Anabella – Rozdział XXV

Anabella – Rozdział XXV

Jasne słońce sobotniego przedpołudnia wpadało szerokim strumieniem do wysprzątanego na błysk pokoju pana Szczepana. Zmęczona dwugodzinnymi porządkami Iza zaparzyła herbatę i właśnie ustawiała dwie filiżanki na przysuniętym do fotela staruszka niskim stoliku.

– Tylko ostrożnie, panie Szczepciu, bo gorące – ostrzegła. – No, niech pan mówi dalej… Pojechał pan sam do tego notariusza?

– A pojechałem, Haniu, pojechałem – skinął głową, sięgając po swoją filiżankę i z przyjemnością upijając łyka herbaty. – Pół dnia mi zeszło, bo miałem podjechać autobusem i potem dojść kawałek, ale pomyliłem się i wysiadłem na złym przystanku… no to musiałem wracać… a potem szukać pół godziny tego adresu, bo w tamtej dzielnicy wszystko się od moich czasów pozmieniało!

– Nie powinien pan aż tak się męczyć – zestrofowała go łagodnie Iza. – Z pana sercem to mógł być za duży wysiłek. Trzeba było poczekać na mnie, powiedziałby pan, że chce jechać do notariusza, to zamówiłabym taksówkę i pojechałabym z panem.

– A nie, Hanusiu, z tobą to nie – pokręcił głową jakby spłoszony pan Szczepan. – Ja sam musiałem… z tobą nie. Tamte dwa razy to Michaś mnie podwoził samochodem, ale on teraz taki zapracowany… uprzedzał, że w tym tygodniu chwili czasu nie ma, no to się nie napraszałem. Ale co tam… może i stary jestem, ale jeszcze sobie radzę – jego przeźroczysto bladą twarz rozjaśnił uśmiech. – A z tobą to wolę tutaj sobie pogawędzić, nacieszyć się tobą…

Iza odwzajemniła mu uśmiech i sama również upiła łyka herbaty. Nie smakowała jej zbytnio, była za słaba, by posiadać prawdziwy herbaciany aromat, jednak ze względu na zalecenia kardiologa dla staruszka nie mogła parzyć mocniejszej.

U pana Szczepana nie była ani razu od wtorku, a wiedziała od Majka, że on sam nie zaglądał do niego jeszcze dłużej, w związku z czym dziś zapukała do jego mieszkania z lekkim niepokojem. Na szczęście staruszek, choć znów był bledszy niż wcześniej, a jego oczy jeszcze mocniej podkrążone, tryskał humorem i zapewniał ją o swoim wyjątkowo dobrym samopoczuciu. Jedyną rzeczą, która przyprawiła ją o chwilowe opadnięcie rąk, był panujący w całym domu, a zwłaszcza w kuchni, potworny bałagan, nad którego usunięciem musiała intensywnie popracować przez pełne dwie godziny. Teraz jednak mieszkanie lśniło już czystością, a towarzyszący jej przy sprzątaniu kolejnych pomieszczeń pan Szczepan, został usadzony w swoim ulubionym fotelu z kolanami nakrytymi lekkim kocykiem.

– No cóż, najważniejsze, że wyprawa się udała – stwierdziła oględnie Iza. – Mam nadzieję, że załatwił pan sobie z tym notariuszem wszystko tak, jak pan chciał?

– Załatwiłem – przytaknął z satysfakcją. – Uporządkowaliśmy wreszcie dokumenty, wszystko zrobił mi tak, jak prosiłem, i nawet pieniędzy za to nie chciał, bo mówił, że z Michasiem między sobą się policzą. Ech… – pokręcił głową. – Toć ja bym zapłacił, ile trzeba, byle tylko trochę mi na kredyt rozpisał… uzbierałbym powoli, bo to dla mnie gardłowa sprawa…

– Ale skoro chcą się rozliczyć sami, to niech się rozliczają – zauważyła Iza, w duchu doceniając ten kolejny cichy gest Majka. – Pan w to nie wnika, panie Szczepciu. Może mają jakiś układ, że liczą się na przysługi, a nie na pieniądze? Pan załatwił swoje i z tego trzeba się cieszyć, a rozliczenia niech pan zostawi młodym, skoro chcą to regulować między sobą.

Pan Szczepan odstawił filiżankę na stolik i pokiwał powoli głową.

– Może i tak – odparł bez przekonania. – Wolałbym sam zapłacić, ale wtedy ten pan musiałby trochę poczekać na całość, a Michaś to taki w gorącej wodzie kąpany… tylko powiedziałem mu dwa słowa, a już wszystko załatwił. Ale może i dobrze, bo to nigdy nie wiadomo, kiedy starego człowieka Pan Bóg z tego świata odwoła, a przecież w dobrej sprawie to robimy… Teraz to i umierać łatwiej będzie, spokojniej… bo to już pewnie niedługo zapuka do mnie kostucha, czas przecież najwyższy.

– Ejże, panie Szczepciu, co też pan opowiada! – żachnęła się Iza. – Jaka znowu kostucha? Pięknie pan wygląda, poza tym sercem żadnych chorób, umysł sprawny jak u młodego, a z sercem też przecież coraz lepiej, skoro tak pan sobie hasa autobusami po mieście… Pożyje pan jeszcze długo i szczęśliwie, o to spokojna głowa.

– A co mi tam po życiu, Haniu… – machnął melancholijnie ręką staruszek. – Ja już nie mam na tym świecie nic do zrobienia. Jedyne, co bym jeszcze trochę chciał, to zobaczyć twoje szczęście… Bo toć przecież już dorosła kobitka jesteś, zaraz jakiegoś dobrego chłopaka sobie znajdziesz, wyjdziesz za mąż, rodzinę założysz…

Iza uśmiechnęła się smutno i w milczeniu pokręciła głową.

– A tak, tak, ja to wiem – zapewnił ją pan Szczepan. – Taka dziewczyna jak ty długo sama nie pobędzie… Ja to aż się dziwię, że już teraz kolejki się do ciebie nie poustawiały, te lekkoduchy pewnie jeszcze nie wiedzą, coś ty za skarb. Tu zresztą mądrego mężczyzny trzeba, żeby się na tobie poznał… i uszanował tak, jak na to zasługujesz… Wiesz? – zniżył konspiracyjnie głos. – Ja tak sobie nawet pomyślałem, że gdybyś ty i… – urwał znacząco, zerkając na nią na wpół podstępnie, na wpół badawczo, po czym zbity z tropu jej niechętną miną, westchnął i znów machnął ręką. – Ale co tam, czy ja stara przekupa jestem, żeby ludzi swatać? Pan Bóg i tak poprowadzi człowieka taką drogą, że co ma być, to będzie… Ja tak tylko sobie myślę, że gdybym tego twojego szczęścia dożył, to sam byłbym taki szczęśliwy, że już by mnie tu nic na tym świecie dłużej nie trzymało. A do wieczności to bym już i teraz z radością poszedł… do mojej Hanusi, co tam na mnie tyle lat czeka…

Zerknął na stojące na komodzie zdjęcie Hani, uśmiechnął się do niej tkliwie, po czym znów przeniósł wzrok na Izę. Jej twarz, o nieobecnym wyrazie, oblekła się teraz owym dziwnym smutkiem, który staruszek widywał u niej czasami, a którego przyczyn ani nie mógł się domyślić, ani nie śmiał pytać, by jej do siebie nie zrazić. Nie mógł wiedzieć, że oto przed oczami jej duszy wyświetliła się jak żywa przedwczorajsza scena sprzed uczelni – widok oddalającej się i znikającej za rogiem sylwetki Michała… jej ukochanego Michała… jedynego na świecie, lecz obojętnego i jakby symbolicznie odwróconego do niej plecami.

