Anabella – Rozdział XXIV
– Łał, Iza, ale z ciebie dżaga! – zakrzyknął z uznaniem Kacper, wszedłszy do przedpokoju, gdzie Iza szykowała się do wyjścia. – Jaka super kiecka!
– To nie kiecka, tylko bluzka i spódnica – sprostowała z rozbawieniem Iza. – Taki z ciebie wielki znawca kobiet, a kompletnie nie znasz się na damskiej garderobie!
– E, co tam, nieważne, jak co się nazywa, byle łatwo się ściągało! – zaśmiał się Kacper, błyskając oczami. – A na tym to ja akurat znam się bardzo dobrze i gdybyś tylko chciała, to mógłbym ci zademonstrować…
– Nie, dziękuję – odparła stoicko, schylając się, by założyć buta. – Wierzę ci na słowo.
Była już za kwadrans siedemnasta, Iza kończyła ostatnie przygotowania do wyjścia na towarzyski wieczór z Belgami u Lodzi. Choć poprzedniego dnia na przyjęcie celowo wybrała skromną białą bluzkę, by jak najbardziej wtopić się w tło, dziś uznała, że będąc zaproszoną na wieczór w kameralnym gronie, wypada okazać szacunek gospodarzom bardziej eleganckim strojem. Dlatego tym razem bez wahania wyjęła z szafy swoją połyskującą złoto-rudą bluzkę, do której dobrała czarną spódnicę z lekkiego szyfonu, a dla uzupełnienia kreacji zrobiła sobie nawet lekki makijaż, przeciągając po konturach powiek dyskretną mgiełką brązowo-złotego cienia. Nie traktowała tego co prawda jako podkreślanie urody, gdyż nie miała dziś dla kogo robić się na bóstwo, lecz całą uwagę skupiła na tym, by wszystkie elementy jej wyglądu pasowały do siebie jak najlepiej. Pomna tego, że znajdzie się w towarzystwie dwóch wyjątkowo wykwintnych kobiet, z czystego szacunku nie chciała wyglądać przy nich jak Kopciuszek czy uboga krewna.
– Przecież wiem, co to sukienka, a co spódnica – podjął z pobłażaniem Kacper, który również ubrany był jak do wyjścia i właśnie zanurkował w kąt po swoje buty. – Tylko myślałem, że ta twoja jest w jednej części, bo czasami sukienka ma kolorową górę i czarny dół… W każdym razie wyglądasz zawaliście!
– Dzięki, Kacperku – uśmiechnęła się Iza, sięgając po odłożoną na szafkę torebkę i zarzucając ją sobie na ramię. – Ja już chyba będę lecieć… O, widzę, że ty też wychodzisz? Idziesz pewnie na jakąś randkę? – mrugnęła do niego wesoło.
– A co! – zaśmiał się dumnie, kończąc sznurowanie jednego buta i sięgając po drugiego. – Pewnie! Umówiłem się dzisiaj z taką super fajną blondyneczką, Iwonką…
– A nie Ilonką? – zażartowała Iza.
Kacper zastygł w połowie sznurowania buta i spojrzał na nią z niepokojem.
– Cholera – pokręcił głową. – A toś mi namieszała… Może to faktycznie była Ilonka? – zastanowił się. – Głowy bym nie dał…
– To cześć, Kacper, ja już lecę! – rzuciła rozbawiona Iza, idąc w stronę drzwi.
– Hej, poczekaj sekundę, wyjdziemy razem! – podchwycił Kacper.
Błyskawicznie zakończył wiązanie sznurówki, sięgnął na wieszak po swoją wyświechtaną dżinsową kurtkę i podążył za dziewczyną na korytarz. Oboje zeszli schodami na parter, mijając po drodze panią Kazimierę, która obrzuciła ich chłodnym, zdegustowanym spojrzeniem, a na pozdrowienie odmruknęła tylko coś niechętnie pod nosem. Iza, zaśmiewająca się z wysiłków Kacpra, który nadal starał się odgrzebać w pamięci właściwe imię swej dzisiejszej słodkiej zdobyczy, natychmiast spoważniała przy tej konfrontacji, a jej serce jak zwykle ogarnął dyskomfort, wstyd i poczucie niesprawiedliwości. Nie był to bowiem pierwszy raz… Od pamiętnej kłótni na schodach już wielokrotnie mijała na schodach sąsiadkę, ta zaś ostentacyjnie manifestowała wobec niej najwyższą niechęć i pogardę. I choć Iza usiłowała podchodzić do tego z dystansem, jej wrażliwa dusza mimo wszystko cierpiała wobec tej niedopowiedzianej lecz znakomicie wyczuwalnej, jakże krzywdzącej oceny jej osoby…
– A niech się wali ta stara czarownica – wzruszył ramionami Kacper, kiedy wyszli już z klatki schodowej i znaleźli się w bramie. – Nie łam się, Iza, szkoda na nią nerwów, i tak niedługo kopnie w kalendarz, czym tu się przejmować?
– Kacper, przestań! – zestrofowała go surowo Iza, zatrzymując się na chwilę. – Jak ty możesz tak mówić o starszej osobie?
– A na co komu takie staruchy? – zdziwił się Kacper. – Swoje przeżyła, niech idzie w piach, a nie mordę wykrzywia na porządnych ludzi! Ja bym takich ramoli utylizował zaraz po siedemdziesiątce…
– Przestań! – powtórzyła jeszcze ostrzej Iza. – Nie mów tak przy mnie, ja bardzo szanuję starszych ludzi. Mam przyjaciela po osiemdziesiątce i nie pozwolę, żeby ktoś przy mnie gadał takie rzeczy… Ty już do nikogo ani do niczego nie masz szacunku, Kacper! I zobaczysz, że kiedyś za to…
– No dobra, nie gniewaj się, Iza – przerwał jej pojednawczym tonem Kacper. – Po prostu wkurza mnie ta stara jędza, co na to poradzę? Nie myślałem tak do końca, niektórzy starzy są całkiem okej… Nawet stryja da się znieść, a jemu już siedemdziesiąt stuknie lada moment. Jego bym przecież nie utylizował, lubię starego capa, chociaż on też mnie czasem wpienia… No, mała, nie obrazisz się chyba na mnie, co?
Iza pokręciła głową i westchnęła.
– Nie – odparła z rezygnacją. – Z ciebie jest przypadek beznadziejny, ale co poradzić? Dobra, chodźmy – ocknęła się, ruszając w stronę wyjścia z bramy. – Już za dziesięć, jestem umówiona, nie chcę się przez ciebie spóźnić…
***
Ciemnozielony opel czekał już na włączonym silniku na wprost bramy, z prawymi kołami na krawężniku, gotowy do jazdy. Iza skinęła ręką Kacprowi, który z zaciekawieniem przyglądał się, jak pośpiesznie wsiada do auta, które natychmiast ruszyło i odjechało w dół ulicy.
– To był ten agent, który kiedyś zrobił u nas rozróbę? – zagadnął Majk, zerkając na Izę, która rozsiadała się jeszcze w fotelu pasażera i układała sobie na kolanach torebkę. – Zapnij pas, elfiku… Zdaje mi się, że go skojarzyłem.
– Tak, to ten sam – skinęła głową Iza, posłusznie zapinając pas bezpieczeństwa. – Ma na imię Kacper. To bratanek mojego gospodarza, mieszkamy we troje, razem jemy posiłki… Jest strasznie roztrzepany i nieogarnięty, ale w środku to jest dobry chłopak, lubię go.
– Aha – uśmiechnął się Majk, hamując na czerwonym świetle.
Samochód stanął, silnik pracował miarowo, z cicho nastawionego radia płynęła jakaś skoczna muzyka. Iza dopiero teraz spojrzała uważniej na kierowcę, który ubrał się dziś podobnie jak wczoraj, z tym wyjątkiem, że dodatkowo miał na sobie swą czarną skórzaną kurtkę, a zamiast białej koszuli założył jasnoszarą, która, jak mimochodem zwróciła uwagę, nawiązywała kolorem do tęczówek jego oczu. Humor zdawał się dopisywać mu jak zwykle, gdyż bębnił lekko palcami po kierownicy w rytm muzyki i nie było widać po nim ani śladu wczorajszej słabości.
