanie jej najlepszym przyjacielem i bratnią duszą… I choć jego połamane serce może zostać uleczone tylko częściowo, to przecież dobre i to! Dzięki przyjacielskiej terapii, która trwa już półtora roku i będzie trwała dalej, powoli wróci do życia, nawet jeśli to życie nigdy nie będzie miało takiego smaku, o jakim dawniej marzył. Musi spróbować je ratować, a ona ma obowiązek mu w tym pomóc, nawet jeśli ta próba w ostatecznym rozrachunku okaże się nieudana. Wszak w tym wszystkim najważniejsze jest jego szczęście! Niech odnajdzie je wreszcie, jak mówi Lodzia. Chociaż trochę, chociaż odrobinę… chociaż kilka okruszków…
Jestem przyzwyczajony do karmienia się okruchami… Całe moje życie to chwytanie okruchów i robienie sobie z nich królewskiej uczty…
Okruchy! Marne okruchy szczęścia! A gdzie jego pełnia? Czy nie powinno być tak, że każdy człowiek, bez względu na to, co mu się w życiu przydarzy, ma przeznaczoną swą drogę do pełni szczęścia i dostaje chociaż jedną realną szansę na jej odnalezienie? Ona swoją znała już od szesnastu lat i – w przeciwieństwie do Majka – powoli na nią wracała. Tylko dlaczego ta droga… jedyna, wymarzona… dziś wydawała jej się dziwnie szara, mdła i bezbarwna?… Dlaczego… skoro obiektywnie tonęła w pełnym słońcu? Wszystko wszak stopniowo się naprawiało, szło w dobrym kierunku, więc z jakiego powodu ona wciąż nie mogła się odważyć na to, by rzucić się w ten nurt i popłynąć z nim do upragnionego celu?
Nie, nie myśleć już o tym… nie myśleć! Robert ma rację, dziś, w to piękne niedzielne popołudnie, jest jedyna okazja, by odpocząć i uzupełnić zapasy energii na cały nadchodzący tydzień. Doładować baterie… zupełnie jak trzy dni temu Majk ładował swoje elfową energią pod dębem na końcu świata.
No właśnie, a propos. Na jak długo wystarczy mu tego doładowania? Miał teraz przed sobą kilka ciężkich tygodni, z brakami kadrowymi w sezonie urlopowym, z pilnymi wizytami w urzędach i bez jej pomocy przy prowadzeniu firmowej dokumentacji. Czy wystarczy mu pary na cały ten czas? Może jednak wtedy zbyt krótko głaskała go po włosach? Może nie dała mu wystarczająco ciepła, którym zawsze tak bardzo pragnęła go otulić? Ech, nie, co za absurd! Od tego przecież nic nie zależało, to były tylko żarty. Żarty w trybie terapii… Co prawda chwilami sama w nie wierzyła, albowiem w nadzwyczajnym trybie terapii nawet żart potrafił zamienić się w prawdę, ale jednak bez przesady. I w ogóle to miała już o takich rzeczach nie myśleć! Miała nie myśleć o niczym!
„W poniedziałek albo we wtorek, zanim Mela wróci z Klarcią ze szpitala, powinnam spróbować podjechać na te cmentarze do dziadków” – pomyślała, z całej mocy zmuszając swój umysł do skupienia się na bieżących sprawach. – „Potem może nie być okazji, będę jeszcze bardziej potrzebna w domu niż teraz. Miałam też porozmawiać dłużej z Agą… hmm, chyba trzeba by zorganizować jakieś odrębne spotkanie z nią i z Pepciem. Mam przecież dla niego prezenty! Może jakiś wspólny spacer, żeby maluch jak najdłużej pobył na świeżym powietrzu? To nie byłby głupi pomysł. No i te Polany… Obiecałam Misiowi, że tam pojadę, więc muszę dotrzymać słowa. Pytanie tylko, kiedy uda się to wszystko zgrać…”
Westchnęła i poprawiła sobie głowę na trawie, nadal nie otwierając oczu. Pod oświetlonymi mocnym słońcem powiekami tańczyły jej drobne złociste plamki na pomarańczowym tle. Pomarańczowym jak tamten zimowy szal i czapka, które półtora roku temu dostała w prezencie gwiazdkowym od Amelii… pomarańczowym jak jej sukienka, w której tańczyła na urodzinach Majka w Anabelli… i jak bukiet frezji, które podarował jej już dwa razy, a które tak pięknie pachniały… To było takie miłe! A Michał? Czy kiedykolwiek, choć raz w życiu dał jej choć jednego złamanego kwiatka? Ach, nie… nigdy!
Zaskoczona tym odkryciem Iza otworzyła oczy i gwałtownym ruchem podniosła się do pozycji siedzącej. Jej wzrok przez kilka długich chwil musiał przyzwyczaić się do otoczenia, przez co wydawało jej się ono jakby przyciemnione i osnute mgłą pomimo jasno świecącego słońca.
„Nigdy nie dał mi kwiatów” – pomyślała z mimowolnym żalem, dla pewności przewijając w pamięci wszystkie wspomnienia dotyczące osoby Michała. – „Ani razu, choćby symbolicznie. To już nawet Kacper raz podarował mi tulipana na Dzień Kobiet, a chłopaki z Anabelli kupili nam po trzy goździki. A Misio nigdy, przenigdy. On zresztą nikomu nie daje kwiatów, nie pamiętam ani jednej takiej sytuacji, taki gest wręcz by do niego nie pasował. Nie jego styl… Ale w sumie co tam!” – machnęła ręką. – „To przecież nic wielkiego, bez kwiatków da się żyć.”
Tak, da się żyć, to prawda. A jednak w kwiatowym geście jest coś szczególnego, nieuchwytnie miłego… coś, za czym podświadomie tęskni chyba każda kobieca dusza. Victor, pomimo swoich oczywistych wad, rozumiał to doskonale i umiejętnie stosował w praktyce. Czego by o nim nie powiedzieć, umiał wyczuć ten klimat jak rzadko kto. A Pablo? Niby taki zrównoważony, twardo stąpający po ziemi prawnik, a przecież i on znał wagę tego gestu i regularnie zasypywał ukochaną żonę kwiatami. Czy to nie między innymi w tym drobnym lecz jakże wymownym drobiazgu Iza odczytywała głębokie piękno uczucia, jakie łączyło młodych państwa Lewickich?
Tak, owszem, w tym też… jednak chyba jeszcze bardziej kryło się ono we wzroku Pabla, kiedy patrzył na Lodzię, w jego spojrzeniu pełnym tego niezwykłego światła, którego nie dało się pomylić z żadnym innym i które odbijało się jak w lustrze również w oczach jego żony. Iza zauważyła to już na samym początku, kiedy tylko poznała tych dwoje, i nie tylko zafascynowało ją to, ale nawet wzbudziło w jej sercu nutę melancholijnej zazdrości. Bo gdyby tak Michał choć raz spojrzał na nią w ten sposób… Owo światło w oczach ukochanego mężczyzny było stokroć ważniejsze od jakichkolwiek kwiatowych gestów! Przenikające na wskroś, niemal metafizyczne… podobne do blasku księżyca, który wczoraj wieczorem uśmiechał się do niej swymi srebrnymi oczami…
Nie, stop. Znowu niepotrzebnie zbacza z tematu. A właściwie to… jaki był temat? Ech, nieważne! Miała przecież nie myśleć o niczym! Powinna raczej znów wyciągnąć się na trawie, zamknąć oczy i odpocząć… nałapać słonecznego światła na kolejne dni… Tak, zdecydowanie. Odpocząć. To przyda jej się teraz najbardziej.
***
– Okej, Aga, zostaw mi na pół godziny kasę i nakarm sobie spokojnie małego – zarządziła Iza, wspiąwszy się po schodach na pierwsze piętro sklepu, gdzie mieściło się obsługiwane przez Agnieszkę stoisko przemysłowe. – No już, leć, staję za ciebie od ręki – dodała nalegającym szeptem. – Zosia da sobie sama radę na dole. Dzień dobry – zwróciła się ze służbowym uśmiechem do klientki, która z zastanowieniem wpatrywała się w półki po prawej stronie. – Czy w czymś mogę pani pomóc?
– Tak… szukam takich zwykłych serwetek – odpowiedziała kobieta. – Ale takich naprawdę zwykłych, białych i bez nadruku.
– Oczywiście – uśmiechnęła się Iza, zerkając za Agnieszką, która posłusznie wycofała się zza lady i zniknęła w drzwiach prowadzących na górne zaplecze.