***

Opel Majka sunął wąską szosą, dotrzymując tempa jadącemu przed nimi czarnemu volkswagenowi Pabla. Zapadał już zmierzch, turystyczno-rekreacyjny wyjazd do Nałęczowa i Kazimierza nad Wisłą, który zaplanowano jako ukoronowanie wizyty belgijskiej ekipy w Polsce, zakończył się już i zmęczone, lecz pełne wrażeń towarzystwo wracało do Lublina.

Iza siedziała z tyłu wraz z Victorem, z którym tradycyjnie przegadała dziś całą wycieczkę, a i teraz obojgu nie zamykały się usta, żartowali sobie bowiem wesoło we trójkę z Lucasem zajmującym fotel pasażera obok Majka. Ten ostatni od początku drogi powrotnej nie odezwał się ani słowem, lecz prowadził auto w milczeniu, całą uwagę skupiając na tym, by na dość zatłoczonej o tej porze szosie nie dać się urwać jadącemu dość szybko Pablowi.

– Samolot z Warszawy mamy o czternastej – mówił Lucas, przeciągając się na siedzeniu. – Jak myślisz, Vic? Rano trzeba by się zerwać z godzinę wcześniej na śniadanie, żeby na nas nie czekali, nie? Anne mówiła, że zawsze lepiej pojechać wcześniejszym pociągiem i dać sobie drugą szansę w razie, gdyby były jakieś komplikacje.

– Czyli jedziecie pociągiem? – podchwyciła Iza.

– Tak. Paul chętnie zawiózłby nas do Warszawy samochodem, ale nie zmieścimy się – wyjaśnił jej Victor. – Razem z Antoinette jest nas pięcioro plus bagaże.

– Zresztą pociągiem dobrze się jedzie – zauważył Lucas. – Wolę to, niż gnieść się w tyle osób w samochodzie. I widoki można sobie pooglądać… Polska to piękny kraj.

Po całym dniu spędzonym na rozmowach Iza miała wrażenie, że kurtuazyjne tematy powoli się wyczerpują. Chętnie porozmawiałaby jeszcze sam na sam z Victorem, gdyż we dwoje weszli już na wyższy poziom porozumienia i nie mieli problemu ze znalezieniem tematu do rozmowy, jednak uparte milczenie Majka, który najwyraźniej nie zamierzał zająć pogawędką Lucasa, sprawiało, że ciężar podtrzymywania oficjalnej konwersacji z Belgami spadał w całości na jej barki.

Nie miała jednak o to żalu do Majka, który, odkąd wsiedli do samochodu, był w ewidentnie kiepskim humorze, choć starał się nadrabiać miną. Ponieważ na wycieczkę nie pojechała Antosia, dla której taki wyjazd byłby zbyt wyczerpujący, większość czasu poświęconego na spacery i zwiedzanie spędził na rozmowie w cztery oczy z Anią, podczas gdy Iza spacerowała z Victorem, Lodzi jak zwykle (ku dyskretnemu niezadowoleniu jej męża) uparł się towarzyszyć Lucas, a z kolei Pablo i Jean-Pierre przez całą wycieczkę chodzili wszędzie we dwóch, wiodąc rozpoczętą jeszcze poprzedniego wieczoru żarliwą dyskusję na tematy polityczne. Iza rozumiała zatem doskonale owo przygaszenie i milczenie Majka… Tak długi czas spędzony w bliskim towarzystwie kobiety, którą kochał całym sobą, a wobec której nie mógł żywić nawet cienia nadziei, musiał wyczerpać w nim zapasy energii i siły woli. Jednocześnie, znając ten stan ducha z własnego doświadczenia, mogłaby założyć się o głowę, że za żadne skarby świata nie oddałby tych kilku kolejnych wykradzionych bogom godzin.

Do Lublina dojechali w zapadającym już na dobre zmroku, na ulicach powoli zaczynały zapalać się latarnie.

– Majk, wyrzuciłbyś mnie i Victora koło miasteczka akademickiego? – poprosiła Iza.

– Jasne – odparł zdawkowo.

Było to pierwsze słowo, jakie wypowiedział od kilkudziesięciu minut.

– Wysiądziemy z Isabelle wcześniej – wyjaśniał tymczasem Lucasowi Victor. – Namówiłem ją na jeszcze jedną, ostatnią włóczęgę po Lublinie. Ma mi pokazać, gdzie studiuje.

Ah, les vadrouilleurs! – zaśmiał się Lucas. – Et leur grande vadrouille!*

Majk podjechał główną aleją w okolice miasteczka akademickiego, zatrzymał samochód w jednej z bocznych uliczek i odwróciwszy się do tyłu, podał na pożegnanie rękę Victorowi. Iza wymieniła w tym czasie pożegnalne grzeczności z Lucasem, z którym tak naprawdę dopiero dziś miała okazję zamienić kilka słów, po czym oboje z Victorem wysiedli z auta i ruszyli na obiecaną wieczorną włóczęgę.

Granatowe, jeszcze nie do końca ściemnione niebo, światło ulicznych latarni sodowych i zatłoczone dziś z racji ciepłego sobotniego wieczoru uliczki miasteczka akademickiego tworzyły niezwykły klimat, który wprawił Victora w podniosło-romantyczny nastrój.

– Jestem tu tylko kilka dni, a tak niesamowicie odczuwam magię tego miejsca – powiedział, kiedy przysiedli na krótki odpoczynek na ławce w głębi jednego ze skwerków. – I wiem, czyja to zasługa – uśmiechnął się do niej porozumiewawczo. – Cieszę się, że tu przyjechałem i na pewno jeszcze nieraz będę chciał wrócić do Polski i do Lublina. Wręcz będę prześladował Jean-Pierre’a i Anne, żeby zabierali mnie ze sobą jak najczęściej. Chciałbym was jeszcze zobaczyć… zwłaszcza ciebie, Isabelle.

– Cała przyjemność po mojej stronie, Victor – odparła grzecznie Iza. – Będziesz tu zawsze mile widziany.

– Musimy przecież pouczyć się walca – dodał wesoło. – Jedna lekcja to za mało, a ja byłbym zachwycony, gdybym mógł trochę dłużej z tobą potańczyć. Nauczyłabyś się bardzo szybko. W czwartek byłaś zestresowana, bo zabrałem cię na parkiet bez przygotowania, ale to nic, ja i tak czuję, że masz do tego wrodzony dar. Twoja dusza lubi tańczyć, Isabelle…

– Ach! – roześmiała się. – O tym nawet mnie nic nie wiadomo! Ale kto wie? Może jeszcze za słabo znam swoją własną duszę?

