Anabella – Rozdział XLVI
– Daniel! – ucieszyła się Iza, podchodząc do chłopaka, który właśnie zbiegł ze schodów w drodze do szatni.
Na jej widok jego oczy natychmiast rozbłysły radością.
– Iza!
Chwycił ją za obie ręce, popatrzył na nią chwilę, po czym przytulił ją na powitanie. Bez wahania odwzajemniła mu uścisk. Odkąd kilka tygodni wcześniej przeprowadzili ze sobą poważną rozmowę w cztery oczy, podczas której Daniel uroczyście zadeklarował, że zależy mu na jej przyjaźni i nie będzie stawiał jej już nigdy więcej w niezręcznej sytuacji, Iza znów czuła się w jego towarzystwie swobodnie i na tyle komfortowo, na ile można było czuć się w tym kontekście. Relacja z nim, oparta teraz na jasnych zasadach, przypominała trochę tę z Victorem i cieszyła ją nie tylko z racji szczerej sympatii odczuwanej wobec Daniela, ale również ze względu na uspokojone wreszcie wyrzuty sumienia, jakie przez pół roku męczyły jej duszę. Wreszcie wszystko między nimi było tak, jak powinno być od początku… lecz było to możliwe dopiero teraz, gdy chłopak zrozumiał, że Iza nie mogła ofiarować mu niczego więcej niż przyjaźń.
– Co u ciebie? – zapytała wesoło, odsuwając się od niego o krok. – Skończyliście zajęcia?
– Tak, właśnie lecę piorunem do pracy, bo dzisiaj mam wcześniejszą zmianę – odparł. – Zimno jak diabli, nie? Rano było chyba z pięć na minusie!
– No cóż, listopad – zauważyła retorycznie Iza. – Podobno niedługo może nawet spaść pierwszy śnieg. Aż się dziwię, że chce ci się rozwozić pizzę na motocyklu w taką nieprzyjemną porę roku. Nie zimno ci?
– E tam zimno. Ubieram się porządnie i jest okej – zapewnił ją Daniel, przyglądając jej się z uśmiechem. – Gdybyś wreszcie zdecydowała się chociaż raz się ze mną przejechać, to nie dziwiłabyś się niczemu, bo to jest naprawdę wielka frajda.
– Przykro mi, ale ja to nie Martusia! – zaśmiała się Iza. – Musisz mi to wybaczyć.
– A właśnie, gdzie Marta? – przypomniał sobie Daniel, rozglądając się wokół. – Nie ma jej? Zawsze jak was widzę, jesteście razem…
– Dzisiaj nie było jej na zajęciach – westchnęła Iza, poważniejąc. – Ostatnio trochę się mijamy, bo albo mnie nie ma na uczelni, albo jej. Ja mam teraz bardzo dużo pracy i odpuszczam sobie niektóre wykłady, a czasami i całe dni… a ona nadal ma doła. Myślę, że dzisiaj znowu nie było jej z tego samego powodu.
– Ciągle opłakuje tego swojego niewiernego faceta? – pokiwał głową Daniel. – Nie przeszło jej jeszcze?
– Nie przeszło – odparła smutno Iza. – Od miesiąca ma straszne huśtawki nastrojów, właściwie to ciągle jest w złym humorze, zwłaszcza jak zobaczy go gdzieś z daleka, a już dwa razy tak było. Biedna Martusia! Tak naprawdę jedyny moment, kiedy widziałam ją uśmiechniętą i zadowoloną, to była ta przejażdżka motocyklowa z tobą. W sumie to by mogło jej pomóc… No, ale teraz jest za zimno, żeby to powtarzać, więc nawet cię o to nie proszę.
– Dlaczego, Iza? – zdziwił się Daniel. – Czy to taki wielki problem ciepło się ubrać? Jeden mój kumpel z liceum, Jarek, jeździ czasami z dziewczyną na harleyu, oboje mają do tego takie specjalne skórzane kombinezony. Pati jest podobnego wzrostu jak Marta, mógłbym pożyczyć od Jarka ten kombinezon na jeden dzień, bo ja mam swój własny… i zabrałbym ją gdzieś na kilka kółek. Czemu nie? Gdyby to miało poprawić jej humor…
– Ach, super by było! – przyznała w natchnieniu Iza. – Pomogłoby jej na pewno! Naprawdę zrobiłbyś nam taką przysługę?
– Oczywiście, przecież to dla mnie żaden problem, a sama przyjemność – zapewnił ją wesoło Daniel. – W październiku byliśmy dwa razy na rundce za miastem, ale potem jakoś kontakt się urwał… Marta to fajna dziewczyna, a do tego zawsze rozśmiesza mnie tym swoim entuzjazmem. Ona naprawdę pasjonuje się motocyklami, to jest u niej szczere jak u dziecka!
– Prawda! – zaśmiała się Iza. – Mnie też to rozśmiesza, ale przyznasz, że jest urocze! No to słuchaj, Daniel, zadzwoń do niej z propozycją małej przejażdżki, co? Na pewno bardzo się ucieszy. Chyba masz jej numer telefonu?
– Mam – skinął głową. – Pogadam najpierw z Jarkiem o tym kombinezonie i zadzwonię do niej, nie ma sprawy. A ty, Iza… słuchaj, będę musiał już lecieć, więc walnę bez ogródek… dałabyś się zabrać do kina? Od dwudziestego mają grać fajną komedię, może byśmy się wybrali?
– Do kina? – zaniepokoiła się Iza. – Wiesz, Daniel… Bardzo chętnie bym z tobą poszła, ale boję się, że mogę nie dać rady. Seanse pewnie są wieczorem, a ja pracuję teraz na pełny etat, mam dużo obowiązków i wieczory u mnie odpadają. Chyba że wyjątkowo zamienię się z którąś z dziewczyn… Kiedy planowałbyś to wyjście?
– Dwudziestego jest premiera, więc może poczekamy, aż tłumy się przewalą, i pójdziemy w ostatnim tygodniu listopada? – zaproponował Daniel. – Będziesz miała czas zamienić się z kimś i przygotować, nie chciałbym sprawiać ci kłopotu… Ale tyle pracujesz, że jak raz pozwolisz zabrać się do kina, to wszyscy na tym skorzystają, a ty najbardziej – uśmiechnął się do niej. – Przecież jak tak dalej pójdzie, wpadniesz w totalny pracoholizm!
– Chyba masz rację – przyznała z westchnieniem. – Ostatnio nigdzie nie byłam, ani w kinie, ani na żadnej imprezie… tylko praca, uczelnia albo inne obowiązki. Powinnam rzeczywiście gdzieś się w końcu wyrwać. Pomyślę o tym, Daniel – obiecała mu. – Pogadam z dziewczynami, przejrzę grafik i zadzwonię do ciebie, umówimy się na konkretny wieczór. Tak prawdę mówiąc, to ja już nawet nie pamiętam, kiedy byłam w kinie…
***
Autobus dojeżdżał już do docelowego przystanku, Iza przygotowała się zatem do wysiadania. Jechała do Lodzi, która w trybie pilnym wezwała ją do siebie za pomocą dramatycznego smsa, co prawda bez precyzowania, o co chodziło, jednak Iza i tak wiedziała, że mogło chodzić tylko o jedno.