– I jak tam, wyspałaś się dzisiaj? – zapytał, spoglądając na nią spod swej bujnej czupryny.
– Znakomicie – zapewniła go Iza. – Nawet nie wiem, kiedy zasnęłam, i przez całą noc spałam jak zabita. Zbudziłam się dopiero o szóstej, kiedy zadzwonił budzik. A ty?
– Ja też spałem jak niemowlak – odparł, wrzucając bieg i ruszając, gdyż właśnie zapaliło się zielone światło. – Dzięki tobie, bo gdybym wczoraj obalił tę brandy, dzisiaj czułbym się i wyglądał jak wyjęty psu z gardła. A tak… tak jest dobrze. Ładną masz bluzkę, elfiku.
– Dziękuję – uśmiechnęła się, zdziwiona tym niespodziewanym komplementem.
– Pasuje ci ten kolor – ciągnął neutralnym tonem Majk. – W ogóle podchodzą ci takie ciepłe żółcie i pomarańcze. W zimie miałaś fajną czapkę i szalik, też w takim podobnym kolorze.
– Rzeczywiście – szepnęła, tym razem naprawdę zdumiona tym, że swego czasu nie tylko zwrócił uwagę na jej zimowy strój, ale nawet do tej pory go pamiętał.
– Wiesz, w czym bym cię widział? – ciągnął, patrząc z uwagą na drogę i biorąc z wprawą kolejne zakręty. – Patrz, jakiego mamy fuksa, już trzecie zielone pod rząd… W takim długim, ciemnobrązowym płaszczu, najlepiej wełnianym… w dobrych sklepach można taki dostać… ciepły, z wielbłądziej wełny, w sam raz na zimę. Do tego ta twoja czapka i szalik, właśnie w tym kolorze, jakieś brązowe kozaczki i byłby super komplet, idealnie dla ciebie.
Iza rzuciła na niego spod oka podejrzliwe spojrzenie.
„Pogrzało go?” – pomyślała szczerze zaskoczona. – „Po co bredzi takie banialuki? O moim stroju zimowym? Przecież to bez sensu… Ach!” – zreflektowała się nagle. – „No tak! Pewnie denerwuje się jak diabli przed spotkaniem z Anią, więc gada o byle czym, byle tylko gadać. Trzeba mu w tym pomóc…”
– Widzę, że szef minął się z powołaniem – zażartowała swobodnie. – Zamiast prowadzić nocne kluby, trzeba było zostać projektantem mody albo jakimś innym designerem.
– Kto wie? – uśmiechnął się Majk, tym razem z premedytacją ignorując formę, w jakiej się do niego zwróciła. – Może i w tym bym się odnalazł, to niewykluczone. Lubię patrzeć na dobrze ubrane, eleganckie kobiety, chociaż sam noszę się jak patałach.
– Nie zawsze – pocieszyła go Iza. – Czasami nie jest tak źle…
Roześmiał się serdecznie, rzucając na nią rozbawione spojrzenie znad kierownicy.
– Masz rację, nie zawsze! Raz czy dwa na rok jestem zmuszony wbić się od okazji w coś eleganckiego… a to na szczęście ratuje mój honor i wizerunek!
– No właśnie! – zawtórowała mu śmiechem. – Na pewno to jest dla ciebie straszne cierpienie, ale czasem warto poświęcić się dla idei!
W samochodzie zapanowała wesoła atmosfera. Jeszcze kilka skrzyżowań i wjechali w znajome osiedle Lodzi i Pabla, gdzie Majk wyszukał wolne miejsce nieopodal ich bloku i zaparkował. Iza wysiadła pośpiesznie, z zaniepokojeniem zerkając na zegarek. Było już pięć po siedemnastej.
– Poczekaj, Iza, musisz mi trochę pomóc – oznajmił Majk.
Przeszedł na tył samochodu i otworzył bagażnik. Iza posłusznie cofnęła się, podeszła do niego i przystanęła, nie mogąc powstrzymać uśmiechu. Bagażnik był pełen kwiatów, które poprzedniego dnia zdobiły stół urodzinowy w Anabelli.
– Pablo zażyczył sobie, żeby przywieźć im dzisiaj te wszystkie kwiatki do domu – wyjaśnił Majk, wyciągając z bagażnika cztery duże bukiety niezapominajek i konwalii. – No to co? Jego kwiatki, jego wola… Potrzymaj mi to, okej? Ja wezmę te większe…
Wręczył Izie bukiety i sięgnął po leżące pod spodem trzy ogromne wiązanki białego bzu i hiacyntów, którymi na przyjęciu udekorowana była ściana za solenizantami.
– Ale pachną… – szepnęła Iza.
– To głównie bez tak pachnie… i konwalie – uśmiechnął się Majk, zatrzaskując bagażnik i blokując samochód pilotem. – Pablo chce postawić to wszystko na balkonie, żeby cieszyło oczy jego gwiazdeczki. Lodzia uwielbia kwiaty, a on na razie nie może zapewnić jej własnego ogródka, dopiero budują chatę… No dobra, idziemy.
***
– O, jesteście razem! – ucieszył się Pablo, który otworzył im drzwi. – Lea właśnie martwiła się o Izę, bo dzisiaj sobota i autobusy słabo kursują, ale widzę, stary, że masz łeb na karku i wpadłeś na to, żeby przywieźć naszą tłumaczkę! Dajcie mi tutaj te kwiatki… dzięki!
Przejął kwiaty od obojga, odłożył je na komodę stojącą pod ścianą błękitnego przedpokoju, po czym uścisnął dłoń Izy i zamaszystym gestem podał rękę Majkowi.
– Chodźcie, kochani, wszyscy już są i czekają – powiedział, wskazując im zapraszającym gestem wejście do jasno oświetlonego salonu, skąd dobiegały śmiechy i dźwięk rozmowy.
Iza czujnym uchem wychwyciła, że rozmowa ta była prowadzona po francusku. Na widok nowo przybyłych zebrani tam goście i siedząca z nimi Lodzia poderwali się do powitania. Oprócz trzech znajomych Belgów i Ani znajdowała się wśród nich mała, na oko trzyletnia dziewczynka o czarnych, uczesanych w długi koński ogon włosach, ubrana w odświętną różową sukienkę. Iza natychmiast domyśliła się w niej siostrzenicy Pabla, dziewczynka miała bowiem prześliczne, wielkie oczy o tym samym kolorze i blasku co oczy jej matki.
– Wujek Majk! – pisnęła zachwycona na widok Majka i podbiegła do niego z wyciągniętymi rączkami. – Zobacz, mamusiu, już przyjechał! Papa, il est déjà là![1]
Majk ze śmiechem chwycił ją na ręce i uniósł w górę, tuląc w ramionach.
– Tosia! Moja księżniczka! – zawołał, obracając się z nią z radością wokół własnej osi. – Nie zapomniałaś mnie! Ależ ty urosłaś, mała łobuziaro! Jaką masz piękną sukienkę!
– Babcia mi kupiła! – pochwaliła się Tosia. – A mamusia pozwoliła mi ją dzisiaj założyć! Podoba ci się? – dodała, przechylając główkę z uroczą dziecięcą kokieterią.
– Co za pytanie! – zawołał zachwycony Majk, podnosząc ją na wyciągniętych ramionach ponad swoją głowę, na co dziewczynka zareagowała radosnym śmiechem i piskiem. – Wyglądasz w niej rewelacyjnie, princesse! A teraz zagadka… kto jest najpiękniejszą księżniczką na świecie? No kto? Czy przypadkiem nie moja mała Tosieńka? Ha! Oczywiście, że ona!