– Ja za to umiem czytać w duszach pięknych kobiet – zapewnił ją Victor. – I w duszy Isabelle wyczytałem, że jest kobietą stworzoną do tańca. Do tańca i do tego, żeby przynosić szczęście ludziom, którzy potrafią poznać się na jej wartości. Masz w sobie coś z dzikiego stworzenia, wiesz? Ale dzikiego w pozytywnym sensie, takiego niezwykłego, magicznego… Jak wróżka, leśna nimfa… albo elf…

– Elf… – szepnęła zdumiona Iza.

Na krótką chwilę w jej pamięci błysnęła zamyślona, przygaszona twarz Majka.

– Tak, elf! – podchwycił z przekonaniem. – Elfy są dzikie, nieśmiałe, a do tego potrafią pięknie tańczyć. Więc są takie jak ty, bo ty też będziesz kiedyś tańczyć. Nauczę cię tego. Poza tym… jest w tobie jakaś tajemnica, którą wyczuwam od samego początku, od pierwszej sekundy. Jesteś fascynującą dziewczyną, Isabelle. I mam nadzieję, że to dopiero początek naszej znajomości. Powiedz, gdybym poprosił cię o kontakt… no wiesz, numer telefonu, adres mailowy czy jakiś link do konta w social mediach… co byś mi odpowiedziała?

– Konta w żadnych serwisach społecznościowych nie mam – odparła wymijająco Iza. – Nie mam, nigdy nie miałam i nawet nie chcę mieć, od tej strony jestem osobą starej daty. Ale mój numer telefonu mogę ci podać, czemu nie? – uśmiechnęła się. – Maila też… choć rzadko go używam. Zapisz sobie.

Podyktowała mu numer telefonu i adres mailowy, które Victor skrupulatnie zanotował w swoim telefonie.

– Dziękuję, Isabelle, będę odzywał się regularnie – obiecał, kiedy powolnym krokiem zmierzali już w stronę centrum i jego hotelu. – I mam nadzieję, że nie tylko niebawem przyjadę znowu do Lublina, ale też kiedyś będę mógł się zrewanżować i zaprosić cię na długą włóczęgę po Liège… Spodobały mi się te nasze włóczęgi – dodał wesoło. – Chyba to się stanie moją nową pasją!

Iza zawtórowała mu śmiechem, nie podejmując tematu. Niebo nad ich głowami było już całkowicie czarne, zbliżała się dwudziesta druga, w głębi szerokiej ulicy majaczyła się już bryła hotelu Victora. Pobyt Belgów w Lublinie definitywnie dobiegał końca.

***

„Oby tylko nie pił!” – myślała z zaniepokojeniem Iza, przyśpieszając kroku. – „Głupio tam iść w tym sportowym stroju, Basia nie puści mnie na salę, ale mniejsza o to, nie będę już wracać do domu, żeby się przebierać, szkoda na to czasu!”

Mimo że była dziś zwolniona ze swej standardowej zmiany w pracy, ani przez chwilę nie miała zamiaru wracać prosto do domu. Pożegnawszy się z Victorem, bez zastanowienia skierowała kroki w stronę ulicy Zamkowej zdjęta niepokojem o Majka, którego mina w samochodzie nie wróżyła niczego dobrego… Po odwiezieniu Lucasa do hotelu miał wrócić do Anabelli i zapewne tam pojechał, ale co będzie, jeśli znowu, wbrew obietnicom, weźmie ze sobą brandy i zamknie się w gabinecie, żeby odreagować dzisiejsze przeżycia? Przygnębiony wyraz jego twarzy i nietypowe dla niego milczenie jasno wskazywały na to, że bardzo cierpiał… i to chyba nawet bardziej niż wczoraj czy przedwczoraj. Oczywiście jeśli zechce zresetować pamięć i emocje, nikt z ekipy Anabelli nie zdoła powstrzymać go od picia, ba, nikt nawet nie odważy się tego robić. Nikt oprócz niej! Niewykluczone, że nawet jej się to nie uda, ale przynajmniej musi spróbować! Trudno, taki już jej los dobrej wróżki ratującej świat, terapeutki od siedmiu boleści… Tak czy inaczej musi tam pójść, musi go ratować!

Ponieważ uczestnicy dzisiejszej wycieczki zostali poproszeni o ubranie się w luźne, sportowe stroje, dzięki którym mogli pozwiedzać nie tylko same miasteczka, ale też ich bardziej dzikie okolice, Iza czuła się dość niekomfortowo na myśl o tym, że przyjdzie do pracy w dżinsach i białych adidasach oraz bluzie moro, czyli stroju, którego Basia za żadne skarby świata nie zaakceptowałaby u kelnerki i w którym na pewno nie pozwoli jej wyjść do klientów. Lecz czyż nie mogła poprosić o przydzielenie jej w zamian jakiejś niewymagającej reprezentacyjnego wyglądu pracy na zapleczu? Wszak szef zawsze mówił, a Basia i Antek powtarzali to za nim jak mantrę, że trzeba być elastycznym i niczym kameleon umieć dostosować się do każdej sytuacji…

Dotarłszy do Anabelli, gdzie pod wodzą Antka trwała w najlepsze sobotnia dyskoteka, a na parkiecie szalały tłumy gości, Iza niczym wicher wpadła na zaplecze. W progu pokoju kelnerek Basia instruowała właśnie Klaudię i Olę na temat zmiany rozmieszczenia stolików w środkowej części sali, co pociągało za sobą również zmianę ich technicznej numeracji używanej przez kelnerki.

– Cześć, Iza! – rzuciła Ola, mierząc uważnym i jakby zaskoczonym wzrokiem jej strój.

– Iza, ty znowu tutaj? – zdziwiła się Basia. – Od czwartku do dzisiaj miałaś mieć wolne!

– Tak, wiem, ale skończyłam wcześniej z tym Belgiem i wpadłam wam pomóc – odparła szybko Iza. – Słuchajcie… jest szef?

Basia, Ola i Klaudia wymieniły dyskretnie znaczące spojrzenia.

– Jest – skinęła głową Basia. – Poszedł teraz do Chudego, mieli jakiś incydent na zewnątrz… A co?

– Nie, nic – zmieszała się Iza, w głębi duszy czując wielką ulgę. – Tak tylko zapytałam… Basiu – zmieniła skwapliwie temat – ja właściwie mogę teraz wejść na moją zwykłą zmianę, do drugiej, tylko wpisałabyś mnie od dwudziestej drugiej zamiast od dwudziestej, a te dwie godzinki odrobię kiedy indziej. Może tak być?

– Serio, chcesz zostać na zmianę? – zdziwiła się kolejny raz Basia, zerkając spod oka na przysłuchujące się Olę i Klaudię.

– Tylko że ten strój mam trochę beznadziejny – ciągnęła Iza, demonstrując im z krytyczną miną jedną nogę obleczoną w dżinsy i sportowego adidasa. – Głupio w tym iść do ludzi, nie zdążyłam się przebrać, sorry… Ale może pomogłabym pani Wiesi w kuchni? – poddała energicznie. – Albo Antek znalazłby dla mnie jakieś zadanie poza salą?

Wszystkie trzy koleżanki patrzyły na nią zdezorientowane.