„Pewnie psychol znowu ją nachodzi” – myślała z niepokojem, zmierzając z przystanku w stronę bloku, gdzie mieszkali państwo Lewiccy. – „Oby to nie było nic poważnego…”
Poirytowana Lodzia zaraz w pierwszych słowach potwierdziła jej domysły. Poprzedniego popołudnia spotkała Krawczyka twarzą w twarz i to na własnym osiedlu, kiedy wybrała się na spacer z Edziem, a przeciążonego pracą Pabla do wieczora miało nie być w domu.
– Wiedział o tym, że Pabla nie ma, sam mi to powiedział – mówiła zdenerwowana, podając Izie uśmiechniętego od ucha do ucha synka. – Potrzymaj go, Izunia, dobrze? Ty jesteś spokojna, przy tobie nie będzie się denerwował, a ja od wczoraj sprzedaję mu same negatywne emocje. Muszę się uspokoić i jakoś ogarnąć mentalnie, żeby nie przenosić tego syfu na Edika. Uff! Napijesz się czegoś?
– Gorącej herbaty, jeśli można, bo strasznie zimno na dworze – odparła Iza, z radością biorąc z jej rąk niemowlę i tuląc je do siebie. – No, chodź do mnie, Edziulku. Ależ ty urosłeś, mały łobuziaku! Jaki jesteś śliczny! I oczka rzeczywiście masz jak tatuś, teraz widać to jak na dłoni! Miałaś rację, Lodziu.
– Oczywiście – uśmiechnęła się blado Lodzia. – Zauważyłam to od razu, od pierwszej minuty… Chodź do kuchni, Iza, zaparzymy herbatę. Chcesz tę swoją ulubioną malinową od Majka?
– Aha – przytaknęła Iza, wpatrując się z zachwytem w uśmiechającego się do niej chłopca. – Bardzo chętnie. No co, zbójaszku? Już niedługo kończymy trzy miesiące, tak? Taki z nas staruszek? Ach, nie mogę, jak ty się cudownie uśmiechasz… No, Lodziu, mów, jak to było – dodała, poważniejąc. – Zaczepił cię na spacerze? Tak po prostu bezczelnie podszedł do ciebie i zagadał na twoim własnym osiedlu?
– Dokładnie tak – skinęła głową Lodzia, z zaciętą miną wsypując porcję herbaty do imbryka i przygotowując filiżanki. – Wyobraź sobie! Oczywiście musiał tam na mnie czatować już wcześniej, zaparkował to swoje zakichane porsche naprzeciwko naszej klatki… Teraz to chyba zacznę się bać wychodzić z dzieckiem z domu! I w końcu powiem o wszystkim Pablowi, bo już nie dam rady sama, nie wytrzymam z tym, te nerwy mnie wykończą! A już tak się cieszyłam, że ta sprawa się uspokoiła… no i sama widzisz! Jednak nie!
– Opowiedz mi po kolei – poprosiła Iza, siadając na krześle z Edziem w ramionach i z uśmiechem podając mu palec, który dziecko natychmiast chwyciło i ścisnęło w małej piąstce. – Rozumiem, że od tamtej naszej rozmowy w październiku był spokój, psychol nic się nie odzywał i dopiero wczoraj cię zaatakował, tak?
– Tak – potwierdziła Lodzia, zalewając wrzątkiem herbatę, która natychmiast rozniosła po całej kuchni aromatyczny zapach malin. – Właściwie to nie odzywał się od chrzcin Edzia, tyle tylko że znalazłam po czasie ten jego list i zdenerwowałam się… ale on sam siedział cicho prawie sześć tygodni. Więc myślałam, że już może wyluzuje. A tu nagle wczoraj patrzę, a on wychodzi prosto na mnie z parkingu! Ależ się wystraszyłam i roztrzęsłam! Jakbym diabła wcielonego zobaczyła!
– Wyobrażam sobie – westchnęła ze współczuciem Iza. – I co? Przystawiał się do ciebie?
– Oczywiście! – prychnęła Lodzia. – I to jak! Nie będę ci powtarzać, jakie rzeczy mi wygadywał, bo aż mi się niedobrze robi na samo wspomnienie… Wyznania, obietnice… tfu! A najgorsze jest to, co mówił o Pablu. I tego to mu nigdy nie daruję… nigdy!
Jej ręka odstawiająca imbryk na stół zatrzęsła się, a z pięknych błękitnych oczu trysnęły gniewne iskry. Iza patrzyła jak zaklęta, urzeczona jej niezwykłą, oszałamiającą urodą, której silne emocje dodawały jeszcze więcej blasku.
– Co o nim powiedział? – zapytała ostrożnie.
– Bydlak! – fuknęła Lodzia, opadając na krzesło. – Śmiał sugerować, że Pablo… nie, Iza, nie przejdzie mi to przez usta! No dobra, czekaj… niech się uspokoję. Powiedział mi, że ma pewność, że może ze mną spokojnie porozmawiać, bo mój mąż nie wróci do domu przed wieczorem. I że chyba domyślam się, dlaczego… bo wcale nie z powodu pracy… rozumiesz?!
– A to gnojek! – zawołała z oburzeniem Iza. – Jak on śmiał?!
Przed oczami po raz kolejny stanęła jej tak często widywana twarz Pabla wpatrzonego z miłością i zachwytem w oczy ukochanej żony… Sugestia Krawczyka była tak bezczelna i tak obrzydliwa, że jej samej przez moment zrobiło się niedobrze.
– To mnie najbardziej zdenerwowało – ciągnęła Lodzia już nieco spokojniejszym tonem, jakby stanowcza i pełna oburzenia reakcja Izy przyniosła jej względną ulgę. – Bo wiadomo, o co mu chodzi… myśli, drań, że coś ugra, jak poróżni mnie z mężem. Niedoczekanie… Boże, Iza, ty sobie nie wyobrażasz, jak ja od wczoraj nienawidzę tego typa! Brzydzę się nim!
– Mogę się domyślić – przyznała Iza, której tak dalece posunięta bezczelność Krawczyka nie mieściła się w głowie, choć niby znała jego możliwości. – I wcale ci się nie dziwię.
– Ale teraz już koniec! – oznajmiła stanowczo Lodzia. – W pierwszej chwili zatkało mnie, w uszach mi zaszumiało i aż ciemno mi się zrobiło przed oczami. Ale jak tylko się pozbierałam, powiedziałam mu jasno i wprost, co o tym myślę i czego może się spodziewać z mojej strony. Wyłącznie tego, że powiem o wszystkim Pablowi! I Majkowi też! Dałam draniowi ostatnią szansę, żeby się odczepił, i zapowiedziałam mu, że jeśli jeszcze raz zbliży się do mnie w jakikolwiek sposób albo przyśle mi cokolwiek, to… nie ręczę za siebie.
– Tak mu powiedziałaś? – Iza popatrzyła na nią z uznaniem.
– Aha… nawet jeszcze ostrzej, niż ci powtarzam – westchnęła Lodzia. – Przestałam nad sobą panować, bo Edzio wyczuł, że coś nie gra i rozpłakał się. A we mnie wtedy jakby furia wstąpiła! Nie wiem, co mi się stało, jeszcze nigdy nie byłam w takim stanie. Słowa same cisnęły mi się na usta, wygarnęłam łajdakowi tak, że dotąd jestem pod wrażeniem, jak na spontanie udało mi się zrobić to tak składnie.
