Anabella – Rozdział XXIII

Anabella – Rozdział XXIII

– Przepraszam, że przeszkadzam ci, Lodziu – zagadnęła cicho Iza, pochylając się nad solenizantką siedzącą w centrum urodzinowego stołu. – Chciałam tylko powiedzieć, że wychodzimy z Victorem na dwór… chciałby przespacerować się trochę i zobaczyć Lublin, więc zabieram go na małą przechadzkę.

– Jasne! – uśmiechnęła się w odpowiedzi Lodzia, odwracając się do niej na krześle. – Dzięki, Izunia! To strasznie miło w twojej strony!

– A co? O co chodzi? – zainteresowało się natychmiast siedzące obok towarzystwo.

– Iza idzie z Victorem na spacer – wyjaśniła im Lodzia. – Będą zwiedzać Lublin.

– Będziemy się włóczyć – wyjaśniła po francusku Iza, zwracając się do zdezorientowanego Lucasa i zerkając przy tym porozumiewawczo na Victora. – Ustaliliśmy, że po takim pysznym jedzeniu dla własnego dobra musimy chociaż na godzinę zamienić się we włóczęgów!

Belgowie i Ania wybuchnęli śmiechem, Lucas przybił piątkę z Victorem.

Les vadrouilleurs! – powtórzył wesoło ostatnie słowo Izy, patrząc na niego znacząco. – Bonne chance, cher ami! *

– To może obaj panowie poszliby z Izą powłóczyć się i pozwiedzać Lublin? – mruknął Pablo, kładąc znaczący nacisk na słowo obaj.

Z coraz słabiej skrywaną niechęcią zerknął przy tym na Lucasa, który przez cały wieczór siedział obok Lodzi i nadskakiwał jej we wszystkim ku dyskretnemu rozbawieniu reszty polskiego towarzystwa.

– Przestań, zazdrośniku! – zaśmiał się cicho Kajtek, dolewając piwa najpierw Pablowi, a potem sobie. – Przecież tutaj i tak przez cały czas masz go na oku, a twoja małżonka to święta kobieta… No masz, jeszcze jeden kufelek zero trzydzieści trzy za twój wiek Chrystusowy. Oraz za zdrowie pięknej matki i jej dziecka!

Pablo bez przekonania podniósł kufel, by stuknąć się z kolegą, po czym upił kilka łyków, nadal z chmurną miną przyglądając się Lucasowi, który szeptał właśnie do ucha Lodzi jakieś żarciki. Dziewczyna chyba nie do końca je rozumiała i prosiła o wyraźniejsze powtarzanie co drugiego słowa, co ten czynił posłusznie i z zachwytem na obliczu.

Iza i Victor spojrzeli po sobie, wymienili uśmiechy i skinąwszy dłońmi towarzystwu, poszli w stronę wyjścia. Byli już w drzwiach, kiedy zatrzymał ich wesoły głos Majka.

– Hej, les vadrouilleurs!

Oboje odwrócili się jak na komendę. Szef lokalu podszedł do nich szybkim krokiem.

– Lodzia chce wiedzieć, czy jeszcze tu wrócicie – rzucił, wskazując ruchem głowy na solenizantkę, która z daleka patrzyła na Izę pytającym wzrokiem.

– Wrócimy tu jeszcze? – zapytała Victora po francusku Iza.

– Zobaczymy – odparł swobodnie. – Zależy, jak długo będziemy się włóczyć. Jeśli długo, to ja po dwudziestej drugiej wracam już prosto do hotelu.

– Nie wiemy, szefie – oznajmiła grzecznie Majkowi Iza. – Może wrócimy, ale gdyby spacer się przedłużył, Victor chce od razu iść spać do siebie.

– Dobra, czyli w razie czego mają na was nie czekać? – upewnił się Majk.

– Jeśli nie wrócimy przed dwudziestą drugą, to nie.

– Okej… – odparł powoli, po czym zerknął na nią spod oka i uśmiechnął się leciutko. – Bawcie się dobrze… elfiku.

– Dziękuję – odpowiedziała, odwzajemniając mu uśmiech.

***

Wieczór był ciepły i pogodny, a pomimo tego, że znajdowali się w samym centrum miasta, w powietrzu unosił się zapach wybujałej zieleni i rozkwitłej kwiatami wiosny. Włóczyli się z Victorem najpierw po starówce, gdzie przez ponad pół godziny z wysokości Placu po Farze gapili się na rozświetloną światełkami panoramę Lublina, rozmawiając o wszystkim i o niczym, tak swobodnie, jakby znali się od lat. Następnie wyszli ze starego miasta i ruszyli bez celu dalszymi ulicami, które o tej porze coraz bardziej już pustoszały, a w niektórych pomniejszych zaułkach było tak cicho i pusto, że aż dziwnie było się śmiać na głos, śmiech ten bowiem odbijał się głuchym echem od ścian mijanych budynków.

Iza czuła się coraz swobodniej w rozmowie po francusku, momentami wręcz zapominała o tym, że mówi w innym języku, przypominając sobie o tym dopiero, gdy zabrakło jej słowa. Opisywała wtedy Victorowi, o co jej chodziło, on zaś podsuwał jej różne wyrażenia, wyjaśniając, co dokładnie znaczyły, dzięki czemu w ciągu jednego wieczoru nałapała mnóstwo słownictwa i nabrała ogromnej wprawy w wymowie. Wieczór ten był dla niej praktycznym potwierdzeniem tego, co czuła od dawna i nad czym ciężko pracowała w każdej wolnej chwili – tego, że znała już język na tyle biegle, by porozumiewać się w nim płynnie na dowolny temat. Świadomość ta wprawiła ją w tak znakomity humor, a przy tym Victor zachowywał się wobec niej tak życzliwie i bezpretensjonalnie, że nie wiedzieć kiedy porzuciła swą przywdziewaną na co dzień zachowawczą pozę i popadła w stan błogiej beztroski, śmiejąc się i żartując z nim bez żadnych zahamowań czy ograniczeń.

Było już daleko po dwudziestej trzeciej, kiedy wyczerpani długą nocną włóczęgą dotarli z powrotem do centrum miasta i zatrzymali się przed hotelem, gdzie Victor był ulokowany razem z Lucasem.

– Nie, każdy z nas ma osobny pokój – odpowiedział rzeczowo na pytanie Izy, czy nie zbudzi kolegi, który pewnie wrócił już do hotelu i być może nawet położył się spać. – Nawet nie jesteśmy zakwaterowani tuż obok siebie, tylko po przeciwnych stronach klatki schodowej, więc nie mam żadnej możliwości go zbudzić.

– Jasne – uśmiechnęła się Iza, wyciągając do niego rękę na pożegnanie. – Ja też nie będę cię już dłużej zatrzymywać, jutro pewnie od rana macie zaplanowane jakieś atrakcje i musisz się wyspać…

– Nie ma większych atrakcji niż nocny spacer po Lublinie z moją piękną Isabelle – zapewnił ją Victor, ujmując jej dłoń i pociągając ją ku sobie stanowczym gestem. – Chodź do mnie, chciałbym cię przytulić…

Iza parsknęła śmiechem i bez protestu pozwoliła mu ogarnąć się ramionami, sama również po przyjacielsku obejmując go wpół. Victor przytrzymał ją i schylił twarz ku jej twarzy, aż kosmyki jego półdługich włosów załaskotały ją w policzek.

Isabelle, ma belle[2] – szepnął jej do ucha, zniżając głos, w którym zabrzmiał nagle inny, jakby zmysłowy ton. – Jesteś piękna, wiesz? Taka piękna…

Rozbawiona dotąd przyjacielską pogawędką i zupełnie nieprzygotowana na taki styl rozmowy Iza znieruchomiała z zaskoczenia i niepokoju. Natychmiast pomyślała o Kacprze i jego komplementach, w których zawsze, nawet kiedy twierdził, że tak nie jest, krył się jednoznaczny podtekst i mniej lub bardziej zakamuflowana propozycja… Tymczasem Victor, nadal nie wypuszczając jej z ramion, a wręcz tuląc ją do siebie jeszcze mocniej, podniósł rękę i miękkim, powłóczystym gestem pogładził ją po włosach, przesuwając jednocześnie ustami po jej skroni i policzku.

– Wejdziesz ze mną na górę? – zamruczał jej do ucha aksamitnym półgłosem. – Będziemy cichutko, nikt nas nie usłyszy. Chodź ze mną, Isabelle… Isabelle, ma belle

Iza, ochłonąwszy już teraz z pierwszego zaskoczenia, poczuła, że ogarnia ją z jednej strony politowanie, z drugiej zaś szczery żal, że ich przyjemna przechadzka kończy się w ten oto banalnie głupi sposób.