– No… okej – skinęła wreszcie głową Basia. – Na salę to w takich spodniach i w tej bluzie nie pójdziesz, nie ma mowy. Ale w kuchni zawsze ktoś się przyda… Czekaj, pójdziemy zapytać. Pani Wiesi już nie ma, zostały tylko Eliza i Dorotka, w sumie dla nich trzecia para rąk nie będzie od rzeczy, choćbyś nawet miała tylko załadować fanty do zmywarek…

– Iza, a tak wracając do czwartku, to fajnie tańczyłaś z tym Belgiem! – zagadnęła Klaudia, na co Basia i Ola parsknęły śmiechem.

– Rewelacyjnie – przyznała Basia, obejmując Izę życzliwym gestem. – No, nie rób takiej zawstydzonej miny, Iza! Kibicowałyśmy ci wszystkie razem z chłopakami i bardzo nam się podobało. Tom nagrał nawet telefonem krótki filmik, potem go zgarniemy, to ci pokaże. Ten Belg tak miotał tobą po parkiecie, że nawet jak chwilami trochę plątały ci się nogi, to i tak wyszło genialnie!

Iza roześmiała się, wyobrażając sobie, jak zabawnie to musiało wyglądać z boku.

– Ech! – pokręciła głową. – Nie pocieszajcie mnie, przecież wiem, że to była katastrofa! Nigdy w życiu nie tańczyłam walca, a nie wypadało mi odmówić… No co mogłam zrobić? Potraktowałam to jako elastyczne dopasowanie się do sytuacji!

Wszystkie cztery roześmiały się, po czym na stanowczy znak Basi rozeszły się do swoich obowiązków – Ola i Klaudia udały się na salę zbierać zamówienia, zaś Basia z Izą skierowały się do kuchni, by ustalić dla tej ostatniej awaryjny zakres obowiązków na zapleczu. Jednak ponieważ dwie uwijające się w kuchni kucharki uznały, że nie potrzebują na razie pomocy, po krótkim zastanowieniu Basia odesłała Izę do magazynku, gdzie od popołudnia czekała przywieziona przez Chudego dostawa produktów spożywczych, które należało posegregować i poukładać na odpowiednich półkach lub zakwalifikować do umieszczenia w kuchennej lodówce.

„Poszedł do Chudego” – pomyślała Iza, zabierając się ochoczo do roboty. – „A to znaczy, że nie siedzi w gabinecie i nie chleje brandy… Bogu dzięki!”

***

– Iza, rzuć w diabły te ogórki i chodź piorunem, szef cię woła! – polecił jej wesołym tonem Antek, wtykając głowę przez drzwi do magazynku.

Iza natychmiast odłożyła na półkę skrzynkę z ogórkami gruntowymi, które miała zamiar podzielić na dwie części, by jedną z nich zanieść do kuchni na bieżące potrzeby, a drugą odstawić na zapas, i posłusznie poszła za Antkiem do gabinetu szefa. Choć beztroska mina chłopaka była dobrą wróżbą, serce mimo wszystko ściskało jej się niepokojem… Na szczęście niepokój ten okazał się całkowicie nieuzasadniony, bowiem drzwi od gabinetu były szeroko otwarte, zaś w środku Majk przy pomocy Basi wyciągał i rozkładał na biurku oraz wolnym kawałku podłogi różnokolorowe klasery z dokumentami.

– Chodź, Iza! – rzucił, gdy tylko przekroczyła próg pomieszczenia. – Pomożesz nam z tą papierologią. Basia mówi, że dzisiaj nie nadajesz się na salę, więc wykorzystamy twoje talenty w inny sposób! – zaśmiał się, puszczając do niej oko. – Basiu, jeszcze ten zielony wyciągnij… aha, ten z prawej… właśnie! Dobra, siadaj, Iza – energicznym gestem przystawił krzesło do biurka i wskazał je nieco zdezorientowanej dziewczynie, po czym otworzył leżącą na środku blatu pękatą teczkę z dokumentami. – Tutaj mamy faktury do opisania i posegregowania – wyjaśnił, wyciągając ze środka gruby plik faktur i rachunków. – Zostawiłem je sobie na później, ale chyba zrobiło się już tego trochę za dużo, trzeba będzie szybko to ogarnąć… Pomożesz mi, rozkminimy je po kolei i będziemy mówić Basi, gdzie ma je pakować, wyciągnęliśmy już wszystkie potrzebne klasery. Cóż, moje drogie panie, czas na wiosenne porządki! – oznajmił uroczyście żartobliwym tonem.

Iza zerknęła na niego ukradkiem, zdziwiona i jednocześnie na nowo zaniepokojona tym nagłym przypływem energii i szampańskiego humoru, który tak jaskrawo kontrastował z jego fatalnym nastrojem manifestowanym w samochodzie. Układanie papierów w sobotę o północy? Segregowanie faktur i porządkowanie klaserów? Trudno chyba o bardziej absurdalny pomysł… Uznawszy jednak, że ta paradoksalna reakcja i tak jest lepsza niż picie brandy, bez mrugnięcia okiem podjęła narzucone zadanie.

– Czyli… segregujemy to? – zapytała pro forma, biorąc z jego ręki dokumenty i przeglądając wstępnie kilka leżących na wierzchu faktur. – O kurczę, tu niektóre są nawet ze stycznia… Ale szef ma bałagan w papierach! – pokręciła głową z dezaprobatą.

– Ech, prawda! – parsknął śmiechem Majk. – Bajzel nie z tej ziemi. Nie chciało mi się zawracać sobie tym głowy, takie rzeczy porządkuję zwykle raz na kwartał. A to znaczy, że i tak mam opóźnienie, co nie, Basiu? – zerknął z uśmiechem na Basię, która właśnie skończyła rozkładanie ostatniego klasera na podłodze. – Zdarza się czasami… Iza mi pomoże, ma zrobiony kurs księgowej i zna się na tych papierkach, a do ciebie, Basieńko, mam prośbę.

– Jaką, szefie? – uśmiechnęła się Basia.

– Przyniosłabyś mi kawy? – poprosił przymilnie. – Espresso bez wody, niech Wiki zrobi mi taką jak zwykle, będę wam ekstremalnie wdzięczny. Iza, ty też chcesz kawy?

– Kawy, o północy? – pokręciła głową Iza, patrząc na niego z niedowierzaniem. – Nieee… dziękuję. W ogóle nie chce mi się pić, a w razie czego napiję się najwyżej trochę tej wody – wskazała na butelkę niegazowanej wody mineralnej, która stała na biurku.

– Okej, to siadamy do roboty – zarządził spokojnie Majk, zasiadając w swoim fotelu po drugiej stronie biurka.

Oboje pochylili się nad fakturami, które rzeczywiście były ułożone nieskładnie, bez zachowania porządku dat, tak jakby rozsypały się komuś, a ów zebrał je potem na chybił trafił i byle jak wrzucił do teczki na dokumenty.

– Ta jest z zeszłego tygodnia, chyba jeszcze nierozliczona – zauważyła Iza, podając mu nad biurkiem jedną z faktur, którą właśnie przeanalizowała. – Tu jest straszny bałagan, ta druga jest z kolei z połowy lutego… Może trzeba by najpierw poukładać je datami, a potem będziemy sprawdzać dokładniej?