– A co on na to? – zapytała Iza, przyglądając jej się ze szczerym podziwem.
– Nic – wzruszyła ramionami Lodzia, nalewając zaparzonej herbaty do filiżanek. – Stał jak cielę i gapił się na mnie, jakby mu mowę odjęło. A potem powiedział tylko, że będzie czekał cierpliwie… i że jeśli zmienię zdanie, to mam do niego zadzwonić na numer, który podał mi w liście. Jasne! – prychnęła z pogardą. – On sobie wyobraża, że ja zachowałam ten jego wstrętny list… Chyba śni! Chociaż powiem ci, że chwilami trochę żałuję, że nie schowałam tej szmaty na dowód rzeczowy… bo jak Pablo o wszystkim się dowie, to będzie jazda na całego i wtedy…
– Ale czekaj, Lodziu! – przerwała jej Iza. – Mów, co było dalej? Dał ci spokój po tym, jak mu wygarnęłaś?
– Na szczęście dał – skinęła głową Lodzia. – Na koniec tyrady kazałam mu się wynosić i nie pokazywać mi się więcej na oczy. No i sama się zdziwiłam, bo poszedł sobie bez protestu. Wsiadł w samochód i odjechał na moich oczach. Mam nadzieję, że już więcej go nie zobaczę, bo jeśli jeszcze raz wywinie jakiś numer, to nie będę dłużej nic ukrywać i zabawa skończy się bardzo niefajnie!
Iza pokiwała głową w zafrasowaniu, na wpół bezwiednie bawiąc się z Edziem swoim palcem wskazującym i jak zwykle udając, że chce mu go odebrać. Chłopiec zaśmiewał się z tego w głos, nie zważając na poważne miny obu swych opiekunek, a jego ciemne oczka lśniły taką beztroską, dziecięcą radością, że pomimo napiętej atmosfery nie sposób było nie uśmiechnąć się na ten widok.
– Wiesz, Lodziu, ja nie sądzę, żeby on tak łatwo odpuścił – podjęła ostrożnie Iza po kilku minutach milczenia. – Znam go trochę, to jest uparty cynik z mentalnością psychopaty. Nie wiadomo, co mu do łba strzeli. Ja już poprzednim razem zastanawiałam się, czy jednak nie lepiej by było, gdyby Pablo o tym wiedział, ale z kolei jak sobie pomyślę, jaka z tego może być afera…
– No właśnie – westchnęła Lodzia. – Męczy mnie to strasznie, Iza. Wiem, że Krawczyk to psychol, bo kto normalny robiłby takie rzeczy? Facet wstydu nie ma! Zresztą specjalnie zaznaczyłam mu, że bardzo kocham męża i że inni mężczyźni dla mnie nie istnieją. Żeby było jasne. Tak czy siak znowu nie wiem, co mam zrobić… Z jednej strony lepiej bym się czuła, gdyby mój bandziorek o wszystkim wiedział, to by było najbardziej uczciwe. A z drugiej strony ciągle boję się, że niepotrzebnie zrobię głupią awanturę i wpakuję Pabla w coś, czego będę gorzko żałowała. On w takich sprawach potrafi być bardzo porywczy, zdenerwowałby się na pewno i nie wiem, co by odwalił. A do tego wszystkiego dochodzi jeszcze Majk – dodała ponuro. – Nie chciałabym, żeby i on oberwał rykoszetem, a pewnie tak właśnie by było.
– Z Majkiem mogę o tym pogadać, jeśli chcesz – zapewniła ją Iza, wpatrując się z czułością w uśmiechnięte oczka Edzia. – Nawet nie muszę koniecznie mówić mu o tobie.
– No to co powiesz? – zdziwiła się Lodzia.
– Mogę po prostu wyperswadować mu dalszą współpracę z Krawczykiem – wyjaśniła. – I zresztą nie wiem, czy i tak tego nie zrobię, przynajmniej spróbowałabym… Coraz bardziej przeczuwam, że jeśli tak dalej pójdzie, to ta cała akcja może bardzo źle się skończyć. Również dla firmy. Dlatego lepiej byłoby urwać to wcześniej i rozstać się z Krawczykiem w pozornej przyjaźni. Wiesz, że on ma mieć u nas raut za dwa tygodnie?
– Wiem – odparła z niechęcią Lodzia. – Pablo już mi to mówił, bo dostał zaproszenie. Postaram się dyplomatycznie odwieść go od pójścia tam, w końcu z kancelarii mogą wydelegować kogoś innego. Co do mnie, to nie pójdę z nim na pewno, mowy nie ma! A wracając do Majka… pogadałabyś z nim w taki sposób, jak mówisz?
– Nie ma sprawy, Lodziu – obiecała Iza. – Jak tylko będzie okazja, spróbuję zahaczyć go w tej sprawie.
– Podobno masz na niego duży wpływ – uśmiechnęła się Lodzia. – Pablo twierdzi, że on bardzo liczy się z twoim zdaniem i że teraz jesteś u niego kimś w rodzaju zastępcy szefa.
– Coś w tym stylu – potwierdziła nieco zmieszana Iza.
– Już dawno mówiłam, że Majk ma czuja do ludzi – pokiwała głową Lodzia. – Ja na jego miejscu też szybko bym cię awansowała, jesteś absolutnie wyjątkową osobą… Tak czy inaczej będę ci bardzo wdzięczna za szepnięcie mu słówka o Krawczyku bez wspominania o mnie. Gdyby zakończył z nim współpracę, to i mnie chociaż jeden kamień spadłby z serca.
– Zrobię, co w mojej mocy, Lodziu – zapewniła ją Iza.
– Dzięki, jesteś kochana – powiedziała Lodzia, uśmiechając się do Edzia, który na ten widok zaśmiał się w głos i zafikał w powietrzu nóżkami. – Uff… już mi trochę lżej! No co, Edi? Fajnie jest na rączkach u cioci Izy, nie? Mój ty skarbie… Dziękuję ci, Iza. Jak to dobrze, że przyszłaś do mnie! Musiałam komuś się wygadać, wywalić to wszystko z siebie, a mogę to zrobić tylko przy tobie. I na razie niech tak zostanie, okej? Ze świrem poradzę sobie sama, zresztą niewykluczone, że on już teraz odpuści. Najchętniej to bym całkiem o tym zapomniała i do wczoraj wszystko było w tym względzie na dobrej drodze. A teraz znowu… Ale dość już o nim! Powiedz mi coś innego – przypomniała sobie. – Jedziesz w końcu na tego Sylwestra do Bressoux?
– Jadę – skinęła głową Iza. – Ania dzwoniła przedwczoraj z tym pytaniem i odpowiedziałam jej już ostatecznie, że przyjadę.
– Super – uśmiechnęła się Lodzia. – Na pewno bardzo się cieszą, a Victor też będzie zachwycony, jak się dowie, że przyjeżdża Isabelle – mrugnęła do niej porozumiewawczo. – No, pij herbatę, bo już stygnie. Muszę poprosić Majka, żeby przyniósł mi jej więcej, bo zapasy mi się kończą, a ten zapach prawdziwych malin to naprawdę coś wspaniałego…
***
Samochód mknął wąską, pustą drogą wśród oszronionych, nagich już drzew i rozległych pól, gdzie nie widać było żywej duszy ani nawet żadnych zabudowań. Iza z zaciekawieniem obserwowała przez szybę owo pustkowie, które zadziwiało ją nie tyle samo w sobie, co ze względu na dość niewielką odległość od miasta, które zaledwie kilkanaście kilometrów dalej tętniło i buzowało życiem.