„Taki sam jak wszyscy” – skonstatowała w myślach, wspominając to, co o Belgach kilka dni wcześniej mówił Majk. – „Przyjechał tutaj na przygody z Polkami i miał nadzieję, że dzisiaj upoluje sobie mnie… Że też przez cały wieczór ani razu nie przyszło mi to do głowy! Przecież to było takie łatwe do przewidzenia! Od razu mogłam się domyślić, że będzie do tego dążył! Cóż… nic z tego, drogi panie, przykro mi, ale ja nie z tych…”

Odsunęła się od niego, łagodnym gestem wyswobodziła się z jego ramion i z lekko pobłażliwym uśmiechem pokręciła odmownie głową. Sytuacja ta, podobnie jak w przypadku Kacpra, teraz już bardziej bawiła ją niż bulwersowała, choć żal jej było tej bezpretensjonalnej, przyjacielskiej relacji, jaką zdążyli nawiązać w trakcie mijającego wieczoru. Victor puścił ją natychmiast i na jego twarzy pojawił się wyraz głębokiego zmieszania, niepokoju, a nawet jakby wstydu.

– Wybacz mi, Isabelle – szepnął, odwracając wzrok.

– W porządku – odparła zażenowana, wycofując o jeszcze jeden krok. – Nic się nie stało… W każdym razie dziękuję ci za ten wieczór, Victor – dodała luźnym tonem, by nieco rozładować atmosferę. – Bardzo fajnie mi się z tobą rozmawiało i ufam, że tobie też podobała się nasza włóczęga po Lublinie.

– Było super! – zapewnił ją żarliwie Victor, choć jego mina wyraźnie wskazywała na to, że jest zły sam na siebie. – Dawno już z nikim nie rozmawiało mi się tak wspaniale jak z tobą. I mam nadzieję, że dziś to nie była ostatnia taka rozmowa i taka włóczęga… Proszę, powiedz mi, że nie – dodał cichszym, jakby skruszonym tonem.

– Oczywiście, że nie! – odparła ciepło Iza. – Jeśli tylko trafi się jeszcze okazja, to dlaczego mielibyśmy tego nie powtórzyć? Ja bardzo chętnie!

– Dziękuję – szepnął. – Zadbam o to, żeby taka okazja jeszcze nieraz się nadarzyła. A dziś jeszcze raz proszę cię o wybaczenie. Dobranoc, Isabelle…

– Dobranoc, Victor. Do zobaczenia jutro!

Skinęła mu ręką z uśmiechem, po czym, nie czekając na jego reakcję, odwróciła się i odeszła chodnikiem w głąb ulicy. Miała pełną świadomość tego, że Victor wciąż stoi w tym samym miejscu i patrzy za nią, jednak nie zamierzała się odwracać. Spokojnym krokiem dotarła do najbliższego rogu i weszła w jakąś boczną uliczkę, automatycznie kierując się w stronę swojej stancji.

„Mimo wszystko to był udany wieczór” – myślała z satysfakcją. – „Victor na koniec trochę przypalił, ale cóż, trudno… To w dużym stopniu moja wina, bo powinnam była z góry to przewidzieć i zapobiec temu. Nie wiem, jak to możliwe, ale zupełnie nie przyszło mi do głowy, że wyjedzie mi z taką propozycją… Ech, co tam, nieważne, przecież w sumie nic takiego się nie stało! Ważne jest to, że jak nigdy poćwiczyłam sobie dzisiaj język i bardzo dobrze mi szło. Muszę to powiedzieć Meli, zadzwonię do niej w niedzielę, pochwalę się… A teraz trzeba spać, już dosłownie padam na pysk! Która to godzina? Prawie północ… Dobrze, że dzisiaj nie mam nocnej zmiany w pracy, bo musiałabym tam jeszcze wrócić na kolejne dwie godziny…”

Urwała myśl, gdyż uderzyła ją ona nagle jak obuchem. A może właśnie powinna wrócić do Anabelli? Może była tam potrzebna po tej ciężkiej dniówce? Może wypadało pomóc na ostatniej prostej koleżankom, które przez cały wieczór obsługiwały ją jak księżniczkę? Wyrzuty sumienia szarpnęły sercem Izy… Choć obiektywnie były nieuzasadnione, gdyż czwartek stanowił jej jedyny wolny dzień i nie miała obowiązku integrować się mentalnie z zespołem, jakiś cichy głos płynący z dna duszy podpowiadał jej, że choć nogi bolą i strasznie chce się spać, jeszcze nie czas wracać do domu. Ogarnęło ją przemożne, niewytłumaczalne poczucie, że ma tam jeszcze coś do zrobienia… Co takiego? Nie wiedziała. Czuła jednak jakimś szóstym zmysłem, że do czegoś jest potrzebna i że jeśli tam nie wróci, popełni błąd. Tak… jeśli nie wróci, jutro będzie tego żałowała, a dziś i tak nie zaśnie aż do rana, bo sumienie będzie ją dręczyło i nie pozwoli jej odpocząć…

Zwolniła kroku w zawahaniu, przeszła jeszcze kilka metrów i zatrzymała się.

„Wracam!” – postanowiła nagle, w świadomym akcie woli ulegając temu irracjonalnemu wewnętrznemu głosowi swej duszy. – „Jeśli okaże się, że nie jestem potrzebna, to pójdę sobie do domu i przynajmniej będę miała czyste sumienie. Ale muszę to sprawdzić! Pół godziny mnie nie zbawi, jeszcze nie jest aż tak późno… ale tak czy inaczej zajrzeć tam muszę, chociaż na chwilę, dla spokoju ducha!”

***

Schodząc po schodkach do Anabelli, skąd jak zwykle dobiegało głuche dudnienie muzyki z trwającej na dole dyskoteki, Iza zawahała się po raz ostatni. Czy powrót tam w wolny wieczór, kiedy nie miała zaplanowanej zmiany, nie był mimo wszystko absurdalnym pomysłem? Jednak skoro już tu przyszła… Bez przekonania weszła na wciąż dość mocno zatłoczoną salę, gdzie część osób tańczyła, część siedziała przy stolikach, przekrzykując się wśród śmiechu i szczęków kufli z piwem, zaś Chudy i Tom rozbrajali właśnie w jednym z kątów jakąś głośną burdę wywołaną przez dwóch mocno podchmielonych gości.

Ponieważ w paśmie nocnym tego typu obrazki były standardem, dziewczyna rozejrzała się tylko beznamiętnie, poszukując wzrokiem którejś z koleżanek. Skonstatowawszy mimochodem, że stół z przyjęcia urodzinowego Lodzi był już posprzątany, dostrzegła w jednym z krańców sali Klaudię, która przyjmowała zamówienie od jakiejś większej grupy rozkrzyczanych młodych gości stłoczonej przy trzech zsuniętych stolikach. Uznała jednak, że nie ma sensu jej przeszkadzać, i udała się prosto na zaplecze, gdzie niemal natychmiast wpadła na Olę idącą ostrożnie z tacą pełną napitków.

– O, Iza, a co ty tu jeszcze robisz? – zdziwiła się koleżanka. – Impreza skończyła się z godzinę temu, wszyscy już sobie poszli.

– Wróciłam, żeby zapytać, czy nie jestem do czegoś potrzebna – odparła niepewnie Iza, czując w głębi duszy, że chyba niepotrzebnie wygłupiła się z tym irracjonalnym wyrywaniem się przed szereg.

– Nie jesteś, no co ty! – pokręciła głową Ola. – Masz wolne, to leć do domu, my tu dajemy radę, nic grubszego się nie dzieje. Tylko jakichś dwóch palantów się pobiło – ruchem głowy wskazała na kąt sali, w którym ochroniarze obezwładnili właśnie walecznych gości i prowadzili ich do wyjścia. – Ale chłopaki ogarniają sprawę, ty nam tu nic nie pomożesz.

– Okej – westchnęła Iza i usunąwszy się Oli z drogi, zawróciła w stronę wyjścia.

– Iza? – zagadnęła ją z daleka Wiktoria, zajęta obsługiwaniem siedzących przy barze gości. – Wróciłaś… Poczekaj chwilę, muszę ci coś powiedzieć!

Iza skinęła posłusznie głową i przystanęła przy barze, czekając, aż Wiktoria skończy nalewanie piwa i przyjmowanie pieniędzy, po czym podeszła do niej, by pomóc jej przeczyścić ściereczkami zalany tu i ówdzie bar.

– Iza, słuchaj – mówiła pośpiesznie Wiktoria, gdy obie w tempie błyskawicy wycierały długi blat. – Zajrzyj na momencik do szefa, co? Pytał o ciebie i mówił, że gdybyś jakimś cudem wróciła, to żeby przysłać cię do niego do kantorka.

– Aha… to szef jeszcze jest? – zdziwiła się Iza.