– Dobra myśl – zgodził się Majk, dzieląc stosik dokumentów na dwie równe połowy i podając jej jedną. – Czekaj, tutaj kładziemy te najstarsze, ze stycznia… a tu obok po kolei luty, marzec, kwiecień. Podzielmy to i potem sprawdzimy, o co chodzi z tą nierozliczoną… chociaż dałbym głowę, że wkładałem tu tylko rozliczone, a niech to diabli, chyba mózg mi zaćmiło. Pokaż, co to w ogóle jest? Aha, Rogalski… no tak. Trzeba będzie sprawdzić, czy nie ma tu jeszcze jakiejś wiszącej, będziemy je odkładać osobno na tę stronę.

– Dobrze, szefie – odparła grzecznie Iza, rozkładając dokumenty na wskazane miejsca. – Jeśli już, to tylko z kwietnia mogą być wiszące, reszta chyba była zamknięta z końcem marca. Przynajmniej powinna być…

Przez chwilę segregowali dokumenty w milczeniu, w gabinecie słychać było tylko szelest przekładanych kartek. Iza całą uwagę skupiała na analizie kolejnych rachunków, skrupulatnie odkładając je na właściwe kupki, a choć w tyle głowy błąkała jej się myśl, że ta akcja z fakturami wygląda jak jakieś surrealistyczne przedstawienie, nie miała zamiaru wychodzić z narzuconej jej roli. Skoro szef, pomimo popołudnia pełnego silnych wrażeń, nie życzył sobie dziś rozmów w trybie terapii, należało to uszanować i pod żadnym pozorem nie narzucać mu pomocy, której nie chciał… W końcu i tak najistotniejsze było to, że zamiast pić alkohol, wybrał opcję rzucenia się w wir pracy i zajęcia umysłu nudnym segregowaniem dokumentów finansowych. Dla niej samej zresztą to też było wygodne, bo nie będzie musiała występować w roli terapeutki-amatorki, roli, którą odgrywała przecież nieudolnie, po omacku, opierając się wyłącznie na instynkcie i swym smutnym osobistym doświadczeniu…

– Te kwietniowe trzeba będzie przejrzeć w pierwszej kolejności – stwierdził Majk, zerkając na jeden z dokumentów z ostatniego stosu. – Już widzę, że pomieszałem wszystko jak ostatni frajer. Dobrze, że porządkujemy to dzisiaj, bo za parę dni szukałbym tych dwóch i szlag by mnie trafił, jakbym ich nie znalazł… a nie znalazłbym oczywiście, bo tu pewnie w ogóle bym nie zajrzał.

– Najlepiej byłoby na bieżąco trzymać porządek w tych fakturach – zauważyła oględnie Iza. – Jak w listopadzie i w grudniu pracowałam w komisie, to segregowanie i opisywanie faktur było jednym z moich zadań, robiłam to regularnie pod koniec każdego tygodnia.

– Hmm… – mruknął Majk, wczytując się w kolejny dokument. – A niech to, skąd to się tu wzięło? No dobra, nieważne – machnął ręką, odłożył kartkę na bok i kontynuował rozkładanie kolejnych. – Tu jest luty, luty… styczeń… luty… te dwie z marca…

Drzwi od gabinetu uchyliły się bezszelestnie i przez szparę z najwyższą ostrożnością zajrzał Antek. Po chwili zza jego głowy wyłoniły się kolejne dwie pary oczu należące do Basi i Klaudii. Wszyscy troje w napięciu obserwowali pochyloną nad biurkiem parę zajętą segregowaniem dokumentów… Jednak ku ich rozczarowaniu w zachowaniu szefa i Izy nie było nic podejrzanego ani budzącego jakichkolwiek zastrzeżeń, przeciwnie, wydawali się skupieni bez reszty na wykonywanym zadaniu.

– Ta ma zamazaną datę – zauważyła Iza, podając Majkowi jedną z faktur, niewyraźnie wydrukowaną na różowej kalce. – Szef zobaczy… to jest dwójka czy trójka?

– Cholera – pokręcił głową Majk, wpatrując się w dokument, który przejął posłusznie z jej ręki. – Ja bym powiedział, że trójka… Dajmy to na razie do marcowych, potem się pomyśli.

Antek wycofał się powolutku i spojrzał w zdezorientowaniu na koleżanki.

– Dziwne – szepnął skonfundowany. – Przecież ślepy nie byłem…

– Może tamto czwartkowe to była tylko jakaś rozmowa motywacyjna? – poddała również szeptem Klaudia.

Basia, która niosła w jednej ręce spodeczek z kawą, spojrzała z politowaniem na kolegę i popukała się wymownie palcem w czoło.

– Dobra, Antoś, otwórz mi te drzwi – rzuciła pobłażliwie. – Muszę zanieść szefowi kawę.

***

Po wyjściu Basi, które zbiegło się akurat z zakończeniem segregowania dokumentów pod kątem kolejności ich wystawienia, Iza wróciła do faktury z niewyraźną datą, próbując rozszyfrować rozmazaną, a tak kluczową cyferkę.

– Nie do zrobienia – westchnęła po kilku minutach żmudnych wysiłków. – Nie podejmuję się powiedzieć nawet na osiemdziesiąt procent, czy to luty czy marzec.

– Czekaj, Iza, wiesz co? Ja to sprawdzę w laptopie! – zaproponował Majk, podnosząc się z fotela. – Nie dam głowy, że akurat tę mam w wersji elektronicznej, ale może będziemy mieli fuksa… Antek! – rzucił rozkazująco, podchodząc szybko do drzwi i otwierając je na oścież.

Gest ten wprawił w popłoch czteroosobową grupkę rozmawiającą konspiracyjnym szeptem na korytarzu. Antek, Basia, Ola i Klaudia odskoczyli szybko od siebie niczym spiskowcy przyłapani na gorącym uczynku, po czym dziewczyny w mgnieniu oka zdematerializowały się, pozostawiając na placu boju osamotnionego, stojącego z niezbyt mądrą miną Antka.

– Antek, przynieś mi tu laptopa – zarządził spokojnie Majk. – Tego czarnego.

– Jasne, szefie – pokiwał głową chłopak i zmył się z pola widzenia w tempie błyskawicy.

Majk zamknął drzwi i wrócił do biurka, gdzie Iza analizowała kolejne dokumenty z puli faktur kwietniowych, układając je według dat dziennych.

– Te są tuż sprzed świąt – mruknęła pod nosem. – Tu poszła zaliczka dla wykonawcy… to za ten remont w męskiej łazience? Szef zerknie.

– Aha – skinął głową Majk, rzuciwszy okiem na rachunek. – Tam gdzieś powinno być też potwierdzenie przelewu, podepnij je od razu do rachunku, co? Czekaj, tu mam spinacz.

Otworzył szufladę, z której wyjął spinacz i podał jej go do ręki.

– Dzięki… – odparła mimochodem Iza, zajęta szukaniem wspomnianego potwierdzenia. – O, jest, dobra, podpinam.

Majk przyglądał się, jak pewnym gestem spina dokumenty, wsuwa je do foliowej koszulki i odkłada na stos tych już uporządkowanych, gotowych do włożenia do klasera.

– Iza? – zagadnął cicho innym, mniej oficjalnym tonem.

Podniosła na niego oczy.

– Słucham, szefie?