– Więc to jest ta twoja pustelnia? – zagadnęła do Majka, kiedy skręcili w węższą z odnóg polnej drogi rozwidlającej się na skrzyżowaniu.
Wiodła ona w stronę nieodległego wzgórza porośniętego kępą drzew, jedynych w promieniu kilku kilometrów, gdzie aż po horyzont rozpościerały się puste, zaorane o tej porze roku pola. Majk skinął twierdząco głową, zerkając na nią z uśmiechem.
– Parkuję tutaj i dalej idę na piechotę – wyjaśnił jej, kiedy zatrzymali się u stóp wzgórza, gdzie coraz bardziej zwężająca się droga kończyła się i zanikała w niewielkich zaroślach obecnie pozbawionych liści. – No dobra, mała… zakładamy teraz czapki i rękawiczki, bo tu potrafi naprawdę nieźle wiać.
Trwało sobotnie popołudnie, kiedy to po wczesnym obiedzie zjedzonym wspólnie z panem Szczepanem oboje znaleźli wreszcie czas, by udać się do miejsca, które Majk obiecał pokazać Izie, kiedy rozmawiali nocą przez telefon. Dojazd z miasta zajął im niewiele ponad kwadrans, jednak zmiana scenerii była tak drastyczna, że Iza miała wrażenie, jakby wylądowali w zupełnie innej rzeczywistości.
Wysiedli z samochodu i smagani szalejącym na pustkowiu listopadowym wiatrem weszli na wzgórze, gdzie wśród kilku nagich, drobniejszych drzew królował wielki dąb o imponująco grubym pniu i gęstych brązowych liściach, które wciąż trzymały się gałęzi. Tylko w jednym miejscu, właśnie za tym pniem, można było stanąć po zawietrznej, co też Majk i Iza instynktownie uczynili. Tylko tam wiatr nie bił po twarzy i nie zatykał oddechu, tylko tam było ciszej i cieplej, jak w spokojnej oazie pośród szalejących sztormowych mórz.
– Jesteśmy na końcu świata? – uśmiechnęła się Iza, szczelniej otulając się kapturem grubej puchowej kurtki, którą na polecenie Majka wzięła dziś zamiast dużo lżejszego wełnianego płaszcza.
– Na samym skraju kuli ziemskiej – zapewnił ją, oparłszy się ramieniem o pień dębu, by jeszcze bardziej zasłonić ją od wiatru. – Dalej już jest chyba tylko piekło.
– Albo niebo – dodała, wpatrując się z fascynacją w rozległy, surowy krajobraz widoczny aż po horyzont ze wzniesienia, na którym się znajdowali. – Dzisiaj jest zimno i ponuro, ale w lecie musi tu być bardzo pięknie.
– Może i tak – zgodził się bez przekonania Majk. – Zawsze, kiedy tu przyjeżdżam, jestem w takim podłym nastroju, że nie zwracam uwagi na jakieś tam piękno przyrody. Właściwie to… dzisiaj jest pierwszy raz, kiedy przyjechałem tu w dobrym humorze.
– Czyli to jest taka twoja ściana płaczu? – domyśliła się Iza, podnosząc na niego wzrok.
Napotkała poważne spojrzenie jego stalowoszarych oczu, których barwa doskonale zgrywała się z szaro-brunatnym jesiennym krajobrazem.
– Raczej planeta ryku i wrzasku – sprostował ze smutnym uśmiechem. – W najgorszych momentach rozpaczy przyjeżdżałem tu, żeby wywalić z siebie emocje. Inaczej bym oszalał.
– Ach! – szepnęła ze współczuciem. – Rozumiem.
Rozglądała się teraz w skupionym i pełnym szacunku milczeniu, jakby wśród tych rozległych pól, które dotąd wydawały jej się zwyczajnym pustkowiem, próbowała uchwycić szóstym zmysłem echo dawnego krzyku rozpaczy Majka. Miała wrażenie, że w owym dziwnym miejscu, jak nigdzie indziej, może czytać jak w książce w duszy swego towarzysza… w duszy tego coraz droższego jej sercu przyjaciela, który przyprowadził ją dziś tutaj niczym do świątyni. Rozumiała doskonale, jak intymne musiało być dla niego to wyznanie i jak ogromny ciężar gatunkowy miało odkrycie przed nią tajemnicy, o którą zapewne nikt by go nie podejrzewał. Poczuła się przy tym kimś wyjątkowym, wybranym spośród miliardów innych ludzi i myśl ta sprawiła jej nagle cichą radość, która zdawała się sięgać najgłębszych sfer jej duszy.
Nagle przyszło jej do głowy, że taka pusta, szaro-bura równina, gdzie człowiek może być sam ze sobą, byłaby doskonałym miejscem na modlitwę… i że Bóg na pewno by jej wysłuchał… lecz czy Majk umiał się tu modlić? Wątpiła w to szczerze. Jeśli już, to chyba do diabła…
– Koniec świata – wyszeptała wreszcie po kilku długich minutach, podczas których słychać było tylko szum wiatru w liściach dębu. – Więc istnieje takie miejsce…
– Tak, elfiku – odszepnął. – Czujesz to, prawda?
– Czuję, Michasiu – pokiwała głową, opierając się plecami o pień dębu i przymykając oczy. – Czuję to, jakbym była tobą samym. Cierpiałeś tu bardzo… ale też odnajdywałeś ulgę.
– Dokładnie tak – odparł cicho. – Wiedziałem, że ty jedna możesz to zrozumieć. Już dawno wpadło mi do głowy, żeby kiedyś przywieźć cię tutaj w trybie terapii. Ale dotąd nie miałem odwagi. Zawsze byłem tu sam, na tym to zresztą polegało… na całkowitej samotności… A teraz jesteś jedyną osobą, która wie o tym miejscu i o jego roli w moim życiu. Jedyną, przed którą nie wstydzę się do tego przyznać.
Poczuła, że ogarnia ją ramieniem, oderwała zatem plecy od pnia drzewa i nie otwierając oczu, przytuliła głowę do jego piersi, jak zawsze gdy ładowali sobie wzajemnie baterie energią pochodzącą z tajemnego paktu ich dusz. Stali tak długo w milczeniu, osłonięci od wiatru wielkim pniem starego dębu, w miejscu, które było końcem świata i samotnym azylem Majka… azylem, który ów pozwolił jej dziś ze sobą dzielić. Przez myśl Izy przebiegło, że znowu czuje się tak spokojnie i dobrze jak na cmentarzu, gdy wpatrywali się w znicze płonące na grobie Hani… i że w takich chwilach wszystkie jej problemy i cierpienia złamanego serca są odległe niczym planety innej galaktyki.
– Często tu przyjeżdżasz? – zapytała w końcu, otwierając oczy i wpatrując się w pochmurne, ciemniejące już powoli niebo oraz w linię, gdzie spotykało się ono z ziemią.