Dobiegało stamtąd cichutkie kwękanie Pepusia, który o tej porze był już głodny i wymagał nakarmienia. Ku szczeremu uznaniu Izy chłopczyk, jak już dawno zauważyła Amelia, był niezwykle grzecznym dzieckiem i nie sprawiał Agnieszce żadnych poważniejszych kłopotów. Będąc z nią w pracy, godzinami potrafił albo spać w wózku, albo bawić się zabawkami w kojcu zainstalowanym specjalnie dla niego na zapleczu, gdzie nieskończoną ilość razy przewracał się z pleców na brzuszek i odwrotnie, gaworząc sobie przy tym i witając uśmiechami każdego, kto co jakiś czas zaglądał tam na kontrolę.
Szczególną radość budził w nim widok Piotrka, który często zachodził do niego przed pracą, a wieczorem, przed powrotem do domu w Małowoli, zawsze obowiązkowo zabierał go na półgodzinny spacer, który odbywali tylko we dwóch. Jak naocznie przekonała się Iza, był to już swoisty rytuał, który dziecko doskonale znało i na który zdawało się wręcz intencjonalnie czekać, bowiem kiedy tylko postać Piotrka pojawiała się w drzwiach, chłopiec natychmiast wydawał z siebie głośny pisk radości i wyciągał do niego obie rączki, przebierając przy tym niecierpliwie nóżkami.
W ciągu dnia na zaplecze do chłopca najczęściej zaglądała Agnieszka, ta jednak nigdy nie odwzajemniała mu uśmiechu, wykonując tylko wokół niego niezbędne czynności pielęgnacyjne. Choć Iza musiała przyznać, że dziecko zawsze było schludnie ubrane i ze wszech miar zadbane, zachowanie jego matki budziło w niej niezmiennie smutek i żal, zwłaszcza że malec zdawał się zupełnie nie przejmować okazywanym mu przez nią chłodem. Za każdym razem, kiedy ją widział, obdarzał ją swym przeuroczym bezzębnym uśmiechem oraz innymi niemowlęcymi oznakami radości, takimi jak głośne gaworzenie, popiskiwanie i energiczne przebieranie nóżkami. Na czas karmienia, które odbywało się przy pomocy butelki z mlekiem, Agnieszka dla wygody brała synka na kolana, on zaś, pijąc, wtulał się w nią i po jedzeniu zasypiał ufnie w jej ramionach, co pozwalało matce po kilku minutach włożyć go do wózeczka.
Tak się przyzwyczaił – wyjaśniła któregoś dnia Izie. – Jakbym położyła go od razu z butelką do wózka, to za Chiny by nie zasnął, wierciłby się i wrzeszczał aż do skutku. Więc już nawet z nim nie walczę. Po prostu wiem, że jak poleży pięć minut u mnie na kolanach, to zaraz się uspokoi, wypije sobie to mleko i zaśnie na kamień. Dzięki temu szybciej mam go z głowy.
Przez kilka dni, jakie Iza spędziła w sklepie jako tymczasowa zastępczyni Amelii i dodatkowa sprzedawczyni, zdążyła już poznać wypracowany tam rytm dnia. Obejmował on nie tylko współpracę za ladą, która uwzględniała naprzemienną opiekę nad Pepusiem, ale również problem bieżących dostaw, nie wspominając już o rozliczeniach i kontroli nad dokumentacją. Robert, mocno implikowany w pracę na budowie, gdzie od poniedziałku pracowała z nim ekipa pana Waldka, lecz jednocześnie dbający o to, by codziennie zameldować się w Radzyniu na odwiedziny u żony i córki, z ulgą i wdzięcznością przekazał sklep pod wyłączną pieczę szwagierki. Biorąc pod uwagę tę odpowiedzialną rolę, a także to, że Iza, aby móc sprawnie sprzedawać, musiała na bieżąco opanować asortyment sklepu i ułożenie towaru na półkach, plan dnia miała napięty praktycznie od świtu do nocy. Nie pozwoliło jej to nawet w teorii pomyśleć o zaplanowanej wizycie na grobach dziadków, bowiem po pracy, kiedy tylko zjedli z Robertem kolację, oboje dosłownie padali z nóg i zasypiali z wyczerpania natychmiast po przyłożeniu głowy do poduszki.
W środowy poranek przyszła wreszcie oczekiwana od kilku dni wiadomość od Amelii, którą lekarze tego dnia zdecydowali się wypisać wraz z dzieckiem do domu. Dumny ojciec pojechał zatem swoim audi do Radzynia i wczesnym popołudniem przywiózł do Korytkowa młodą matkę i noworodka w specjalnie zakupionym foteliku samochodowym. Ich przyjazd do domu spowodował kolejną rewolucję logistyczną, Klara bowiem okazała się bardzo żywiołowym dzieckiem, które często budziło się na jedzenie i uwielbiało być kołysane na rękach. Mimo że młodzi rodzice przygotowali dla niej pięknie wyremontowany i umeblowany na biało pokoik, w którym jeszcze przed pięcioma laty mieszkała jej zmarła babcia-imienniczka, Robert przeniósł tymczasowo łóżeczko córki do sypialni, by Amelia mogła mieć ją stale pod ręką. On sam, choć starał się jak najwięcej pomagać przy dziecku, nocą zasypiał tak głęboko, że można by go było wynieść razem z łóżkiem, nie słyszał zatem cichego kwilenia niemowlęcia i krzątania się jego matki. Fakt ten cieszył zresztą Amelię, której bardziej zależało na odpoczynku męża niż na jego nocnej asyście, zwłaszcza że, jak przekonywała go ze śmiechem, w karmieniu małej i tak nie mógł jej zastąpić.
Iza, która z całych sił starała się pomóc młodym rodzicom, pracowała zatem na pełnych obrotach zarówno w sklepie, jak i w domu, szczęśliwa, że może przysłużyć się rodzinie w tak napiętym czasie. U Amelii i Roberta wywoływało to jednak ogromne wyrzuty sumienia na myśl, że siostra poświęca dla nich swój własny urlop, będący dla niej jedyną okazją w roku do dłuższego odpoczynku. W związku z tym, po pierwszej dobie adaptacyjnej z dzieckiem w domu, Amelia zwołała walne zebranie nie tylko rodziny, ale i całej ekipy pracującej w sklepie państwa Staweckich, by przedstawić im nowe zasady działania na najbliższe dwa tygodnie.
Zmiany polegały przede wszystkim na skróceniu od najbliższego poniedziałku godzin otwarcia sklepu: w dni robocze miał on być zamykany już o szesnastej, a nie, jak dotąd o dziewiętnastej, zaś w soboty, począwszy od najbliższej aż do końca lipca, miał być otwarty tylko między ósmą a trzynastą. Decyzja ta została potwierdzona wywieszeniem na drzwiach sklepu odnośnego ogłoszenia dla klientów wraz z informacją, że od pierwszego sierpnia normalne godziny otwarcia zostaną przywrócone. Obok zawisło drugie ogłoszenie zawiadamiające o wolnym etacie na stanowisku sprzedawczyni, z zatrudnieniem od zaraz do końca września, Amelia uznała bowiem, że tak czy inaczej przyda im się kolejna osoba do pomocy w sklepie.
To byłoby i tak nieuniknione, przecież od pierwszego sierpnia ktoś musi pomagać Zosi i Agnieszce. A co do ciebie, to nie pozwolę, żebyś na urlopie zaharowała się na śmierć – oznajmiła stanowczo Amelia, zwracając się do siostry. – Masz jak najwięcej odpoczywać, więc przynajmniej popołudnia i weekendy musisz mieć wolne. Dwa tygodnie małego spadku obrotów krzywdy nam nie zrobią, a mnie już teraz zjadają wyrzuty sumienia, że tak cię wykorzystujemy. Nie, nie ma dyskusji, Izunia. Są rzeczy ważne i ważniejsze!
Ponieważ był już piątek i – zgodnie z decyzją Amelii – nazajutrz sklep podlegał skróconym sobotnim godzinom otwarcia, Iza umówiła się z Agnieszką po zakończeniu pracy na dłuższy spacer, a następnie na wspólny obiad, który miały zjeść wraz z Robertem i Amelią. Podczas tego obiadu, uzgodnionego z góry z siostrą i szwagrem, miała zamiar wręczyć wreszcie Agnieszce przywiezione z Lublina prezenty dla Pepusia, w tym kilka zabawek edukacyjnych, które, jak się spodziewała, będą mogły w znaczący sposób umilić dziecku czas spędzany w kojcu na zapleczu sklepu.
A skoro zluzowałaś mi obowiązki w sklepie, to będę teraz miała więcej czasu na zabawę z dziećmi – oznajmiła Amelii. – Wieczorami, mogę pozajmować się Klarcią, a co drugi wieczór i Pepusiem. Tak umówiłam się z Agą. Dla mnie to będzie sama przyjemność pobawić się z chrześniakiem, a dzięki temu ona będzie mogła pobyć trochę sama i odpocząć psychicznie. No co? Muszę nacieszyć się maluchami, póki tu jestem, potem pewnie długo nie będę miała okazji ich zobaczyć!
Plan na dalszą część urlopu był zatem gotowy, a wizja spokojniejszego weekendu bardzo urządzała Izę, która, pomna zaleceń kardiologa, postanowiła przeznaczyć sobotę na zaplanowane spotkania towarzyskie, zaś niedzielę w całości wykorzystać na błogie lenistwo i bezstresowy wypoczynek.
– Proszę, serwetki stołowe bez nadruku – powiedziała uprzejmie, kładąc zdjęty z półki towar na ladzie przed klientką. – Ma pani do wyboru dwa rozmiary, większy i mniejszy.
– O, właśnie o takie mi chodziło! – ucieszyła się kobieta. – Wezmę oba, po jednej paczce z każdego!
Ledwie Iza zdążyła przyjąć pieniądze i wydać klientce paragon, na górę po schodach wbiegł zdyszany i zalany potem Piotrek.
– Uff, jesteś, Iza! – odetchnął. – Szukałem cię wszędzie, no wiesz, w sprawie decyzji, bo jest problem z dostawą od Jakubiaka. Dzwonił przed chwilą, jak już miałem wyjeżdżać po towar, że coś mu się tam w magazynie pochrzaniło i dzisiaj jednak nie będzie mógł nam wydać zamówienia. Powiedział, żebyśmy się zgłosili jutro po dziesiątej. Może tak być?
– Ech… a mamy inne wyjście? – westchnęła Iza, która słuchała tych wieści z nieskrywanym z niezadowoleniem. – Jak mówi, że dzisiaj nie wyda, to nie wyda, nie? Szkoda, bo myślałam, że jeszcze dzisiaj uda nam się przyjąć towar i ułożyć go na spokojnie, jutro będzie na to mało czasu. No, ale trudno, tak to bywa – machnęła ręką. – Co mu odpowiedziałeś?
– Na razie powiedziałem, że okej, przyjadę jutro, ale jednak wolę was zapytać – odparł lojalnie Piotrek. – Żeby potem nie było, że nic nie mówiłem.
– Jasne – uśmiechnęła się, wyciągając dłoń, by przyjaznym gestem, który podświadomie przejęła od Majka, poklepać go po ramieniu. – Dzięki, Piotrku. Jedź jutro, tylko postaraj się najwcześniej, jak się da, okej? Żebyśmy z Agą i Zosią zdążyły uporać się z tym towarem przed trzynastą.
– Okej – skinął głową. – Na jedenastą będziecie mieć wszystko na miejscu, pomogę wam rozpakować graty i przed trzynastą się ogarnie. A teraz chyba wrócę do chłopaków na budowę, nie? – zastanowił się. – Niby niedługo już kończą, ale skoro nie wyszedł mi ten wyjazd po dostawę, to jeszcze trochę im pomogę. Zajrzę tylko na sekundkę do Pepa! – oznajmił wesoło, ruszając w stronę zaplecza. – Nie wiesz, czy śpi?
– Aga właśnie go karmi – poinformowała go ściszonym głosem Iza. – Więc pewnie już zasypia, uważaj, żebyś go nie wybudził.
Piotrek pokiwał głową i ze skupioną miną uchylił drzwi na zaplecze, po czym wsunął się tam ostrożnie. Ponieważ na stoisku przemysłowym chwilowo nie było klientów, wiedziona ciekawością Iza poszła za nim i zerknęła do środka przez półotwarte drzwi. Siedząca na krześle, pochylona nad trzymanym w ramionach dzieckiem Agnieszka odstawiła już na stolik przy oknie opróżnioną butelkę i kołysała lekko usypiającego Pepusia. Na widok Piotrka zagryzła z poirytowaniem wargi i nakazującym ruchem głowy dała mu znak, żeby przypadkiem się nie zbliżał, dopóki dziecko mocniej nie zaśnie. Mężczyzna posłusznie znieruchomiał, jednak po chwili zastanowienia powolutku, bezszelestnie jak pająk, podszedł do nich na palcach i schylił się nad Pepusiem, nie zważając na mordercze spojrzenie Agnieszki.
– Już śpi – szepnął po kilkunastu sekundach obserwacji jego maleńkiej uśpionej twarzyczki. – No co? – wzruszył ramionami. – Nie bój się, teraz nic go nie zbudzi, można nim wywijać na wszystkie strony i dalej będzie spał jak suseł. Już ja go znam… Daj, pomogę ci, odłożę go do wózka.
Mówiąc to, schylił się mocniej i ostrożnie podłożył dłonie pod bawełniany kocyk, w który był zawinięty chłopiec. Agnieszka, trochę dla świętego spokoju, a trochę z obawy przed tym, że jej protest mógłby rozbudzić dopiero co uśpione dziecko, podała mu je z najwyższą ostrożnością i skupieniem. Piotrek wyprostował się z niemowlęciem w ramionach, dając zaglądającej do pomieszczenia Izie porozumiewawczy znak, że może wejść, jako że sytuacja jest już całkowicie pod kontrolą. Zachęcona dziewczyna podeszła zatem do niego i wspiąwszy się na palce, z uśmiechem spojrzała na śpiącego Pepusia.
– Słodziak – szepnęła. – Nawet jak śpi, ma taką rezolutną minkę. Ale wiecie co? – dodała zerkając na Agnieszkę, która w międzyczasie podniosła się z krzesła i sięgnęła po pustą butelkę po mleku. – Dopiero teraz widzę, jak urósł, bo jednak jest już naprawdę duży w porównaniu do naszej Klarci.
– Mhm, za moment skończy pięć miesięcy – przyznał Piotrek, również wpatrując się z uśmiechem w twarz dziecka. – Rośnie jak na drożdżach, a do tego jaki z niego spryciarz! Już kilka razy widziałem, jak sam próbował podciągać się do siadu. Jeszcze słabo mu idzie, ale, jak na moje oko, to kwestia góra kilku dni. No dobra… ja już muszę lecieć – westchnął, schylając się nad wózkiem i ostrożnie odkładając tam Pepusia. – Wpadnę jeszcze na chwilę po robocie. Trzymajcie się, dziewczyny!
Po czym, poprawiwszy jeszcze śpiącemu niemowlęciu kocyk, który nieco się rozwinął, pozdrowił ruchem ręki Izę, zerknął na odwróconą do nich plecami Agnieszkę i szybkim krokiem wyszedł z zaplecza. Agnieszka schowała butelkę po mleku do specjalnej torby z brudnymi rzeczami dziecka i ustawiwszy równo pod ścianą swoje krzesło, spojrzała na Izę.
– Okej, ja już mogę przejąć stoisko – powiedziała cicho, podchodząc bliżej i odsuwając wózek ze śpiącym synkiem od okna, by słońce nie świeciło mu w twarz. – Dzięki za pomoc, Iza, już sobie poradzę.
– Dobra, to ja w takim razie lecę na dół do Zosi – odparła energicznie Iza, zwracając się w stronę drzwi. – A towar będzie dopiero jutro koło jedenastej, Jakubiak ma jakąś blokadę w magazynie i Piotrek nie może dzisiaj go odebrać.
– Rozumiem – pokiwała głową Agnieszka. – Trudno, jutro się ogarnie. Tylko niech nie zapomni przywieźć mi pasty do zębów i mydła w płynie – zaznaczyła, kiedy obie wyszły już z zaplecza. – To jest najważniejsze, mam już tylko po kilka sztuk, a szybko schodzą, więc ledwo mi starczy na jutro.
– Jasne – rzuciła Iza, zmierzając w stronę schodów. – Miał to zapisane, ale jeszcze mu przypomnę. Dzień dobry – ukłoniła się grzecznie wspinającej się po schodach sąsiadce z Korytkowa, Zielińskiej, która właśnie mijała ją w drodze na pierwsze piętro.
W tonie jej głosu zabrzmiała nuta zdziwienia, bowiem tę sąsiadkę, bliską przyjaciółkę Krzemińskiej, widziała w sklepie Amelii po raz pierwszy w życiu. Panie z bliskiego otoczenia Krzemińskich nigdy nie zaopatrywały się u Staweckich, preferując konkurencyjny sklep po drugiej stronie Korytkowa, dokąd zresztą Zielińska miała od siebie o wiele bliżej. Iza pomyślała jednak, że najwyraźniej w tamtym sklepie nie było jakiegoś konkretnego towaru z asortymentu przemysłowego, w związku z czym przypilonej potrzebą sąsiadce pozostało udać się na stoisko Agnieszki.
– A dzień dobry, dzień dobry, pani Izabello! – odparła życzliwie kobieta, obdarzając Izę szerokim uśmiechem, co wzbudziło w niej jeszcze większe zaskoczenie. – Gratulacje dla siostry z okazji narodzin córeczki!
– Dziękuję – odparła uprzejmie, odwzajemniając jej chłodny uśmiech. – Przekażę.
Po czym, minąwszy ją, udała się na parter, by pomóc Zosi w obsłudze klientów na stoisku spożywczym.
***
– Uff, trochę się rozluźniło! – odetchnęła z ulgą Iza, opadając na krzesło przy wejściu na zaplecze. – Ty też siadaj, Zosia, trzeba trochę ulżyć nogom, póki jest chwila spokoju.
– Dobrze – szepnęła Zosia, posłusznie siadając na stołku za ladą.
– Ja to praktykuję od dawna w restauracji, gdzie pracuję – ciągnęła pouczającym tonem Iza. – Przy obsłudze zamówień robi się dziennie sporo kilometrów, więc wprowadziłam zasadę, że każda kelnerka co trzy godziny ma prawo do piętnastu minut odpoczynku na siedząco na zapleczu, najlepiej z nogami wyżej… o tak – zademonstrowała jej, wysuwając nogi z butów i opierając bose stopy na przeciwległym krańcu lady. – Widzisz? To bardzo pomaga.
Słuchająca jej w skupieniu Zosia również zsunęła ze stóp letnie sandałki i wzorem Izy oparła stopy o wewnętrzną ściankę lady.
– Oczywiście jeśli na sali jest tłum, to skracamy to do kilku minut – mówiła dalej Iza. – Ale to i tak wystarcza, żeby się zregenerować.
Zosia pokiwała głową i przez kilkadziesiąt sekund obie siedziały w milczeniu w przyjętych pozycjach „regeneracyjnych”. Dopiero po tym czasie młodziutka sprzedawczyni poruszyła się na swoim stołku i zerknęła na swą towarzyszkę.
– Pani Izo? – zagadnęła nieśmiało.
Iza popatrzyła na nią karcącym wzrokiem.
– Oj, Zosiu! – pokręciła głową. – Wyluzuj, jaka znowu „pani”? Mówiłam ci już przecież, żebyś mówiła mi po imieniu! Jeszcze wcale nie jestem taka stara – dodała żartobliwie. – A tak naprawdę to niewiele starsza od ciebie. No, słucham? – dodała ciepło.
– Bo ja… chciałabym zapytać o… tylko nie wiem, czy mogę… – wydukała zmieszana dziewczyna, z każdym słowem coraz mocniej oblewając się rumieńcem.
– O co? Wal śmiało, możesz mnie pytać o wszystko.
– O Zbyszka – szepnęła ledwie dosłyszalnie Zosia.
– Ach, o Zbyszka! – podchwyciła z rozbawieniem Iza, klepiąc się lekko w czoło na znak, że sama mogła się tego domyślić. – Jasne! Ale ze mnie gapa! Przecież w Korytkowie już wszyscy wiedzą, że wpadłaś mu w oko, w dodatku z wzajemnością! Hmm? – mrugnęła figlarnie do zarumienionej już teraz po same uszy dziewczyny. – Przyznaj się, Zosieńko, bo tutaj i tak nic się nie ukryje! Panie plotkary z Korytkowa czuwają przecież dwadzieścia cztery godziny na dobę!
Zosia spuściła oczy, jakby nie wiedząc, co odpowiedzieć.
– No dobrze, nie będę ci dokuczać – podjęła ciepło Iza. – Żartuję sobie tylko, bo wiem z własnego doświadczenia, jak czuje się człowiek, o którym wszyscy na wiosce plotkują jak najęci. Korytkowo jest w tym względzie liderem w skali światowej. Spokojnie, nie przejmuj się tym. No? Co chcesz wiedzieć na temat Zbyszka?
– Słyszałam, że on studiuje razem z pa… z tobą – odpowiedziała cicho Zosia, nie patrząc na nią. – Więc pewnie znasz go lepiej.
– No tak, trochę go znam – zgodziła się pogodnie. – Co prawda nie jakoś blisko i osobiście, tylko głównie z uczelni. Od dwóch lat jesteśmy na jednym roku i nawet czasem pomagam mu w gramatyce.
– Tak – uśmiechnęła się Zosia. – Mówił, że tego przedmiotu najbardziej nie lubi.
– Zdecydowanie! – zaśmiała się Iza. – Żebyś widziała go przed egzaminem! No, ale to nic dziwnego – machnęła ręką. – Każdy ma jakąś piętę Achillesa. Moją jest literatura, bo nigdy nie mam czasu, żeby do tego przysiąść, i potem muszę się stresować. Z kolei na pierwszym roku najbardziej bałam się logiki, na szczęście to już za mną i bardzo się z tego cieszę. Ale okej, wróćmy do Zbyszka. O co konkretnie chciałaś mnie zapytać?
– Właśnie nie wiem za bardzo, jak to ująć – odparła nieco śmielej Zosia, zachęcona jej swobodnym i życzliwym tonem. – Chodzi mi przede wszystkim o jego relacje… no…
– Z dziewczynami? – domyśliła się w lot Iza.
– No tak – skinęła głową Zosia, znów oblewając się rumieńcem aż po same nasady jasnych włosów. – Zwłaszcza chodzi mi o… o jego stałe związki.
Oparłszy wygodniej stopy na ladzie, Iza osunęła się nieco na krześle w poszukiwaniu wygodniejszej pozycji, po czym nonszalanckim ruchem, podświadomie wzorowanym na gestykulacji Majka, skrzyżowała sobie ręce na piersiach.
– Hmm – zastanowiła się, wpatrując się w przeszklone wejście do sklepu. – Wiesz, Zosiu, to wcale nie jest łatwe pytanie. Akurat od tej strony nie znam Zbyszka za dobrze, bo nasz kontakt, jak mówiłam, ogranicza się raczej do spraw związanych ze studiami i uczelnią. Właściwie to nie słyszałam, żeby miał jakąś stałą dziewczynę – stwierdziła w zamyśleniu. – Owszem, ma bardzo dużo znajomych, często jeździ na imprezy, ja sama nieraz widywałam go w towarzystwie różnych dziewczyn, nie przeczę. Ale żeby to było coś poważnego? Nie sądzę – pokręciła głową. – Gdyby miał kogoś na stałe, to myślę, że przez dwa lata to by się przed nami, kolegami z roku, raczej nie ukryło.
– Rozumiem – szepnęła Zosia, a jej jasna, zaróżowiona ze wstydu buzia rozpromieniła się jak poranne słońce. – I dziękuję.
– Oczywiście nie daję głowy za to, co nasz Zbynio robi poza uczelnią – zastrzegła z powagą Iza. – To jest tylko ogląd z mojego ograniczonego punktu widzenia.
– Oczywiście – pokiwała głową dziewczyna.
Iza zerknęła na nią spod oka.
– Słyszałam, że już kilka razy byliście razem na dyskotekach w Małowoli? – zagadnęła neutralnym tonem. – Ja też miałam z wami pojechać w zeszłą sobotę, bo już dawno nie byłam u Mańczaka, ale z wiadomych względów nie mogłam. I co, fajnie tam jest?
– Super! – zapewniła ją z entuzjazmem Zosia. – Cała okolica tam się zjeżdża, zwłaszcza w soboty, i jest taka zabawa, że…
Urwała, gdyż charakterystyczne szarpnięcie i szczęk drzwi od sklepu oznajmiły im, że do środka właśnie wchodzi klient. Obie z Izą błyskawicznie zerwały się na równe nogi, zwinnie wsuwając stopy w buty, i w ciągu sekundy stanęły w gotowości na swoich stanowiskach. Do sklepu ostrożnym i nieco nieśmiałym krokiem weszła nieznajoma dziewczyna w wieku około osiemnastu lat, ubrana w jasną sukienkę, o ładnie opalonej śniadawej cerze i długich, ciemnych włosach, które w miękkich falach opadały jej na ramiona i plecy. Iza pomyślała, że skądś zna takie włosy… podobnie gęste, ciemne, faliste…
„Jak Wercia” – błysnęło jej w głowie, a serce natychmiast ścisnęło jej się nieprzyjemnie i jakby ścięło chłodem. – „Brakuje tylko, żeby spięła je w kok i wyglądałaby prawie dokładnie jak ona!”
W istocie, włosy dziewczyny oraz jej typ urody do złudzenia przypominał jej znaną z Anabelli towarzyszkę niezobowiązujących zabaw Majka. Niezobowiązujących… do niedawna, bo teraz wszystko się zmieniło… Wzdrygnęła się, siłą woli odsuwając od siebie tę myśl. Nie, nie warto było nad tym dywagować, to było tylko luźne skojarzenie, które niepotrzebnie jej się nasunęło. Bzdura.
– Dzień dobry – powiedziała cicho dziewczyna, podchodząc do lady i zerkając raz na Izę, raz na Zosię, jakby nie mogła się zdecydować, do której z nich powinna się zwrócić.
– Dzień dobry – odparła uprzejmie Iza. – Czym możemy służyć?
– Ja… w sprawie ogłoszenia – wyjaśniła nieśmiało dziewczyna. – Tego o pracę, co wisi na drzwiach… na stanowisko sprzedawczyni.
– Aha, dobrze – skinęła głową Iza, w duchu zadowolona, że wywieszone zaledwie wczoraj ogłoszenie tak szybko znalazło odzew. – Rzeczywiście szukamy kogoś od zaraz. Rozumiem, że pani jest zainteresowana osobiście?
– Tak – potwierdziła grzecznie dziewczyna.
– W porządku, w takim razie zapraszam na zaplecze – podjęła służbowym tonem, otwierając przed nią przejście za ladę. – Chciałabym chwilę z panią porozmawiać. Zosiu, zostawiam cię na moment samą, dobrze?
– Oczywiście – odparła skwapliwie Zosia, z ciekawością lustrując kandydatkę. – Zajmę się klientami, na razie i tak nikogo nie ma.
Po wejściu na zaplecze Iza swobodnym gestem wskazała swej towarzyszce krzesło, sama zajmując drugie, stojące naprzeciwko. W ruchach i mimice dziewczyny odczytywała wyraźne, dobrze już znane jej z doświadczenia oznaki silnego stresu, wiedziała jednak, że na razie, jako osoba przeprowadzająca rozmowę kwalifikacyjną, nie może się z nią w żaden sposób spoufalać. Kiedy dziewczyna zajmowała miejsce, schyliła się, a długie fale ciemnych włosów opadły jej na chwilę na ramiona, okalając twarz, co sprawiło, że Izę znów uderzyło nawracające skojarzenie z tamtą… z Wercią. Nie wiedzieć czemu nagle poczuła względem tej dziewczyny, wszak bardzo grzecznej i o miłym wyglądzie, jakiś rodzaj dystansu, a nawet mimowolnej niechęci. Nim jednak to na wpół świadome wrażenie zdążyło przemienić się explicite w myśl, Iza odepchnęła ją od siebie z niesmakiem, karcąc się w duchu za takie niepotrzebne i nieuzasadnione uprzedzenia wobec osoby, której przecież nie znała.
– Izabella Wodnicka – przedstawiła się, wyciągając rękę do dziewczyny, którą ta uścisnęła niepewnym gestem.
– Weronika Dyszak.
Iza drgnęła na dźwięk wymienionego imienia, poruszona tak wymownym zbiegiem okoliczności. A zatem, jak na złość, dziewczyna naprawdę nosiła właśnie to imię! Jednak… cóż było w tym złego? Nic. A w rozmowie o pracę mimo wszystko nie powinno się sugerować jakimiś przypadkowymi skojarzeniami.
– Miło mi – uśmiechnęła się, siląc się na życzliwy ton. – Zaznaczę, że właścicielką sklepu jest moja siostra, ale obecnie nie może być w pracy, więc tymczasowo w jej imieniu występuję ja.
– Tak, wiem… słyszałam – szepnęła dziewczyna.
– Skąd pani jest?
– Z Polan – odparła, na co serce Izy po raz kolejny podskoczyło aż do gardła. – To jest wieś niedaleko stąd, tak mniej więcej…
– Tak, wiem, gdzie są Polany – przerwała jej. – Niedaleko, ale jednak parę kilometrów stąd. Czyli chce pani pracować u nas jako sprzedawczyni?
– Tak – pokiwała głową dziewczyna. – Moja ciocia, która mieszka w Korytkowie… Matylda Andrzejczak… zadzwoniła wczoraj i powiedziała, że na państwa sklepie wisi ogłoszenie o pracy. Wiedziała, że od miesiąca szukam jakiegoś zatrudnienia, więc…
– Rozumiem – skinęła głową Iza, świadoma tego, że nazwisko Andrzejczakowej było najlepszą rekomendacją dla dziewczyny i że Amelia wobec tej informacji zatrudniłaby ją bez dalszych pytań. – Ma pani jakieś doświadczenie w tego typu pracy?
– No… właśnie nie – odparła cichutko kandydatka. – To by była moja pierwsza praca.
– A jak u pani z dyspozycyjnością? W naszym sklepie pracujemy od szóstej trzydzieści do dziewiętnastej i stosujemy system zmianowy. Trzy dni na rano, trzy dni na zmianę popołudniową, oczywiście można się umówić z drugą ekspedientką co do konkretnych dni.
– Rozumiem.
– Te skrócone godziny otwarcia, które aktualnie są wywieszone na drzwiach, to tylko tymczasowy grafik na najbliższe dwa tygodnie – ciągnęła spokojnie Iza. – Od sierpnia sklep wraca do normalnego trybu pracy. Dlatego ponowię pytanie: jak u pani z dyspozycyjnością?
– Jestem w stu procentach dyspozycyjna – zapewniła ją szybko dziewczyna.
– Nie będzie pani miała problemu z dojazdami rano z… z Polan?
Znaczącą nazwę miejscowości wymieniła ciszej i z podświadomym oporem.
– Nie – pokręciła głową dziewczyna.
– Busy kursują tędy bardzo rzadko.
– Tak, wiem. Nie zamierzam jeździć busem. Dzisiaj podwiózł mnie brat, czeka w samochodzie… ale ogólnie wszędzie jeżdżę rowerem.
– Hmm – mruknęła Iza.
– Naprawdę! – zapewniła ją żywo dziewczyna, widząc cień wątpliwości na jej twarzy. – Jeżdżę nim wszędzie, bez względu na pogodę i porę roku, tylko dzisiaj nie chciałam się kurzyć w tym upale. To tylko trzy i pół kilometra, więc nie ma problemu, dojadę na czas na każdą godzinę! Przywiozłabym sobie tylko tutaj trochę ubrań na zmianę, bo w razie gdyby padał deszcz, to…
– W porządku – przerwała jej Iza. – Chodzi mi tylko o to, żeby nie było spóźnień, bo tego nie akceptujemy. A pani wymagania finansowe?
– Zgadzam się w ciemno na każde warunki, jakie mi pani zaproponuje – odparła szybko dziewczyna, jakby odpowiedź miała zaplanowaną z góry. – Zależy mi na pracy i jakimkolwiek dochodzie.
– Okej – odparła powoli Iza. – W takim razie, biorąc pod uwagę, że pilnie potrzebujemy pomocy w sklepie, oraz to, że ma pani pośrednią rekomendację pani Matyldy Andrzejczakowej, a jej zdanie moja siostra bardzo sobie ceni… no dobrze. Przyjmę panią na dwutygodniowy okres próbny.
– Dziękuję! – szepnęła uszczęśliwiona dziewczyna, składając dłonie jak do modlitwy. – Tak się cieszę! Obiecuję, że będę się starała nie zawieść pani zaufania.
W całej postawie kandydatki widać było teraz taką radość i ulgę, że Iza, pomimo dziwnie niemiłych skojarzeń dotyczących jej wyglądu i imienia, poczuła względem niej mały promyk sympatii.
– Znakomicie – uśmiechnęła się cieplej. – A o warunkach zatrudnienia porozmawiamy już jutro, dobrze? Teraz mam za mało czasu, muszę pomóc koleżance w obsłudze klientów.
– Oczywiście – szepnęła dziewczyna, patrząc na nią z lekkim zdziwieniem. – Czyli to znaczy, że… mogłabym pracować już od jutra?
– Od jutra – skinęła głową Iza. – Wprawdzie jutro jest sobota i w trybie nadzwyczajnym sklep będzie otwarty tylko do trzynastej, ale na ogłoszeniu jest wyraźnie napisane, że od zaraz. A co, jutro pani nie może?
– Ależ mogę, mogę! – zapewniła ją szybko i jakby z przestrachem dziewczyna. – Nie to chciałam powiedzieć. Po prostu zdziwiłam się, że tak szybko, a nie od poniedziałku…
– Jutro akurat będziemy mieć ciężką zmianę, bo szykuje się dostawa – wyjaśniła jej Iza. – Więc każde ręce do pomocy będą nam potrzebne. Przy okazji nauczy się pani… a właściwie to nauczysz się – poprawiła się po chwili zastanowienia. – Skoro już cię zatrudniam, to przechodzimy na ty, takie mamy zasady.
– Jasne – pokiwała głową Weronika.
– Nauczysz się pracy przy odbiorze dostaw, poznasz ułożenie towaru na półkach, przeszkolisz się na kasie fiskalnej i ogólnie wdrożysz się w swoje obowiązki. Co do płacy za okres próbny, ustalę jeszcze szczegóły z siostrą, bo nie chcę decydować o sprawach finansowych bez konsultacji z nią, ale mogę cię zapewnić, że dostaniesz godną zapłatę za pracę. Jeśli oczywiście będzie wykonana prawidłowo i zgodnie z naszymi oczekiwaniami – zaznaczyła. – Lenistwa, lawiranctwa i spóźnialstwa nie tolerujemy.
– Tak jest – szepnęła dziewczyna.
– No to cóż… na dzisiaj tyle – podsumowała Iza, podnosząc się z krzesła i wyciągając do niej rękę. – Witam cię w naszym zespole, Weroniko.
– Ach, dziękuję! Dziękuję! – odparła żywo Weronika, z radością ściskając podaną jej dłoń.
Iza ruszyła do wyjścia z zaplecza, uprzejmym gestem, który również podświadomie przejęła od Majka, wskazując jej, żeby poszła przodem. W sklepie było teraz kilkoro klientów ustawionych w kolejce do stanowiska Zosi, która obsługiwała ich zwinnie, rumieniąc się przy tym po same uszy. Miała do tego powód, jako że na końcu kolejki stało pięciu znajomych chłopaków z białego BMW, w tym Zbyszek ubrany dziś w krótkie dżinsowe spodenki i kolorową koszulkę w stylu hawajskim.
– O, cześć Iza! – ucieszył się na jej widok. – Jak tam? Właśnie miałem cię zapytać, czy…
– Poczekaj, Zbysiu, za chwilę – przerwała mu stanowczo Iza, prowadząc Weronikę do wyjścia ze sklepu. – Pozwól mi dokończyć rozmowę.
Mówiąc to, podała na pożegnanie dłoń Weronice, nie zważając na zdezorientowaną minę kolegi i parsknięcia śmiechem pozostałych chłopaków, rozbawionych sposobem, w jaki został spławiony Zbyszek.
– Jutro na szóstą piętnaście – poleciła Weronice. – A najlepiej na szóstą, żebyś miała więcej czasu na wstępne przeszkolenie.
– Dobrze – pokiwała skwapliwie głową dziewczyna. – Będę punktualnie. Jeszcze raz dziękuję… i do widzenia.
– Do jutra – odparła Iza, przepuszczając ją do wyjścia.
Sama również podeszła tam i otworzyła szerzej drzwi, żeby odkleić z nich nieaktualne już ogłoszenie o pracy. Zerknęła przy tym jeszcze raz za nowo zatrudnioną dziewczyną, która właśnie wsiadała do czerwonego opla corsy zaparkowanego przed sklepem tuż obok znajomego białego BMW.
„Nie dość, że Wercia, to jeszcze z Polan” – pomyślała z nutą niechęci. – „Ale skoro z polecenia Andrzejczakowej, to nie wypadało jej nie przyjąć.”
Machnęła ręką, odpychając od siebie tę myśl. Mimo wszystko najważniejsze było to, że od jutra będą mieć w sklepie dodatkową pomoc, więc jej własne absurdalne skojarzenia i uprzedzenia musiały zejść na dalszy plan. Tym bardziej że na zdrowy rozum nie dało się ich wytłumaczyć. No bo czy to źle, że oto właśnie przyjęła do pracy przyszłą sąsiadkę Michała? Wręcz chyba tym lepiej… chyba. A że dziewczyna nosiła akurat to imię, ostatnio tak bardzo znaczące… to co z tego? Nawet powinna się przyzwyczajać, wszak za jakiś czas, jeśli wydarzenia potoczą się zgodnie z przewidywaniami, tamta Wercia… ta właściwa… wkroczy w orbitę jej stałych współpracowników i codziennie będzie ją widywać w Anabelli. Będzie tam miała wysoki status, wyższy nawet od niej samej…
Ścisk serca, silny i nieprzyjemny, przywołał ją do porządku i nakazał natychmiast przerwać zaprzątanie sobie głowy niepotrzebnymi wątkami. Pomogło. Stanąwszy za ladą, Iza ze skupieniem odblokowała kasę fiskalną i zwróciła się do klientów zebranych przy stanowisku Zosi.
– Proszę następną osobę z kolejki!
Podeszło do niej dwoje nieznajomych turystów, najpewniej z hotelu Krzemińskich, a ponieważ Zosia właśnie skończyła obsługę poprzedniej klientki, w naturalny sposób przyszła kolej na towarzystwo Zbyszka i Kuby, którzy wraz z Jackiem, Bartkiem i Krystianem skierowali się do lady młodziutkiej ekspedientki. Po chwili do uszu Izy dobiegły ich śmiechy i szepty, a potem głośny aplauz z oklaskami, bowiem w tym momencie Zbyszek, jak zdążyła zauważyć kątem oka, przechylił się przez ladę i chwyciwszy za rękę niespodziewającą się niczego Zosię, bezceremonialnie przyciągnął ją do siebie i ucałował w usta. Zmieszana dziewczyna wyrwała mu się szybko i odskoczyła od lady, oblewając się szkarłatnym rumieńcem.
– No dobra, chłopaki, a teraz kupujemy! – zaśmiał się z satysfakcją Zbyszek. – To ile tego piwa? Dwa sześciopaki starczą? Jakie bierzemy?
Wszyscy pięciu stłoczyli się teraz przy ladzie na wysokości półki z alkoholem i rozpoczęli dyskusję nad rodzajami piwa, w międzyczasie wybierając inne towary spożywcze, które Zosia, omijając ich wzrokiem, drżącymi rękami podawała i układała na blacie. Obsłużywszy swoich turystów, Iza miała zamiar udać się do niej, by pomóc jej w tej trudnej i emocjonującej sytuacji, jednak w tym samym momencie drzwi, przez które wychodzili poprzedni klienci, otworzyły się szerzej i do środka weszła para młodych ludzi odzianych z najwyższą elegancją w markowe ubrania. Jeśli dodać do tego biżuterię, jaką obwieszona była dziewczyna, w tym jej opalizujące okulary przeciwsłoneczne, a także gruby złoty łańcuch na szyi chłopaka, trudno byłoby nie zwrócić na nich uwagi nawet w największym tłumie. Co więcej, sylwetka dziewczyny, a także jej twarz, z której właśnie zdjęła ciemne okulary, wydała się Izie dziwnie znajoma. Tamtej również wystarczył jeden rzut oka.
– Iza! – zawołała radośnie, podchodząc do lady i wyciągając przez nią obie ręce.
– Ach… Monia! – odetchnęła zaskoczona Iza, rozpoznając wreszcie koleżankę ze szkolnej ławy i odwzajemniając jej uścisk. – Ależ się zmieniłaś! Nie poznałam cię!
Była to w istocie Monika Klimek, jej dawna koleżanka ze szkoły podstawowej, córka sąsiadów z Korytkowa i jedna z byłych dziewczyn Michała. Ta sama, z którą rozstał się na koniec podstawówki i która kilka lat później jako pierwsza poinformowała Izę o zdradzie Agnieszki. Dziś jednak to nie była ta sama osoba! Ubrana w najbardziej wystrzałowe ciuchy, jakie tylko można sobie wymarzyć, opalona w solarium, z profesjonalnym makijażem i manikiurem, w niczym nie przypominała dawnej Moniki, ładnej lecz skromnej dziewczyny o naturalnej urodzie.
– Ja ciebie też nie poznaję! – zaśmiała się. – Super wyglądasz, serio! Jak fajnie, że jesteś! Specjalnie tutaj wpadłam, żeby zapytać o ciebie, tak mnie coś tknęło, że może akurat będziesz w sklepie. I co? Wchodzę i kogo widzę? Iza we własnej osobie! Chodź, Darek, poznacie się – dodała, zwracając się do swojego towarzysza, który przysłuchiwał im się w milczeniu. – To jest właśnie Iza, ta koleżanka, o której dopiero co ci mówiłam. Iza, a to jest Darek… mój chłopak.
– Miło mi – uśmiechnęła się Iza, wymieniając z Darkiem konwencjonalny uścisk dłoni.
– Jesteśmy w Korytkowie przejazdem, wpadliśmy na kilka dni do moich rodziców – trajkotała dalej Monika, poprawiając sobie fałdkę bluzki przy dekolcie. – Już z rok u nich nie byłam, na święta też nie wyszło, więc uznałam, że trzeba by się pokazać raz na jakiś czas. No i zahaczyliśmy o Korytkowo, a za dwa dni lecimy na dłuższe wakacje do Portugalii. Co nie, skarbie? – uśmiechnęła się do Darka, podając mu przelotnie usta do całusa. – Na Maderę. A co tam u ciebie, Iza? – zwróciła się do koleżanki. – Słyszałam, że twoja siostra dopiero co urodziła dziecko?
– Tak – potwierdziła z dumą Iza. – Córeczkę Klarę. Ma już prawie tydzień.
– No to super, gratulacje! A ty co, pewnie pomagasz im w sklepie? Bo tak na co dzień to rozumiem, że dalej studiujesz w Lublinie? Nadal ciągniesz ten twój francuski?
– Aha – skinęła głową. – U mnie bez zmian.
– No i fajnie! – rzuciła luźno Monika, wsuwając rękę pod ramię Darka. – Widzę, że nie odpuszczasz, jak to ty! Ja na razie zatrzymałam się na licencjacie i nie wiem, czy będzie mi się chciało robić magisterkę, muszę odetchnąć ze dwa lata, od tych książek to tylko głowa pęka. A czekaj! – przypomniała sobie. – Słyszałam, że u was w sklepie pracuje też Agnieszka Kmiecik?
– Tak – potwierdziła Iza, ruchem głowy wskazując w stronę schodów wiodących na pierwsze piętro. – Obsługuje stanowisko przemysłowe na górze.
Monika zerknęła na nią spod oka, puściła ramię Darka i konspiracyjnym gestem pochyliła się ponad ladą w jej stronę.
– Serio zatrudniłaś ją u siebie? – zapytała z niedowierzaniem, zniżając głos. – Po tamtym?
– Zatrudniła ją moja siostra – sprostowała spokojnie Iza. – A ja nie miałam nic przeciwko temu, bo… właściwie dlaczego miałabym mieć?
– No w sumie… – zgodziła się po chwili zastanowienia Monika. – Tamta sprawa faktycznie nie była warta kłótni na całe życie. A powiedz mi – jeszcze bardziej zniżyła głos. – To prawda, że ona ma nieślubne dziecko? Bo słyszałam od Maliniakowej…
– Skoro słyszałaś, Moniu, to chyba wiesz, że to prawda – odparła z lekkim zniecierpliwieniem Iza. – Maliniakowa nie przekazuje przecież niesprawdzonych wieści. Poza tym Aga jest na górze, więc jeśli chcesz mieć wiadomości z pierwszej ręki, to zajrzyj tam do niej i pogadajcie sobie twarzą w twarz.
– A nie, nie! – wycofała się szybko Monika. – No co ty, nie będę wam przeszkadzać, tak tylko zapytałam. No dobra, kotku – zwróciła się do Darka. – Chyba powoli będziemy stąd spadać, co? Mama już pewnie robi kolację i będzie chciała, żebym jej pomogła. Aha, właśnie, Iza! Skoro już tu jesteśmy, to dałabyś nam jakąś butelczynę dobrego wina? Byle naprawdę dobrego! – zastrzegła. – Nie chcę żadnej pryty za pięć złotych.
Iza podeszła do półki z alkoholem i pewnym gestem zdjęła stamtąd butelkę markowego francuskiego wina.
– To mogę ci polecić bez pudła – oznajmiła, stawiając butelkę na ladzie. – Oryginalne francuskie, czerwone wytrawne, appellation d’origine contrôlée. Najdroższe, jakie mamy, kosztuje prawie sto siedemdziesiąt złotych za trzy czwarte litra.
– Sto siedemdziesiąt – mruknęła Monika, z zaciekawieniem biorąc do ręki butelkę i oglądając ją ze wszystkich stron. – Sporo, ale może przynajmniej jest szansa, że za taką cenę będzie w miarę dobre?
– Jest znakomite – zapewniła ją Iza. – Wino z najwyższej półki, osobiście daję na nie gwarancję jakości.
– No to bierzemy! – zadecydowała Monika, pokazując Darkowi butelkę. – Okej, kotku?
– Jak sobie życzysz, skarbie – odparł mężczyzna, spokojnym gestem sięgając do kieszeni, skąd wyjął skórzany portfel, a z niego złotą kartę debetową. – Na pewno wystarczy nam jedna? Może od razu weźmiemy dwie?
Tymczasem przeszklone drzwi otworzyły się po raz kolejny i pojawiła się w nich sylwetka osoby, której Iza od pięciu lat jeszcze ani razu nie widziała w progach swego sklepu. Był to Michał Krzemiński, ubrany w białe dżinsy za kolana i intensywnie niebieską koszulkę, tę samą, w którą ubrał się na pamiętne spotkanie z nią w lubelskim Old Pubie. Koszulka ta wspaniale podkreślała kolor jego oczu, które aż fosforyzowały na niebiesko na tle pięknie opalonej twarzy, pokrytej dziś kilkudniowym, jasnym zarostem.
Na jego widok serce Izy zabiło jak szalone, najpierw z zaskoczenia, a następnie z wrażenia, choć wrażenie to było podszyte bardziej niepokojem niż radością. Wizyta Michała w sklepie państwa Staweckich była bowiem tak niecodziennym zjawiskiem, że można się było po niej spodziewać wszystkiego… i to niekoniecznie samych rzeczy pozytywnych.
Szczęknięcie drzwi przyciągnęło również uwagę Moniki, która odruchowo zerknęła w tamtą stronę i aż skamieniała, cofając się o krok z półotwartymi ustami. Iza, która dostrzegła Michała jako pierwsza i w ułamku sekundy zdążyła już ochłonąć, stłumiła rozbawiony uśmiech na widok zaskoczonej miny koleżanki. Nie dziwiła jej ona wcale, zważywszy, że takie niespodziewane spotkanie z byłym chłopakiem, w dodatku w obecności aktualnego partnera oraz drugiej „eks” Michała, czyli jej samej, siłą rzeczy musiało choć na chwilę wytrącić z równowagi nawet tak opanowaną osobę jak Monika.
Michał jednak nie tylko nie poznał tej ostatniej, ale nawet nie zwrócił na nią uwagi, bowiem jego spojrzenie natychmiast skupiło się na Izie, a jego twarz na jej widok rozpromieniła się uśmiechem. Pośpiesznym krokiem podszedł do lady i nie zwracając uwagi na przygotowującego się do płacenia kartą Darka, przechylił się przez kontuar w stronę dziewczyny.
– Hej, Iza – rzucił półgłosem, zaglądając jej w oczy. – Sorry, że przeszkadzam w robocie, ale muszę z tobą pilnie pogadać. Sekunda, okej?
Blask jego fosforyzująco niebieskich tęczówek i fala zapachu znajomych perfum sprawiły, że aż zakręciło jej się w głowie.
– Zaraz, Misiu – odparła zmieszana, odsuwając się o krok. – Obsługuję klientów. I to w dodatku szczególnych – dodała z nieco sztywnym uśmiechem, ruchem głowy wskazując na Monikę. – Zdaje się, że nie poznałeś naszej koleżanki.
Zaskoczony Michał wyprostował się i spojrzał we wskazanym kierunku.
– Ach… no cześć, Monika – rzucił obojętnie, po chwili wahania rozpoznawszy dziewczynę. – Sorry, faktycznie cię nie poznałem… zmieniłaś się trochę. Fajnie cię widzieć. Dawno już cię nie było w Korytkowie, co?
Monika, która w międzyczasie zdążyła ochłonąć z zaskoczenia, wzruszyła na to lekko ramionami, odwracając oczy.
– Cześć – odparła równie obojętnie, wsuwając rękę pod ramię Darka, a drugą podnosząc mu przed oczy butelkę z winem. – Na razie wystarczy jedno, kotku, sprawdzimy, czy dobre i najwyżej potem dokupi się drugie, okej? A teraz zapłać Izie i lecimy, szkoda czasu!
– Sto sześćdziesiąt osiem pięćdziesiąt – oznajmiła Iza, podsuwając Darkowi terminal, do którego ten pośpiesznie przytknął kartę. – I kod PIN poproszę.
Zajęta obsługą kasy, nie zwróciła uwagi ani na to, że czekający obok Michał krzywi się ze zniecierpliwieniem, ani na fakt, że Monika, korzystając z tego, iż ów nie patrzy na nią, zerka na niego z zaciekawieniem podbarwionym mimowolną fascynacją. W istocie ów szaleńczo przystojny młody mężczyzna prezentował się w dzisiejszej odsłonie zupełnie inaczej niż tamten chłopak sprzed lat… do tego stopnia inaczej, że niemal nie do porównania.
Tymczasem Iza spokojnym gestem oderwała z terminala świeżo wydrukowany paragon i wręczyła go Darkowi.
– Dziękuję.
– To co, kotku? Uciekamy! – podchwyciła szybko Monika, znów dyskretnie zerkając spod oka na Michała. – Trzymajcie się! Cześć, Iza, powodzenia! Miło cię było zobaczyć!
Mówiąc to, stanowczym ruchem zwróciła się w stronę drzwi, pociągając za sobą Darka, i po chwili oboje wyszli ze sklepu, w którym oprócz Izy i Michała nadal znajdowała się skupiona wokół stanowiska Zosi, odwrócona do nich plecami piątka chłopaków z BMW. Michał, który wyjście Moniki i Darka przyjął z manifestacyjną ulgą, popatrzył teraz na tamtych z niezadowoleniem i jakby obawą, że za chwilę również oni mogą przeszkodzić mu w rozmowie z Izą. Nie tracąc zatem czasu, znów nachylił się ku niej ponad kontuarem.
– Iza, sorry, że robię ci nalot w pracy – podjął przepraszającym tonem – ale nie chcę załatwiać tego przez smsy. Widziałem na drzwiach, że do końca lipca pracujecie krócej, a w soboty to w ogóle tylko do trzynastej, więc rozumiem, że teraz będziesz miała trochę więcej czasu?
– Aha – skinęła głową. – To prawda. Mela chce, żebym odpoczęła na urlopie, więc zadecydowała o zmianie godzin otwarcia i przez najbliższe dwa tygodnie pracujemy w skróconej formule. Zresztą nie chodzi tylko o mnie, mamy teraz w rodzinie taki zachrzan, że wszystkim nam się przyda odrobinę zwolnić tempo.
– No i racja! – podchwycił żywo. – Ja też mówiłem ci, że na urlopie powinnaś odpocząć i chociaż trochę się rozerwać. Powiedz, masz coś w planach na jutro?
– Mam – odparła ostrożnie. – Spotkanie z Agnieszką i wspólny obiad u mnie w domu. Już umówiłyśmy się na sztywno z moją siostrą i szwagrem, więc to jest nie do przełożenia – zastrzegła na wszelki wypadek.
– No… okej – skrzywił się z typowym dla siebie niezadowoleniem Michał. – Ale ile będzie trwał ten obiad? Aż do wieczora?
– Nie, do wieczora to nie – uśmiechnęła się. – Myślę, że maksymalnie do osiemnastej.
– A potem będziesz wolna? – upewnił się.
– Potem tak.
– To w takim razie zabieram cię na disco do Małowoli – oznajmił stanowczo. – Jutro ma być mega impra u Mańczaka, nie możemy tego przepuścić. Zwłaszcza że w tamtym tygodniu nam nie wyszło – dodał znacząco. – To co, Izulka? Jedziemy, prawda? Od razu mówię, że nie chcę nawet słyszeć słowa nie!
Iza zawahała się chwilę. Jego stanowczy ton, który przed laty wytrącał jej z rąk wszelkie argumenty i bezwzględnie podporządkowywał ją jego woli, nie mógł nie zrobić na niej wrażenia. Mimo wszystko… Tak czy inaczej musiała szybko zadecydować. Czy powinna pojechać z nim na tę dyskotekę? Z jednej strony to byłby duży krok naprzód w odbudowywaniu ich relacji… może nawet za duży jak na obecną sytuację? A z drugiej strony – niby dlaczego miałaby się przed tym wzbraniać? To był przecież on… on… Może ta impreza u jego boku będzie dla niej samej jakąś ważną próbą? Może pokaże jej coś, czego dotąd nie widziała, i pomoże jej rozwiać choć niektóre wątpliwości?
– Hmm – odparła z zastanowieniem. – Dziękuję ci za zaproszenie, Misiu. Skoro mówisz, że ma być fajna zabawa, a ja akurat mam wolny wieczór, to… czemu nie?
Twarz czekającego w napięciu na jej odpowiedź Michała w mgnieniu oka rozjaśniła się promiennym uśmiechem radości i satysfakcji.
– Super! – zawołał z entuzjazmem, w przypływie emocji uderzając rozwartą dłonią w blat lady. – No nareszcie, mała! Kurde… ale zajebiście się cieszę!
Hałas, jaki przy tym wywołał, zwrócił uwagę chłopaków dyskutujących od kilku minut przy ladzie Zosi nad rodzajami chipsów do piwa i zaśmiewających się z elokwencji Zbyszka, który przy tej okazji otwarcie flirtował z dziewczyną. Cała szóstka jak na komendę odwróciła się w stronę Michała i Izy.
– Michu! – zdumiał się na jego widok Jacek. – Ty tutaj?
– Właśnie miałem zagadać z Izą o tej dyskotece – dodał tonem usprawiedliwienia Zbyszek, porzucając wybieranie chipsów i podchodząc do nich. – Tylko nie zdążyłem, bo była zajęta, a my teraz kupujemy piwo i…
– Dobra, nie zawracaj gitary – skrzywił się Michał. – Ja sam to załatwię. A właściwie to już załatwiłem – poprawił się z dumą, zerkając na Izę i obdarzając ją kolejnym promiennym uśmiechem.
Odwzajemniła mu go z rozbawieniem.
– Ej, to super! – ucieszył się Zbyszek. – Iza, czyli jedziesz jutro z nami?
– Jedzie, jedzie – zapewnił go Michał, niecierpliwym ruchem dłoni dając mu znak, żeby nie przeszkadzał. – Wracaj kupować piwo, okej? Ja mam jeszcze słówko do Izy. Na osobności – podkreślił znacząco.
– Jasne! – zaśmiał się Zbyszek. – Już idę… wracam do mojej Zosieńki!
Mówiąc to, odwrócił się na pięcie, teatralnym gestem rozpostarł ramiona i ruszył w stronę lady, za którą stała nadal zarumieniona po uszy Zosia. Koledzy zawtórowali mu gromkim wybuchem śmiechu i po chwili wszyscy pięciu zgodnie skupili się na wybieraniu kolejnych towarów. Usatysfakcjonowany Michał znów zwrócił się w stronę Izy, oparł się łokciami o blat lady i popatrzył na nią z zaczepnym uśmiechem.
– To co, mała? – zagadnął. – Jutro o wpół do dziewiętnastej podjeżdżam po ciebie autem?
– Dobrze – skinęła głową. – Wyjdę przed furtkę.
– W sumie u Mańczaka wystarczy nam się zameldować na jakąś dziewiętnastą trzydzieści albo nawet na dwudziestą – ciągnął jak gdyby nigdy nic Michał. – Wcześniej nic ciekawego tam się nie będzie działo, więc skorzystamy z tej wolnej godzinki i podjedziemy do Polan zobaczyć naszą działkę, zgoda?
Iza spojrzała na niego z wahaniem.
– Okej… – odparła niepewnie. – Jak sobie życzysz, Misiu. Ale w takim razie może rozsądniej byłoby wyjechać o dziewiętnastej? – poddała po chwili namysłu. – Nie potrzeba mi aż godziny na obejrzenie działki, zwłaszcza że to jest po drodze.
– Osiemnasta trzydzieści – powtórzył stanowczo Michał. – Lepiej mieć więcej czasu i nie śpieszyć się, zawsze przecież są jakieś obsuwy. To jak, księżniczko, umowa stoi? – mrugnął do niej porozumiewawczo.
– Stoi – westchnęła bez przekonania Iza.
– Świetnie, to mi się podoba! Jutro punktualnie o osiemnastej trzydzieści pod twoją furtką. A teraz, skoro już tu jestem, to rzuć mi ze dwie butelki mineralnej, okej? Mocno gazowana, półtora litra. Upał jak cholera, nie?… Okej, dzięki. Ile płacę?