– Wyluzuj z tym szefem – pokręcił głową. – Twarda jesteś w tej twojej elfikowej dyskrecji i delikatności, ale ja już dłużej nie wytrzymam. Posłuchaj… chcę ci podziękować. I przeprosić za to, że tak mocno zaangażowałem twoje sumienie. Głupio mi, że zakatowałem cię ostatnio ciężkimi zwierzeniami i tą całą terapią… Wiem przecież, po co przyszłaś dzisiaj wieczorem do pracy – dodał znacząco. – Przyszłaś, chociaż nie musiałaś, nawet nie przebrałaś się po wycieczce i przybiegłaś, żeby swoim dobrym serduszkiem służyć w potrzebie staremu frajerowi Majkowi. Bo tak było, prawda, elfiku?

– No… tak – przyznała Iza, uśmiechając się ze zmieszaniem. – W samochodzie miałeś taką minę, że bałam się, że… – urwała, zastanawiając się, czy jest sens przypominać mu o tym, o czym być może sam już nawet nie pamiętał.

– Że?

– Że będziesz pił brandy – dokończyła niepewnie.

– Nie miałem takiego zamiaru – zapewnił ją spokojnie. – W czwartek owszem, ale dzisiaj już nie. Fakt, załapałem przez moment mały dołek, ale… teraz już jest dobrze, Iza – zniżył głos. – Już jest naprawdę okej.

– Na pewno? – zerknęła na niego z niedowierzaniem.

– Na pewno. Oni już jutro wyjeżdżają, nie zobaczymy się. Zamknął się kolejny mały rozdzialik mojego życia, a to przywraca mi spokój. Przynajmniej na jakiś czas. Nie wierzysz mi? – uśmiechnął się z rozbawieniem na widok jej podejrzliwej miny.

Iza zmieszała się lekko.

– Ideą terapii jest to, żeby mówić prawdę – odparła wymijająco. – Inaczej to nie ma sensu. Jeżeli zgrywasz się specjalnie po to, żebym ja…

– Nie zgrywam się – przerwał jej stanowczo Majk. – Nie przed tobą, Iza. Umówiliśmy się, że w trybie terapii jesteśmy ze sobą stuprocentowo szczerzy i tego się trzymam. W tym względzie mówię ci i zawsze będę mówił prawdę.

– Okej – szepnęła.

– Przez ostatnie trzy dni poświęciłaś mi dużo czasu i uwagi – podjął łagodniejszym tonem. – Bardzo to doceniam, elfiku. Dzięki tobie… dzięki temu, że przy tobie mogłem powyrzucać z siebie te wszystkie zmory… czuję się zupełnie inaczej niż to zwykle bywało w takich sytuacjach. Dzisiaj po raz pierwszy od wielu lat jestem naprawdę spokojny. Tak… spokojny – dodał, jakby sam zastanawiał się, czy używa właściwego słowa. – To jest taki dziwny spokój, którego sam do końca nie rozumiem, ale czuję go… i mam wrażenie, że chociaż zaliczyłem parę dołków, to i tak jestem teraz o wiele silniejszy, niż byłem przez ostatnie siedem lat… nawet niż byłem przedwczoraj, kiedy mało brakowało, a obaliłbym tę brandy. Dzisiaj już bym tego nie zrobił. Nie wiem, skąd dokładnie to się wzięło… ten spokój i ta siła… ale uwierz mi, że jest naprawdę dobrze – uśmiechnął się.

– W takim razie w porządku – odwzajemniła mu uśmiech. – Skoro mówisz, że tak jest, to wierzę ci na słowo. I cieszę się… bardzo się cieszę.

Nie mając pomysłu, co jeszcze mogłaby dodać, znów pochyliła się nad fakturami, odgarniając ręką długi kosmyk włosów, który opadł jej na twarz. Majk patrzył na nią przez chwilę w milczeniu, po czym nagle przechylił się przez biurko, ujął jej dłoń i z powagą podniósł ją do ust. Iza spojrzała na niego zdziwiona. Przez kilka sekund oboje sondowali się wzrokiem, w którym narastał uśmiech bezwarunkowej sympatii i porozumienia.

– Szefie, laptop…

W drzwiach stanął Antek, trzymający oburącz komputer ze zwisającym z niego kablem do zasilania. Jego twarz wyrażała jeszcze większe zdezorientowanie niż wcześniej. Majk bez pośpiechu puścił dłoń Izy, która natychmiast wróciła do swojej pracy, skinął głową i dał mu znak, że ma postawić sprzęt na biurku.

– Dzięki, Antonio. Tu go postaw, tylko uważaj na te papiery, nie zrzuć czegoś. Od pół godziny męczymy się z tym jak cholera… I co masz taką głupią minę, patałachu? – dodał z rozbawieniem. – Pewnie nabroiłeś coś za moimi plecami, hmm?

– Nie, szefie, skąd znowu – zapewnił go Antek, rozwijając pośpiesznie kabel w stronę gniazdka elektrycznego i schylając się, aby go podłączyć. – Wszystko gra, na sali i w ogóle… Podłączę to szefowi, trzeba uruchomić i sprawdzić, czy nie będzie stosu aktualizacji, bo chyba od przedwczoraj go nie otwierałem… Internet też podłączyć?

– Nie trzeba – pokręcił głową Majk. – Muszę tylko sprawdzić datę jednej faktur, o ile mamy ją na dysku… Dzięki, zostaw, ja już sam go odpalę. Aha, i powiedz Basi, żeby zajrzała tu do nas w wolnej chwili, okej? Mamy już posegregowaną część papierów, trzeba będzie popakować je w klasery. Iza to pociągnie i dokończą we dwie, a ja idę na chwilę do kuchni i zaraz zajrzę do was na salę. Pierwsza za pasem, trzeba by już powoli zwijać disco.

– Tak jest, szefie – skinął głową Antek. – Już lecę.

***

– I jak ci poszło z tymi Belgami? – zapytała Marta, kiedy w poniedziałek tradycyjnie zeszły w przerwie na parter, żeby kupić sobie kawę w automacie.

– Super – odparła z uśmiechem Iza. – Właściwie to skończyło się tak, że zajmowałam się przez trzy dni tylko jednym. I fajnie, bo dzięki temu nasza relacja mogła wejść na wyższy poziom, a to byłoby nie do wykonania, gdybym musiała zabawiać rozmową dwóch naraz. Oni chyba zresztą nie są z jednej pneumy – zastanowiła się, porównując w myślach sylwetki charakterologiczne Lucasa i Victora.

– Co chcesz powiedzieć przez to, że wasza relacja weszła na wyższy poziom? – zaciekawiła się Marta. – W takim sensie, że… no wiesz? – uśmiechnęła się znacząco.

– Ech, nie! – roześmiała się Iza. – Dlaczego wszyscy zaraz myślą o takich rzeczach? Czy już nie istnieją na świecie niezobowiązujące relacje typu koleżeństwo czy przyjaźń? Może w przypadku tego Belga… on ma na imię Victor tak à propos… może w przypadku Victora to jeszcze nie jest przyjaźń, bez przesady… ale skumplowaliśmy się już całkiem konkretnie i mamy zamiar dalej podtrzymywać znajomość.

– No to opowiadaj! – zażądała Marta, wyciągając z automatu kubek z gotową kawą i podając go Izie. – Trzymaj, ta będzie twoja, teraz jeszcze dla mnie… No mów, co to za typ? W jakim wieku? I w ogóle jak wam szła konwersacja po francusku?