– Różnie – odparł Majk, również zatrzymując wzrok na tej samej odległej linii horyzontu. – Bywało, że przyjeżdżałem po kilka razy w miesiącu, a czasami nie było mnie tu i pół roku. Nie zawsze wrzeszczałem, czasami tylko stałem godzinami i patrzyłem przed siebie… Ostatnio byłem tu na początku października… parę dni przed tym, jak wypiłaś za mnie brandy… ale nie pomogło mi ani medytowanie, ani darcie ryja. Nic mi wtedy nie pomagało, chociaż próbowałem różnych rzeczy. Dopiero twoja terapia postawiła mnie na nogi.
– Tak jak mnie w Korytkowie twój nocny telefon – uśmiechnęła się leciutko Iza. – Chyba wychodzi na to, że nie ma lepszego lekarstwa na smutek niż drugi człowiek, który rozumie, co nam w duszy gra.
– Zdecydowanie – przyznał Majk, mocniej otulając ją ramieniem. – Poczułem to na własnej skórze. Kiedy mogę wygadać się przed tobą i poprzytulać się do ciebie w trybie terapii, o wiele szybciej opuszczają mnie demony. I rzadziej przychodzą. A od czasu tej nieszczęsnej brandy, odkąd pozwalasz mi regularnie ładować baterie magiczną elfikową energią, to już w ogóle jestem jak nowonarodzony… prawie jak Edek! – dodał weselej, na co oboje prychnęli śmiechem. – Tak, Iza – spoważniał znowu. – Drugi człowiek, który nas rozumie i któremu można naprawdę zaufać, to najlepsze, co może przytrafić się w życiu. W moim przypadku to jest mały dobry elfik, który, sam o tym nie wiedząc, przyjechał mi na ratunek z jakiegoś dalekiego Korytkowa.
Iza uśmiechnęła się i znów na dłuższą chwilę zapanowało milczenie.
– A skoro już wspomniałaś o tamtym telefonie, to powiedz mi… jak się teraz czujesz? – podjął Majk. – Wydaje mi się, że jest lepiej, bo masz wesołą buzię i nie widzę w twoich oczach tego potwornego smutku, który już dość dobrze znam. A z drugiej strony wiem, że pozory mogą czasem mylić.
– Tym razem nie mylą – zapewniła go Iza. – Czuję się o wiele lepiej… nieporównywalnie lepiej… prawie całkiem dobrze. To cholerstwo pewnie jeszcze wróci i dobije mnie, jak będą zbliżać się święta… no i te zaręczyny… ale na razie nie chcę o tym myśleć. Teraz mam taki fajny czas, że jestem z tym prawie całkowicie pogodzona, wolę skupiać się na pracy, uczyć się języka i działać na wszystkich frontach do utraty sił. To mi dobrze robi. W środku nocy po powrocie z pracy zasypiam jak kamień i o niczym już nie myślę.
– Aha, ja też to znam – zgodził się Majk. – To jest bardzo skuteczny system. Rzucasz się w wir pracy, żeby zająć sobie każdą minutę i nie mieć czasu na rozpamiętywanie smętów.
– Właśnie – pokiwała głową, wpatrując się w pola coraz bardziej okrywające się zasłoną zapadającego zmierzchu. – Wiesz, Majk? Fajny jest ten twój koniec świata. Tak tu cicho i spokojnie, nawet pomimo tego wiatru… można usłyszeć własne myśli… Musisz mi obiecać, że jeszcze kiedyś mnie tu zabierzesz – dodała, odchylając głowę, by podnieść na niego oczy. – Najlepiej w lecie, jak będzie ciepło i zielono. Obiecasz mi to?
– Oczywiście – uśmiechnął się. – Chętnie przywiozę cię tu na wiosnę czy w lecie. A raczej ty przywieziesz mnie.
– Ja? – zdziwiła się. – Niby jak? Nie prowadzę samochodu, a tu chyba nie da się dojechać inaczej.
– Nie da się – przyznał Majk. – I to jest właśnie coś, o czym koniecznie muszę z tobą porozmawiać. Teraz, korzystając z okazji, bo potem, jak wpadniemy do naszego codziennego kotła w firmie, znowu nie będzie czasu. Ad rem. Chciałbym, żebyś po Nowym Roku zapisała się na kurs na prawo jazdy. Oczywiście na koszt firmy, w ramach rozwoju kadry.
– Ja? Na prawo jazdy? – zaniepokoiła się Iza.
– Wprawdzie nie chcę narzucać ci tego odgórnie, bo wiem, że masz milion obowiązków – ciągnął spokojnie. – Ale może uda się jakoś wpleść to w twój napięty grafik, co, elfiku? Zależy mi na tym, żeby wszyscy stali pracownicy na najodpowiedzialniejszych stanowiskach w firmie mieli prawko. Chłopaki mają, niektóre kelnerki też, ale na twoim zależy mi szczególnie. Jesteś moją zastępczynią i plenipotentką, a nigdy nie wiadomo, co się zdarzy i gdzie nagle trzeba będzie podjechać. Zawsze w takich sytuacjach podwozi cię Chudy, ale sama rozumiesz…
– Jasne, szefie – przerwała mu z powagą Iza. – Rozumiem. Polecenie służbowe to polecenie służbowe, z tym nie ma dyskusji. Wykonam wszystko, co każesz.
– Kochane stworzonko – uśmiechnął się Majk, odwracając ją twarzą ku sobie i ogarniając ją obydwoma ramionami. – Dobra dusza i niezawodny człowiek. Chodź do mnie, elfiku.
Iza posłusznie wtuliła się w niego, objąwszy go jak zawsze wpół, i zatopiła zaróżowiony od zimnego wiatru policzek w fałdach jego zimowej kurtki. Były chłodne, ale sama faktura znajomej czarnej skóry sprawiła jej przyjemność. Wokół zapadał coraz gęstszy zmrok późnego listopadowego popołudnia i wiatr zdawał się wiać coraz mocniej.
– Nie zimno ci? – zapytał z troską Majk.
– Nie – pokręciła głową. – Kazałeś mi ubrać się ciepło, więc mam moją najgrubszą zimową kurtkę, a pod spodem jeszcze sweter. Do tego czapka i rękawiczki… i jest mi cieplutko. A tobie? – zaniepokoiła się.
– Mnie jest super – zapewnił ją łagodnie. – Jeszcze nigdy na tym końcu świata nie było mi tak dobrze jak dzisiaj. Wiedziałem, że muszę cię tu przywieźć. Odczarowałaś mi już tyle złych skojarzeń, Iza… A wiesz, że znowu śniła mi się ta cyganka spod Leroy Merlin? – dodał innym, jeszcze bardziej poufnym tonem. – Chyba zaczyna mnie już prześladować. Zwłaszcza że mam wrażenie, że wtedy wyglądała inaczej, a przecież wiem, że to ta sama… Miała takie niesamowite, czarne oczy.
Iza aż zdrętwiała z wrażenia.
– Co mówiła tym razem? – zapytała w napięciu.
– Tym razem nic – odparł w zamyśleniu. – Patrzyła tylko na mnie, uśmiechała się i kiwała głową, jakby chciała mi powiedzieć, że wszystko jest okej. Dziwne to trochę… Wiesz? Ostatnio próbowałem skupić się i przypomnieć sobie, co ona mi wtedy nawygadywała… wtedy, co to niby wróżyła mi z ręki. Niektóre rzeczy sobie przypomniałem, innych nie, ale i tak niewiele z tego rozumiem. Mówiła o szczęściu… Pewnie głupi jestem jak but, że w ogóle zaprzątam sobie tym głowę, ale to dlatego, że przyśniła mi się już drugi raz, i to po takim czasie… Dziwne to wszystko, naprawdę.
– Dziwne – przyznała szeptem Iza.
Całe jej ciało ogarnęło teraz mimowolne drżenie na wspomnienie zarówno tamtej sytuacji sprzed pół roku, jak i jej innych spotkań z panią Ziutą – spotkań, które w lipcu, po rozmowie na peronie pod Radzyniem, urwały się jak nożem uciął i już więcej nie wróciły. Jednak dlaczego teraz doświadczał tego Majk? Przecież on nie miał z panią Ziutą nic wspólnego… Może to działało jak jakiś zaraźliwy wirus, a on został nim dotknięty tylko przez to, że wtedy przypadkowo towarzyszył jej pod Leroy Merlin? Pierwotnie miała przecież jechać tam z Chudym… Czy gdyby tak się stało, dziś pani Ziuta śniłaby się nie Majkowi, a Chudemu?
„Nie, to bez sensu” – myślała, wsłuchując się w szum coraz mocniejszego i zimniejszego wiatru w suchych liściach dębu. – „Ona wtedy mówiła konkretnie do niego, a we śnie, o którym mówił wcześniej, zwracała się do niego po imieniu… I mówiła do niego tak jak do mnie… o tym szczęściu… używała nawet tych samych słów! Głowę daję, że gdybym pojechała wtedy z Chudym, to żadnej cyganki na parkingu by nie było. Ona odwiedza tylko wybrane osoby… pana Stasia, mnie… i Majka! Tylko dlaczego właśnie jego, a nie na przykład Kacpra? Przecież Kacpra znała za życia, a Majka nie… Ach… a może ona przychodzi tylko do tych, których dusze mocno cierpią?”
Myśl ta, nie wiedzieć czemu, połączyła się w jej świadomości z dźwiękiem organów, które grały podczas czerwcowych gregorianek odprawianych za duszę pani Ziuty… i w spontanicznym odruchu, pod wpływem atmosfery tego dziwnego miejsca, Iza zaczęła się modlić. Co prawda nie była to modlitwa poprzez słowa, bo w głowie miała teraz dziwną pustkę, podobną do tego pustkowia, na którym się znalazła… lecz ogarnął ją niezwykły stan uniesienia i oderwania od rzeczywistości, który miał charakter modlitwy. W gorącym porywie serca prosiła Tego, który rządził wszechświatem i ludzkimi duszami, o spokój… lecz tym razem nie dla pani Ziuty, nawet nie dla siebie, a dla Majka. Aby jego dusza już nie cierpiała i aby nigdy już nie przyjeżdżał tu po to, by krzyczeć z rozpaczy.
Mijały długie, milczące minuty, podczas których stali nieruchomo przytuleni za pniem dębu, schronieni przed wiatrem i tak mocno zatopieni każde w swoich myślach, jakby jedno o drugim zupełnie zapomniało. Dopiero przeciągły, przenikliwy skrzek przelatującego tuż nad nimi dużego ptaka wyrwał ich z zamyślenia jak z transu. Ocknęli się i spojrzeli na siebie jakby zdziwieni, że nadal są tu razem.
– Ciemno już, elfiku – zauważył neutralnym tonem Majk, sięgając do kieszeni po telefon i aktywując wyświetlacz, by zerknąć na godzinę. – Trzeba jechać do firmy… O, widzisz? Już prawie siedemnasta. Muszę odblokować sprzęt, bo pewnie próbowali do mnie dzwonić, a ja na ten wyjazd odłączyłem się od świata, żeby nikt nam nie przeszkadzał. Aha – pokiwał głową, zerkając na ciąg powiadomień na pulpicie. – Już się dobijali, frajerzy… Będę musiał pooddzwaniać.
– Siedemnasta? – pokręciła z niedowierzaniem głową Iza. – Niemożliwe… kiedy to minęło?
– Nie wiem – uśmiechnął się. – Sama widzisz, że na końcu świata czas płynie inaczej.
– Chyba naprawdę – przyznała w zadziwieniu. – Aż trudno uwierzyć, że telefony mają tutaj zasięg… Ale faktycznie, wracajmy już, szefie. Ciemno, zimno, a my musimy jeszcze dojechać do Lublina.
– Wracamy – skinął głową Majk, wyciągając do niej dłoń w czarnej skórzanej rękawiczce. – Daj łapkę, żebyś gdzieś mi się tu nie potknęła po ciemku.
Iza posłusznie podała mu dłoń i oboje ostrożnie zeszli po zboczu okrytym zwiędłą, oszronioną trawą do stojącego na dole opla. Wsiedli szybko do środka, kryjąc się przed smagającym wiatrem, który wiał tu jeszcze mocniej niż wśród drzew. W samochodzie, w którym Majk natychmiast uruchomił silnik, było ciepło i przytulnie, dzięki czemu mogli zdjąć czapki i rękawiczki. Iza z uśmiechem zerknęła na wysypującą się przy tym na czoło swego towarzysza, ledwo widoczną w ciemności burzę ciemnoblond włosów.
– Dziękuję ci, że zabrałeś mnie na koniec świata – powiedziała cicho, nim zdążył wrzucić pierwszy bieg. – Jeszcze nigdy nie byłam w takim niesamowitym miejscu.
Majk popatrzył na nią znad kierownicy.
– To ja dziękuję tobie, że przyjechałaś tu ze mną – odparł poważnie. – Do tej pory to był tylko mój koniec świata, ale od dzisiaj jest też twój. Nasz – dodał z naciskiem.
– Nasz – powtórzyła szeptem Iza i oboje uśmiechnęli się do siebie.
Auto zawróciło powoli w zapadłych już ciemnościach i nierówną polną drogą ruszyło w stronę skrzyżowania łączącego ją z większą szosą, która kilka kilometrów dalej wyprowadziła ich na jasno oświetloną drogę szybkiego ruchu wiodącą wprost do miasta.
***
– Dobra, trzymaj to i leć się przebrać! – zarządził wesoło Daniel, wręczając zachwyconej Marcie ogromną, wypchaną reklamówkę. – Zaraz wezmę jeszcze kaski, zostawiłem je w szatni. I czekam tu na ciebie, tylko szybko, bo za godzinę już ciemno się zrobi!
– Lecę! – zawołała Marta, przejmując z jego rąk reklamówkę i energicznie zawracając w stronę znajdujących się przy schodach łazienek. – Za trzy minuty melduję się z powrotem!
Iza i Daniel z uśmiechem odprowadzili wzrokiem jej oddalającą się w podskokach sylwetkę, od której aż biła energia i radość. Były one wynikiem niespodzianki, którą Daniel przygotował dla niej na prośbę Izy zasmuconej codziennym widokiem cierpiącej, coraz bardziej blednącej ze zgryzoty twarzy koleżanki. Ową zaplanowaną niespodzianką była oczywiście przejażdżka na motocyklu, a choć kończył się listopad, było mroźnie i kilka dni wcześniej spadł już pierwszy śnieg, przed zimnem miały ich chronić kaski oraz ocieplane skórzane kombinezony, z których jeden, ten dla Marty, Daniel pożyczył od dziewczyny swojego kolegi.
– Ale się ucieszyła! – zaśmiała się Iza, kiedy Marta zniknęła za drzwiami damskiej toalety pod schodami. – Rewelacyjnie nam to wyszło, Daniel, bardzo ci dziękuję! Od miesiąca albo i dłużej nie widziałam jej w takim mega humorze!
– Nie ma sprawy – uśmiechnął się Daniel, sam już ubrany w czarny kombinezon motocyklowy, w którym wyglądał jak żołnierz z jednostki specjalnej. – Byle tylko kombinezon na nią pasował… ale mam nadzieję, że będzie, Marta ma podobną figurę jak Patrycja. Poczekaj chwilę, skoczę tylko do szatni po te kaski.
Iza skinęła głową i usiadła na parapecie, wpatrując się w drzwi od łazienki w oczekiwaniu na Martę, która wyszła stamtąd dokładnie w chwili, gdy Daniel wrócił z szatni z kaskami. Miała teraz na sobie podobny jak on czarny skórzany kombinezon, na tle którego ładnie odcinały się jej długie, rozpuszczone blond włosy. Pomimo bladości twarzy jej oczy lśniły taką radością i podnieceniem, a w każdym ruchu czuć było taką eksplozję niespotykanej u niej ostatnio energii, że wyglądała w tej odsłonie oszałamiająco. Nie umknęło to uwadze licznie przechodzących przez hol studentów, którzy, mijając ją, z zaciekawieniem zerkali na jej nietypowy strój. Zbiegająca z góry gromada studentów romanistyki, ze Zbyszkiem, Kubą, Weroniką i Kingą na czele, stanęła jak wryta na jej widok, komentując go poprzez burzę pełnych uznania okrzyków i oklasków. Marta przystanęła z nimi na chwilę, tłumacząc im coś i wskazując przy tym z daleka na stojącego obok Izy Daniela, który z uśmiechem wymienił z nimi pozdrowienia za pomocą gestu dłoni.
Kiedy rozbawieni koledzy pożegnali się z Martą na środku holu i skierowali się do szatni, dziewczyna w podskokach ruszyła w stronę Izy i Daniela, wymachując trzymaną w ręce reklamówką, do której włożyła swój plecak, by dla wygody na czas przejażdżki zostawić go w uniwersyteckiej szatni. Iza śmiała się, uszczęśliwiona tą spektakularną metamorfozą złamanej ostatnio cierpieniem koleżanki, z całego serca wdzięczna Danielowi za pomoc, jakiej tylko on, jako posiadacz yamahy, mógł choć chwilowo udzielić Marcie w stanie psychicznego załamania.
„Wygląda, jakby była naprawdę szczęśliwa!” – myślała z mieszaniną zdziwienia i radości. – „Założę się, że teraz ani trochę nie myśli o swoich problemach, a ma w głowie tylko perspektywę przejażdżki motocyklem i wiatru we włosach. No… co prawda w kasku to za bardzo tego wiatru nie poczuje… ale nie czepiajmy się szczegółów, w końcu jest listopad! Dla niej to przecież…”
Urwała nagle zmrożona, bowiem na środku holu nie wiadomo skąd pojawiła się sylwetka osoby, której w tym momencie wolałaby tu nie widzieć. Znajoma sylwetka, którą kiedyś analizowała, dostrzegłszy ją w tłumie na ulicy… sylwetka Radka zmierzającego od wejścia ku schodom prowadzącym na pierwsze piętro. Zauważywszy go, Iza w zaalarmowaniu poderwała się z parapetu, chcąc jak najszybciej odwrócić uwagę Marty, aby ta nie dostrzegła przechodzącego obok źródła jej nieszczęść. Zwłaszcza nie dziś, nie teraz, kiedy miała jechać na przejażdżkę motocyklem i kiedy wreszcie choć przez chwilę była taka radosna i beztroska! Nie dziś, do diabła!…. Oby nie zwróciła na niego uwagi! A najlepiej, gdyby i on jej nie zauważył…
Było już jednak za późno. Niecodzienny strój Marty nieuchronnie przyciągnął uwagę Radka, który zerknął na jej rozpromienioną twarz i lśniące oczy, a rozpoznawszy ją, zatrzymał się jak wryty z takim zaskoczeniem na obliczu, że wyglądało to aż komicznie. Izie jednak nie było do śmiechu.
– A niech to szlag! – wycedziła przez zęby.
Daniel spojrzał zdziwiony na nią, a następnie, idąc za jej wzrokiem, na Radka. Zrozumiawszy w lot, jak niefortunne jest to spotkanie, drgnął i spoważniał podobnie jak Iza, tym bardziej że w tym samym momencie Marta dostrzegła swojego byłego chłopaka i również zatrzymała się jak rażona gromem. Iza i Daniel z przykrością patrzyli, jak jej rozjaśniona, uśmiechnięta twarz gaśnie w jednej chwili jak zdmuchnięta świeca, ramiona opadają, a ręka wymachująca reklamówką zwisa smętnie jak podcięte skrzydło. Co gorsza, zaskoczony, ale i zafascynowany jej niezwykłą kreacją Radek, zamiast pójść dalej, zwrócił się do niej i zaczął do niej coś mówić, zaś Marta słuchała go z pełną bólu miną, która tak mocno kontrastowała z radością odbijającą się zaledwie kilka sekund temu na jej twarzy, że Iza w bezsilnej złości aż zacisnęła dłonie w pięści.
– Daj jej spokój, ty draniu! – wyszeptała z pasją pod adresem Radka, ruszając w ich stronę, by jak najszybciej przerwać to niepożądane spotkanie.
Daniel natychmiast podążył za nią z kaskami w rękach i twarzą, która przybrała niespotykany u niego wyraz zaciętości przemieszanej z irytacją. Oboje doskonale czuli, jak dalece to spotkanie Marty z Radkiem mieszało im szyki i psuło przygotowaną dla niej niespodziankę. Kiedy zbliżyli się do rozmawiającej pary, Radek podniósł głowę, obrzucił na nowo zaskoczonym wzrokiem postać Daniela w motocyklowym kombinezonie, po czym dostrzegłszy i rozpoznawszy Izę, zmieszał się na jej widok i cofnął się o krok.
– Cześć – mruknął pod nosem.
– Cześć – odpowiedziała zimno Iza, wyjmując z ręki Marty reklamówkę. – Daj, Martuś, zaniosę ci to szybko do szatni.
– Trzymaj, Marta – dodał stanowczo Daniel, wręczając jej jeden z niesionych w rękach kasków. – I zbieramy się, bo szkoda czasu!
– Będziecie jeździć na motorze w taki mróz? – zdziwił się Radek, zerkając na Martę, której oczy na widok kasku znów nabrały nieco światła. – Na głowy poupadaliście?
– To już nasz problem – odparł chłodno Daniel, obejmując Martę ramieniem, by odprowadzić ją w stronę szatni, dokąd właśnie pobiegła z jej reklamówką Iza. – Kolega wybaczy, śpieszymy się.
Pociągnął ze sobą dziewczynę, zostawiając na środku holu Radka, który patrzył za nimi jak zahipnotyzowany… jakby widok Marty w motocyklowym kombinezonie nadal nie mógł pomieścić mu się w głowie. Tymczasem Iza i Daniel działali teraz w bezsłownym porozumieniu, by ratować sytuację – ona podała Marcie numerek do szatni, w której zostawiła jej reklamówkę z plecakiem, on zaś instynktownie zasłaniał jej własnym ciałem widok na hol, aby nie mogła odwrócić głowy i popatrzeć za odchodzącym na górę Radkiem. Dopiero kiedy ten zniknął za załomem schodów, oboje odetchnęli z ulgą i zajęli się beztroskim zagadywaniem dziewczyny, starając się znowu skierować całą jej uwagę na przygotowania do czekającej ją przyjemności.
– Przymierz kask – poradził jej wesoło Daniel. – No już, zobaczymy, czy nie jest za luźny!
Marta, choć jej twarz oblekał smutny cień, uśmiechnęła się lekko i posłusznie założyła sobie kask na głowę, na co Daniel również przywdział swój, objął ją ramieniem i dał znak przygotowanej już z telefonem w ręku Izie, by zrobiła im zdjęcie. Marta roześmiała się mimo woli na widok fotki, którą Iza pokazała jej na wyświetlaczu i na której oboje z Danielem wyglądali jak para antyterrorystów w pełnym umundurowaniu.
– Wyślę wam to potem mmsem! – obiecała Iza, z zadowoleniem zerkając na jej znów nieco rozjaśnioną twarz, która obecnie była tylko częściowo widoczna zza podniesionej przyłbicy kasku. – A teraz biegnijcie, bo naprawdę dzień jest krótki, żebyście chociaż pół rundki zdążyli zrobić przed zmrokiem!
– Lecimy! – skinął energicznie głową Daniel. – Chodź, Marta!
Iza śledziła wzrokiem oddalającą się ku wyjściu z budynku parę, której niezwykły strój przyciągał uwagę mijanych studentów. Jej przyklejony do twarzy uśmiech powoli bladł na wspomnienie rozegranej przed chwilą sceny, a w szczególności postaci Radka, która jej również nie kojarzyła się najlepiej, zawsze bowiem przypominała jej o Michale.
„Nie miał kiedy się napatoczyć!” – pomyślała z irytacją, odbierając z szatni swój brązowy wełniany płaszcz i zakładając go wraz z czapką i szalikiem. – „Tyle starań, żeby zapomniała o nim choć na dwie godziny, a ten akurat centralnie na nią wpada i jeszcze zagaduje! Jakiego trzeba mieć pecha, żeby akurat dziś…”
Urwała myśl, gdyż w kieszeni rozdzwonił się jej telefon. Wyjęła go i zerknęła na wyświetlacz. Dzwonił Victor. Odebrała, w jednej chwili zapominając o Marcie i Radku, by skupić się na rozmowie w języku obcym.
– Nie przeszkadzam ci, Isabelle? – zadał swoje standardowe pytanie Victor.
– Ależ nie – zapewniła go, wychodząc z budynku uczelni. – Wracam po zajęciach do domu, zjem z moimi chłopakami obiad i na wieczór biegnę do pracy. Ale teraz akurat mam kwadrans na dojście, więc możemy porozmawiać. Co u ciebie?
– Nic nowego – odparł wesoło. – Nie dzwonię, żeby opowiadać ci o tym, co u mnie, ale po to, żeby zadać ci pytanie, od którego zależy moje życie.
– Ach! – roześmiała się Iza. – Czy powinnam zacząć się bać?
– Nie, Isabelle – zaprzeczył poważniejszym tonem. – Ale ja wcale nie żartuję. Rozmawiałem wczoraj z Anne na temat twojego pobytu w Bressoux, a ściślej sylwestrowej nocy. Mówiła ci o balu w centrum Liège, na którym ma być połowa naszego zespołu tanecznego?
– Mówiła – pokiwała głową Iza. – Dosłownie kilka dni temu rozmawiałyśmy o tym przez telefon. Zaprosiła mnie na ten wieczór bez możliwości odmowy i kazała mi wziąć jakąś sukienkę wieczorową, bo to podobno ma być bardzo wykwintny bal. Powiem szczerze, że trochę się stresuję, jeszcze nigdy nie byłam na takiej hucznej imprezie…
– Kiedyś musi być ten pierwszy raz – zauważył Victor. – I lepiej późno niż wcale, prawda? Właśnie tego balu dotyczy moje pytanie. Odkąd dowiedziałem się, że na nim będziesz, mam tylko jedno marzenie… być na nim z tobą. Napomknąłem o tym Anne, ale ona kazała mi zapytać cię o to osobiście, powiedziała, że nie ma zamiaru pośredniczyć w takich sprawach. Dlatego dzwonię, żeby zadać ci moje pytanie, Isabelle. Czy zgodzisz się, żebym był tam twoim oficjalnym towarzyszem?
– Ależ oczywiście, Victor – odparła najnaturalniejszym w świecie tonem Iza. – To przecież samo się narzuca. Anne też mi o tym wspomniała, a ja odpowiedziałam jej, że bardzo chętnie pójdę z tobą i że nawet nie wyobrażam sobie inaczej. Tak dobrze już się znamy… Źle bym się czuła, gdybym miała tam być zostawiona samej sobie, więc po cichu wręcz liczyłam na to, że będziesz mi towarzyszył. Chciałabym miło spędzić tego Sylwestra, nie myśleć o niczym, oderwać się od… szarej rzeczywistości – w jej głosie zabrzmiała ledwie uchwytna nuta smutku. – A przede wszystkim chciałabym potańczyć dłużej z dobrym partnerem.
– Jeśli ten komplement jest skierowany do mnie, to zawsze jestem do twoich usług, Isabelle – zapewnił ją Victor, w którego głosie zabrzmiała nieskrywana radość. – Powiedz mi, nadal ćwiczysz taniec? Znajdujesz na to czas?
– No właśnie nie za bardzo – zmieszała się Iza. – Ostatnio tylko czasami tańczę trochę z jednym z naszych ochroniarzy, którego uczę kroków walca, bo on chce to zrobić dla swojej dziewczyny. Ale bardzo ciężko nam to idzie! – zaśmiała się na wspomnienie niezdarnego Toma, z którym od października odbyła już trzy nocne lekcje tańca. – Marzy mi się taniec z kimś takim jak ty… z profesjonalistą. Pewnie będę się stresować, bo wy tam wszyscy tańczycie jak mistrzowie, a ja nadal początkuję… Ale co tam! Najwyżej wypiję sobie lampkę wina i wtedy na pewno przestanie mnie to męczyć!
Roześmiali się oboje.
– Dziękuję ci, Isabelle – podjął po chwili Victor. – Uczyniłaś mnie najszczęśliwszym człowiekiem na świecie. Teraz będę czekał na twój przyjazd z jeszcze większą niecierpliwością. Jak to dobrze, że został już tylko miesiąc! Obiecuję ci, że tym razem potańczymy do upadłego. Wreszcie będziemy mieli na to dużo czasu… całą noc! On dansera toute la nuit, mon Isabelle*…
__________________________________
* On dansera toute la nuit, mon Isabelle (fr.) – Przetańczymy całą noc, moja Isabelle.