Wszyscy zebrani ze śmiechem obserwowali ich szalone powitanie. Serce Izy ścisnęło się wzruszeniem na widok tej wesołej sceny, w której ona jako jedyna mogła odczytać drugie, już nie takie wesołe dno. Zaraz… czy na pewno jako jedyna? Jej wzrok przypadkowo padł na twarz Lodzi, która patrzyła na radosne powitanie Tosi i Majka, lecz w przeciwieństwie do pozostałych nie uśmiechała się tak beztrosko jak oni. W jej wyrazistych błękitnych oczach zdawała się malować nuta tej samej melancholii, jaka na ten widok ogarnęła duszę Izy…
„Lodzia wie” – przebiegło jej przez myśl. – „Szef sam mówił, że kiedyś wygadał się przed nią w chwili słabości, to przecież musiało być nie tak dawno. Pablo myśli, że tamto uczucie do jego siostry przeszło mu bez śladu, ale Lodzia wie, że tak nie jest. Tak… sądząc po ich minach, to by się zgadzało…”
– Czekaj, Tośka, mam tu coś dla ciebie! – powiedział wesoło Majk, na co obejmująca go ściśle za szyję dziewczynka aż skamieniała z zaintrygowania.
Przytrzymując ją na jednej ręce, drugą sięgnął do kieszeni swojej skórzanej kurtki i wyciągnął stamtąd niewielkiego białego pieska-maskotkę z czerwoną kokardką na szyi. Tosia znów zapiszczała z radości i chwyciła zabawkę w obie rączki z zachwytem na buzi.
„Jakie słodziutkie dziecko” – pomyślała ze wzruszeniem Iza. – „Śliczna jak aniołek…”
– Tosiu, co się mówi? – zestrofowała małą Ania, która podeszła do nich i z uśmiechem wspięła się na palce, by cmoknąć Majka w policzek. – Cześć, dryblasie, dzięki! No! – zwróciła się znów nalegająco do córki. – Pamiętasz, co powinnaś powiedzieć wujkowi za taki piękny prezent?
– Dziękuję! – zaszczebiotało dziecko, obłapiając małymi ramionkami szyję Majka i z zaskoczenia całując go prosto w usta.
Towarzystwo roześmiało się gromko na widok tej rozkosznej scenki podziękowań.
– Ten to wie, jak przekupić kobietę! – zawołał Pablo, poklepując Majka po ramieniu. – Moja szkoła! No, ale puszczaj ją, stary, mamy ci do zakomunikowania ważną wiadomość!
Lodzia tymczasem podeszła do Izy i ucałowała ją serdecznie w policzek.
– Cześć, Izunia, dziękuję ci, że jesteś – powiedziała cicho. – Prześlicznie wyglądasz, ależ masz genialną bluzkę! Pasuje ci cudownie… A twój wczorajszy kumpel już nie mógł się doczekać, kiedy przyjdziesz – dodała z rozbawieniem, wskazując na stojącego w głębi pokoju Victora, który również patrzył w ich stronę.
Iza uśmiechnęła się i skinęła mu porozumiewawczo ręką, na co on natychmiast odpowiedział tym samym, po czym podszedł do niej, porzucając towarzystwo Lucasa i Jean-Pierre’a, który wesoło komentowali między sobą scenkę z małą Tosią.
– Bonsoir, Isabelle[2].
Był dziś ubrany w prosty niebieski t-shirt, na który narzucił białą płócienną marynarkę. Iza stwierdziła w duchu, że choć tak czy inaczej był całkiem przystojnym mężczyzną, w jaśniejszym ubraniu wyglądał dużo korzystniej niż w czarnej koszuli, którą założył poprzedniego wieczoru.
– No, zostawiam was – uśmiechnęła się Lodzia. – Je vous laisse – powtórzyła niepewnie po francusku, spoglądając na Izę, by potwierdziła, czy wyraża się prawidłowo.
Iza skinęła akceptująco głową i obie parsknęły śmiechem, po czym Lodzia lekkim krokiem wróciła do męża, który wraz z siostrą obserwował z rozbawieniem dalszy ciąg rozmowy małej Tosi z Majkiem. Ów nadal trzymał dziewczynkę na rękach, ona zaś, wciąż nie przestając mocno obłapiać go za szyję, tuliła czułym gestem do serca swoją nową maskotkę.
– Nazwę go Michel – oznajmiła mu poważnym tonem. – Wtedy będę lepiej pamiętać, że jest od ciebie!
– To dla mnie zaszczyt, princesse! – zapewnił ją Majk, wpatrując się w nią z zachwytem. – To będzie twój wierny piesek Michel. Tak wierny, że nawet jak ty zapomnisz o nim, on nie zapomni o tobie.
– Nie zapomnę go! – obruszyła się Tosia, wydymając swoje małe urocze usteczka. – Będzie ze mną spał i razem będziemy bawić się przez cały dzień! Nauczę go aportować… A kiedy zabierzesz mnie na lody z truskawkami? – dodała podchwytliwie. – Obiecywałeś!
– Pamiętasz to jeszcze? – zdumiał się Majk, zerkając przy tym porozumiewawczo na Lodzię i Anię. – To było już dawno, na weselu cioci i wujka… myślałem, że zapomniałaś!
– Kobiety nie zapominają o takich rzeczach, frajerze! – roześmiał się Pablo. – Obiecałeś, chamie, to teraz dotrzymuj słowa! Nie, Tosiu?
– Pewnie, że dotrzymam! – odparł z nutą urazy Majk i znów zwrócił się do dziecka. – Wujek Majk nie rzuca słów na wiatr. Jutro przed południem przyjadę po ciebie do babci… oczywiście jeśli rodzice pozwolą – tu spojrzał na Anię, która natychmiast pokiwała twierdząco głową. – Super, dzięki! Więc przyjadę po ciebie i zabiorę cię do mojej restauracji na wieeeelkie lody z truskawkami. Zamówię je specjalnie dla mojej księżniczki. A do tego będzie na ciebie czekać jeszcze parę innych niespodzianek!
Tosia na chwilę aż zaniemówiła z wrażenia.
– Jakich niespodzianek? – zapiszczała z podnieceniem, odzyskując głos. – No powiedz, wujku, powiedz! – prosiła przymilnie, tuląc policzek do policzka Majka.
– Nie powiem – pokręcił głową, robiąc przy tym stanowczą i jednocześnie tajemniczą minę. – Gdybym ci powiedział, nie byłoby przecież niespodzianki!
– Urocza ta nasza Antoinette, prawda? – zagadnął półgłosem Victor do zapatrzonej w tę scenę Izy, która, ocknąwszy się jak ze snu na dźwięk francuskich słów, spojrzała na niego i uśmiechnęła się.
– O tak! Jest urocza i prześliczna. Jak jej mama…
– Rzeczywiście, jest bardzo podobna do Anne – przyznał Victor. – Chociaż uśmiech ma zupełnie jak Jean-Pierre… – po czym schyliwszy się mocniej do ucha dziewczyny, szepnął: – A ty przepięknie dziś wyglądasz, Isabelle.
– Dziękuję – odszepnęła zmieszana, nie patrząc na niego.
Tymczasem Ania usiłowała przejąć z rąk Majka córeczkę, która ani myślała oderwać się od jego szyi, lecz przylgnęła do niego z całej siły, protestując wniebogłosy.
– Nie, mamusiu, proszę! Ja chcę być na rączkach u wujka Majka!
– Ale chodź do mnie tylko na chwilkę, kochanie – tłumaczyła jej rozbawiona tym protestem Ania. – Wujek Paweł prosi, żebyś puściła wujka Majka, bo musi powiedzieć mu coś ważnego. Nie możesz im przeszkadzać. No chodź… tylko na chwilkę, zaraz oddam cię wujkowi, obiecuję.
Tosia zrobiła naburmuszoną minkę, ale posłusznie puściła szyję Majka i pozwoliła wziąć się na ręce matce. Przekazawszy ją Ani, Majk popatrzył badawczo na Pabla.
– O co chodzi, frajerze? – zapytał podejrzliwie. – Szykujesz jakąś dywersję?
– A nie, wręcz przeciwnie! – zaśmiał się Pablo, wyciągając do niego rękę. – Chcę ci pogratulować!
– Pogratulować? – zdziwił się Majk, podając mu niepewnie swoją.
– No tak… wygrałeś nasz wczorajszy zakład! – wyjaśnił mu wesoło Pablo.
Objął wolnym ramieniem stojącą obok żonę i przytulił ją do siebie czułym gestem. Oczy Majka rozbłysły nagłą radością.
– Ach! – zawołał w olśnieniu. – Czyli jednak chłopak?!
Spojrzał przy tym pytająco na Lodzię, która pokiwała głową z promiennym uśmiechem.
– Tak jest – potwierdził z dumą Pablo. – Dzisiaj byliśmy na badaniu i mamy stuprocentowe potwierdzenie, że będziemy mieli syna.
– Ech, stary, gratulacje! – zawołał zachwycony Majk, ściskając serdecznie dłoń przyjaciela. – Rewelacyjna wiadomość! Ja nie mogę, wygrałem… pierwszy raz w życiu trafiłem! Ale serio, od początku czułem, że to będzie facet!
– Gwiazdeczka też to czuła – uśmiechnął się Pablo, schylając się, by ucałować Lodzię we włosy. – A ja mam kolejny dowód na to, że nie warto wątpić w kobiecą intuicję.
– Lodziu, wielkie gratulacje, dawaj no buziaka! – Majk podszedł do dziewczyny i wylewnie ucałował ją w oba policzki. – Kochana, dzielna gwiazdeczko… cholera, ależ się cieszę! A oni już wiedzą? – zapytał, wskazując na resztę towarzystwa, które potwierdziło wesoło, że zostało już na ten temat poinformowane.
– Wiemy już od rana! – zapewniła go Ania. – Mama bardzo się ucieszyła, bo wnuczkę już ma, a teraz będzie miała wnuka. Tata też zachwycony… A Paweł ściemniał z tą dziewczynką, ściemniał – wskazała z rozbawieniem na rozpromienionego brata – a teraz patrzcie sami, jak pęka z dumy!
– Dzisiaj mówi tylko o tym – dodał swoją zabawnie brzmiącą polszczyzną Jean-Pierre.
– No to teraz pozostaje ci już tylko jakoś obłaskawić teściową! – zażartował Majk. – Taka wpadka może panu nie ujść płazem, panie bandzior! Teściowa przecież jasno mówiła, że zamawia dziewczynkę!
– Dziewczynka będzie następna – zapowiedział spokojnie Pablo. – Co się odwlecze, to nie uciecze, prawda, kochanie? – uśmiechnął się słodko do żony. – Pomyślimy o siostrzyczce dla naszego pierworodnego…
– Hej, daj jej urodzić najpierw jedno, ty wariacie! – zaśmiała się Ania, pukając się w czoło. – Patrzcie, jak się rozochocił! Najpierw dokończ ten dom, urwipołciu, tutaj przecież ledwo się pomieścicie we trójkę…
– Damy radę – uśmiechnęła się Lodzia, tuląc się do promieniejącego szczęściem męża.
– Będziesz musiała ogarnąć dwóch facetów! – zaśmiał się Majk. – Ale znając ciebie, poradzisz sobie śpiewająco… To co, stary? – zwrócił się do Pabla, poważniejąc. – Twoja stawka z zakładu nadal jest aktualna?
– Oczywiście – skinął głową Pablo. – Będziesz ojcem chrzestnym, już dawno zdecydowaliśmy z Leą, że poprosimy o to właśnie ciebie. Mamy jeszcze dwóch kandydatów z rodziny gwiazdeczki, ale oni poczekają na następną okazję. Lecimy po starszeństwie, a ty… jesteś w końcu dla mnie jak rodzony brat.
Te wzruszające, wypowiedziane poważnym tonem słowa Pabla sprawiły, że na chwilę w salonie zapadła cisza. Iza, która na bieżąco tłumaczyła Victorowi rozmowę, poczuła, że szczypią ją oczy… Również przez twarz Majka przebiegł wyraz wzruszenia, po czym obaj z Pablem uścisnęli się po męsku, co pozostali skwitowali burzą oklasków.
– Zakład zakładem, bandziorek tylko tak zablefował, bo poprosilibyśmy cię o to również, gdyby to była dziewczynka – zapewniła Majka Lodzia, kładąc mu dłoń na ramieniu. – Mnie samej też bardzo na tym zależy.
Majk ujął jej dłoń i podniósł ją do ust w geście najwyższego szacunku.
– Dziękuję, Lodziu. To dla mnie ogromny zaszczyt.
– A mamą chrzestną będę ja! – pochwaliła się Ania, oddając Majkowi wyrywającą się do niego Tosię. – No dobrze, Tosieńko, możesz już iść do wujka… Ja od początku nie miałam żadnej kontrkandydatki, prawda, Pawełku? Ale to plan dopiero na jesień, a na razie dajcie dziecku spokojnie się urodzić! Wybraliście już imię?
– Jeszcze nie – pokręcił głową Pablo. – Dopiero teraz zabierzemy się za to na całego, skoro już wiemy, że to chłopak. A i tak nikomu z was nic nie powiemy, dopóki mały się nie urodzi, nie liczcie na to! – dodał przekornie, mrugając porozumiewawczo do żony. – Wymyślimy coś tak oryginalnego, że szczęki wam opadną! No dobra… A teraz zgłaszać mi się, brygada, zbieram zamówienia na dobre polskie piwo! Panowie Belgowie już zgłaszali zapotrzebowanie… A ty, Majk? Wypijesz jedno?
– Jedno – skinął głową Majk, z uśmiechem wpatrując się w prześliczną buzię tulącej się do niego Tosi. – Prowadzę samochód, a potem muszę jechać na resztę nocki do roboty, ale do końca imprezy jedno wywietrzeje… a jak mógłbym nie wypić za zdrówko naszego małego dżentelmena? – wskazał na brzuch Lodzi. – I za moją małą księżniczkę, której tak długo nie widziałem! – uśmiechnął się do dziewczynki. – Prawda, princesse?
– I za pieska Michela – zaznaczyła z powagą Tosia, wskazując na swoją maskotkę, na co wszyscy oprócz Lucasa i Victora gruchnęli śmiechem.
Jean-Pierre i Iza szybko przetłumaczyli obu Belgom powód tej wesołości, co sprawiło, że i oni dołączyli do śmiechu reszty towarzystwa.
– Tak, skarbie, za pieska Michela też – zapewnił ją wesoło Majk. – Nie wyobrażam sobie, że mógłbym pominąć w toaście kogoś tak ważnego!
***
– Mój ojciec ma firmę przewozową – mówił Victor, popijając kolejne piwo. – Najpierw skupiał się na przewozie towarowym, wiesz, różne przesyłki, zwłaszcza większych rozmiarów… A od paru lat przerzucił się na transport pasażerski. Ma już całą sieć połączeń z różnymi małymi miejscowościami w okolicy i to zaczyna całkiem nieźle działać. Tyle że musiał zainwestować w nową flotę, bo przewóz pasażerów musi spełniać dość wymagające warunki… Ale ogólnie wiedzie mu się całkiem nieźle, nie może narzekać.
– A mama? – zapytała Iza.
– Mama już od paru lat nie pracuje. Zrezygnowała z pracy zawodowej, której nie lubiła, wolała zająć się dziećmi mojego brata. Babcia to przecież co innego niż płatna opiekunka, prawda?
– Jasne – przyznała Iza. – Babcia ma zupełnie inny kontakt z dzieckiem. Czyli twój brat mieszka z nimi? Dużo jest starszy od ciebie?
– Osiem lat – odparł Victor. – Tak, mieszkają obok siebie, w dwóch osobnych połowach domu. Brat… on ma na imię Julien… pomaga ojcu w firmie, od dawna mają plan, że kiedyś ją przejmie i pociągnie za niego. I dobrze – uśmiechnął się. – On znakomicie się do tego nadaje, a ja wręcz przeciwnie, nie czułbym się dobrze w biznesie. Gdybym był jedynakiem, pewnie zawiódłbym ojca… Na szczęście Julien odnalazł się w roli kontynuatora rodzinnego biznesu, a ja mam święty spokój i żyję sobie na własną rękę.
– Skoro sam na siebie zarabiasz, to chyba rodzice nie mają nic przeciwko? – zauważyła Iza. – Od dawna mieszkasz sam?
– Odkąd wyjechałem na studia – wyjaśnił. – Najpierw mieszkałem w centrum Liège, a potem przeniosłem się do Bressoux… i tam już zostałem. Musisz odwiedzić mnie kiedyś w Bressoux, Isabelle – zerknął na nią znacząco. – Pokazałbym ci kawałek regionu… Byłaś kiedyś w Belgii?
– Nigdy – pokręciła głową z mimowolnym zawstydzeniem. – W ogóle ani razu nie byłam za granicą. Mojej rodziny nigdy nie było stać na takie wyjazdy…
– I tak świetnie nauczyłaś się mówić po francusku, nigdy nie wyjeżdżając z Polski? – zdziwił się Victor. – Właśnie miałem cię zapytać, czy masz jakąś rodzinę we Francji…
– Nie – uśmiechnęła się. – Nauczyłam się sama, czytając różne rzeczy, słuchając radia… a teraz jestem na studiach dedykowanych językowi francuskiemu, więc też ćwiczę sobie na co dzień… We Francji nigdy nie byłam, choć od dawna marzę o tym, żeby zobaczyć Paryż. I kiedyś tam pojadę – dodała z rozmarzeniem. – Muszę tylko nazbierać trochę pieniędzy, bo na razie mam pilniejsze wydatki.
Victor przyglądał jej się na wpół niedowierzająco, na wpół z zafascynowaniem.
– Isabelle nigdy nie była w Paryżu – powiedział jakby do siebie, pociągając kolejnego łyka piwa. – No to cóż… trzeba będzie kiedyś zabrać tam Isabelle…
Iza skwitowała tę uwagę pobłażliwym uśmiechem i sięgnęła po swoją szklankę z sokiem pomarańczowym. Zbliżała się już dwudziesta pierwsza. Po ponad godzinie wspólnej rozmowy przy stole, którą prowadzono pół po polsku, pół po francusku, towarzystwo rozbiło się na indywidualne grupki.
Pablo, pochylony wraz z Jean-Pierrem nad rozłożonymi na stole wielkimi arkuszami projektu architektonicznego, rozmawiał z nim o poszczególnych etapach budowy domu oraz o dokumentach, które były do tego wymagane w Polsce. Jednocześnie co jakiś czas zerkał kontrolnie w stronę fotela pod oknem, na którym siedziała jego żona zajęta zabawną pogawędką z nieodstępującym jej od wczoraj Lucasem. Ów przysunął sobie do niej krzesło i próbował uczyć się polskiego, specjalnie śmiesznie przekręcając słowa, by wywołać u swej rozmówczyni kolejny wybuch perlistego śmiechu. Wtedy, jak zauważyła obserwująca mimochodem całe otoczenie Iza, twarz Pabla przybierała wyraz chmurnego niezadowolenia, a choć starał się nad tym panować, Iza nie miała wątpliwości, że w duchu jest mocno poirytowany tą pogłębiającą się komitywą. Z kolei z sąsiedniego pokoju dobiegały śmiechy Ani i Majka oraz szczebiot małej Antosi, która zaciągnęła ich tam, by pokazać im na wolnym kawałku podłogi, jak piesek Michel potrafi aportować.
Iza siedziała z Victorem w rogu kanapy i podobnie jak dzień wcześniej rozmawiali na wszelkie możliwe tematy, tym razem skupiając się na swoich rodzinach i opisie dzieciństwa. Choć na początku rozmowa toczyła się nieco sztywno, gdyż w powietrzu wisiało niedopowiedzenie związane z wczorajszą niefortunną sceną pod hotelem, Victor szybko zdołał rozładować atmosferę i nim Iza zdążyła się obejrzeć, wrócili do przyjacielskiego, w pełni beztroskiego trybu pogawędki.
Przed dwudziestą drugą do salonu wróciła Ania w towarzystwie Majka niosącego na rękach Tosię, która, trąc ze zmęczenia oczka, tuliła w objęciach pieska Michela. Na stanowczy sygnał Ani belgijskie towarzystwo wraz z Izą zerwało się i zaczęło zbierać się do wyjścia.
– Wynosimy się, chłopaki, już późno, Lea musi odpocząć – komenderowała Ania, zbierając porozrzucane po różnych meblach rzeczy córki. – Zamówiłam już dla nas taksówkę… Paweł, słyszysz? My jedziemy w piątkę taryfą, poprosiłam o fotelik dla Tosi, a Majk obiecał, że zabierze z powrotem Izę… Chéri, potrzymaj mi to, proszę – zwróciła się do Jean-Pierre’a, który posłusznie przejął od niej stos zapasowych ubranek i kubeczek z piciem dla dziecka. – Dzięki, mam nadzieję, że wszystko wzięłam… Majk, skarbie, załóż Tosi ten sweterek, dobrze?
Majk skinął głową, biorąc z jej rąk biały dziecięcy sweterek, po czym usiadł na brzegu kanapy i posadziwszy sobie na kolanie przysypiającą mu już na ramieniu dziewczynkę, troskliwymi ruchami zaczął ją ubierać.
– Hej, księżniczko! – zagadnął wesoło, całując małą w czółko. – Budzimy się na chwilkę i zakładamy sweterek! No, daj mi tutaj łapkę… o tak! I drugą… świetnie! A teraz możesz dalej spać – dodał, znów biorąc ją na ręce i przytulając jej główkę do swojego ramienia.
Obserwujący od paru chwil tę scenę Jean-Pierre przywołał do siebie Lucasa, podał mu trzymane w rękach przedmioty i z uśmiechem podszedł do Majka.
– Daj, Michel, wezmę już Antoinette – powiedział, przejmując od niego zaspaną córeczkę.
Dziewczynka niechętnie oderwała policzek od ramienia Majka, na którym zdążyła już wygodnie się ułożyć, jednak było jej już na tyle wszystko jedno, u kogo jest na rękach, że bez protestu przełożyła główkę na ramię ojca. Majk schylił się po maskotkę, która przy tym manewrze upadła jej na podłogę, i włożył ją do ręki Jean-Pierre’owi.
– Piesek Michel – powiedział do niego wyjaśniająco. – Umie już aportować, a jutro Antoinette będzie uczyć go szczekać na komendę.
Roześmiali się obaj. Jean-Pierre pogłaskał po włosach śpiącą na jego ramieniu córkę i szerokim gestem podał Majkowi wolną rękę.
– Dzięki, Michel. Do jutra.
***
Po odjeździe taksówki z Anią, Tosią i Belgami samochód Majka również ruszył z osiedlowego parkingu i pomknął pustymi ulicami miasta, oświetlonymi pomarańczowym światłem sodowych latarni.
– Pojadę z tobą do lokalu, pomogę wam dokończyć zmianę – zaproponowała Iza. – Nie jestem bardzo zmęczona, a przecież w normalnych warunkach dzisiaj byłabym w pracy.
– Daj spokój, Iza, damy sobie radę z dziewczynami – odparł beztrosko Majk, wrzucając kierunkowskaz przed skrętem w prawo na skrzyżowaniu. – Zanim tam dopełznę, będzie prawie północ, a od północy do drugiej to już krótka piłka… Spokojnie. Odwiozę cię do domu i idź spać, a jutro pozdrów ode mnie Szczepka. Ostatnio nie mam kiedy do niego zaglądać i to już zaczyna mnie męczyć…
– Pozdrowię go – obiecała Iza. – Ale posłuchaj… naprawdę mogę pomóc. Wpadłabym tylko na chwilę do domu przebrać się w coś mniej eleganckiego i bez problemu do drugiej mogę pozasuwać na sali. Jutro sobota, nie mam zajęć, a u pana Szczepcia mam być dopiero na dziesiątą, więc…
– Nie, Iza, nigdzie nie jedziesz – przerwał jej nakazującym tonem Majk. – Wracasz do domu spać. Jutro mamy wycieczkę i masz być w pełnej formie.
– I tak będę – westchnęła z rezygnacją. – Ja nie potrzebuję aż tyle snu… To ty raczej powinieneś się wyspać. Jutro przecież masz jeszcze jechać po Tosię, a wcześniej chyba chciałeś przygotować dla niej niespodzianki? Będziesz musiał wstać wcześnie rano, żeby wyrobić się ze wszystkim…
– Dam radę – zapewnił ją spokojnie. – Niespodzianki dla mojej księżniczki mam obmyślone od dawna, kwestia przywiezienia paru rzeczy z domu.
– A co to będzie? – zaciekawiła się Iza.
– Sztuczne ognie i pokaz pękających baloników – oznajmił Majk, zerkając na nią wesoło znad kierownicy. – W jednym z nich będzie ukryta zabawka, pozostaje mi tylko zastanowić się, jaka… No i muszę skołować te lody z truskawkami, najlepiej wezmę je hurtem i wrzucimy je w tym tygodniu do oferty deserowej.
– Okej! – roześmiała się Iza. – Mała Tosia zmodyfikuje nam menu. Ale jakież to jest urocze dziecko! – dodała z entuzjazmem. – Prześliczna dziewczynka, naprawdę wyglądała w tej sukience jak mała królewna… a jak przepada za tobą, w ogóle nie chciała cię puścić! Chyba z godzinę bawiliście się razem w tym drugim pokoju…
– Tak – przyznał cicho Majk.
Iza zerknęła na niego, uderzona posmutniałą nagle nutą jego głosu. Spoważniał teraz i prowadził samochód w milczeniu, zatopiony w myślach, mechanicznymi ruchami wykonując niezbędne manewry na pustych o tej porze ulicach.
„Czy powiedziałam coś niewłaściwego?” – zastanawiała się z niepokojem Iza. – „Mam nadzieję, że nie… pewnie po prostu chce sobie posiedzieć w ciszy, zająć się swoimi myślami, a ja mu tylko gadam i gadam o głupotach…”
Znieruchomiała zatem w fotelu, postanawiając nie odzywać się już ani nie nalegać na dokończenie zmiany w Anabelli, lecz pozwolić odwieźć się do domu tak, jak zadecydował. Tym bardziej, że zbliżała się już dwudziesta trzecia, do pracy i tak musiałaby przebrać się w mniej spektakularny strój, więc z powodu kurczącego się czasu przedsięwzięcie coraz bardziej traciło sens.
Jechali w całkowitym milczeniu, silnik szumiał cicho, na niektórych skrzyżowaniach wyłączono już sygnalizację, zastępując ją migającymi na pomarańczowo światłami. Jeszcze kilka minut i wylądowali pod kamienicą Izy, gdzie Majk zatrzymał samochód naprzeciw jej bramy, wjeżdżając jak zwykle bocznymi kołami na chodnik. Dziewczyna szybko zebrała się do wyjścia.
– Dziękuję za podwiezienie – powiedziała cichutko, nie chcąc wytrącać go z biegu myśli, i sięgnęła do klamki. – Dobranoc.
– Poczekaj, elfiku – zatrzymał ją łagodnym, proszącym tonem Majk.
Cofnęła rękę z klamki i spojrzała na niego pytająco. W półmrocznym wnętrzu ledwie widziała jego twarz, tylko światło umiejscowionej kilkanaście metrów dalej latarni odbijało się lekką poświatą w jego źrenicach.
– Nie poświęcisz mi nawet pięciu minut w trybie terapii? – zapytał smutno.
– Ależ… tak – szepnęła zmieszana, wyprostowując się natychmiast na siedzeniu. – Tylko nie wiedziałam, że tego chcesz…
Majk uśmiechnął się lekko i sięgnął po jej dłoń.
– Czy chcę? – zapytał retorycznie. – Ech, Iza… co ja bym bez ciebie zrobił… Dzięki tobie i naszej wczorajszej rozmowie dzisiaj mogłem w miarę normalnie przeżyć dzień. Niby nic, a tak dużo… Teraz też zostań chwilę ze mną, dobrze?
– Zostanę, jasne, ale… stoisz na zakazie – odpowiedziała niepewnie Iza. – Zastawiasz bramę, za to można dostać mandat…
– Stać mnie jeszcze na mandat – zapewnił ją z pobłażliwym uśmiechem Majk. – O tej porze straż miejska i tak przymknęłaby oko, nikt stąd nie wyjeżdża… A zresztą co tam mandat, Izulka… olać mandat…
Iza pokiwała głową ze zrozumieniem, jak zwykle pozwalając mu ściskać się za rękę.
– Bardzo ci źle? – zapytała cicho po dłuższej chwili milczenia.
– Źle? – powtórzył Majk, zastanowił się chwilę i pokręcił głową. – Nie… Właściwie to dzisiaj jestem szczęśliwy. Tak szczęśliwy, jak już dawno nie byłem.
– Porozmawiałeś sobie z nią długo sam na sam. Pobawiliście się razem z Tosią…
– Tak – szepnął. – Mam wrażenie, jakbym na cały rok nałapał słońca…
– Wiem, jak to jest – zapewniła go Iza, wspominając wczorajszą scenę na uczelni i oddalającą się za róg ulicy sylwetkę Michała. – Każda sekunda jest jak pokarm dla duszy na kolejne dni i tygodnie. Tylko że… to może znowu niepotrzebnie rozbudzić nadzieję…
– Nie – pokręcił znów głową. – Ja już nie mam nadziei. Sama pomyśl, jak nawet miałbym czelność ją mieć? Byłbym ostatnim ścierwem, gdybym choćby pomyślał o nadziei… w takim sensie, jaki chyba masz na myśli – doprecyzował, podnosząc głowę i mierząc ją badawczym wzrokiem.
– Racja – odparła zmieszana, odwracając oczy. – Wybacz, Majk. Bzdury gadam…
– Nie, Iza, moja nadzieja już dawno umarła – podjął smutno Majk. – Jedyne, na co mogę liczyć, to kilka takich pięknych chwil jak dzisiaj. Pogadaliśmy sobie jak zwykle… o wszystkim i o niczym… tak po przyjacielsku. Jak kiedyś… Wiesz, elfiku… w takich chwilach dziękuję Bogu, że nigdy nie wyznałem jej wprost tego, co czuję. Dziękuję Mu za to, że byłem na to za słaby… Ten tchórz sprzed lat ma swoje wielkie zalety, bo dzisiaj mogę bezbłędnie grać rolę neutralnego przyjaciela rodziny. Pablo nawet chce ze mnie zrobić drugiego ojca dla swojego pierworodnego – uśmiechnął się. – Wzruszyli mnie tym niesamowicie oboje z Lodzią… i nie zawiodą się na mnie. Będę kochał ich małego jak własnego syna. Jak rodzonego dzieciaka, którego sam nie będę nigdy miał, bo… nie chcę – zniżył głos niemal do szeptu. – Nie chcę, chociaż tak naprawdę chciałbym bardzo… Łapiesz, o czym mówię, prawda?
– Łapię – zapewniła go skwapliwie Iza. – Rozumiem cię doskonale, ja mam to samo. Co prawda jestem w trochę innej sytuacji niż ty, bo jeszcze tak całkiem nie straciłam nadziei – zaznaczyła ostrożnie, choć w głębi serca sama czuła, jak kruche było to twierdzenie. – Ale ja też tylko czekam, kiedy moja siostra i szwagier będą mieli dzieci, które będę mogła traktować jak własne. Już dawno obiecałam sobie, że będę dla nich najlepszą ciocią… dobrą ciocią Izą z kieszeniami pełnymi cukierków, wróżką od spełniania dziecięcych marzeń. Cieszę, że chociaż moja siostra jest kochana i szczęśliwa… A ty masz jakieś rodzeństwo?
– Niestety nie – pokręcił głową Majk. – Jestem jedynakiem, moi rodzice z założenia nie chcieli mieć więcej dzieci. Żałuję tego, bo ja na ich miejscu nie zatrzymałbym się tak szybko. Mógłbym mieć całą drużynę piłkarską… całą bandę łobuzów obojętnie jakiej płci, którzy byliby tak nieznośni, jak ja sam byłem w dzieciństwie, i którzy rozwalaliby w pył wszystko, co tylko napotkaliby na swojej drodze.
Iza prychnęła śmiechem, wyobrażając sobie taki widok. Majk zerknął na nią i również uśmiechnął się.
– Naprawdę, elfiku, wcale nie żartuję. Uwielbiam dzieciaki. To takie małe, sprytne bestyjki, wredne, wymagające, rozwrzeszczane… a jednocześnie takie urocze i bezbronne… i bardzo towarzyskie, dlatego najlepiej wychowują się z rodzeństwem. Masz siostrę, więc sama wiesz, jaka to jest wartość.
– O tak – przyznała z przekonaniem Iza. – Niezastąpiona.
– Ja nigdy tego nie miałem – ciągnął z melancholią. – Właściwie to od małego Pablo i Ania byli dla mnie jak brat i siostra… nadal są… i tak już zostanie na zawsze. I nie zrozum mnie źle, Izulka… jestem naprawdę szczęśliwy, kiedy patrzę na ich szczęście, oboje stworzyli takie piękne, zgodne rodziny… Lodzię po prostu uwielbiam, a Jean-Pierre to też bardzo równy facet, mam o nim jak najlepsze zdanie i szanuję go za to, że daje Ani wszystko, na co zasługuje. Wiem przecież… sam widzę, że jest z nim bardzo szczęśliwa. Tylko że… elfiku… ja ją ciągle tak cholernie kocham!
Głos zadrżał mu nagle i uwiązł w gardle… Puścił jej dłoń, ogarnął ramionami kierownicę i oparł na niej głowę, kryjąc twarz w fałdach rękawa swojej skórzanej kurtki. Ten moment słabości, kolejny już spośród tych, których była świadkiem, przepełnił serce Izy najgłębszym współczuciem i tak silnym wzruszeniem, że do oczu napłynęły jej łzy.
„Biedaku” – pomyślała z żalem. – „Jak ci pomóc? Na to nie ma żadnej dobrej rady…”
W spontanicznym odruchu porozumienia złamanych serc przechyliła się w stronę fotela kierowcy i objęła go ostrożnie lewym ramieniem za pochylony nad kierownicą kark i szyję, prawą dłonią gładząc go delikatnie po włosach. Ich miękka, przyjemna w dotyku faktura jeszcze bardziej ją roztkliwiła, przywiodła jej bowiem na myśl skojarzenie z bezbronnym dzieckiem, o którym sam przed chwilą mówił… Delikatnym, na wpół ostrożnym, na wpół troskliwym gestem gładziła go po tej słynnej na pół miasta rozczochranej czuprynie, świadoma tego, że żadne słowa pocieszenia nie odniosłyby w takim momencie skutku i że jedyne, co mogła zrobić, to po prostu być przy nim i okazać mu najprostszą, ludzką solidarność.
– Wiem – szeptała łagodnie, schylając się do jego ucha. – Wiem, Majk. Znam to tak samo dobrze jak ty… i wiem też, jak bardzo człowiek jest w tym osamotniony, niezrozumiany i zdany na własne siły. Wiem… Z tym nie da się walczyć, można tylko trochę to oswoić, zepchnąć gdzieś na dno serca i udawać przed innymi, że wszystko jest w porządku. Ja sama to przeżyłam i nadal przeżywam, więc dobrze znam ten ból. Wiem, jak jest ci z tym ciężko… wiem, Michasiu…
Niesiona gorącym pragnieniem złagodzenia jego bólu, instynktownie, nie zastanawiając się nad tym, co mówi, użyła zdrobnienia, jakim zawsze nazywał go pan Szczepan. Dopiero kiedy je wypowiedziała, przez myśl przebiegło jej, że mogło to zabrzmieć zbyt poufale wobec człowieka, do którego jeszcze niedawno nie chciała zwracać się inaczej niż per szefie, w dodatku starszego od niej o ponad dekadę… Co prawda człowiek ów pod wpływem emocji po raz kolejny odkrywał przed nią najintymniejsze tajemnice swojej duszy, jednak nadal był to jej pracodawca i posuwanie poufałości aż tak daleko nie było chyba z jej strony właściwe…
Zamilkła więc, ograniczając się już teraz tylko do gładzenia go po włosach, coraz odważniej zagłębiając w nie dłoń, przesiewając je powolutku przez palce. Majk siedział wciąż w tej samej pozycji, z twarzą ukrytą w opartych na kierownicy ramionach, nieruchomy jak głaz, jakby spał… Miękka burza jego włosów, znad których unosił się znajomy, delikatny zapach wody kolońskiej, z czymś jej się kojarzyła… Iza złapała się nagle na tym, że dotykanie ich sprawia jej nieposkromioną, zmysłową przyjemność – i to przyjemność jakby znajomą, powracającą do niej z gęstej mgły przeszłości…
„Pewnie to dlatego, że jego włosy kojarzą mi się z Misiem” – pomyślała, usilnie starając się przypisać to skojarzenie do konkretnego wspomnienia sprzed lat. – „Ale to nie tylko to… mam dziwne wrażenie, jakby to, że tu siedzimy, już raz się zdarzyło… déjà vu… Kurczę, z czym mi się to kojarzy?”
I wtedy powoli, jak na teatralnej sali, na której po spektaklu stopniowo rozjaśniają się światła, mgła w jej umyśle rozstąpiła się i przed oczami ukazała jej się scena, której szukała. Boczny pawilon małowolskiej dyskoteki, ten, w którym sprzedawano napoje i alkohol… Sylwetka Michała siedzącego przy stole… To było tego wieczoru, kiedy za dużo wypił, przyjąwszy niepotrzebnie zakład z jednym z kolegów. Iza dokładnie pamięta kłębiący się w pawilonie dym z papierosów, od którego potem rozbolała ją głowa. Niepowstrzymany słowotok Michała, jakieś zbereźne żarciki równie wstawionych chłopaków z Małowoli i jego śmiech, taki dziwnie piskliwy, nienaturalny… a potem chwila, kiedy jego upojona alkoholem głowa opadła na oparte na stole ramiona. Tak, siedział wtedy w podobnej pozycji jak teraz Majk, to stąd wzięło się to skojarzenie! Jego włosy były tak samo rozsypane, a ona, wówczas jego oficjalna dziewczyna, gładziła go po nich troskliwie, przesiewając je przez palce… Tuliła się do niego, siedzącego nieruchomo i bezwładnie, i tak samo obejmowała go ramieniem, dopytując, czy wszystko w porządku, czy da radę sam wstać i pójść do samochodu…
Ach tak, przecież znowu tam jest!… Czuje dławiący w gardle dym mocnych papierosów… Nie znosi tego zapachu, ale teraz nie zwraca na niego uwagi, bo najważniejsze jest to, by być przy nim… przy ukochanym Michale, który potrzebuje jej pomocy! Misiu… – szepcze mu z czułością do ucha. – Wszystko dobrze? Odezwij się, kochanie… jak się czujesz? Misiu… Jej dłoń, wpleciona w jego włosy, odgarnia mu je z czoła opiekuńczym gestem… Iza ignoruje zaczepne uwagi siedzących z nimi przy stole ludzi, skupia się tylko na nim… Gładzi go po głowie, w gest ten wkładając całą swoją miłość, delikatnie odsuwa kosmyk włosów z jego skroni… Misiu, mój kochany… Schyla się i czule przyciska usta do jego skroni…
Majk drgnął i podniósł głowę dokładnie w tej samej chwili, w której spłoszona Iza, ocknąwszy się z półletargu, szybko cofnęła swoją.
„Boże drogi, chyba zwariowałam!” – pomyślała z przestrachem. – „Znowu go z nim pomyliłam… ale wstyd!”
– Przepraszam – szepnęła, odwracając oczy i oblewając się niewidocznym na szczęście w ciemnościach rumieńcem zażenowania.
Majk nie odpowiedział, Iza czuła, że przygląda jej się z uwagą. Nie wiedząc, jak powinna zareagować, ani co powiedzieć, zebrała się na odwagę i podniosła na niego oczy. Jego twarz w półmroku wyglądała zupełnie normalnie, widać było, że już całkowicie opanował swój spontaniczny wybuch emocji.
– Nic się nie stało, elfiku – uśmiechnął się lekko. – To przecież tryb terapii… Myślałaś przed chwilą o nim, tak?
– Tak – pokiwała głową, również starając się uśmiechnąć. – Naprawdę bardzo cię przepraszam… nie wiem, jak to się stało…
Majk pokręcił głową i sięgnął po jej dłoń.
– Spokojnie, ja przecież wczoraj miałem dokładnie to samo – przypomniał jej łagodnie. – Też nie wiem, jak to zrobiłem, że tak odpłynąłem. Nawet zastanawiałem się, czy to nie jakiś objaw schizofrenii albo innego odpału psychicznego… Ale skoro ty też to masz… i to już drugi raz… to chyba znaczy, że to normalne, co? – mrugnął do niej w półmroku.
– Nie wiem – westchnęła. – Może nienormalne, a my po prostu oboje jesteśmy chorzy?
– Nawet jeśli, to chorować w miłym towarzystwie zawsze jest przyjemniej niż samemu – zauważył żartobliwie. – To przywraca człowiekowi wiarę w siebie. A przede wszystkim po raz kolejny potwierdza, że jesteś taka jak ja – dodał, poważniejąc.
Pokiwała tylko głową w odpowiedzi, ciągle zawstydzona swoją niewytłumaczalną utratą kontroli nad wizją z przeszłości, która, jak sam zauważył, rzeczywiście zdarzyła jej się przy nim już drugi raz.
– To pewnie przez te dziwne podobieństwa, skojarzenia… – ciągnął w zamyśleniu Majk, gładząc na wpół bezwiednie opuszkami palców wierzch jej dłoni. – To z zewnątrz naprawdę wygląda jak jakiś schiz, ale przecież bez tego nigdy byśmy się nie porozumieli. No, nie wstydź się już, Izulka – dodał z uśmiechem, zerkając na jej nadal mocno skonfundowaną minę. – Skoro ja, facet, nie wstydzę się tak wybebeszać przed tobą i odwalać takich cyrków, to czym ty miałabyś się przejmować? Przecież to faceci mają być twardzi, nie? Nie wolno im okazywać emocji, a jeśli już, to tylko w walce… mają walić wroga pięścią w zęby, a nie rozklejać się i trząść jak galareta, jak to ostatnio nagminnie robi w twojej obecności ten stary dureń Majk. Prawda, elficzku? No, uśmiechnij się… chyba widzisz, że chcę cię rozśmieszyć? Słabo mi to idzie, wiem… ale dla dobra sprawy udawajmy, że jestem mistrzem dowcipu i ciętej riposty, zgoda?
Iza mimo woli parsknęła śmiechem. Majk przechylił się w jej stronę na siedzeniu i objął ją obydwoma ramionami tak, że jej policzek spoczął na jego piersi. Owionął ją znajomy zapach wody kolońskiej… Z przyjemnością przymknęła oczy, zatapiając się w ciemność jak w miękki aksamit.
– No, tak lepiej – mówił cicho Majk. – Przytul się do mnie, moja terapeutko. Bez żadnych podjazdów, podtekstów ani innych wygłupów, przez które ja sam przez pół życia nie miałem do kogo się przytulić. A w takich trudnych chwilach zawsze marzyłem o tym, żeby przytulić się do kogoś normalnego… tak jak teraz… po prostu, zwyczajnie i bez obawy, że zaraz będą z tego same kłopoty. Przytulić się do kogoś, kto by mnie wysłuchał i naprawdę zrozumiał… Jesteś jedyną osobą, przed którą odkrywam się całkowicie, i Bóg mi świadkiem, że nie mam pojęcia, dlaczego tak się dzieje, bo przecież ledwo się znamy…
– Prawda – szepnęła Iza.
– Dziwne, nie? – pokiwał głową. – Nie mogę tego pojąć. Ja, który latami dusiłem to w sobie i udawałem osła, żeby nikt nie domyślił się, co mi w duszy gra… a raczej co mi w niej wyje… niespodziewanie i bez większych oporów wypluwam z siebie wszystko przed takim cichym, skromnym elfikiem… przed małym duszkiem z zaczarowanej krainy… Niepojęte! Ale dobrze mi z tym, wiesz? Bardzo dobrze…
Zamilkł i w samochodzie zapadła cisza. Przytulona do niego Iza poczuła, że podniósłszy rękę, gładzi ją teraz delikatnie po włosach. Było to może poufałe, owszem… lecz w tym geście nie było nic, co mogłoby ją niepokoić, nic, czego mogłaby się obawiać… Jakże inaczej zachowywał się w porównaniu do Kacpra czy nawet Daniela! W podobny sposób mógłby przytulać ją ojciec albo brat – bez podtekstów, jak sam to przed chwilą powiedział i jak już wcześniej kilkakrotnie podkreślał. Pozwalał sobie na to w trybie terapii, bo wiedział, że z jej strony też nie będzie tej banalnej, niewłaściwej odpowiedzi, którą na co dzień mógł mieć od tysiąca najpiękniejszych kobiet… Wszak żadne z nich tego nie potrzebowało, oboje pragnęli tylko odrobiny zrozumienia… I może to dlatego tak szybko sobie zaufali?
– Dziękuję ci za kolejną sesję terapii, elfiku – powiedział Majk spokojnym, łagodnym półgłosem. – To mnie znowu postawiło na nogi. Wybacz, jeśli za bardzo ci przytrułem… A teraz jadę na końcową inspekcję lokalu i już nie zawracam ci głowy, musisz iść spać – zmienił ton na swój zwyczajny, na co Iza natychmiast podniosła głowę i odsunęła się od niego. – Jutro podjadę po ciebie przed szesnastą, okej? Jedziemy do Nałęczowa we czwórkę, Pablo bierze dziewczyny i Jean-Pierre’a, a mnie poprosił, żebym zapakował do siebie obu tych nowych Belgów. Lucas chyba mocno zalazł mu za skórę! – zaśmiał się. – Ech, frajer, czym on się przejmuje… Ty oczywiście jedziesz z nami, bo Victor podobno nie wyobraża sobie innej opcji. Widzę, że już nieźle się skumplowaliście.
– Owszem – uśmiechnęła się Iza. – Dzisiaj przegadałam z nim już drugi wieczór. Taka była umowa z Lodzią, a dla mnie porozmawiać po francusku z native speakerem to sama przyjemność. No, ale faktycznie, już robi się późno. To cóż… lecę, szefie.
– Trzymaj się, elfiku – odparł ciepło Majk. – Dobrej nocy.
„Biedak” – myślała smutno Iza, wspinając się na drugie piętro pustą i cichą o tej porze klatką schodową. – „Rozkleił się dzisiaj jeszcze bardziej niż wczoraj. Wcale mu się nie dziwię, to był dla niego dzień bardzo mocnych wrażeń. Ale kto by pomyślał, że z wierzchu taki cwaniak, a w środku dusza romantyka…”
_____________________________________________________
[1] Papa, il est déjà là! (fr.) – Tatusiu, on już jest!
[2] Bonsoir, Isabelle (fr.) – Dobry wieczór, Isabelle.