Choć w obecności Majka o tej porze nie było nic dziwnego, akurat dzisiaj spodziewała się, że po zakończeniu przyjęcia nie zostanie w pracy, lecz raczej pójdzie odprowadzić gości.

– Jest – skinęła głową Wiktoria. – I niestety… znowu wziął połówkę brandy.

– Brandy? – powtórzyła ze zgrozą Iza.

– No tak, jak zwykle – wzruszyła ramionami Wiktoria. – Dziwi cię to? Ja już nawet nie chcę tego komentować… Idź do niego, zapytaj, co chciał, tylko uprzedzam, że niekoniecznie już pamięta, po co kazał cię wołać. Ale przekazuję ci to, żeby nie było… Czekaj, sorry, mam klientów. Słucham? – odwróciła się do baru, aby obsłużyć trzech nowych gości, którzy rozsiedli się właśnie na wysokich stołkach i ze zniecierpliwieniem bębnili palcami po blacie.

Zaniepokojona Iza szybkim krokiem ruszyła na zaplecze. Emocje, jakie szarpnęły nią na słowa Wiktorii, były silniejsze, niż chciała i mogła po sobie pokazać. Wiedziała doskonale, dlaczego i po co Majk znowu sięgnął dziś po brandy, nawet w dużym stopniu rozumiała go… lecz jednocześnie z całej duszy potępiała ten kolejny powrót do mocnego alkoholu, którego przecież obiecał jej już więcej nie pić. Informacja, że tak szybko złamał dane jej słowo, sprawiła jej dodatkową, głęboką przykrość, świadczyła bowiem o tym, jak niewielką wartość miała dla niego obietnica złożona wobec niej… Co prawda nie miała powodu spodziewać się, by było inaczej, jednak nie zmieniało to faktu, że odczuła to jako osobisty afront.

Z ciężkim sercem podeszła do drzwi jego gabinetu i ostrożnie nacisnęła klamkę. Ustąpiła. W środku panował lekki półmrok, bowiem pomieszczenie oświetlone było jedynie światłem znajdującej się na biurku lampki. W jej świetle Iza natychmiast dostrzegła stojącą na środku blatu rzeczoną butelkę brandy, jednak nim zdążyła zamknąć za sobą drzwi, uważniejsze spojrzenie pozwoliło jej stwierdzić, że pasek akcyzy był nienaruszony.

„Bogu dzięki, nie pił jeszcze!” – pomyślała z ulgą, zerkając w głąb pomieszczenia.

Majk, ubrany wciąż tak samo jak na przyjęciu, siedział na brzegu kozetki pochylony do przodu, z łokciami opartymi na kolanach i twarzą ukrytą w dłoniach. Nie poruszył się, kiedy weszła, tak jakby w ogóle jej nie usłyszał, choć wcale nie starała się poruszać bezszelestnie. Po samej pozycji, w której go zastała, domyśliła się stanu jego ducha i jej serce zalało współczucie, jednak mimo wszystko uczuciu temu towarzyszyła ulga i radość, że przez ponad godzinę nie dotknął przyniesionego z baru alkoholu. Teraz już jasno rozumiała, co kazało jej wrócić do Anabelli i po co była tu potrzebna…

„Instynkt dobrej wróżki” – przebiegła jej przez głowę na wpół smutna, na wpół kpiąca myśl. – „Terapeutka Iza melduje się na posterunku.”

Zamknąwszy drzwi, podeszła powoli do niego i cichutko usiadła obok na skraju kozetki. Dopiero wtedy Majk poruszył się, oderwał na chwilę jedną z dłoni od twarzy i przesunął nią jakby bezwiednie po swych rozczochranych włosach.

– Wróciłaś, elfiku.

– Wróciłam – potwierdziła łagodnie. – Wika powiedziała mi przed chwilą, że szef chciał… że chciałeś ze mną rozmawiać – poprawiła się przytomnie. – Więc jestem.

– To dobrze – szepnął. – Dziękuję ci.

– Powiedziała mi też, że wziąłeś ze sobą brandy – dodała tym samym łagodnym tonem Iza.

– Nie piłem jej – zaznaczył Majk, podnosząc głowę i odrywając na dobre dłonie od twarzy.

Była szara i wymięta, jego wzrok był jakby nieobecny.

– Wiem, widzę, że nawet jej nie otworzyłeś – pokiwała głową z satysfakcją. – To super… To bardzo dobrze.

– Chciałem ją otworzyć i wypić duszkiem jak świnia – oznajmił spokojnym głosem Majk, wpatrując się z daleka w oświetloną światłem lampki butelkę. – Korciło mnie jak cholera. Ale nie zrobiłem tego… Pamiętałem, co ci obiecałem. Pomyślałem sobie, że poczekam do drugiej i zobaczę, czy wrócisz.

– Czy wrócę… – powtórzyła cichutko Iza, ze zgrozą myśląc, co by było, gdyby nie uległa swemu dziwnemu wewnętrznemu nakazowi i jednak zdecydowała się pójść do domu spać.

– Mhm – potwierdził, kiwając lekko głową. – Gdybyś nie wróciła do zamknięcia lokalu, po drugiej wychlałbym tę butlę w całości. Ale wróciłaś… więc już jej nie ruszę. Nie dotknę ani jednej kropelki.

– Super – szepnęła, w duchu podbudowana świadomością, że jednak dane jej słowo nie było dla niego tak zupełnie bez znaczenia.

Majk uśmiechnął się pod nosem, zerknął na nią, po czym sięgnął po jej dłoń i położył ją sobie na kolanie, przytrzymując w swojej.

– Daj mi łapkę, elfiku… Daj mi tę swoją małą łapkę i posiedź przy mnie trochę. Miałem wielką nadzieję, że wrócisz, wiesz? – znów zerknął na nią i uśmiechnął się smutno. – Wierzyłem, że przyjdziesz tu jeszcze, żeby pogadać ze mną w trybie terapii. Że domyślisz się… Bardzo tego chciałem, liczyłem na to, chociaż rozum mówił mi co innego… Założyłem się nawet o tę brandy, że wrócisz… a ty mnie nie zawiodłaś. Dziękuję ci za to.

– Z kim się założyłeś? – zdziwiła się Iza, pozwalając mu ściskać do woli swoją dłoń.

– Z diabłem – odparł, wzruszając lekko ramionami. – A może z Bogiem? Sam nie wiem. Czy to takie ważne? Powiedz mi, Izulka, jakie to ma znaczenie?

– Ważne jest to, że nie otworzyłeś butelki – odparła oględnie. – A poza tym jeśli chciałeś ze mną pogadać, to nie musiałeś czekać, sprawdzać, czy wrócę, ani zakładać się z diabłem o brandy, tylko najzwyczajniej w świecie mogłeś wysłać mi smsa… Nie wpadłeś na to? Masz przecież mój numer.

– Nie chciałem tego robić – pokręcił głową. – Skąd miałem wiedzieć, w czym ci przeszkodzę, poszłaś przecież włóczyć się po mieście z tym belgijskim frajerem… Zresztą mogłaś już dawno położyć się spać. Byłbym ostatnim chamem, gdybym z byle powodu wyrwał cię z zasłużonego snu.

– To nie jest byle powód – zapewniła go łagodnym, perswazyjnym tonem Iza. – To przecież awaryjna sytuacja. A to, że dzisiaj tu wróciłam, to był… przypadek. Równie dobrze mogłam pójść do domu, a wtedy ty obaliłbyś tę butlę, tak? – wskazała wzrokiem na wyeksponowaną światłem butelkę brandy. – Przecież to bez sensu. Rzadko rozmawiamy w trybie terapii, ale kiedy akurat tego potrzebujesz… albo kiedy ja sama bym potrzebowała… Posłuchaj, umówmy się, że to będzie nasz priorytet, dobrze?

– Priorytet – powtórzył cicho Majk.

– Tak. Priorytet w takim sensie, że wtedy rzucamy wszystko i rozmawiamy z tym drugim. Jeśli nie da się osobiście, to chociaż przez telefon. Rozmowa telefoniczna to wprawdzie nie to samo, ale lepsze to niż nic… Dlatego kiedy ktoś z nas będzie czuł potrzebę pogadania o… o tych sprawach… to wtedy bez skrupułów dzwoni do drugiego albo chociaż pisze smsa. Okej?

– Okej – skinął głową. – Ale obiecajmy to sobie nawzajem, Iza. Nie tylko ja, ty też.

– Tak jest – uśmiechnęła się. – To ma działać w obie strony.

– Obiecujesz?

– Obiecuję. A ty?

– Ja też… obiecuję.

Zapadła cisza. Oboje siedzieli teraz nieruchomo obok siebie, ze spuszczonymi głowami i wzrokiem wbitym w podłogę. Majk wciąż trzymał rękę Izy w swej dłoni, jednak nie gniótł jej już jak wcześniej, a przytrzymywał tylko na wpół bezwładnie, jakby o niej zapomniał. Dopiero po kilku długich minutach milczenia poruszył się leciutko i znów mocniej zacisnął na niej palce.

– Teraz już wszystko wiesz, elfiku – podjął cicho.

– Tak – pokiwała głową. – Już wszystko wiem i rozumiem. I mogę sobie wyobrazić, dlaczego to jest dla ciebie takie ciężkie… zwłaszcza takie chwile jak ten taniec, który osobiście musiałeś zapowiedzieć.

Majk zapatrzył się tępo w przeciwległą ścianę gabinetu.

– Zapowiedzieć to nie problem – odparł w zamyśleniu. – Ale patrzeć na to… Wiesz, co to znaczy ledwo móc patrzeć, a jednocześnie nie móc oczu oderwać?

– No tak… – przyznała szeptem. – Wiem. A do tego jeszcze musieć grać, udawać… robić dobrą minę do złej gry… i uśmiechać się, chociaż w środku wszystko boli, a dusza wyje jak pies…

– Właśnie – westchnął. – Dokładnie tak się dzisiaj czułem. Jak ty to dobrze rozumiesz, Iza…

– To może rozumieć tylko ktoś, kto sam jest w takiej sytuacji – podkreśliła ze smutnym uśmiechem. – Gdybym nie doświadczała tego sama… od lat… nie umiałabym pewnie wczuć się w to, co przeżywasz. Myślałabym, że przesadzasz, że użalasz się nad sobą i demonizujesz, zamiast wziąć się w garść, wyleczyć się z tego i zacząć normalnie żyć. Każdy, kto tego nie doświadczył, tak by to odbierał. Ale ja znam to z własnego podwórka i wiem, że to nie takie proste. Nad tym nie da się panować i dobre rady typu „wylecz się i żyj” można sobie wsadzić… wiadomo gdzie. Ludzie tego nie rozumieją.

– Nie rozumieją ani w ząb – zgodził się Majk. – Mogę o tym zaświadczyć z pełną odpowiedzialnością. Przez tych kilka lat nie miałem wokół siebie nikogo, z kim mógłbym szczerze pogadać na ten temat, każda próba okazywała się falstartem albo błędem, ewentualnie jakimś krótkim epizodem bez dalszego ciągu. W końcu uznałem, że to tylko ja jestem taki chory.

– Oboje jesteśmy chorzy – pokiwała głową Iza. – Myślisz, że ja nie zdaję sobie sprawy z tego, że moje uczucia do… do niego… mają w sobie coś z patologii? Doskonale o tym wiem, jestem tego w pełni świadoma. Ale nie umiem tego w żaden sposób przewalczyć. Nie umiem przestać go kochać – dodała ciszej. – I dlatego doskonale rozumiem ciebie i to, że ty też nie umiesz przestać kochać… jej.

Majk spuścił wzrok, wbijając go w swoje buty.

– Nie umiem – szepnął. – Za cholerę nie umiem… Ale powiedz mi – podniósł głowę z nagłym ożywieniem. – Co o niej myślisz, jak ją odbierasz?

Iza uśmiechnęła się, usatysfakcjonowana myślą, że odpowiedź na to pytanie miała z góry gotową i jednoznacznie pozytywną.

– To wyjątkowa osoba – odpowiedziała z przekonaniem. – Nie znam jej prawie wcale, ale pierwsze wrażenie, jakie na mnie zrobiła, było niesamowite. Ten taniec to w ogóle było apogeum, nigdy jeszcze nie widziałam na żywo kogoś, kto umiałby tak tańczyć, tak się poruszać… coś niesłychanego! A poza tym jest piękna… bardzo piękna, bardzo kobieca. Kiedy na samym początku szły przez salę obie z Lodzią, od razu zauważyłam, że ma to samo co ona… taki niezwykły urok osobisty, charme, jak to mówią Francuzi… To się wcale nie zdarza tak często. Do tego jest bardzo otwarta, bardzo kontaktowa… taka miła po prostu, życzliwa i bardzo sympatyczna. W dodatku ma w sobie taką… jak by to powiedzieć… wewnętrzną energię. Dosłownie jakby świeciła od środka! Zauważyłam też, że ma przepiękne oczy… podobne do Pabla, takie wyraziste i błyszczące… A jaki uśmiech! Od razu zwróciłam uwagę na ten uśmiech. Właściwie to chyba nie ma na świecie kobiety, która nie chciałaby umieć tak się uśmiechać…

Majk siedział nieruchomo i słuchał tej spontanicznej analizy jak zaczarowany, na wstrzymanym oddechu, a jego twarz z każdym jej słowem rozjaśniała się wzruszeniem. Starając się na gorąco określić, co w postaci Ani uderzało ją najbardziej, Iza ze skupieniem przywoływała na pamięć jej obraz i każdy związany z nią szczegół, jaki dziś zdążyła dostrzec pomimo tego, że przez większość czasu była implikowana w rozmowę z Victorem. Nie chciała pominąć niczego, co mogłoby stanowić istotny rys w tym szybkim i chaotycznym portrecie, tym bardziej że był to portret osoby bliżej jej nieznanej, a dla niego przecież tak niezwykle ważnej.

– Ogólnie powiem, że to jest stuprocentowa kobieta, która naprawdę może imponować – ciągnęła po krótkim zastanowieniu. – Na mnie osobiście zrobiła ogromne wrażenie, chociaż wiadomo, że mogę podziwiać ją tylko w teorii, bo sama nie umiałabym być taka jak ona… Z tym zdecydowanie trzeba się urodzić – uśmiechnęła się. – W każdym razie na koniec mogę powtórzyć tylko to, od czego zaczęłam. To wyjątkowa osoba… wyjątkowa kobieta.

Majk siedział jeszcze przez chwilę bez ruchu, jakby czekając, czy coś jeszcze doda, po czym pokiwał powoli głową, znów zapatrując się w przeciwległą ścianę z regałem zastawionym od góry do dołu różnokolorowymi klaserami.

– Tak… – powiedział cicho. – Jesteś bardzo przenikliwą obserwatorką, elfiku. W jeden wieczór zauważyłaś tyle rzeczy… tyle ważnych szczegółów… Jest właśnie tak, jak mówisz. Ona jest wyjątkowa, jedyna w swoim rodzaju. Nie ma drugiej takiej na świecie.

– Zwłaszcza dla ciebie nikt nie mógłby się z nią równać – zauważyła Iza. – Ja przecież patrzę na nią z boku, jako obiektywny obserwator, a ty postrzegasz ją przez pryzmat silnego uczucia. Więc w twoich oczach jest jeszcze bardziej niezwykła niż w moich. Ale nawet ja, która mam na nią całkowicie neutralny ogląd, widzę, że wyróżnia się spośród innych kobiet. Bardzo pozytywnie ją odebrałam, była dla mnie taka miła i otwarta… szczególnie odkąd odkryłyśmy tę szaloną zbieżność imion. Anne Isabelle… Isabelle Anne – wymówiła po francusku. – Victor nazwał nas siostrzanymi duszami, les âmes sœurs

Les âmes sœurs – powtórzył szeptem Majk.

– Tak na nas powiedział, kiedy komentowali nasze imiona – wyjaśniła mu Iza. – Ja zresztą też trochę po tym domyśliłam się, że to ona… w sensie, że to jest ta kobieta, o której mi mówiłeś. Anna Izabella. Anne Isabelle… Victor wymienił raz nawet jej nazwisko, ale niestety nie zapamiętałam…

– Magnon – poddał spokojnie.

– A tak, rzeczywiście, Magnon – ucieszyła się Iza. – Anne Isabelle Magnon.

– Właściwie to Lewicka-Magnon – doprecyzował Majk. – Zostawiła sobie w oficjalnych dokumentach swoje panieńskie nazwisko. Co prawda w Belgii i tak używają tylko tego po mężu, ale ja po cichu cieszę się, że nie pozbyła się całkiem tego dawnego, polskiego… Bo dla mnie ona zawsze będzie Anią Lewicką – westchnął. – Moją Anią. Moją… Anabellą – dodał szeptem, jakby z zawahaniem.

Iza pokiwała głową z uśmiechem.

– Aha… domyśliłam się i tego – zapewniła go ciepło. – Jak już wpadłam na ten trop, to reszta sama ułożyła mi się w jedną całość. Zaraz przypomniał mi się ten napis na kieliszku, który dałeś panu Szczepciowi. Już wiem, dlaczego był dla ciebie taki cenny. Anabella… Nazwa firmy, a jednocześnie jej imię.

– Sama widzisz, dlaczego nigdy się od niej nie uwolnię – odparł smutno Majk. – Tej nazwy nie da się już zmienić, ja zresztą nie mam zamiaru i nie chcę jej zmieniać… Będzie ze mną do końca życia… przynajmniej tak.