Iza opowiedziała jej w skrócie o Victorze, długich rozmowach z nim i nocnych włóczęgach po Lublinie, starannie omijając niefortunny epizod, który rozegrał się pierwszego wieczoru przed jego hotelem. Cieszyło ją to, że Marta miała dziś wyraźnie lepszy humor, słuchała bowiem z żywym zainteresowaniem, nie zamyślała się, nie zawieszała uwagi, a barwna opowieść o pierwszym, nieudolnym walcu, jaki Iza wykonała pod wodzą Victora, rozbawił ją niemal do łez.

– To musiało wyglądać cudownie, żałuję, że nie mogłam tego zobaczyć! – podsumowała, kiedy po wypiciu kawy wracały już schodami na pierwsze piętro. – Czyli mówisz, że wymieniliście się numerami telefonów? Odzywał się do ciebie od wyjazdu?

– Oczywiście – pokiwała głową Iza. – Napisał do mnie smsa zaraz z lotniska, jak tylko wylądowali, a od tamtej pory tych smsów wymieniliśmy już chyba ze dwadzieścia. Można powiedzieć, że kontakt kwitnie.

– Ty, słuchaj… a on ci się podoba? – zapytała ostrożnie Marta. – No wiesz, jako facet?

Iza uśmiechnęła się pobłażliwie.

– Ech, Martuś, ależ ty jesteś uparta! – odpowiedziała żartobliwym tonem. – O niczym innym nie gadasz, tylko w kółko o tym. Mówiłam ci już przecież, że to nie ten adres, zrozum wreszcie, że ja nie szukam chłopaka… No, ale dobra, obiektywnie… czy Victor mi się podoba? – zastanowiła się. – Owszem, przystojny z niego facet, otwarty, rozmowny… i do tego jest w nim taki ekscentryczny rys, który może podobać się kobietom. W tym sensie, że ma w sobie coś z romantyka… zwłaszcza w wyglądzie, ale w zachowaniu w sumie też. Ogólnie muszę przyznać, że to całkiem atrakcyjny mężczyzna – podsumowała beztrosko. – Zresztą temu drugiemu też nic nie brakuje.

Marta przyjrzała jej się spod oka i pokręciła głową z rozczarowaniem.

– No dobrze – podjęła tym samym ostrożnym tonem. – Widzę, że tutaj szału nie ma. Ale powiedz mi jeszcze, bo wtedy nie zdążyłam zapytać… ten chłopak, którego spotkałyśmy wtedy na holu… pamiętasz, ten z polonistyki, co jeździ na motocyklu…

– Aha – skinęła głową Iza, natychmiast poważniejąc. – Daniel.

– O właśnie, Daniel! – podchwyciła z zadowoleniem Marta. – Ani w ząb nie mogłam sobie przypomnieć, jak on miał na imię. No więc ten Daniel… co o nim myślisz?

Iza pokręciła głową w milczeniu. Pytanie Marty było nie tylko niewygodne, ale wręcz przykre, obudziło bowiem w jej duszy śpiącego demona wyrzutów sumienia… Tak naprawdę ów demon wcale nie spał, a tylko chwilami nieco mocniej przysypiał, a od wczoraj trwał w gotowości, by przypomnieć o sobie przy każdej nadarzającej się okazji.

Zgodnie z zapowiedzią, Daniel zadzwonił do niej w niedzielny wieczór, by zapytać, jak poszło jej zadanie z Belgami i umówić się na obiecane spotkanie. Jednak Iza nie tylko nie wykazała chęci rozwijania jakiegokolwiek tematu, ale wręcz potraktowała go chłodno i z dystansem, prawie opryskliwie. Oprócz niej jeden Bóg tylko wiedział, ile to ją kosztowało… Za bardzo jednak lubiła i szanowała Daniela, żeby dalej rozbudzać jego bezpodstawne nadzieje na coś więcej niż sympatyczne koleżeństwo, wiedziała bowiem, że dla niego, jak wielokrotnie to sugerował, nie było ono satysfakcjonującą formułą ich relacji.

Jej mottem stały się słowa Majka, który w podobnych sytuacjach działał twardo i radykalnie. Kiedy widzę, że któraś zaczyna choć trochę się angażować, natychmiast zrywam z nią kontakt… dla jej dobra. Jeśli trzeba, mogę być przy tym wredny, niemiły, a nawet chamski. Jestem w stanie powiedzieć jej przykre, wręcz obraźliwe rzeczy, żeby tylko jak najszybciej wybiła mnie sobie z głowy. Właśnie po to, żeby jej nie skrzywdzić… Odkąd usłyszała od niego te słowa, dźwięczały jej one w uszach, gdy tylko pomyślała o Danielu, stały się dla niej jednocześnie przestrogą i drogowskazem. Majk miał przecież w tym względzie duże doświadczenie, wprost proporcjonalne do zainteresowania, jakim cieszył się u kobiet, zainteresowania nieporównywalnie większego niż to, jakie Iza kiedykolwiek wzbudzała wśród chłopaków… Czy zasada, według której postępował, nie była tu jedynym właściwym rozwiązaniem? Czy nie powinna brać z niego przykładu? On wszak doskonale wiedział, co mówi, na przestrzeni lat zdążył przećwiczyć to już wielokrotnie i znał praktyczne efekty takich działań…

Dlatego, kiedy zadzwonił Daniel, zebrała w sobie wszelkie pokłady siły woli i asertywności, jakie tylko posiadała, żeby dla jego dobra potraktować go według tej instrukcji. I musiała przyznać przed samą sobą, że była to bardzo ciężka, psychicznie wykańczająca operacja. Najpierw szok i zaskoczenie w jego głosie, kiedy oznajmiła, że nie tylko nie spotka się z nim po weekendzie majowym na jazdę na motocyklu, ale w ogóle chce się już z nim spotykać… Potem ten straszliwy smutek, który wybrzmiewał w każdym jego słowie, a jej rozdzierał serce… I to podłe uczucie, że jest dla niego jakimś katem, krzywdzicielką, okrutnicą… Mimo to ani przez chwilę nie opuszczało jej przekonanie, że robi dobrze, że tak właśnie musi postąpić, w przeciwnym razie za jakiś czas postawi i jego, i siebie w znacznie trudniejszej sytuacji.

Tak czy inaczej po zakończeniu rozmowy była tak zmaltretowana i osłabiona, jakby własnymi rękami przerzuciła wagon węgla, w nocy z trudem zdołała zasnąć i dopiero kiedy w poniedziałek rano wstała, żeby pójść na zajęcia, po raz pierwszy odczuła to, co powinna była odczuć od razu – czyli ulgę. Ulgę, która niestety znów ulotniła się jak eter wobec niewinnego pytania nieświadomej niczego Marty…

– Bo wiesz co? – ciągnęła Marta, przyglądając się z uwagą jej zmieszanej minie. – Ja wtedy nie miałam głowy, żeby się nad tym zastanawiać, ale teraz, jak sobie przypominam… to on tak na ciebie patrzył…

– Marciu, przestań – poprosiła cicho Iza. – Nie szukaj mi na siłę chłopaków, proszę cię. To daremny trud. A jeśli chodzi o Daniela… uprzedzając twoje pytanie… to nie, z tego też nic nie będzie. Zostawmy to już, okej?

– Dziwna jesteś, Izka – westchnęła Marta. – No, ale dobrze… może jeszcze nie trafiłaś na nikogo, kto by cię ruszył, ja to rozumiem. Nie gniewaj się, po prostu bardzo cię lubię i przez cały czas myślę o tym, że ty chyba jesteś strasznie samotna. Z bliskich osób masz właściwie tylko siostrę, a ona w dodatku mieszka daleko. Jakieś znajomości ze starymi dziadkami czy z tym całym … Kacprem… to nie jest prawdziwa bliskość, jak mi się wydaje. I tak sobie pomyślałam, że…

– Nie, Martusiu, nie czuję się samotna – przerwała jej łagodnie Iza. – Przecież non stop jestem wśród ludzi, wszyscy są dla mnie życzliwi, a odkąd przyjechałam do Lublina, znalazłam tu już kilkoro bliższych przyjaciół, w tym ciebie – uśmiechnęła się. – Bardzo ci dziękuję, że martwisz się o mnie, ale naprawdę… niepotrzebnie. Nie jestem ani trochę samotna, mam z kim porozmawiać, właściwie to nie mam czasu na samotność… tylko wieczorami jestem sama, kiedy zamykam się w pokoju, żeby się pouczyć… ale to też jest przecież potrzebne!

Marta pokręciła głową bez przekonania.

– To raczej ty opowiedz mi, co u ciebie – podjęła Iza, poważniejąc i zniżając głos. – Jeśli mogę zapytać oczywiście. Widzę, że dzisiaj już masz dużo lepszy humor… Mam nadzieję, że z Radkiem wszystko dobrze się układa? I że minął już ten wasz kryzys?

– Minął… w dużym stopniu – przyznała niepewnie Marta, również ściszając głos. – Tak mi się wydaje. W weekend było super, poszliśmy na koncert i w ogóle… już nie mówimy o tamtym. Tylko ja mam ciągle żal do samej siebie – westchnęła.

– Żal? – zdziwiła się Iza. – O co?

– Nie wiem – pokręciła głową Marta. – Nie potrafię ci tego wytłumaczyć. Chyba o to, że go zawiodłam, że zrobiłam mu przykrość brakiem zaufania… Średnio się z tym czuję, zwłaszcza że on jest teraz dla mnie taki miły… taki kochany… – oczy rozbłysły jej nagle jak rozświetlone promieniem słońca. – Mam okropne wyrzuty sumienia, że potraktowałam go niesprawiedliwie. Ale ty tego nie rozumiesz, Izka – uśmiechnęła się leciutko. – I nawet nie chcesz tego rozumieć, bo w ogóle nie chcesz poczuć, jak to jest. Mam nadzieję, że do czasu…

Urwała, gdyż pod salę przyszedł wykładowca i trzeba było iść na zajęcia, co Iza uznała za szczęśliwy zbieg okoliczności. Nie chciała komentować słów Marty, którymi ta nieświadomie dotknęła dziś kilku najwrażliwszych strun jej duszy… W odruchu psychicznej samoobrony natychmiast odsunęła od siebie najtrudniejszy wątek, ten dotyczący Daniela, skupiając się świadomie tylko na tym, co Marta powiedziała o Radku. Po głowie tłukła jej się niewyraźna myśl, że coś w jego zachowaniu nie gra, że ta nagła metamorfoza urażonego tyrana w słodkiego księcia z bajki ma jakieś drugie dno i że to jej się z czymś kojarzy… Bo czyż nie tak samo zachowywał się swego czasu Michał, zanim nie dostał tego, na czym mu zależało?

Wzdrygnęła się na tę myśl. Choć była już gotowa potępić postawę Radka i przestrzec przed nią Martę, ta instynktownie wychwycona analogia natychmiast zablokowała w jej umyśle wszelką krytyczną ocenę.

„Nie, nie będę o tym myśleć!” – broniła się ze ściśniętym sercem. – „A już tym bardziej mówić jej o tym i pouczać… Nie mam do tego prawa. Przestrzegać ją przed Radkiem to byłoby jak zdradzić Misia… Nie, nigdy… nigdy…”

Ponieważ po zajęciach na dolnym holu na Martę czekał Radek, którego ta powitała radosnym pocałunkiem, Iza ku swej wielkiej uldze nie musiała już szukać pretekstu do uniknięcia niewygodnego tematu. Jednak do końca dnia nie mogła uwolnić się od mętnej myśli, że ukrywając przed Martą swoje dawne sercowe doświadczenia, jest wobec niej w jakimś stopniu nieuczciwa. Co prawda nie były przyjaciółkami od serca, a związek z Radkiem to nie była jej sprawa, ale… Jakiś chochlik ukryty na dnie jej duszy podpowiadał jej, że mimo wszystko źle robi, przemilczając przed Martą swoje przeżycia z przeszłości.

A z drugiej strony… cóż innego mogła zrobić? Nie było przecież nic ważniejszego niż to, by nie utracić szansy na kontakt z Michałem! Z tym priorytetem nic nie mogło wygrać! Michał zaś, o czym Iza wiedziała doskonale, obraziłby się na nią śmiertelnie, gdyby dotarło do niego, że cokolwiek wygadała Marcie. Być może nawet już teraz, wiedząc przecież, że się znają, sądził, że w tym jest jakaś intryga i manipulacja z jej strony…

„Ja kiedyś skończę w wariatkowie” – pomyślała smutno, wsuwając się pod kołdrę i sięgając ręką, by wyłączyć lampkę na biurku. – „Bez przerwy czuję się jak w pułapce, mam wrażenie, że czego bym nie zrobiła, i tak będzie źle. A co do Misia… tu chyba najlepiej w ogóle nic nie robić, żeby nie popełnić jakiegoś głupiego błędu. Muszę po prostu zdać się na los… i dalej czekać…”

Przyłożywszy zmęczoną głowę do poduszki, już po kilkudziesięciu sekundach poczuła, jak ogarnia ją przyjemna, przedsenna błogość… Ni stąd, ni zowąd, zupełnie bez związku z poprzednim wątkiem jej myśli, w jej głowie odezwały się przytłumione dźwięki walca, którego tańczyła z Victorem w Anabelli. Na tle muzyki rozbrzmiały rozmytym echem jego słowa z ostatniego wieczoru przed wyjazdem. Elfy są dzikie, nieśmiałe, a do tego potrafią pięknie tańczyć… ty też będziesz kiedyś tańczyć

„Tak… będę tańczyć…” – pomyślała resztką świadomości, zapadając w sen. – „Jestem elfem, który dziś nie tańczy… ale jeszcze kiedyś będzie… Bo elf jest szczęśliwy tylko wtedy, kiedy jest wolny i może tańczyć…”

Nim ogarnęła ją błoga mgła snu, odpowiedział jej lekko zmieniony głos Victora… pobrzmiewał w nim teraz charakterystyczny, śpiewny tembr głosu cyganki o czarnych oczach, którą spotkała kiedyś na ulicy… Oui, tu danseras un jour**… tu danseras un jour, Isabelle

__________________________________________

* Ah, les vadrouilleurs! Et leur grande vadrouille! (fr.) – Ach, włóczędzy ! I ich wielka włóczęga !

** Oui, tu danseras un jour (fr.) – Tak, pewnego dnia zatańczysz.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *