Anabella – Rozdział XLV
– Kacper, proszę cię, zajmij się sobą! – pokręciła głową Iza, schylając się, by założyć buty. – Dałbyś już spokój, naprawdę…
– No, ale przyznaj się w końcu, mała! – upierał się Kacper oparty ramieniem o futrynę drzwi swojego pokoju, skąd obserwował wybierającą się do wyjścia Izę. – Przecież nie masz się czego wstydzić, ja takie rzeczy całkowicie popieram. Chociaż nie powiem, że mu nie zazdroszczę – dodał, taksując roziskrzonym spojrzeniem jej zgrabną sylwetkę. – No, Iza… powiedz tylko jedno słowo. Tak czy nie?
– Okej! – roześmiała się Iza. – Tak, Kacperku, zgadłeś! Jadę na gorącą randkę z szefem. Co prawda będziemy mieć przyzwoitkę w postaci osiemdziesięciotrzyletniego dziadka, a randka będzie na cmentarzu, ale to są drobiazgi, na które nie warto zwracać uwagi, prawda? Liczy się cel, a on jest tylko jeden! Nauczyłam się tego od ciebie!
Siegnęła po swój nowy jesienno-zimowy płaszcz w kolorze ciepłego brązu i zarzuciła go sobie na ramiona, zerkając z satysfakcją w lustro. Przez dwa dni szukała po całym mieście takiego długiego brązowego płaszcza z wielbłądziej wełny, poświęcając na to cały swój wolny czas między zajęciami na uczelni a pracą, i znalazła go dopiero jednym z butików w galerii handlowej, gdy schodziła już nogi do bólu i właśnie miała zrezygnować. Wysiłek opłacił się, gdyż był to dokładnie taki płaszcz, o jaki jej chodziło.
W związku z temperaturą, która w ciągu zaledwie tygodnia mocno opadła, a od kilku dni nad ranem schodziła już regularnie poniżej zera, Iza uznała, że czas na nowe okrycie wierzchnie, gdyż jej poprzedni, liczący już sobie ładnych kilka lat płaszcz zimowy był mocno sfatygowany i nie prezentował się za dobrze. Tym bardziej, że środków finansowych miała aż nadto, a jej nowa funkcja w Anabelli zobowiązywała ją do bardziej reprezentacyjnego wyglądu… Na obchód po sklepach wybrała się z dokładną wizją tego, co chciała kupić, koncepcję tę miała bowiem zapisaną w głowie już od pół roku, a ściślej od kwietnia, kiedy to jechała z Majkiem do Pabla i Lodzi na spotkanie z Belgami. To on mówił wtedy o takim płaszczu dla niej, ciemnobrązowym, z ciepłej wielbłądziej wełny, i o brązowych kozakach do kompletu. Ciekawa była, czy myślał właśnie o takich, jakie wczoraj sobie kupiła.
Był przedostatni dzień października, Iza skończyła zajęcia wcześniej i miała wolne aż do poniedziałku czwartego listopada. Nazajutrz, kiedy na uczelni był rektorski dzień wolny przed świętem Wszystkich Świętych, miała zamiar porannym pociągiem wyruszyć do Korytkowa, by po południu zdążyć jeszcze na cmentarz z kwiatami na grób rodziców. Dziś jednak jechała z Majkiem i panem Szczepanem na inny cmentarz, w Lublinie, by odwiedzić grób Hani i zapalić jej na święta symboliczną lampkę pamięci. Wiedząc, że na cmentarzu może być bardzo zimno, założyła swój nowy płaszcz i buty, a także wygrzebaną z dna szafy pomarańczowo-rudą czapkę i szalik, które dostała w zeszłym roku na gwiazdkę od Amelii. Efekt, jaki ujrzała w lustrze, był znakomity. Ciepłe barwy ubrania nadawały jej nieco bladej cerze brzoskwiniowego poblasku, kolor nowego płaszcza podkreślał idealnie kolor jej oczu, a jego elegancki krój, zupełnie inny niż workowaty styl starego, eksponował piękne linie jej szczupłej sylwetki. Dziewczyna z zadowoleniem poprawiła sobie przed lustrem szalik i schowała do kieszeni nowe rękawiczki z cienkiej brązowej skóry.
– Na cmentarzu? – skrzywił się Kacper. – Zimno jak cholera…
– Rozgrzejemy się – mrugnęła do niego żartobliwie Iza. – Z gorącym partnerem nigdy jest zimno, przecież wiesz coś o tym, nie, Kacperku?
Kacper spojrzał na nią zdziwiony, a oczy mu rozbłysły.
– No, no, wyrabiasz się, mała! – cmoknął z uznaniem. – Takich tekstów to ja jeszcze u ciebie nie słyszałem! To dobrze wróży! A już się bałem, że nic z ciebie nie będzie…
Oderwał ramię od framugi drzwi, podszedł do niej i objął ją ramieniem.
– Ale weź mi powiedz, Iza, tak między nami… co on ma takiego, czego ja nie mam? – zagadnął ściszonym głosem, zaglądając jej w oczy. – Ja wiem, że na pewno jest dobry w te klocki, ale dałabyś też małą szansę konkurencji! Jakbym ci pokazał parę sztuczek, to w głowie by ci się zakręciło…
– Kacper, wyluzuj! – zaśmiała się Iza, uwalniając się z jego objęć i chwytając za torebkę. – No już, puszczaj, muszę iść, gorąco mi się robi!
– No dobra, teraz nie chcesz, ale to nic straconego – odparł spokojnie Kacper, pozwalając jej bez przeszkód odejść w stronę drzwi. – To ma nawet swoje dobre strony. Szef na razie trochę cię rozkręci, a ja poczekam cierpliwie. On ci się znudzi prędzej czy później, jak te parówy stryja… a wtedy wiesz, gdzie mnie szukać – mrugnął do niej, ruchem głowy wskazując na drzwi do swojego pokoju. – Niby miałaś być dla mnie jak siostra, ale sytuacja zmienia się jak w tym… jak to się, kurde, nazywało?… w kalejdoskopie! I jakbyś…
Iza zamknęła drzwi i prychnąwszy cichym śmiechem, zbiegła po schodach na parter. Pod bramą jej kamienicy czekał już znajomy biały van na włączonym silniku. Majk wyszedł zza samochodu, zanim zdążyła skierować się do drzwi pasażera, obrzucił szybkim spojrzeniem jej sylwetkę w długim brązowym płaszczu i uśmiechnął się lekko.
– Wsiądziesz od mojej strony, Iza – oznajmił jej. – Szczepka posadziłem z prawej, łatwiej będzie go wyciągać.
– Tak jest, szefie – pokiwała głową Iza, posłusznie obchodząc vana, by wsiąść przez drzwi kierowcy.
W środku, na prawym siedzeniu czekał już pan Szczepan ubrany w ciepłą puchową kurtkę w kolorze szarym, której Iza jeszcze nigdy na nim nie widziała. Ucieszył się na jej widok jak dziecko, ona zaś ucałowała go na powitanie w zmarszczony, wychudły policzek.
– Jak super wyglądasz, Szczepciu! – powiedziała wesoło, zajmując środkowy fotel miedzy nim a Majkiem, który wsiadł zaraz za nią i zatrzasnął drzwi. – Skąd masz taką fajną kurtkę?
– Michaś mi przyniósł – odpowiedział staruszek, na co Iza zerknęła natychmiast z uznaniem na Majka, on zaś odpowiedział jej porozumiewawczym mrugnięciem, wrzucając pierwszy bieg i zjeżdżając z chodnika na jezdnię. – I jeszcze czapkę, i szalik, i rękawiczki… wszystko do kompletu.
– I bardzo słusznie – uśmiechnęła się Iza. – Ta twoja stara kurtka zimowa była za lekka i już strasznie zniszczona, a na cmentarzu może być zimno, dzisiaj nad ranem było pięć stopni mrozu. I wiatr wieje… Michaś bardzo dobrze zrobił, że kupił ci porządne ubranie.
Znów spojrzała na Majka z wdzięcznością i uznaniem, on jednak patrzył na drogę, gdyż miał do wykonania jakiś ważny manewr na skrzyżowaniu.
– Szczepan, od której strony najlepiej tam podjechać? – zapytał po chwili.
– Od Walecznych – odparł staruszek. – Pod pierwsze wejście… ja ci wszystko pokażę, Michasiu. Ona zaraz tam po prawej leży…
– Od Walecznych – skinął głową Majk. – Okej. Mam nadzieję, że znajdziemy miejsce na parkingu, dzisiaj tam jest pewnie kocioł nie z tej ziemi.
Rzeczywiście, pod cmentarzem panował dziś ogromny ruch, który o tej porze był w szczytowej fazie natężenia. Na szczęście kilka samochodów akurat opuszczało parking, w związku z czym Majk zdołał zaparkować vana na jednym ze zwolnionych miejsc naprzeciwko cmentarza, tuż obok obleganych stoisk z kwiatami i zniczami.
– Majk, ja bym chciała najpierw kupić kwiaty – zapowiedziała Iza, kiedy wysiedli, zostawiając pana Szczepana w samochodzie.
– Tak, elfiku, zaraz tam pójdziemy – odparł wesoło. – Wyładujemy tylko naszego dziadka.
Przeszedł na tył samochodu i otworzył podwójne drzwi od bagażnika.
– Ach, wziąłeś dla niego wózek! – zawołała zdziwiona Iza na widok stojącego tam wózka inwalidzkiego. – Skąd go masz?
– Wypożyczyłem – wyjaśnił spokojnie, podając jej kraciasty koc, którym pan Szczepan zazwyczaj okrywał sobie nogi, siedząc w domu na fotelu. – Trzymaj to, przykryjemy go, żeby nie zmarzł. Głowę daję, że stary wymięknie nam po dwudziestu krokach, a nie będę przecież wydurniał się z taszczeniem go na plecach. Po to właśnie zabrałem Chudemu vana. Normalnie wystarczyłby nam opel, ale to koromysło tam się nie mieści. Przytrzymaj mi te drzwi, żeby się nie zamykały, okej? Wytaszczymy powóz jaśnie pana, dzisiaj podjedzie do swojej Hani jak król!
Z niemałym trudem wyciągnął wózek z bagażnika, zatrzasnął drzwi i podjechał nim na prawą stronę vana.
– No, wyłazimy, stary frajerze! – powiedział wesoło, otwierając drzwi pasażera i wyciągając rękę do staruszka. – Założyłeś czapkę i rękawiczki? Okej. No to już, wyskakuj!
Pomógł mu wysiąść, po czym usadził go na wózku i zamknął samochód. Iza podbiegła, by poprawić panu Szczepanowi rozwiązany szalik i przykryć mu nogi kocem.
– Wygodnie ci, Szczepciu? – zapytała z uśmiechem. – Ale będziesz miał przejażdżkę! Zaraz kupimy trochę kwiatów i światełek, zapalimy je dla Hani… Majk, masz jakąś zapalniczkę? – przypomniała sobie, odwracając się do przyglądającego się im z uśmiechem Majka.
– Nie mam – pokręcił głową. – Nie palę papierochów i nie jestem uzbrojony w takie gadżety. Ale nie martw się, zaraz wszystko kupimy. To co, Szczepek? Trzymaj się mocno, ruszamy na podbój świata twoją nową wyścigówą!
Podjechali do jednego ze stoisk, na których sprzedawano dziś ogromne ilości różnokolorowych, żywych i sztucznych kwiatów, zniczy i innych ozdób.
– Wybieraj, mała! – rzucił wesoło Majk. – Chciałaś białe chryzantemy… zobacz, tu są bardzo ładne – wskazał jej stojące z brzegu kwiaty.
– E, nie, ja wolę takie, mniejsze – odparła Iza, pokazując mu dwie donice z drobnymi lecz bardzo gęstymi kwiatkami. – Są delikatniejsze i jakoś lepiej pasują mi do Hani…
– No to już, bierzemy! – zgodził się Majk, dając sprzedawcy znak, żeby podał kwiaty. – Jedną doniczkę, dwie? Cztery? Rozkazuj, szefowo!
– Dwie – odparła stanowczo Iza, biorąc z ukłonem pierwszą donicę z kwiatami z rąk sprzedawcy i schylając się z nią nad staruszkiem. – Co tym myślisz, Szczepciu? Ładne będą takie kwiaty dla Hani?
Pan Szczepan podniósł na nią swe podkrążone, zaczerwienione oczy.
– A skąd ty wiesz, Izulka, że Hania lubiła właśnie takie małe białe kwiatuszki? – zapytał zdziwiony i jakby wzruszony. – Toć ona takie same kiedyś wybrała na grób mojej babci! Skąd ci to przyszło do główki, dziecino?
– Sama nie wiem – uśmiechnęła się nieco zawstydzona Iza. – Jakoś tak… od razu pomyślałam, że takie kwiatki do niej pasują… i że pewnie by się jej podobały… No to super. Potrzymaj to na kolanach, dobrze? I te drugie… daj to tutaj, Michasiu – zwróciła się wesoło do Majka, który przekazał jej posłusznie drugą doniczkę z chryzantemami. – Weźmiemy jeszcze trochę kwiatów ciętych i trochę świerkowych gałązek, widzę, że pan ma tutaj takie ładne. Aha i musimy jeszcze wybrać jakieś eleganckie lampki. Też białe, najlepsze by były takie opalizujące…
– Nie ma sprawy, elfiku – odparł z uśmiechem Majk. – Ty tu rządzisz. Pamiętajmy tylko o tej zapalniczce.
Po dokonaniu zakupów, za które zapłacił Majk, autorytarnie zabraniając jej wszelkiej dyskusji na ten temat, udali się na zaludniony dziś i rozświetlony światełkami cmentarz. Zmierzchało się już, więc nastrój płonących zniczy i zbliżającego się święta był już dobrze wyczuwalny. Iza, która o każdej porze roku spędzała dużo czasu na cmentarzu w Korytkowie, poczuła się jak u siebie w domu, choć akurat tę nekropolię, nieporównywalnie większą od jej wiejskiego cmentarzyka, odwiedziła dziś pierwszy raz w życiu.
Grób Hani znajdował się tuż za zakrętem alejki prowadzącej od wejścia, pod drzewami nieopodal cmentarnej kaplicy. Był to skromny cementowy nagrobek z czarnym żelaznym krzyżem i zaśniedziałą tabliczką z nazwiskiem oraz datami urodzin i śmierci, podobny do grobu rodziców Izy, lecz mniejszy i dużo bardziej zniszczony. Leżało na nim sporo suchych liści i połamanych gałązek oraz jakaś stara zeschnięta wiązanka kwiatów, którą zapewne wiele miesięcy temu przyniósł tu pan Szczepan.
„Hanna Matuszczyk” – przeczytała Iza z dziwnym poruszeniem w sercu, jakby sama obecność w tym miejscu pozwalała jej poznać legendarną Hanię osobiście. – „Żyła lat dwadzieścia osiem… tylko sześć dłużej niż ja mam teraz…”
Schyliła się nad grobem, by pozrzucać liście z popękanej płyty. Majk, który ustawił i ustabilizował wózek pana Szczepana na brzegu alejki, natychmiast rzucił się do pomocy.
– Poczekaj, Iza, zaraz wyniosę to na śmietnik – zadeklarował, zgarniając liście i gałązki na jedno miejsce. – Tylko pozbierajmy to i wpakujmy do tej reklamówki po zniczach, żeby się nie rozsypywało. Uważaj, żebyś się nie pobrudziła – dodał, ze znaczącym uśmiechem wskazując na jej strój. – Masz piękny płaszcz, chyba nowy?
– Aha – odwzajemniła mu uśmiech, wypakowując znicze z reklamówki i posłusznie wrzucając do niej liście, gałązki i inne śmieci. – Kupiłam taki, jaki ty sam kiedyś mi doradziłeś. Pewnie już nie pamiętasz, ale…
– Pamiętam – skinął głową, przytrzymując reklamówkę i również pakując do niej liście. – Właśnie w czymś takim cię widziałem, sam nie wiem czemu. I nie pomyliłem się, bo ten krój i kolor jest dla ciebie w sam raz. Wyglądasz w tym prześlicznie, elfiku.
– Dziękuję – odparła cicho.
W ciągu kilku minut udało im się zebrać leżące na płycie liście, które Majk wyniósł na śmietnik wskazany mu przez pana Szczepana. Iza natomiast zajęła się układaniem kwiatów i ustawianiem lampek, których wybrała aż osiem, w różnych rozmiarach lecz w tym samym białym, opalizującym kolorze. Kiedy zapalili je kupioną przez Majka zapalarką do zniczy i poustawiali wśród pokrywających całą płytę nagrobną kwiatów, efekt był nieporównywalny do tego, co zastali wcześniej.
– Jak ci się podoba, Szczepciu? – zapytała wesoło Iza, schylając się do wzruszonego staruszka i poprawiając mu przekrzywiony szalik. – Hania ma dzisiaj wystrój jak królowa!
– Jak królowa – przyznał pan Szczepan, kiwając głową, zapatrzony w tabliczkę z nazwiskiem Hani. – Moja Hanusia…
– Powinniśmy umieścić tutaj jej zdjęcie – stwierdziła Iza, przyglądając się krytycznym wzrokiem skromnemu krzyżowi. – Najlepiej to, które masz w ramce przy łóżku, to, na którym Hania jest w koku i w białej bluzeczce. Trzeba by zamówić kopię w porcelanie i zamiast tej tabliczki zrobić taką porządną, z kamienia. Krzyż wystarczy tylko odmalować, ale ta tabliczka jest koszmarna… No, ale okej, to są drobiazgi. A teraz cicho, skupienie! – zarządziła, wyprostowując się i stając za wózkiem pana Szczepana. – Modlimy się za Hanię.
Uroczysta modlitwa za zmarłych była zawsze momentem koronującym jej pobyt na grobie rodziców, dlatego odmawiała ją na sam koniec, po uprzątnięciu grobu i ozdobieniu go kwiatami. Teraz również, zgodnie z tą procedurą, przeżegnała się i wpatrując się w skupieniu w napis na tabliczce, odmówiła modlitwę, gorąco polecając Bogu duszę Hani.
„I jeszcze proszę, żeby Szczepcio miał spokój w sercu” – modliła się w myślach, kładąc dłoń w brązowej skórzanej rękawiczce na oparciu jego wózka. – „Żeby pobył tu z nami jak najdłużej i był na tyle szczęśliwy, na ile można w jego sytuacji…”
Pan Szczepan również milczał, zapatrzony w ten sam punkt co ona. Skupioną i poważną minę miał także Majk, jednak on najszybciej oderwał wzrok od grobu Hani i dyskretnie przeniósł go na rozświetloną blaskiem zniczy twarz Izy.
„A potem niech ją spotka w niebie, taką samą, jaka była, kiedy ją stracił” – myślała dalej Iza, uśmiechając się łagodnie do tej wizji. – „I swojego synka, którego nigdy nie było mu dane zobaczyć… On tam przecież jest ze swoją mamą, oboje na niego czekają…”
Drgnęła lekko, poczuwszy dotyk Majka, który przysunął się do niej, przystanął obok nad głową siedzącego w wózku staruszka i ostrożnie objął ją ramieniem. Zerknęła na niego z uśmiechem i pozwoliła mu na ten gest, również obejmując go jedną ręką w pasie i opierając lekko głowę o jego ramię. Zapanowało milczenie przerywane tylko odległymi nawoływaniami ludzi krzątających się wśród innych grobów. Było już ciemno, temperatura coraz bardziej spadała wraz z pogłębianiem się zmroku. Znicze płonęły jasnym światłem… z ust leciała para… grób Hani tonął w białych kwiatach i zielonych świerkowych gałązkach…
Przez głowę Izy przebiegła ulotna myśl, że dziś są tu we trójkę nie tylko jako przyjaciele, ale niemalże jak rodzina… rodzina zgromadzona na cmentarzu, by w milczeniu uczcić pamięć drogiej zmarłej. A potem druga, jeszcze bardziej krucha i nieśmiała myśl, że właśnie tak jest dobrze… i że dziś, w ten zimny jesienny wieczór, na cmentarzu, nad grobem kobiety, której nigdy nie widziała i która odeszła z tego świata kilkadziesiąt lat przed jej narodzinami, czuła się spokojna jak rzadko kiedy… i taka dziwnie szczęśliwa…
Oboje z Majkiem stali nieruchomo za plecami pana Szczepana, wpatrzeni z poważnymi minami w miejsce wiecznego spoczynku Hani. Trzeba było już powoli kończyć tę wizytę… odwieźć staruszka do domu, podać mu leki, a potem biec do pracy, za godzinę Iza miała zacząć swoją zmianę… Majk powinien tam być jeszcze wcześniej, odprowadzić vana, który w każdej chwili mógł się przydać w firmie… Tak, trzeba było już się zbierać. Jednak żadne z nich nie poruszało się. Mijały kolejne minuty, a oni dalej stali jak zaczarowani, objęci, nieczuli na mróz, który coraz bardziej szczypał ich w policzki, z oczami pełnymi blasku padającego od płonących zniczy. Czas był nieważny, zresztą… jakby się zatrzymał. A może w ogóle nie było czasu? Czym bowiem były te wszystkie goniące ich obowiązki i ten pęd codzienności wobec monumentalnej ciszy nad grobem młodej kobiety, w którym zamknęło się tyle niespełnionych planów i nadziei? Czym było to wszystko wobec owego cichego, nie wiadomo skąd płynącego szczęścia, które grzało piersi niczym blask płonącego ogniska w mroźny zimowy wieczór? Tak… jeszcze tylko kilka chwil… Jak pięknie płoną te znicze…
***
Znicze płonęły równo, osłonięte od wiatru, który jak zawsze hulał po korytkowskim cmentarzu. Skończywszy modlitwę za zmarłych, Iza wpatrywała się jeszcze przez kilka chwil w słabo widoczne w mroku zdjęcia rodziców, po czym z westchnieniem schyliła się, by poprawić przekrzywiony wieniec z jodłowych gałęzi i chryzantem. Stojąca obok niej Agnieszka natychmiast rzuciła się do pomocy.
– No już, jest super – uśmiechnęła się Iza. – Dzięki, że pomogłaś mi przytaszczyć to wszystko, Aga. Nie jest ci zimno? – dodała z troską, zerkając na sfatygowaną i zbyt lekką, jej zdaniem, kurtkę Agnieszki, pod którą rysował się już dość wyraźnie zaokrąglony brzuch. – Żebyś się tylko nie przeziębiła…
– Nie, Izunia, jest super – odparła uspokajająco Agnieszka. – Mam pod spodem gruby sweter, mama mi pożyczyła. W moje własne ciuchy to już prawie się nie mieszczę.
Był czwartkowy wieczór przed dniem Wszystkich Świętych, Iza od wczesnego popołudnia była w Korytkowie. Zgodnie z ustaleniami, jakie już od kilku tygodni miały poczynione z Amelią, chciała osobiście zająć się przedświątecznym przygotowaniem grobu rodziców i w tym celu przyjechała najwcześniejszym pociągiem, jaki tylko ruszał tego dnia z Lublina w jej strony. Ponieważ w rozbudowanym sklepie Amelia i Robert mieli dział z towarami przemysłowymi i w tym okresie w ofercie posiadali również znicze oraz sztuczne ozdoby nagrobne, część planowanych przedmiotów Iza wzięła od nich, na sezonowym stoisku pod cmentarzem dokupując tylko żywe kwiaty.
Jednak objętość rzeczy do przeniesienia była tak duża, że dziewczyna szybko zorientowała się, iż będzie potrzebować pomocy. Zgłosiła się do niej gorliwie Agnieszka, która od miesiąca pracowała u Amelii jako sprzedawczyni na stanowisku przemysłowym i której wsparcie Iza przyjęła bez wahania. Ponieważ dział przemysłowy kończył pracę o osiemnastej, zjadła z rodziną obiad i dopiero po tej godzinie, już po zapadnięciu zmroku, w towarzystwie Agnieszki ruszyła na cmentarz, gdzie we dwie szybko uporały się z uprzątnięciem i tak zawsze zadbanego grobu państwa Wodnickich oraz ozdobieniem go kwiatami, jodłowymi wieńcami i zniczami.
– Aga, bardzo dziękuję ci za pomoc – powiedziała Iza, kiedy wyszły z rozświetlonego milionem światełek cmentarza i ruszyły przez ciemne pola w stronę zabudowań Korytkowa. – Mam trochę wyrzuty sumienia, nie powinnam narażać cię na taki dodatkowy wysiłek…
– No co ty, Iza – pokręciła głową Agnieszka. – To dla mnie żaden problem, zawsze bardzo chętnie ci pomogę. A co do tego – niechętnym ruchem ręki wskazała na swój brzuch – to nie mam zamiaru się z tym cackać. Trzeba pracować, to trzeba i koniec.
Iza westchnęła, ze smutkiem zerkając na zaciętą minę, którą Agnieszka przybierała za każdym razem, gdy wspominała o noszonym pod sercem dziecku. Choć rozumiała ów żal względem mężczyzny, który ją skrzywdził, nie mogła pojąć jej nienawiści do niewinnego nienarodzonego stworzenia, którego była matką. Przez kilka minut szły pośpiesznym krokiem, w całkowitym milczeniu, osłaniając się przed wzmagającym się zimnym wiatrem.
– Będę już skręcać do siebie – powiedziała cicho Agnieszka, kiedy doszły do pierwszego skrzyżowania między zabudowaniami wioski. – Tędy mam najbliżej. To cóż… trzymaj się, Izunia. Pewnie już się nie zobaczymy, bo sklep otwieramy dopiero w poniedziałek, a ty już wtedy wrócisz do Lublina.
– Tak, jadę w niedzielę wieczorem – przyznała Iza.
– Mam nadzieję, że miło spędzisz czas z rodziną – ciągnęła Agnieszka, wyciągając ręce w wyświechtanych dzianinowych rękawiczkach, by ująć jej dłonie, które uścisnęła gorączkowo, jakby z obawą, że Iza je wycofa. – Tak bym chciała dłużej z tobą pobyć, porozmawiać… Ale nie będę już zajmować ci czasu.
– Poczekaj, Aga – zatrzymała ją Iza, którą w tym momencie uderzyła myśl, że może to byłaby dobra okazja, by porozmawiać z nią o dziecku i choć odrobinę popracować nad zmianą jej nastawienia. – Jeśli chcesz, możemy pogadać z godzinkę. Tylko musiałybyśmy pójść do domu, bo tu zimno jak diabli. Może pójdziemy do ciebie? Mamy stąd dwa razy bliżej niż do mnie.
– Poszłabyś do mnie, Iza? – szepnęła zaskoczona Agnieszka, a oczy rozbłysły jej taką radością, że Izie zrobiło się ciepło na sercu.
– Pewnie, że tak – zapewniła ją wesoło. – Mam cały wolny wieczór. Obiecałam Melci, że wrócę na kolację, ale dzisiaj mamy ją jeść późno. Oboje z Robertem pojechali do Małowoli, mają tam jakąś pilną rzecz do załatwienia i dopiero po dwudziestej pierwszej będą w domu. Więc jeśli zaprosisz mnie na herbatę…
– Jeśli cię zaproszę? – powtórzyła drżącym głosem Agnieszka. – Od ponad dwóch lat marzę o tym każdego dnia! Dziękuję ci, Iza. Jesteś taka kochana…
W spontanicznym geście ścisnęła znów jej dłonie i podniosła ręce, by ją objąć, jednak zatrzymała się, jakby onieśmielona eleganckim strojem Izy, który jaskrawo kontrastował z jej własnym, skromnym i podniszczonym ubraniem. Wyczuwszy tę intencję, Iza sama objęła ją i przytuliła, wyczuwając przy tym wyraźnie powiększony i twardy brzuch Agnieszki.
– No już! – powiedziała wesoło. – Lecimy do ciebie, poczęstujesz mnie herbatą, a ja odwdzięczę ci się innym razem. I pogadamy sobie z godzinkę, chciałabym zapytać cię o kilka rzeczy… Kurczę, ależ tutaj wieje! Biegniemy, Aga, nie chcę, żebyś zmarzła, coś mi się wydaje, że spadło już poniżej zera!
***
– Macie tu herbatę, dziewczynki – powiedziała pani Kmiecikowa, wnosząc do pokoju Agnieszki tacę z herbatą. – Żadnych ciasteczek do tego nie mamy, wybacz, Izunia… jeśli dalej mogę tak na ciebie mówić – zreflektowała się, zerkając z niepokojem na eleganckie ubranie gościa. – Taka dama się z ciebie zrobiła, że ja już teraz sama nie wiem, czy nie powinnam mówić na pani…
– No gdzież! – roześmiała się Iza. – Co też pani opowiada! Przecież ja się wcale nie zmieniłam, ubranie nic nie znaczy!
– Piękna z ciebie dziewczyna wyrosła – stwierdziła z podziwem matka Agnieszki, przysiadłszy na brzegu tapczanu. – I taka dobra… i ty, i twoja siostra… obie takie dobre dziewczyny jesteście! Takie sprytne i zaradne, z głową do interesu… I nic się nie wywyższacie, nie chodzicie z nosem do góry, tylko jeszcze człowiekowi w nieszczęściu pomożecie… Prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie, to jest święta prawda. Ech! – westchnęła, spoglądając z zafrasowaniem na siedzącą cicho ze spuszczoną głową córkę. – Bo i kto by pomyślał, że na nas takie nieszczęście spadnie…
– Ależ co pani mówi – pokręciła głową Iza, przysiadając się bliżej do Agnieszki i obejmując ją ramieniem w ochronnym geście. – Jakie znowu nieszczęście? Że wnuka albo wnuczkę pani będzie miała, to nieszczęście?
– A co, może mam mówić, że to szczęście? – westchnęła pani Kmiecikowa. – Że mi jedyna córka z nie wiadomo czyim brzuchem do domu wróciła, studiów nie skończyła, życie zmarnowała… to ja mam się z tego cieszyć? No pomyśl, Iza… ty dobra dziewczyna jesteś, Agusi pomagasz, to przy tobie mogę mówić szczerze. Jak tu się cieszyć z takich rzeczy? Ja to ja… ale mój Andrzej to się tak załamał, że doktor leki musiał mu przepisać. Na serce i na głowę, że to niby depresja. Mój Boże… na co to nam przyszło na stare lata…
– Niech pani tak nie mówi – przerwała jej surowo Iza, czując, że Agnieszka cała drży i z trudem tłumi płacz. – Tak nie wolno. Zdarzyło się to, co się zdarzyło, mogło być lepiej, ale żeby zaraz robić z tego nieszczęście? I jakie to nieszczęście? Nieszczęście to przeżyła moja mama, jak tata zginął w wypadku. To był dopiero powód do rozpaczy! A że wnuk się państwu urodzi, nawet i nieślubny, to tylko trzeba się cieszyć, a nie wpadać w depresję, bo to przecież nowe życie i nowa nadzieja. Jeszcze pani zobaczy, jak wam wszystkim na starość pomoże. Po co pani tak Agę nastawia? Tak nie wolno mówić do kobiety w ciąży. Nie wolno!
– No tak… no tak… – wyszeptała zawstydzona pani Kmiecikowa, mnąc w palcach fałdę swojej spódnicy. – Ale żeby jeszcze ludzie tak nie gadali…
– I co z tego, że gadają? – wzruszyła ramionami Iza. – Niech sobie gadają, jak nic innego nie mają do roboty. Gadanie ludzkie zawsze było i będzie, nie trzeba się tym przejmować. To dzieciątko niczemu nie zawiniło i trzeba je przyjąć na świecie z miłością, a nie jak intruza – dodała, mocniej przytulając do siebie Agnieszkę i kładąc jej ostrożnie dłoń na brzuchu. – A studia Aga jeszcze skończy, spokojnie… Ja też na dwa lata musiałam zostać w domu, bo tak się ułożyło życie. I co z tego? Nic straconego. Byle było zdrowie, trochę grosza i spokój w domu. Zawsze jakoś będzie, dobrzy ludzie pomogą… Co się państwo jakimś głupim gadaniem przejmują?
– Oj, Izunia, gdybyś ty wiedziała! – pokręciła głową matka Agnieszki. – Jak raz do nas po mszy podeszły te dwie żmije… i jak zapytały się mnie, kto to córce bękarta zrobił i czy przypadkiem nie ktoś z Korytkowa, bo już zakłady chodzą po wsi na ten temat… to mój mąż tak się zdenerwował, że aż mu oddech zatkało! A ja to się tylko popłakałam…
– Głupi ludzie! – oburzyła się Iza. – Głupi i bez serca! Zakłady! Kto tak pani powiedział?
– A ta jędza Maliniakowa i ta druga… Krzemińska – odparła z westchnieniem pani Kmiecikowa. – Ta to jeszcze mi przygadywała, jak to córki nie umiałam wychować, a jej syn to taki wspaniały… i że jak to dobrze, że ją kiedyś rzucił, bo dopiero teraz widać, co jest warta.
Iza zbladła. Agnieszka podniosła głowę i spojrzała stanowczo na matkę.
– O tym nie mów, mamo – powiedziała drżącym głosem. – Na mnie możesz gadać, co chcesz, zasłużyłam sobie. Ale nie mieszaj w to Krzemińskich.
– A dlaczego? – zdziwiła się pani Kmiecikowa. – To już nie wolno człowiekowi powiedzieć, co mu na sercu leży? Prawda, Izunia? – zwróciła się do milczącej ze ściśniętym sercem Izy. – Sama powiedz, jak można tak sąsiadowi o jego dziecku przygadywać? A tej Krzemińskiej to już w ogóle od pieniędzy w głowie się poprzewracało! Chodzi tylko i rozpowiada, jakie to królewskie zaręczyny urządzają w Sylwestra młokosowi… Szampan będzie prosto z Francji, kawior, dziczyzna, goście z połowy kraju… Bo jej przyszła synowa to córka jakiegoś polityka. No wiadomo, wyższa sfera i duże pieniądze…
– Mamo! – upomniała ją Agnieszka, zerkając z niepokojem na pobladłą, milczącą Izę.
– No co? – obruszyła się kobieta. – Przecież nie mówię nic na ciebie. O Krzemińskich tylko opowiadam, jacy to z nich, tfu!… wielcy państwo się zrobili. A w butach dalej słoma! Teraz jak postawili ten hotel, to już tak im woda sodowa do głowy uderzyła, że rzadko kogo zauważają na ulicy. Sama wiesz, Agusia, że ostatnio ten ich młody nawet nam się nie ukłonił. Taki królewicz! Tyle lat razem do szkoły chodziliście, ja na wywiadówkach z jego matką co raz to się widziałam… a teraz już nie znają nas, bo nie ten świat!
– Mamo, proszę… – jęknęła Agnieszka. – Nie mówmy już o nich!
– Tej Krzemińskiej tak się we łbie przewróciło, że jeszcze mnie poucza! – rozgorączkowała się jej matka. – Że to niby córki nie umiałam wychować! Co poradzę, że tak wyszło… no co? Nic! A ona to niech się jeszcze tak nie przechwala, bo ten jej synalek wcale nie lepszy! Może i bogatą żonę będzie miał, ale to jeszcze nic nie znaczy…
– Mamo…
– A wy tam, Izunia, uważajcie na nich z siostrą i szwagrem – ciągnęła z zaciętą miną Kmiecikowa. – Bo ja słyszałam, że kupiliście tę łąkę od Andrzejczakowej, a Krzemińscy właśnie tam mają plan pobudować dom dla syna! Naprzeciwko hotelu, żeby miał blisko, bo to on tam ma zarządzać i prowadzić biznes. Krzemińska już po cichu mówi, że Staweccy nie chcą im tej działki sprzedać, ale oni na głowie staną, żeby ich stamtąd wykurzyć!
Iza poderwała się z miejsca blada jak prześcieradło.
– Co takiego? – wyszeptała.
– Mamo, prosiłam! – zawołała żarliwie Agnieszka, również podrywając się na równe nogi. – Widzisz, co narobiłaś! Po co o tym opowiadasz?
– No… a co? – zmieszała się pani Kmiecikowa, przenosząc zdziwiony wzrok z córki na Izę i z powrotem. – Przecież to żadna tajemnica, wszyscy o tym gadają…
– No tak – westchnęła Iza i zrezygnowana opadła z powrotem na swoje miejsce na tapczanie Agnieszki. – Przepraszam. Nie wiedziałam, co gadają, jestem w Korytkowie dopiero od paru godzin i nie zdążyłam jeszcze porozmawiać o tym z siostrą… A sama przed chwilą mówiłam pani, że gadaniem nie ma się co przejmować – uśmiechnęła się blado, sięgając po swój kubek z herbatą i upijając niewielkiego łyka. – Siadaj, Aga, napij się herbaty, bo wystygnie.
Pani Kmiecikowa pokręciła z zafrasowaniem głową, po czym podniosła się i wycofała w stronę drzwi.
– To ja już idę, dziewczynki – oznajmiła zachowawczo. – Co ja tam będę wam gadać, pewnie chcecie sobie same posiedzieć, tak dawno Iza u nas nie była…
Po wyjściu matki Agnieszka przysiadła się bliżej do Izy, załamując ręce.
– Tak cię przepraszam, Izunia! – powiedziała gorączkowo. – Nie wiem, co mamę napadło, żeby o tym wszystkim gadać, ona kompletnie nie ma wyczucia…
– Nic nie szkodzi, Aga – odparła łagodnie Iza, starając się opanować burzę z piorunami, która szalała w jej duszy na myśl o domu Michała i Sylwii wybudowanym na łące Andrzejczakowej przyległej do jej rodzinnej posiadłości. – Mela i tak wszystko by mi opowiedziała, więc to nie robi mi wielkiej różnicy. Wszystkiego bym się dowiedziała prędzej czy później… Powiedz mi lepiej coś o maluszku – dodała łagodniej, znów kładąc dłoń na jej brzuchu. – To już szósty miesiąc, prawda? Dobrze liczę?
– Aha, szósty – mruknęła niechętnie Agnieszka.
– I co, wszystko w porządku? – zagadnęła ciepło Iza, udając, że nie zwróciła uwagi na ten nieprzyjazny ton. – Robiłaś badania?
– Robiłam – odparła pochmurno. – Wszystko jest okej, dziecko zdrowe, nawet płeć lekarz chciał mi podać, bo podobno już widać na USG. Ale nie chciałam.
– Wolisz mieć niespodziankę? – uśmiechnęła się Iza.
– Nie – zaprzeczyła twardo Agnieszka. – Po prostu nie obchodzi mnie to. Będzie, co będzie, wszystko mi jedno.
Iza pokręciła głową ze smutkiem, nadal delikatnie gładząc dłonią jej brzuch.
– Aga, nie mów tak – powiedziała cicho. – Przecież ono nic niewinne… A jakbyś znała płeć, mogłabyś przygotować sobie powoli wyprawkę, imię mogłabyś obmyślić…
– Obmyślam – zapewniła ją z zaciętą miną Agnieszka. – Szukam dla każdej płci najokropniejszego, jakie tylko może być. Mam już kilka typów.
– Aga, przestań! – zniecierpliwiła się Iza. – Ja już nie mogę tego słuchać! Zabraniam ci tak mówisz, słyszysz?
– Okej – szepnęła Agnieszka, spuszczając pokornie głowę. – Przepraszam, Iza… już nie będę. Chociaż to i tak nic nie zmieni. Nic na to nie poradzę, uwierz… nie umiem.
– No dobrze – westchnęła Iza. – A powiedz mi, rusza się już? Czujesz, jak kopie?
– Czuję – skinęła głową Agnieszka. – Zwłaszcza w nocy.
– I to nie robi na tobie żadnego wrażenia? – nie mogła uwierzyć Iza, przypominając sobie pełne blasku szczęścia oczy Lodzi, kiedy czuła, jak w jej brzuchu rusza się maleńki Edzio.
– Żadnego – szepnęła Agnieszka.
Iza zamilkła na dłuższą chwilę, przyglądając jej się z mieszaniną niedowierzania i współczucia. Choć nie mieściło jej się w głowie, jak można do tego stopnia emocjonalnie odrzucić własne dziecko, w postawie Agnieszki widziała przede wszystkim żal i rezygnację, które od sierpnia, kiedy to widziały się ostatnio, nie ustąpiły ani o jotę. Z relacji Amelii wynikało, że Agnieszka była bardzo dobrym pracownikiem, oddanym i ofiarnym, jednak nie widać było w niej ani krzty owej radości z życia, która kiedyś aż w niej buzowała. Iza pomyślała jednak, że to nic dziwnego, skoro nawet we własnym domu dziewczyna nie miała bezwarunkowego wsparcia, bo rodzice bardziej martwili się o to, co ludzie powiedzą, niż o dobro córki i przyszłego wnuka.
– Biedactwo! – westchnęła, przytulając ją do siebie. – Biedni jesteście oboje, i ty, i to małe… Gdybyś je pokochała i cieszyła się z niego, byłoby ci dużo lżej. Ale rozumiem cię, Aga… na ile mogę, to rozumiem. I nie zostawię cię z tym samej, obiecuję.
– Dziękuję, Iza – odparła cichutko Agnieszka. – Ja sobie jakoś już powoli radzę, przecież wiesz. Dzięki wam przynajmniej z kasą już nie mam takich problemów jak wcześniej. Ale dziękuję ci za wsparcie moralne, bo tego nie mam prawie wcale. Gdyby nie ty i Amelia, to ja bym chyba… rzuciła się pod jakiś pociąg – wyszeptała. – Jeszcze teraz zastanawiam się czasami, czy tego nie zrobić…
– Aga, co ty wygadujesz! – pokręciła głową Iza. – Nie wiesz, co mówisz, pojęcia nie masz! Niech ci takie myśli nawet nie przychodzą do głowy! Życie jest piękne, nawet jak jest ciężko i wydaje się, że nie ma już nadziei. Zawsze warto żyć, zawsze! Zapamiętaj sobie te słowa, bo zobaczysz, że jeszcze kiedyś sama z siebie przyznasz mi rację.
Agnieszka pokręciła tylko głową przecząco.
– Ja wiem, co mówię, Aga – podjęła z naciskiem Iza. – Życie bywa koszmarne, ale i tak jest wartością, zwłaszcza gdy ma się dla kogo żyć… Najgorsza jest samotność, a ty dzięki temu maluchowi nigdy nie będziesz samotna. Rozumiesz to? Pewnie jeszcze nie… Teraz nawet nie zdajesz sobie sprawy z tego, jakie to jest szczęście! Posłuchaj… opowiem ci coś. Opowiem ci o moim przyjacielu, który ma już osiemdziesiąt trzy lata i od pół wieku jest samotny. To jest taki mój przyjaciel z Lublina, poznaliśmy się rok temu. Ma na imię Szczepan…
– Szczepan! – prychnęła mimowolnym śmiechem Agnieszka. – Jakie paskudne imię!
– Dlaczego? – zdziwiła się Iza. – Ja tak wcale nie uważam. Imię jak każde inne, a do tego ma całkiem fajne zdrobnienia. Ja nazywam go Szczepcio, a jego żona mówiła na niego Pepuś.
– Pepuś! – roześmiała się Agnieszka. – Ale głupio!
– Wcale nie głupio – obruszyła się lekko Iza. – No, ale mniejsza o to… Opowiem ci jego historię, żebyś zobaczyła, jakie nieszczęścia mogą spaść na człowieka, a ten człowiek jednak jakoś dalej żyje i nie myśli o rzucaniu się pod pociąg. No, czekaj… dolejemy sobie herbaty, trzeba wypić, bo już prawie zimna… i posłuchaj tej historii, bo naprawdę warto.
***
– Tak, Izunia – westchnęła Amelia, podając siostrze sól, którą ta nerwowym ruchem posypała sobie ogórka na kanapce. – Nie chciałam mówić ci tego od razu, żeby nie psuć ci humoru, ale i tak planowaliśmy z Robim opowiedzieć ci to wszystko… tylko że raczej na sam koniec, w niedzielę, żebyś spędziła z nami święta w jak najlepszym humorze. No i widzisz, jak to jest… Ludzie już gadają i nic się nie ukryje.
– Opowiedzcie mi, jak to było – poprosiła Iza, odkładając kanapkę na brzeg talerza. – Jak oni się dowiedzieli, że to wy kupiliście działkę?
– Po prostu przestaliśmy się z tym kryć – wyjaśnił spokojnie Robert. – Sklep po rozbudowie ruszył pełną parą, więc pomyślałem, że trzeba powoli zabrać się za działkę. Już w wakacje złożyłem wniosek o przekształcenie jej na budowlaną, bo od tego trzeba było zacząć. Akurat w tym przypadku spełniamy wszystkie warunki, żeby dostać zwykłą WZ-tkę, Andrzejczak już dawno odrolnił grunt ze względu na to, że tam jest dużo kamieni. No i dwa tygodnie temu przyjechał rzeczoznawca z gminy, żeby posprawdzać, czy wszystko w terenie zgadza się z tym, co jest w dokumentach. Pokazałem mu ziemię, pomierzył sobie wszystko… i jak możesz się domyślić, miejscowe sokole oczy już wypatrzyły, co trzeba. Zaraz na drugi dzień wieczorem miałem wizytę starego Krzemińskiego.
– I to nie była przyjemna wizyta – dodała ponuro Amelia.
– E, nie przesadzaj, kochanie – uśmiechnął się Robert. – Zaczęło się przecież bardzo miło. Szczerze mówiąc, nie spodziewałem się, że kiedyś będę dla Krzemińskiego takim równorzędnym partnerem do rozmowy! – prychnął, zwracając się do Izy. – Ty, Iza, chyba nie pamiętasz albo nawet nie wiesz, jak on mnie kiedyś potraktował… dokładnie dwa lata temu to było… wtedy, co tak ciężko było z kasą na przełomie jesieni i zimy, więc poszedłem do niego poprosić o czasowe zatrudnienie w Małowoli, w tym ich motelu…
– Ona nic nie wie, Robciu – pokręciła głową Amelia. – Nie chciałam jej tego opowiadać, była wtedy taka przygnębiona… Po co miałam ją dobijać?
– No to nie ma sensu nawet do tego wracać – machnął ręką Robert. – W każdym razie nikt nigdy bardziej nie zmieszał mnie z błotem niż Krzemiński. Do końca życia nie zapomnę, jak powiedział mi, że nie potrzebuje u siebie żebraków.
Blada jak ściana Iza oparła się mocniej o krzesło i z trudem przełknęła ślinę, starając się zachować spokojną, obojętną twarz. Również twarz Amelii ścięła się i oblekła cieniem na wspomnienie tamtego upokorzenia.
– Zostaw to już, Robciu – poprosiła cicho. – Najlepiej w ogóle o tym nie pamiętać.
– Racja – zgodził się Robert, dolewając sobie herbaty, do której wrzucił kostkę cukru i zamieszał stanowczym ruchem dłoni. – I tak skorzystaliśmy na tym, że postawił obok hotel. Tak czy inaczej przyszedł tutaj zaraz na drugi dzień po tym rzeczoznawcy i zapytał o działkę. Bardzo grzeczny był, nie, Mel? Jak nie on! – zaśmiał się lekko. – Traktował mnie tym razem jak poważnego kontrahenta… Ale nie patyczkował się, tylko wprost zapytał, ile chcemy za tę ziemię, bo on jest zdecydowany ją odkupić. Mówiliśmy ci kiedyś, Iza, że on chciał ją już dawno kupić od Andrzejczakowej, ale ona nie chciała mu sprzedać…
– Inaczej – sprostowała Amelia. – Powiedziała mu, że owszem, sprzeda, ale za sto tysięcy, czyli pięć razy drożej niż nam.
– No tak – skinął głową Robert. – To był bardzo chytry wybieg, bo z góry było wiadomo, że Krzemiński w życiu nie zgodzi się na taką cenę, więc chodziło jej tylko o to, żeby się z nim podrażnić. On to doskonale wyczuł, sam mi to powiedział. Obsmarował tę biedną Andrzejczakową, jakby to nie wiadomo jaka wiedźma była, a tak między nami, to ona miała swoje powody, żeby z nim nie gadać.
– Ale to już nie nasza sprawa, Robciu – przerwała mu Amelia. – Tyle tylko, że my ze swojej strony obiecaliśmy jej, że nie odsprzedamy działki Krzemińskim. Pod tym warunkiem w ogóle nam ją sprzedała i nawet opuściła cenę. Pamiętasz, Iza? Mówiłam ci to wszystko.
– Pamiętam – szepnęła Iza.
– Otóż to – podjął Robert. – Więc z góry było wiadomo, że nie mogę zgodzić się na sprzedaż tej ziemi Krzemińskiemu, a jednocześnie nie wypadało mi wygadać mu, dlaczego. On z kolei przez pół godziny opowiadał mi o swoich planach. Już dawno miał ochotę na tę działkę, bo chce postawić na niej dom dla syna… i synowej, bo, jak już pewnie wiesz, Iza, ten ich młody niedługo się żeni.
– Zaręcza się dopiero – doprecyzowała Amelia. – Ożenić ma się po studiach, w tym roku zaczął magisterskie. Ale za jakieś półtora roku Krzemińscy już planują weselisko na całe Korytkowo. I do tego czasu chcą mu postawić ten dom.
Przed oczami Izy zatańczyły cienie. Z całej siły zagryzła zęby, a paznokcie jednej dłoni wpiła w ciało drugiej, by choć przez chwilę poczuć fizyczny ból, na którym mogłaby się skupić. Bezskutecznie. W jej pamięci odezwały się echem słowa Michała z ich majowego spotkania na lubelskiej starówce. Ojciec by jej dał nawet dziesięć patyków więcej ponad wartość, bo nie powiem, zależy nam na tej ziemi… dla nas to jest dość gardłowa sprawa…
– Ale to na jedno wychodzi, Melu – wzruszył ramionami Robert. – Półtora roku to niedługo, budowa domu przecież zawsze swoje trwa. Tak czy siak dla niego sprawa zakupu tej ziemi jest bardzo pilna, bo chcą zacząć jak najszybciej. Zresztą nie wiem, dlaczego stary Krzemiński uparł się, że chce budować właśnie tam. Jakby mało miał dookoła innych działek… Tak czy inaczej ja mu odmówiłem. Uznałem, że nie będę zwodził go i przetrzymywał, tylko zakończę sprawę jasno i powiem, że nie sprzedam tej ziemi.
– Możesz sobie wyobrazić, jaki był zdziwiony – dodała Amelia, zwracając się do siostry. – Nie mógł zrozumieć, dlaczego nie chcemy się dogadać, bo on dałby nam za to trzydzieści, a nawet trzydzieści pięć tysięcy.
– A ja powiedziałem, że w ogóle nie będę rozmawiał o cenie, bo nie sprzedam gruntu i już – ciągnął Robert. – I przyznaję, że jako tamten żebrak sprzed dwóch lat miałem nawet z tego pewną satysfakcję. Tylko że Mela strasznie się zdenerwowała, a tego akurat nie chciałem.
– No bo jak miałam się nie zdenerwować? – westchnęła Amelia. – Mówię ci, Iza, jaka była jazda! Jak tylko Krzemiński zorientował się, że Robi nie żartuje, to zrobił taką scenę, że aż się wystraszyłam. Zaczął się odgrażać, krzyczeć, że on nam pokaże, gdzie nasze miejsce, że jak swoich prawników uruchomi, to z torbami pójdziemy… A potem wyszedł i trzasnął drzwiami, jak ostatni cham.
– O Boże – szepnęła zdruzgotana Iza, przeciągając dłonią po pobladłym czole.
– E, nie martw się, Iza. On nic nie może nam zrobić – zapewnił ją uspokajającym tonem Robert. – Wszystkie dokumenty mamy czyste, zadbaliśmy o to razem z Andrzejczakową i jej notariuszem. Spryciara z góry spodziewała się takiego numeru, więc dopięliśmy każdy szczegół i mamy papiery, że mucha nie siada. Tyle tylko, że z Krzemińskimi teraz jest otwarta wojna. No, ale trudno, nic na to nie poradzimy. My daliśmy Andrzejczakowej słowo, a oni już za bardzo się przyzwyczaili, że są królami okolicy i wszystko zawsze idzie po ich myśli. Zresztą bez przesady, że muszą koniecznie mieć akurat naszą ziemię. Niech kupią sobie od Klimków ten kawałek pola za hotelem, tam też można odrolnić i postawić dom.
– A my będziemy robić swoje – dodała stanowczo Amelia. – No, ale jedz, Izunia… przecież ty jeszcze nic nie tknęłaś! Nie przejmuj się sprawą tej łąki, już my z Robciem wszystko ogarniemy. Takie jest życie, że czasami zdarza się konflikt, nic na to nie poradzimy. No, jedz, jedz, kochanie… dolać ci herbatki? Widać, że jesteś bardzo zmęczona. Ale co się dziwić? Od rana na nogach, podróż, cmentarz… Musisz dzisiaj wcześniej położyć się spać!
***
Cisza i ciemność, od których Iza, mieszkając w mieście, mocno się już odzwyczaiła, nie tylko nie sprzyjały zaśnięciu, ale wręcz je uniemożliwiały. W uszach roztrzęsionej dziewczyny, leżącej od kilku godzin na łóżku z szeroko otwartymi oczami, dudniły urywki słów pani Kmiecikowej oraz Roberta i Amelii, które dziś usłyszała i które nie dawały jej spokoju. A więc sprawa zaręczyn Michała z piękną Sylwią była już przesądzona… Dopiero dziś dotarło do niej, jak dalece dotąd łudziła się nadzieją, że to jednak tylko plotki… jak o tamtej córce biznesmena z Grójca… Jak dalece ufała, że sprawa rozmyje się prędzej czy później, podobnie jak wtedy… I jednak nie. Dziś ta cicha nadzieja została boleśnie zabita, a w jej miejsce wrócił piekący ból i zazdrość, nad którą mimo rozpaczliwych prób nagięcia woli nie umiała zapanować.
Krzemińscy chcieli kupić łąkę Andrzejczakowej po to, by postawić na niej dom, w którym Michał miał uwić gniazdko dla swojej przyszłej rodziny. Na działce, którą jak na złość kupili Robert i Amelia, i nie mogli jej odsprzedać, wchodząc w ten sposób w otwarty konflikt z ojcem Michała… A więc Krzemińscy już wiedzieli! I Michał też! Domyślił się na pewno, że wtedy, w maju, Iza nie powiedziała mu prawdy, i to przekreślało ją w jego oczach już na zawsze. Lecz wobec jego zaręczyn to i tak nie miało znaczenia… Teraz najgorsza była myśl o tym, że Michał zamieszka z żoną blisko jej rodzinnego domu. Za każdym razem, kiedy Iza przyjedzie w odwiedziny do Amelii (wiedziała już bowiem, że za nic w świecie nie zamieszka na stałe w Korytkowie), będzie miała bolesną szansę zobaczyć ich razem, a może nawet usłyszeć dobiegający z sąsiedztwa śmiech ich bawiących się dzieci…
„Nie zniosę tego!” – myślała z rozpaczą, pozwalając płynąć łzom, które widocznie nazbierały się od kilku tygodni i dopiero teraz znalazły ujście. – „Mogę się przed tym bronić, wmawiać sobie, co chcę, walczyć ze sobą w trybie terapii… ale ja go nadal tak bardzo kocham! Tak mi źle… tak mi strasznie źle, Michasiu…”
Ocknęła się, sama zdziwiona tym przywołanym bezwiednie zdrobnieniem, którym za inspiracją pana Szczepana nazywała tylko jedną osobę… Majka! Czy pomyślała teraz o nim przez wspomnienie słowa terapia? Zapewne tak… No przecież! Terapia! Obiecała wszak Majkowi, że w chwilach rozpaczy zawsze będzie się odzywać, że przynajmniej wyśle mu smsa… Czy po raz kolejny miała nie dotrzymać obietnicy i na własne życzenie zostać z tym bólem tak potwornie, bezlitośnie sama?
Odruchowo sięgnęła na nocną szafkę po telefon, uaktywniła go i mrużąc oczy od intensywnego światła, zerknęła na godzinę. Była trzecia szesnaście. Środek nocy… Jednak Majk pracował do drugiej, potem musiał pozamykać lokal i dopiero wtedy jechał do domu. Może jeszcze nie zdążył położyć się spać? Zanim dojedzie… zanim wykąpie się i przygotuje do snu… zanim zaśnie… Zresztą jeśli zaśnie mocno, sms i tak go nie obudzi, znajdzie go dopiero rano. Nie ryzykowała wiele…
Roztrzęsionymi palcami otworzyła skrzynkę pocztową, wyszukała prywatny numer do Majka zapisany pod nazwą Szef 2 i wklepała smsa: Źle mi, bardzo źle, Michasiu. Napisz mi coś w trybie terapii, żebym mogła zasnąć, bo zwariuję.
Następnie, nie dając sobie ani chwili czasu na zastanowienie w obawie, by nie skłoniło jej ono do zrezygnowania z tej decyzji, nacisnęła Wyślij i opadła na poduszkę. Na kilka sekund odczuła ulgę, jakby fakt podzielenia się z kimś swym fatalnym stanem ducha sam w sobie był już lekarstwem. Lecz w następnej chwili serce ścisnęło jej się na nowo na myśl, że być może tym smsem przeszkodzi mu nie tylko we śnie… Bo jeśli dziś akurat spotkał się z którąś z tych swoich dziewczyn? Z Kinią, Monią, Wercią czy tą nową Anią… Już dawno tego nie robił, co wieczór był w pracy, więc może właśnie dziś… Zadrżała z niepokoju i aż usiadła na łóżku.
W tej samej sekundzie jej telefon rozświetlił się i nocną ciszę przerwał głośny dźwięk przychodzącego smsa. Zerknęła – pisał oczywiście Szef 2. Gorączkowo otworzyła wiadomość. Mogę zadzwonić? To chyba znaczyło, że był sam. Po raz drugi jej serce ogarnęła ulga i ciepło, a myśl o tym, że Majk jeszcze nie spał (na co wskazywała tak szybka reakcja) i w dodatku chciał z nią rozmawiać bezpośrednio, zadziałała jak kropla leczniczego balsamu na jej cierpiącą duszę. W przebłysku świadomości pomyślała tylko, że musi wyciszyć telefon, by dźwięk przychodzącego połączenia nie zbudził Amelii i Roberta. Co prawda ich sypialnia, czyli dawny pokój Amelii, znajdowała się w przeciwnej części domu, jednak w tak głębokiej ciszy każdy głośniejszy dźwięk mógł niepotrzebnie wybudzić ich z zasłużonego snu.
Wyciszywszy zatem w aparacie dźwięk do zera, odpisała jednym słowem: Tak. Wyświetlacz zgasł, lecz po chwili znów rozbłysnął światłem. Szef 2.
– Halo? – wyszeptała, znów opadając na poduszkę i przyciskając telefon do ucha.
– Co się dzieje, Izulka? – zabrzmiał po drugiej stronie linii łagodny głos Majka. – Tak późno, a ty jeszcze nie śpisz?
– Przepraszam – odpowiedziała zmieszana. – Wiem, że nie powinnam o tej porze… Pewnie budzę cię albo przeszkadzam w czymś ważnym…
– Nie – odparł ciepłym, uspokajającym tonem. – Ty nigdy mi nie przeszkadzasz. Nie zdążyłem jeszcze zasnąć, dopiero co zdążyłem zgasić światło i wskoczyć do wyra… a tu nagle sms od mojego biednego elfika. Co się stało?
Pełne troski słowa, jakimi ją obsypał, nim zdążyła cokolwiek powiedzieć, w ułamku sekundy ukoiły jej wyrzuty sumienia i sprawiły, że uścisk, jaki czuła w sercu, odrobinę ustąpił.
– Na pewno w niczym ci nie przeszkadzam? – upewniła się na wszelki wypadek. – Dopiero przed chwilą pomyślałam, że może nie jesteś sam…
– Jestem sam – zapewnił ją spokojnie. – A ty jesteś przecież u siostry… i skoro potrzebujesz terapii, to zgaduję, że chodzi o jakieś nowości w sprawie twojego Miśka frajera. Zgadłem?
– Tak – wyszeptała, czując, jak ból, który na chwilę ustąpił, wraca do niej jak bumerang.
– Co znowu nawywijał? – w głosie Majka zabrzmiała nutka niepokoju. – Nadal chodzi o te jego planowane zaręczyny z tamtą lalą?
– Tak… ale nie tylko – odparła drżącym półgłosem.
– A o co jeszcze? – zapytał łagodnie. – Mów, skarbie, opowiedz mi wszystko, wywal to z siebie. Widziałaś się z nim?
– Nie – pokręciła głową. – Tylko posłuchałam paru osób, dowiedziałam się różnych rzeczy. I ja już mogę… nie mogę tak dłużej – głos załamał jej się, a łzy znów popłynęły z oczu. – Nie mogę… Ja tak bardzo chciałam nad tym zapanować… starałam się, trzymałam się jakoś… chciałam być silna… Ale dzisiaj znowu mam takiego doła… i z nikim nie mogę nawet otwarcie porozmawiać… To tak boli…
Urwała, gdyż słowa zdusił jej niemożliwy do pohamowania szloch, który wbrew woli wyrwał jej się z piersi. Wolną dłonią przycisnęła sobie usta, żeby stłumić go i nie robić scen, jednak nie potrafiła już zapanować nad pełnym żalu łkaniem, które znów wstrząsnęło całym jej ciałem.
– Iza, Izulka, elfiku maleńki… – szeptał zaniepokojony tak silną manifestacją emocji Majk. – Biedactwo kochane… aż tak cię poturbowało… No dobrze, popłacz sobie trochę, żeby się uspokoić, a potem wszystko mi opowiesz. No, nie hamuj się, ja przecież wiem, jak to boli… wiem, maleńka. Powalczymy z tym, mamy czas do rana… Ech, do diabła, dlaczego mnie tam nie ma! – dodał z niezadowoleniem. – Poradzilibyśmy sobie z tym o wiele szybciej, przez telefon to bez sensu… Ale dobrze, że dałaś mi znać. Dobrze, że mogę chociaż zadzwonić… Przewalczymy to, zobaczysz… mój mały elfiku…
Iza łkała, zła na samą siebie za to przedstawienie, lecz jednocześnie całą duszą chłonęła te łagodne słowa jedynego człowieka na świecie, który był w stanie w pełni zrozumieć jej cierpienie. Z Agnieszką już nie mogła o tym mówić, a nawet Amelia, ukochana siostra, która za jej szczęście dałaby się pokroić, nie mogła stać się jej powiernicą w tej bolesnej sprawie. Jak miałaby jej powiedzieć, że nadal kocha Michała? Jego, syna tych Krzemińskich, którzy w ostatnich tygodniach stali się jawnymi wrogami jej rodziny… jego, który w Sylwestra zaręczał się z inną… Nie po to tak długo kryła przed nią swoją beznadziejną miłość, żeby teraz zatruwać jej tym krew i zakłócać spokój. Tylko Majk wiedział wszystko, tylko on rozumiał jej absurdalne uczucie, tylko on nie potępiał go i nie starał się jej przetłumaczyć, jak bezsensownie postępuje. Na całym świecie tylko on… on jeden! I jak dobrze jej było, gdy mogła przy nim się wypłakać, nawet przez telefon!
– Już mi lepiej – wyszeptała po prawie dziesięciu minutach płaczu, zawstydzona tym, że musiał tego słuchać. – Przepraszam cię za te sceny, Majk… i dziękuję ci.
– Dziękujesz? Za co? Przecież dopiero zaczynamy! – zauważył ciepło. – Mały elfik porządnie się wypłakał i teraz wszystko mi opowie, prawda?
– Tak – chlipnęła. – Wszystko po kolei…
Łamiącym się, ale coraz spokojniejszym i coraz bardziej opanowanym głosem opowiedziała mu o wszystkim, co leżało jej na sercu, opisując najpierw fakty dotyczące zaplanowanych już szczegółowo, a zatem pewnych zaręczyn Michała, projektów dotyczących jego przyszłego domu na sąsiedniej działce oraz perypetii z łąką zakupioną przez Amelię i Roberta od Andrzejczakowej. Następnie wyrzuciła z siebie całą resztę bolesnych myśli, które wynikały wprost z jej zawiedzionych nadziei i przegranej walki o poskromienie w sobie uczucia, które już nie miało sensu, a nadal płonęło mocniej, niż dotąd sądziła.
– Nawet jeszcze dzisiaj rano w pociągu myślałam, że nie jest ze mną tak źle – mówiła smutnym, zrezygnowanym głosem. – To chyba dzięki temu, że przez cały czas wypychałam to z myśli i wydawało mi się, że jest lepiej… I naprawdę czułam się spokojniejsza… nawet parę tygodni temu, kiedy dowiedziałam się o tych zaręczynach. Ale teraz już wiem, że ja po prostu do końca w to nie wierzyłam. Nie wierzyłam w to! Dopiero dzisiaj… – jej głos załamał się znowu i zadrżał. – Jak to strasznie boli…
– Wiem – powiedział cicho Majk, który słuchał jej w skupieniu, tylko od czasu do czasu wtrącając kilka słów lub dopytując o jakiś szczegół. – Wiem, Izulka… Boli jak cholera, a do tego te wszystkie dodatkowe komplikacje… Powiem wprost, że nie zazdroszczę ci tej akcji z działką, bo to jest rzecz, która stawia cię między młotem i kowadłem. Ale w gruncie rzeczy to i tak jest bez znaczenia, bo jedyny problem, jaki tu się liczy, jest niestety w tobie… w twoim sercu.
– Tak – pokiwała głową.
– W sercu – powtórzył smutno. – W tym twoim dobrym, kochanym serduszku, które tak potwornie dostaje po garach… i to od lat… Wiesz? Gdybym mógł wziąć to na siebie, to przysięgam ci, że wziąłbym. Ja jeszcze dużo mogę wytrzymać, już mi w pewnym sensie wszystko jedno. I gdybym mógł cię jakoś odciążyć… zabrać ci to cierpienie i samemu przez to przejść… za ciebie… gdybym wiedział, że dzięki temu tobie będzie lżej… to, do diabła, nie wahałbym się ani sekundy! Ale nie mogę… Każdy z nas w takich chwilach jest niestety całkowicie samotny i zdany tylko na siebie.
– Naprawdę zabrałbyś mi to? – zapytała cichutko Iza, której jego słowa natychmiast przyniosły podobną ulgę jak w lipcu, kiedy tulił ją do siebie w ciemnościach magazynku na zapleczu Anabelli. – Gdyby to było coś materialnego… wziąłbyś to na siebie?
– Bez sekundy zastanowienia, Iza – potwierdził stanowczym, mocnym głosem Majk. – Po tym, co dla mnie zrobiłaś przez ostatni… już prawie rok… poszedłbym dla ciebie w ogień piekielny. Nie żartuję ani nie przesadzam. Wypiłaś brandy, żeby mnie ratować, a ja wypiłbym najgorszą truciznę, gdybym tylko wiedział, że to może ci pomóc.
– Dziękuję ci – szepnęła wzruszona.
– A może jednak da się to zrobić? – zastanowił się Majk. – Może trzeba tylko bardzo tego chcieć?… Ja przecież chcę. Oddaj mi to wszystko, Izula – dodał ciszej. – Oddaj staremu frajerowi ten twój smutek i te twoje złe myśli. Nie wiem, jak to zrobisz, ale zrób to jakoś, prześlij mi tę puszkę Pandory jakimś metafizycznym kanałem… tak, jak to tylko ty potrafisz. Biorę wszystko na siebie, bylebyś nie płakała. Przynajmniej nie dzisiaj… nie teraz, kiedy jestem za daleko i nie mogę pomóc ci inaczej niż gadaniem.
– Ale ty już mi pomogłeś – zapewniła go Iza. – Już teraz jest mi o połowę lżej, jakbyś naprawdę zabrał mi to z serca. Jesteś taki dobry, Michasiu… Rozumiesz mnie, bo w środku jesteś taki jak ja i czujesz to samo. Tak samo kochasz kogoś… tak samo mocno.
Przerwała na chwilę, czekając, by potwierdził te słowa. On jednak milczał.
– Pozwoliłeś mi się wygadać – ciągnęła Iza, przymykając oczy. – Ja też wolałabym rozmowę na żywo, ale nawet przez telefon to już dla mnie duża pomoc. Bardzo ci za to dziękuję.
– Nie zrobiłem jeszcze nic takiego – zaprotestował łagodnie Majk. – Ale zrobię, co tylko mogę. Wiesz, co sobie pomyślałem? Że jak wrócisz do Lublina, to zabiorę cię w takie jedno miejsce… dla mnie bardzo osobiste. Nikt nie wie, że tam jeżdżę, ani tym bardziej po co. Będziesz pierwszą osobą, którą tam zabiorę, i podzielę się z tobą kolejnym kawałkiem mojej nędznej duszy. Pojedziesz tam ze mną, prawda, elfiku?
– Pojadę – zgodziła się natychmiast Iza. – I nawet nie pytam, dokąd, bo z tobą pojadę wszędzie w ciemno. Nawet na koniec świata.
– To niestety nie jest koniec świata – w jego głosie wyczuła, że uśmiecha się, mówiąc te słowa. – Tylko kilka kilometrów od Lublina… Ale jeśli będziesz chciała, możemy udawać, że to koniec świata. Możemy nawet udawać, że to całkiem inny świat. Co ty na to? Sami przed sobą urządzimy takie małe przedstawienie.
– W trybie terapii? – zapytała z uśmiechem.
– W trybie terapii – potwierdził pogodnie. – W tym trybie możemy robić wszystko… nawet udawać, że jesteśmy szczęśliwi, i prawie w to wierzyć. Przynajmniej ja tak mam, kiedy jesteś przy mnie. Kiedy wracasz?
– W niedzielę wieczorem – odparła Iza, czując, jakby nad jej głową powolutku rozwiewały się czarne chmury i wychylało się zza nich błękitne niebo. – W poniedziałek rano muszę już być na uczelni, potem obiad i jeszcze chciałam na chwilę zajrzeć do Szczepcia. Ale wieczorem jak zawsze będę w firmie.
– Dobrze, więc w poniedziałek dogadamy się konkretniej – postanowił Majk. – Mam z tobą jeszcze jedną rzecz do obgadania, ale załatwimy to już, jak wrócisz.
– Dobrze, szefie – uśmiechnęła się Iza.
– Słyszę, że już masz trochę weselszy głos – ucieszył się. – Mały elfik nie będzie już dzisiaj płakał w poduszkę, prawda?
– Nie będzie – zapewniła go Iza. – Już mi dużo lepiej i znowu tak… spokojniej. Nawet czuję, że chyba zasnę bez problemu i pośpię aż do śniadania.
– I tak powinno być – odparł z wyczuwalną radością w głosie. – Już prawie wpół do piątej, czas spać, mały nocny rozbójniku! Nie myśl już teraz ani o nim, ani o tej działce, ani o żadnych innych kłopotach. Postaraj się wyspać, a jutro wszystko będzie wyglądało inaczej, zobaczysz. A gdyby nie przeszło ci do końca – dodał ciszej – i któregoś z tych dni potrzebowałabyś jeszcze się wygadać, to dzwoń do mnie natychmiast, o każdej porze dnia i nocy. Okej? Obiecaj mi to, Izulka.
– Obiecuję, Majk – odpowiedziała szybko. – Będę dzwonić zawsze, kiedy tylko dopadnie mnie taki podły nastrój. Jaka ja byłam głupia, że wcześniej tego nie robiłam…
– No nareszcie! – stwierdził z zadowoleniem. – To mi się podoba! W końcu nauczyłaś się czegoś pożytecznego… Trzeba było trochę na to poczekać, ale lepiej późno niż wcale. A teraz idź spać i nie zaprzątaj sobie główki tymi kłopotami. Twój stary terapeuta będzie o tobie myślał, odciągał od ciebie demony i czuwał nad tobą z daleka. Aha… powiedz mi jeszcze coś – dodał, ściszając nagle głos. – Nie wpada ci tam przypadkiem do pokoju jakieś księżycowe światło?
– Nie – odparła Iza, zdziwiona tym pytaniem. – Nie ma dzisiaj księżyca, jest pochmurno i całkowicie ciemno. Żadnych świateł, jak to na wsi… Dlaczego pytasz?
– A… tak sobie – odparł jakby nieco zmieszany. – To co? Widzimy się w poniedziałek?
– Tak, szefie – uśmiechnęła się.
– W takim razie do poniedziałku. Śpij dobrze, Izula.
– Dziękuję… Ty też śpij dobrze, Michasiu.
Rozłączyła się z uśmiechem i już miała odłożyć telefon na szafkę, lecz tknięta nagłą myślą, zawahała się, cofnęła dłoń i jeszcze raz aktywowała wygaszony już aparat. Wybrawszy z historii ostatnie połączenie, otworzyła edycję kontaktu i wykasowała nazwę Szef 2, po czym zastąpiła ją imieniem Michaś. Następnie odłożyła telefon i ogarnięta błogim spokojem, wtuliła twarz w poduszkę, która już dawno nie wydawała jej się taka miękka i wygodna. Nim zdążyła o czymkolwiek pomyśleć, jej duszę ukołysał słodki sen, a poduszka, przytulna i ciepła niczym najukochańsze na świecie ramiona, zdawała się wydzielać delikatny zapach… kojący, oszałamiająco przyjemny zapach eau de Cologne.