– Jako pierwotna inspiracja dla twojego dzieła, a do tego patronka i dusza tego miejsca – dokończyła Iza, zataczając ręką krąg, by wskazać przestrzeń wokół nich. – Dusza Anabelli… Od początku podświadomie czułam, że pracuję w wyjątkowym miejscu – uśmiechnęła się, zerkając na niego znacząco.

Uśmiech ten jednak natychmiast zbladł jej na ustach, gdyż jak światło błyskawicy w jej pamięci mignęła ukrywająca się za filarem przepierzenia sylwetka Krawczyka, postaci, która w związku z pozostawioną nadal bez decyzji propozycją zatrudnienia od półtora tygodnia była dla niej ucieleśnieniem wyrzutów sumienia. Te odezwały się w niej teraz z potrójną mocą… Bo czyż wkrótce miała dla pieniędzy opuścić to niezwykłe miejsce pracy z klimatem i duszą? Z duszą, którą dziś dopiero poznała nieco bliżej?… Wzdrygnęła się lekko i po raz kolejny świadomie odepchnęła tę myśl. Nie, nie teraz… dziś nie był dobry czas, aby się nad tym zastanawiać.

Majk również uśmiechnął się leciutko.

– Prawda – przyznał, znów wpatrzony jakby niewidzącym wzrokiem w ścianę z klaserami. – Ona była moją inspiracją, motywacją… motorem wszystkich działań i decyzji… To głównie z myślą o niej założyłem firmę, wszedłem w cały ten świat biznesu… Chciałem postawić dla niej coś większego, rozwinąć projekt, który byłby naszą wizytówką… Naszą! – prychnął na wpół smutno, na wpół kpiąco. – Tak wtedy myślałem… żyłem nadzieją, że będziemy razem, że będę mógł przejść z nią przez życie, założyć rodzinę… z nią, tylko z nią, z nią jedną. Inna opcja nie wchodziła w grę. Ech, głupek ze mnie…

– Nie – zapewniła go łagodnie Iza, ściskając jego dłoń w geście współczucia i solidarności. – Przecież miałeś prawo tak myśleć i marzyć. Miałeś prawo planować, snuć najpiękniejsze wizje przyszłości z ukochaną osobą przy boku… I gdyby tak się ułożyło, na pewno byłaby z tobą bardzo szczęśliwa.

– Zrobiłbym wszystko, żeby tak było – odparł w zamyśleniu. – Dałbym jej całego siebie i wszystko, co mam. Kochałbym ją do grobowej deski, na wyłączność… jak stary Szczepek tę swoją Hanię. I byłbym jej wierny przez całe życie jak pies.

– Na pewno – szepnęła Iza.

W jej pamięci odżył obraz uwieszonej mu na szyi blondynki z mocnym makijażem i wesołe komentarze Gosi i Antka. To chyba Zuzia. Albo Madzia… jeszcze nie do końca je kojarzę. – Ty nie musisz, ważne, że szef kojarzy! I tamten pierwszy niesmak, który poczuła na myśl o jego rozrywkowym stylu życia. Jakże niewiele wtedy rozumiała…

– Tak zresztą było, dopóki ostatecznie nie straciłem nadziei – westchnął Majk. – Może to głupio zabrzmi, a ty nie uwierzysz mi, bo… nie jest chyba żadną tajemnicą, jak żyję… ale do tamtego czasu byłem czysty jak łza. Naprawdę – uśmiechnął się samymi kącikami ust, zerkając na nią z rozbawieniem. – Stary frajer Majk taki właśnie był. Platonicznie zakochany i gotowy czekać na nią obojętnie jak długo. Nie interesowały mnie inne kobiety, nie istniały dla mnie… i właściwie to nadal nie istnieją. Traktuję je instrumentalnie jako źródło taniej przyjemności – dodał innym, wyzywająco kpiącym tonem. – Korzystam z tego, że same pchają mi się w ręce, nawet nie muszę o nie jakoś szczególnie zabiegać… Taki ze mnie zimny drań, elfiku. Ordynarna i wyrachowana świnia.

Prowokujący sposób, w jaki to powiedział, obudził w Izie poczucie czarnego humoru, które czasami uaktywniało się w niej w najbardziej paradoksalnych momentach. Wzruszyła lekko ramionami.

– Co fakt, to fakt – zgodziła się, przybierając taki sam kpiący ton. – Ale takich obleśnych satyrów to ja znam na pęczki, nie zaimponowałeś mi.

Majk zerknął na nią bacznie, jakby zaskoczony tym nietypowym w jej ustach żartem, po czym roześmiał się serdecznie.

– Ech, ty mały nocny elfie! – pokręcił głową, puścił jej dłoń i szerokim gestem objął ją ramieniem. – Widzę, że zaczynasz mi docinać… No, chodź tu do mnie, daj się przytulić obleśnemu satyrowi! Oczywiście tylko w trybie terapii – zastrzegł wesoło.

– Oczywiście – uśmiechnęła się Iza, pozwalając mu objąć się i przytulić.

Wionęła na nią lekka mgiełka zapachu wody kolońskiej, który natychmiast przywołał jej na pamięć postać ojca tulącego ją w objęciach z czułością i troską… Na chwilę znów stała się tamtą małą, kilkuletnią dziewczynką, która niechcący rozbiła butelkę eau de Cologne na białej kafelkowej podłodze korytkowskiej łazienki… Instynktownie rozluźniła mięśnie i z ufnością oparła głowę na ramieniu Majka, delektując się swym wspomnieniem z dzieciństwa i ogarniającym ją wraz z nim przyjemnym poczuciem spokoju i bezpieczeństwa.

– Masz rację, Izulka – podjął po chwili ciszy Majk, już poważnym tonem. – Obleśny satyr ze mnie. Metodyczny i wyrachowany świntuch, który nawet nie potrafi zaimponować wartościowemu człowiekowi, bo jest po prostu żałosny.

– Żałosny to nie – zaprzeczyła Iza po chwili zastanowienia. – Ale cała reszta owszem… I skoro gadamy szczerze w trybie terapii, to powiem ci wprost, że nie popieram takiego stylu życia. To nie przynosi nic dobrego. Może trochę krótkotrwałej przyjemności, ale na dłuższą metę… nic. Nic sensownego.

Przed jej oczami, jak w ultraszybkim filmie, przewinęła się długa seria obrazów z postacią Michała obejmującego i całującego inne dziewczyny. Scen tych było bardzo dużo, a każdą z nich Iza pamiętała, jakby zdarzyła się wczoraj… z każdą z nich związane było osobne cierpienie i bolesny ścisk serca… A przecież to nie były wszystkie! Niektórych z jego dziewczyn nie znała przecież nawet z widzenia, słyszała tylko o nich… niewątpliwie były też takie, o których nawet nie słyszała…

– Ale ciebie akurat rozumiem – dodała oględnie. – Nie pochwalam, ale rozumiem… Tym bardziej że sam przed chwilą powiedziałeś, że wcześniej taki nie byłeś.

– Nie byłem – westchnął. – Od dzieciństwa cały należałem i chciałem należeć tylko do niej. Myślałem, że tak będzie zawsze, że od początku do końca będę jej własnością, a ona będzie tylko moja. Serio. Takim byłem śmiesznym idealistą i frajerem. Cóż, życie mnie tego oduczyło… pokazało mi dobitnie, co robi z takimi romantycznymi dzięciołami jak ja… Wiem, że nie pochwalasz tego, co wyprawiam, Iza – dodał poważnie. – Nikt normalny by tego nie pochwalił. Moja babcia chyba już mnie za to po cichu przeklęła… Ale powiedz mi, co miałem zrobić? Przeżyć życie w ascezie do późnej starości?

– Nie wiem – szepnęła Iza. – Nie jestem tobą… nie umiem odpowiedzieć na to pytanie. Pan Szczepcio pięćdziesiąt lat przeżył sam…

– Jasne, Szczepek – pokiwał głową Majk. – Wiedziałem, że mi z nim wyjedziesz. Tylko że widzisz… już ci to kiedyś mówiłem… on miał tę swoją Hanię, kochała go, była jego żoną chociaż przez tych kilka lat. A ja…

– Tak, wiem – przerwała mu szybko. – Przepraszam.

– Nie, nie przepraszaj – machnął ręką. – Niby za co? Za to, że mówisz mi prawdę w oczy? Ja to zresztą wiem, nie trzeba mnie uświadamiać, co jest dobre, a co złe. Trochę za stary już na to jestem… że przy tym głupi, to fakt, ale wystarczająco stary, żeby zdawać sobie sprawę z pewnych rzeczy. Cóż… po prostu taką podjąłem decyzję. Opowiedzieć ci, jak to było?

– Opowiedz – skinęła głową.

– Nie żebym chciał się przed tobą usprawiedliwiać czy coś… Chociaż no dobra… może trochę i tak – ciągnął z zastanowieniem. – W każdym razie z nikim jeszcze nie gadałem o tym tak otwarcie, więc może sam przy okazji ułożę to sobie we łbie. Widzisz… kiedy ona wybrała tamtego, a potem zaręczyła się z nim oficjalnie i w ogóle… ja już wtedy oczywiście wiedziałem, że wszystko jest przesądzone. Wiedziałem to, a jednak nadal miałem jakieś resztki głupiej nadziei, że sprawa nie jest jeszcze tak do końca zamknięta. Rozumiesz, co mam na myśli, prawda?

– Tak – szepnęła Iza. – Rozumiem doskonale.

– Wierzę ci – powiedział cicho, mocniej ogarniając ją ramieniem. – Jesteś taka sama jak ja… nie muszę ci tego tłumaczyć. No więc wtedy jeszcze czekałem. Nie wiem na co, chyba na cud. Na jakiś nieprawdopodobny cud, który oczywiście nigdy się nie zdarzył. I nadal byłem jej wierny jak najwierniejsza psina, chociaż okazji do zabawy mi nie brakowało, jak możesz się domyślić. Dopiero kiedy sześć lat temu odbył się ich ślub… na którym zresztą musiałem być tak samo jak na dzisiejszych urodzinach… i kiedy wyjechała z nim za granicę… dopiero wtedy dotarło do mnie, że to koniec. Że ten rozdział został raz na zawsze zamknięty i że nie mam już na co czekać… ani po co żyć… – głos załamał mu się na chwilę i zadrżał, a serce Izy zabiło mocniej na wspomnienie jakże podobnego stanu ducha z jej własnej przeszłości. – Przez trzy miesiące chodziłem jak nieprzytomny. Dla zabicia myśli rzuciłem się w wir pracy, ale niewiele pamiętam z tego okresu… żyłem jak w jakimś amoku…

Zamilkł na dłuższą chwilę, znowu wbijając wzrok w podłogę, i zatonął w swych smutnych wspomnieniach. Przytulona do niego Iza również milczała, odnajdując w jego opowieści samą siebie z najczarniejszego okresu swojego życia – okresu zakończonego przerwaną w ostatniej chwili próbą samobójczą. Choć ciekawiło ją, czy i Majk miał wtedy takie myśli, nie śmiała go o to dopytywać, po części z delikatności, a po części ze wstydu za tamten epizod, o którym sama nie chciała nikomu opowiadać.

Drzwi od gabinetu uchyliły się ostrożnie i pojawiła się w nich głowa Antka. Chłopak chciał coś powiedzieć, lecz na widok siedzącego na kozetce szefa, który obejmował ramieniem przytuloną do niego Izę, zaniemówił z półotwartymi ustami. Zawahał się na krótki moment, po czym szybko, niemal w popłochu wycofał się, bezszelestnie zamykając za sobą drzwi. O ile tonący w myślach Majk nie zauważył go zupełnie, o tyle Iza zdążyła go dostrzec i w pierwszym odruchu pomyślała z niepokojem, że scena, jaką tu zastał, wyglądała dość dwuznacznie. Jednak szybko machnęła na to ręką, odsuwając tę myśl od siebie podobnie jak tę wcześniejszą o Krawczyku. W końcu ani ona, ani Majk nie mieli sobie nic do zarzucenia, a przyjacielski uścisk w trybie terapii nie był przecież niczym takim…

– Uwierz mi, elfiku, że nie wiedziałem, co do diabła mam ze sobą zrobić… w którą stronę pójść… jak dalej funkcjonować… – podjął Majk po kilku minutach milczenia. – Miałem do wyboru dwie drogi, albo zostać samotnym ascetą, albo pójść w tango. Wybrałem to drugie. Może to była łatwiejsza droga, może nie… Sam nie wiem, nie obchodzi mnie to, nawet nie chcę tego analizować. Po prostu miałem świadomość, że muszę coś ze sobą zrobić, żeby nie oszaleć. Więc rzuciłem się na główkę w bagno… To mi odrobinę pomogło, nie powiem, że nie, tym bardziej że bagno jest całkiem przyjemne – uśmiechnął się lekko. – Taplasz się w ciepłym błotku i po epikurejsku chwytasz dzień, sama doraźna przyjemność, bez żadnych zobowiązań. Skuteczne lekarstwo, a do tego całkiem fajny lajf, nie?

– Nie – odparła z przekonaniem Iza.

Majk parsknął śmiechem.

– Ech, jaka ty jesteś zasadnicza! – pokręcił głową. – Widzę, że twarda sztuka z tego mojego elfika. Ale do czasu. Poczekamy spokojnie, aż ten twój… Misio – skrzywił się pogardliwie – definitywnie puści cię kantem. A wtedy zobaczysz, że inaczej będziesz śpiewać.

– Wcale nie! – obruszyła się Iza, podnosząc dumnie głowę.

Ukłuta tymi słowami jak szpilką, wyplątała dłoń z jego dłoni i odsunęła się od niego. Majk posłusznie zluźnił uścisk i cofnął ramię.

– Okej… przepraszam – zreflektował się. – Głupoty gadam i kretynieję jak zwykle. Zapomnij, nie mówiłem tego na serio… Ty pewnie wybrałabyś tę drugą, ascetyczną ścieżkę?

– Zdecydowanie – odparła chłodno, starając się opanować i nie pokazać po sobie, jak mocno uraziły ją jego słowa o Michale. – Ja na pewno nie poszłabym w takie tango jak ty. To nie mój styl, poza tym jestem dziewczyną. Facet to co innego, ale ja nigdy nie zeszmaciłabym się w taki sposób. To by mnie zniszczyło psychicznie, nie mogłabym spojrzeć w lustro.

– Jasne – zgodził się. – Nie gniewaj się, Iza, bzdury wygaduję. Ale wybaczysz mi to w imię terapii, prawda? – mrugnął do niej pojednawczo. – Nic na to nie poradzę, że czasami jestem takim niewdzięcznym pacjentem…

– No dobrze – uśmiechnęła się z trudem. – W trybie terapii wszystko ujdzie. To zresztą powinno zafigurować jako nasza kolejna zasada.

– Jaka zasada?

– No… taka, że w trybie terapii każdy z nas może pozwolić sobie na więcej niż zwykle. Tak jak ty przed chwilą, bo to naprawdę nie było miłe z twojej strony… a ten drugi dla dobra sprawy ma na to przymknąć oko. Zgoda?

– Pewnie, że zgoda. Myślałem, że to już było ustalone od dawna.

– Może i było… – odparła niepewnie. – Nie pamiętam, szczerze mówiąc.

– Nieważne – machnął ręką Majk. – Wprowadzamy w takim razie tę zasadę jako obowiązującą od teraz. No, nie gniewaj się na mnie, mały elfiku – dodał pojednawczo, znów ostrożnym gestem sięgając po jej dłoń. – Nie chciałem cię urazić, słowo honoru. Tak super mi się z tobą gada…

Iza pozwoliła ująć się za rękę.

– Nie gniewam się – zapewniła go łagodniejszym tonem. – Tylko proszę cię, Majk, nie sugeruj mi już nigdy więcej takich rzeczy. Sam powiedziałeś, że są dwie drogi. Ty wybrałeś jedną, ja drugą, każdy radzi sobie z tym, jak może, więc najlepiej nie oceniajmy się wzajemnie. To, co dla ciebie jest lekarstwem, dla mnie byłoby sięgnięciem dna… No, ale mniejsza o to. Powiedz mi tylko, bo czegoś nie rozumiem. W jaki sposób jesteś w stanie łączyć ten twój idealizm… bo przecież w sercu musisz być takim samym idealistą jak ja, skoro nie umiesz przewalczyć uczucia… w jaki sposób łączysz to z tym, co robisz? Nie w sensie samej rozrywki, bo ja rozumiem, że to jest dla ciebie rodzaj lekarstwa. Bardziej chodzi mi o to wyrachowanie. Sam przed chwilą powiedziałeś, że jesteś wyrachowany i że traktujesz kobiety instrumentalnie jako źródło chwilowej przyjemności. Nie przeszkadza ci, że takim działaniem możesz kogoś skrzywdzić? Nawet niechcący…

Majk zerknął na nią spod oka i pokręcił głową, mocniej ściskając jej dłoń.

– Czytasz w moich myślach, Iza – powiedział, a w jego głosie zabrzmiała nutka uznania. – Owszem, myślałem o tym od samego początku, to był dla mnie główny problem w tej całej zabawie. Gdybym miał leczyć psychę czyimś kosztem, daleko bym nie zajechał. Nie wyobrażam sobie, żebym miał zafundować komuś cierpienie tylko po to, żeby samemu przez chwilę poczuć się lepiej. Nie… aż takim moralnym degeneratem nie jestem. Pytasz, jak to łączę? Hmm… to nic trudnego. Po prostu odpowiednio dobieram towarzystwo.

– Nie rozumiem – szepnęła Iza.

– Inaczej mówiąc, zadaję się tylko z takimi kobietami, które również są wyrachowane i traktują to jako sport i źródło doraźnej przyjemności – wyjaśnił jej stoicko. – Czysty układ bez zobowiązań. Mam całą sieć takich kontaktów i to działa znakomicie. Jesteśmy dla siebie osobami emocjonalnie obojętnymi, łączy nas tylko pociąg fizyczny, choć oczywiście lubimy się na swój sposób. Obdarzamy się czułością… każdy człowiek potrzebuje przecież czułości, prawda, elficzku? – uśmiechnął się lekko do niej.

– O tak… – odparła cichutko, przypominając sobie swoje rozmowy z Kacprem. – Każdy jej potrzebuje, nawet bardzo… Chociaż mnie wystarczy przytulić się do kogoś, nie muszę iść w tym dalej. Nawet taka całkiem neutralna bliskość drugiego człowieka to już jest dużo. Przynajmniej dla mnie.

– No to chodź, przytul się do mnie jeszcze – podchwycił Majk, znów przysiadając się bliżej i obejmując ją ramieniem. – Ze mną masz pełną gwarancję neutralności i bezpieczeństwa, bo ja z zasady nie atakuję takich dziewczyn jak ty.

Iza uśmiechnęła się i przechyliwszy głowę, położyła ją tak jak wcześniej na jego ramieniu. Znów owionął ją delikatny zapach eau de Cologne… Przez głowę przebiegła jej ulotna myśl, jak dobrze jest jej w objęciach tego człowieka, tak samo nieszczęśliwego jak ona, a przy tym ufającego jej tak mocno, że zwierzał jej się z najskrytszych tajemnic swojej duszy. Człowieka, który, choć z pozoru żył podobnie jak Kacper, w przeciwieństwie do niego na dnie serca skrywał głęboki pokład najwyższych uczuć i który tak doskonale rozumiał to, co ona sama przeżywała od wielu lat.

– Wracając do tematu, który wywołałaś – podjął po chwili Majk. – Neutralna relacja z tymi moimi kobietami to jest coś, na co jestem bardzo wyczulony, i cholernie skrupulatnie tego pilnuję. Kiedy widzę, że któraś zaczyna choć trochę się angażować, natychmiast zrywam z nią kontakt… dla jej dobra. Jeśli trzeba, mogę być przy tym wredny, niemiły, a nawet chamski. Jestem w stanie powiedzieć jej przykre, wręcz obraźliwe rzeczy, żeby tylko jak najszybciej wybiła mnie sobie z głowy. Właśnie po to, żeby jej nie skrzywdzić. Nie chcę dopuścić do tego, żeby ktokolwiek przeżywał z mojego powodu to, co ja sam przeżywam… bo wiem, że już nigdy nie umiałbym w nic wejść na poważnie.

– Rozumiem to – pokiwała skwapliwie głową Iza. – Dlatego właśnie zapytałam, bo ja mam to samo. Albo on, albo nikt.

– No właśnie – uśmiechnął się smutno. – Jak możesz się domyślić, to wszystko bardzo ogranicza moje pole manewru, bo mam do czynienia tylko z kobietami dość specyficznego pokroju. Tych z wrażliwą duszą i z zasadami nie tykam z założenia… za bardzo je szanuję, żebym ważył się namieszać którejś z nich w głowie. Ale niestety czasami zdarza się… i to się dzieje poza mną… że taka wartościowa dziewczyna zwróci na mnie uwagę i zaczyna powoli wsiąkać. Jestem bardzo wyczulony na takie rzeczy, więc szybko to zauważam. I wtedy jest najciężej – westchnął.

– Pewnie miałeś tak z niektórymi pracownicami z Anabelli? – zagadnęła, przypominając sobie to, co opowiedziała jej kiedyś Wiktoria. – Słyszałam, że były tu kelnerki, które odchodziły z pracy, bo niefortunnie zakochały się w szefie…

– Ech! – westchnął znowu i pokiwał głową. – Widzę, że plotkarstwo w zespole kwitnie jak konwalia na wiosnę. Cóż, elfiku… było tak, niestety. To były jedne z najtrudniejszych chwil w moim życiu, choć wydaje mi się, że w każdym z tych przypadków zdążyłem zareagować w porę. Ale to nigdy nie było przyjemne, długo miałem po tym kaca i wyrzuty sumienia… Zresztą pewnie sama wiesz, jak to jest, prawda? – zerknął na nią. – Ładna z ciebie dziewczyna, więc podejrzewam, że też miewasz czasami takie dylematy.

– Miewam – przyznała smutno, przypominając sobie rozświetlone czułością oczy Daniela. – Na pewno nie tak często jak ty, ale wiem, o czym mówisz. I nie musisz mi tłumaczyć, jakie to jest trudne, bo przecież w grę wchodzą uczucia drugiego człowieka. Ale z tym nie da się nic zrobić, można tylko starać się minimalizować straty… a i to nie zawsze wychodzi.

Choć wcześniej nie poświęcała tej kwestii za wiele czasu i uwagi, teraz szarpnęły nią nagłe wyrzuty sumienia na myśl o tym, że do tej pory nie potrafiła jasno odtrącić Daniela, a nawet umówiła się z nim na telefon i kolejne spotkanie, w ten sposób podsycając tylko bez sensu jego nadzieje.

„Tak nie powinno być” – pomyślała stanowczo. – „Muszę to uregulować, i to jak najszybciej, zanim będzie za późno!”

– Zgadza się – przyznał Majk. – Ogólnie mam wrażenie, że ty jesteś psychicznie dużo silniejsza ode mnie. Nawet nie tyle na zewnątrz, co w środku, w sensie odporności na pewne rzeczy. Ale i tak rozumiesz mnie jak nikt na świecie, mamy dusze zrobione z tej samej głupiej pneumy. Wyczułem to od razu i powiem ci, że dzięki temu tak mi jakoś… lżej. Za każdym razem, kiedy z tobą rozmawiam, czuję się, jakbym zrzucał z siebie tony kamieni. Choć oczywiście zgodzisz się ze mną, że ta nasza terapia nigdy nie poprowadzi do pełnego wyleczenia… tu chyba oboje nie mamy wątpliwości, prawda?

– Żadnych – pokręciła skwapliwie głową.

– Chodzi tylko o to, żeby wygadać się i pozbyć tego najgorszego ciężaru. To bardzo pomaga, elfiku. W takich chwilach… jak choćby teraz… jestem prawie szczęśliwy – dodał ciszej. – Nie wiesz nawet, ile to dla mnie znaczy, że jesteś przy mnie i pozwalasz mi o tym pogadać. Przyszłaś tu jak dobry duszek z krainy elfów, przybyłaś mi na ratunek kosztem własnego snu i odpoczynku… teraz, dzisiaj, kiedy było mi najciężej. Jestem ci za to bardzo wdzięczny. Nawet nie wiesz, jak bardzo, Izulka.

Przyjemny uścisk ramienia, którym ją obejmował, bijące od niego ciepło, delikatny zapach wody kolońskiej, do którego miała nieprzeparty sentyment, a także to drogie jej zdrobnienie imienia sprawiły, że Iza również odczuła to, o czym przed chwilą powiedział – że w tym momencie, tu i teraz, ona też była prawie szczęśliwa. „Prawie” robiło oczywiście ogromną różnicę, bo tylko przy jednym człowieku na świecie mogła kiedykolwiek odczuwać pełne szczęście, ale przecież nawet i taki stan był w jej życiu rzadkością…

Siedzieli dalej w całkowitym milczeniu, przytuleni tak ściśle, że biel jej bluzki zlewała się w jedno z taką samą bielą jego koszuli. Minuty płynęły leniwie, zza grubej ściany dobiegał przytłumiony dźwięk basów z trwającej w klubie dyskoteki… Zmęczona ciężkim dniem i długim spacerem z Victorem, Iza poczuła, że powieki zaczynają jej ciążyć, a ciało przyjemnie drętwieje. Popadłszy w błogi stan, jaki ogarnia człowieka niedługo przed snem, jeszcze bardziej rozluźniła mięśnie, a jej dusza pofrunęła niepostrzeżenie w świat marzeń, który zawsze otwierał przed nią swe podwoje na chwilę przed zaśnięciem.

Gdybyż mogła, tak jak dziś do Majka, przytulić się do Michała… poczuć znów ciepło jego ramion, jego bliskość, jego zapach… ten niezapomniany zapach korzennych perfum, mocniejszych od wody kolońskiej, inny, bardziej zmysłowy… Gdybyż mogła wsunąć dłoń w jego włosy, poczuć ich sprężystą fakturę, spojrzeć mu w oczy i zatonąć w ich błękicie… Przymknęła z rozkoszą powieki, lecz zaraz, w przypływie przytomności umysłu, otworzyła je z trudem, starając się zapanować nad ogarniającą ją sennością. Nie, nie może teraz zasnąć… nie wolno jej… choć tak jej dobrze… tak cudownie…

– Anabella… – szepnął Majk, schylając się ku niej i wtulając twarz w jej włosy przy skroni.

Podniosła czujnie głowę i spojrzała na niego zdziwiona. Ocknął się jakby z transu, cofnął głowę, a na jego twarzy odmalowało się zmieszanie.

– Wybacz, elfiku – powiedział zawstydzony, odruchowo odgarniając sobie wolną dłonią włosy z czoła. – Chyba za ostro wkręciłem się w ten dzisiejszy wieczór… Myślałem o niej tak mocno, że na chwilę oderwałem się od rzeczywistości.

– I pomyliłeś mnie z nią? – uśmiechnęła się ze zrozumieniem.

– No… trochę tak – przyznał. – Właściwie nie z nią, a z marzeniem o niej… Odjechałem w jakiś kosmos, sam nawet nie wiem kiedy. To mogło mi się zdarzyć chyba tylko przy tobie, bo przy nikim innym jeszcze nigdy aż tak nie puściła mi blokada… Wybacz. Zresztą ty też kiedyś pomyliłaś mnie z tym swoim – przypomniał jej, jakby chciał się usprawiedliwić. – Ale w trybie terapii to jest dopuszczalne, prawda?

– Dopuszczalne – zgodziła się spokojnie Iza.

– Obiecuję, że nie będę katował cię zbyt często tą terapią – zapewnił ją Majk. – Tylko w awaryjnych sytuacjach. Na co dzień całkiem nieźle się trzymam, ale dzisiaj akurat był wyjątkowo ciężki dzień… i bardzo doceniam to, że mogłem porozmawiać z tobą o tym tak otwarcie.

– Na tym przecież ma polegać terapia – zauważyła Iza.

– A do tego jestem podwójnie usatysfakcjonowany, bo pierwszy raz dałem radę zrobić to na trzeźwo – dodał, ruchem głowy wskazując stojącą na biurku butelkę brandy. – Bez tego prostackiego wspomagacza.

– Mnie też to cieszy – zapewniła go Iza. – Wika zmartwiła mnie bardzo, kiedy powiedziała, że wziąłeś ze sobą półlitrówkę brandy. Odniesiemy ją zaraz do baru, dobrze? Odstawimy na półkę i niech sobie stoi pod zamówienie dla klientów, a szef nie będzie jej już podpijał ani nawet patrzył w tamtą stronę.

– Rozkaz, mała heterko – uśmiechnął się Majk, zluźniając uścisk i cofając ramię. – Zaraz odstawię ją na miejsce i idę na kontrolę lokalu, Chudy miał tam podobno jakiś incydent… Cholera, zobacz, jak już późno – dodał, wyjmując z kieszeni telefon i zerkając na wyświetlacz. – Dziesięć po pierwszej, a ty masz przecież dzisiaj wolny dzień. I jeszcze przez cały wieczór zajmowałaś się tym Belgiem… Musisz już wracać do domu i natychmiast kłaść się spać. Rano chyba idziesz na zajęcia?

– Aha – przytaknęła. – Na dziewiątą.

Odsunęła się od niego i oboje podnieśli się do pionu.

– No dobra, zmykamy stąd – powiedział swym normalnym, beztroskim tonem Majk, podchodząc do biurka i sięgając po brandy. – Powiem Antkowi, żeby kończył już z muzyką, mamy godzinę do wygaszenia imprezy, a potem zamykamy i ja też idę spać. Czuję się dzisiaj jak przeciśnięty przez magiel… A ty leć już do domu, elfiku. Jeszcze raz dziękuję ci za tę rozmowę. Jestem twoim wielkim dłużnikiem i obiecuję, że spłacę ten dług z nawiązką, kiedy tylko trafi się okazja. Czekaj! – przypomniał coś sobie. – Ty chyba jutro też jedziesz na wieczór do Pabla?

– Tak – skinęła głową. – Mam zaproszenie na siedemnastą.

– Świetnie, w takim razie pojedziemy razem. Podjadę po ciebie na Narutowicza za dziesięć siedemnasta, okej?

– Okej! – ucieszyła się Iza. – Dziękuję, to miło z twojej strony, dla mnie dojazd do nich autobusem plus dojście to co najmniej pół godziny. Ale za dziesięć siedemnasta… nie będzie trochę za późno?

– W sam raz – zapewnił ją Majk, idąc w stronę drzwi. – A nawet jak spóźnimy się pięć minut, to przecież świat się nie zawali. To nie jest żadna impreza z protokołem, tylko prywatne spotkanie w domu.

– Jasne, masz rację – przyznała. – A jeśli chodzi o jutrzejszą i sobotnią zmianę, to wszystko odpracuję – zaznaczyła dla porządku. – Przerzuciłam już sobie obie dniówki na przyszły tydzień, Basia ma mi jedną rozłożyć na godziny, a drugą może odrobię w czwartek albo…

– Przestań, Iza – przerwał jej poważnym tonem Majk. – Obsługa językowa Belgów to też jest ciężka praca. Wyświadczasz tym wielką przysługę Lodzi, więc spokojnie zaliczę ci za to te dwie dniówki. Niczego nie musisz odpracowywać.

– Odpracuję – powtórzyła stanowczo. – Nie mam zamiaru lekceważyć moich obowiązków, potem znów będzie mi wstyd. Ja i tak mam wyrzuty sumienia, bo szef ciągle wysyła mi jakieś premie, a ja…

Majk odwrócił się od drzwi, które właśnie miał zamiar otworzyć.

– Dość, o tym ani słowa! – rzucił ostrzegawczym tonem. – Nie denerwuj mnie, Iza, mówiłem ci już raz, że o tym nie rozmawiamy!

– Okej – szepnęła zbita z tropu, cofając się o krok.

Majk podszedł do niej, wyciągnął rękę, ujął ją pod brodę i podniósł jej głowę tak, że musiała na niego spojrzeć.

– Ty mały, niedobry elfiku – powiedział łagodnie. – No, popatrz na mnie, coś ci powiem. Straszna z ciebie służbistka, wiesz? Ale ja cię tego oduczę, zobaczysz… Oduczę cię i tego „szefa”, i tej maniery służbistki, i jeszcze paru innych rzeczy, którymi ciągle grasz mi na nerwach. A teraz uśmiechnij się do mnie… no szybko, to jest polecenie służbowe! – rzucił ostrzejszym tonem, lecz w jego szarych oczach zaigrały tak wesołe iskierki, że Iza mimowolnie parsknęła śmiechem. – Świetnie! I pamiętaj, żeby mi to było ostatni raz! A teraz zwijamy się, mały elf idzie grzecznie spać, a jutro widzimy się przed siedemnastą pod twoją kamienicą.

– Tak jest, szefie – uśmiechnęła się przekornie Iza.

Majk rzucił jej ostrzegawcze spojrzenie, pokręcił głową i otworzył przed nią drzwi, odgarniając sobie ręką czuprynę do tyłu. Oboje wyszli na korytarz i udali się w stronę wyjścia z zaplecza, mijając po drodze Klaudię. Dziewczyna zdawała się przyglądać im nieco dziwnym wzrokiem.

– Jak tam, Klaudia, na sali wszystko gra? – zagadnął do niej swobodnym tonem Majk.

– Tak, szefie – odparła grzecznie. – Spokój i coraz mniej ludzi.

– Super – skinął głową, ruchem ręki dając Izie znak, że może iść, nie czekając na niego. – Ile was tam jeszcze zostało? Basia już poszła?

– Poszła, dzisiaj miała zmianę tylko do północy. Zostałyśmy we trzy z Olą i Kamą…

Nie słuchając już dalszego ciągu ich rozmowy, Iza posłusznie wyszła z zaplecza, minęła bar i uśmiechnąwszy się do zajętej obsługiwaniem klientów Wiktorii, udała się w stronę wyjścia z lokalu. Nogi bolały ją coraz bardziej, a powieki kleiły jej się z senności, dlatego kiedy dotarła na stancję, poświęciła tylko kilka minut na pośpieszne umycie się i przebranie w piżamę, po czym natychmiast położyła się do łóżka. Ledwie zdążyła wsunąć się pod kołdrę i przyłożyć głowę do poduszki, zapadła w głęboki, kamienny sen.

____________________________________________

* Les vadrouilleurs! Bonne chance, cher ami! (fr.) – Włóczędzy! Powodzenia, przyjacielu !

** Isabelle, ma belle (fr.) – Isabelle, moja piękna.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *