Anabella – Rozdział XXXVI
– Panie Szczepciu, niech pan nie wstaje – powiedziała stanowczo Iza, poprawiając staruszkowi poduszkę pod głową i otulając go troskliwie kołdrą. – Tak lepiej?
– Lepiej – uśmiechnął się z trudem pan Szczepan. – Już mi całkiem dobrze.
– Musi pan poleżeć, poczekać, aż to się uspokoi – mówiła dalej Iza, przyglądając się z zafrasowaniem jego bladej twarzy i perlącym się na czole kroplom potu. – Mówi pan, że był lekarz, zbadał pana i podtrzymał leczenie? – upewniła się. – Kiedy to było?
– A… jakoś w połowie lipca – odparł niepewnie staruszek. – Michaś mi go sprowadził, bo przestraszył się raz, jak trochę źle się poczułem… To jest doktor, co leczy jego babcię, zaufany człowiek, więc zgodziłem się, żeby po niego zadzwonił. Ale i tak niepotrzebnie… sam doktor powiedział, że leki mam dobre i nic więcej nie kazał brać.
– No to całe szczęście! – odetchnęła z ulgą Iza. – Nie zimno panu?
– Trochę… ale zaraz się rozgrzeję.
– Wiem! Pójdę zaparzyć panu ciepłej herbatki, to panu świetnie zrobi. Niech pan teraz leży spokojnie i czeka tu na mnie, dobrze?
– Dobrze – szepnął posłusznie staruszek, przymykając oczy.
Iza wyszła do kuchni, wstawiła wodę i zabrała się za przygotowywanie filiżanek.
„Słabo to wygląda” – myślała z niepokojem. – „Taki atak, a teraz mu zimno, chociaż na dworze upał… To już musi trwać ze dwa tygodnie, Majk aż wezwał lekarza na kontrolę. Bardzo dobrze zrobił! Tylko dlaczego nie dał mi znać? Nawet słówka smsem nie napisał, pewnie nie chciał mnie niepokoić… A z drugiej strony co ja tu mogłam pomóc? Lekarz był potrzebny, a nie ja…”
Stan zdrowia pana Szczepana uległ ewidentnemu pogorszeniu od czasu, kiedy była u niego ostatnio, czyli od przełomu czerwca i lipca. Choć przez ostatnie pół roku degradacja jego samopoczucia postępowała regularnie i dało się ją zauważyć niemal z wizyty na wizytę, dziś sytuacja wyglądała wyjątkowo źle ze względu na atak duszności, jaki przed chwilą z trudem udało mu się opanować. Być może wpływ na to miało wzruszenie i radość, jakie staruszek przeżył na widok Izy, jednak fakt, że napływ emocji zaburzył mu na kilka minut zdolność oddychania, wyglądał bardzo niepokojąco.
Na szczęście w ciągu kolejnych kilkunastu minut wszystko wróciło do normy. Rozejrzawszy się po mieszkaniu, Iza z satysfakcją skonstatowała, że wszędzie panował przykładny porządek, a w lodówce niczego nie brakowało. Widać było, że Majk, zgodnie z tym, co jej obiecał, zadbał o pana Szczepana w każdym calu.
– Pooglądamy sobie razem zdjęcia? – zapytała wesoło, siadając na brzegu łóżka i kładąc sobie na kolanach nowiutki album ze zdjęciami, który wyjęła z szuflady komody. – Usiądę sobie tutaj, żebyśmy oboje dobrze wszystko widzieli. Hmm… ale tego albumu to ja chyba jeszcze nie oglądałam…
– Nie, nie oglądałaś, dziecinko – pokręcił głową pan Szczepan. – Dopiero wygrzebałem w szufladzie tę ostatnią kopertę ze zdjęciami i poprosiłem Michasia, żeby kupił mi na nie jeszcze jeden album. Dwa dni je układałem, bo musiałem poprzypominać sobie, jak szły po kolei… Wiesz, to są takie mniej ważne zdjęcia, z różnymi znajomymi, co to do nich jeździliśmy czasem z Hanusią… niektórych ludzi to ja nawet już nie pamiętam, nie wiem, kto to był. Ale niektórych tak. Nawet kilka było z tej twojej… jak to ta miejscowość obok was się nazywała? Ta, co kiedyś mówiłaś…
– Małowola? – poddała Iza.
– O, właśnie, Małowola! – ucieszył się. – Czekaj, one gdzieś tu na początku były… przewróć jeszcze ze dwie strony, Izulka.
Iza drgnęła i spojrzała na niego zaskoczona. Po raz pierwszy pan Szczepan zwrócił się do niej po imieniu. I to zdrobnieniem, którego używała tylko jedna… ach, nie!… którego używały tylko dwie osoby na świecie… Posłusznie przewróciła kartki albumu.
– Już nie nazywa mnie pan Hanią? – zagadnęła mimochodem.
– Nie – pokręcił głową, dając jej ręką znak, że to nie jest właściwa strona albumu i żeby przewracała kartki dalej. – Już nie muszę cię tak nazywać, wyleczyłem się z tego. Na początku bardzo mi to pomagało, zresztą ty i tak zawsze będziesz mi Hanusię przypominać… ale teraz już wystarczą mi jej zdjęcia… i to, co mam w pamięci. A ty nie jesteś Hania, tylko Izabella… Izulka.
– Izulka… – powtórzyła szeptem.
– Michaś tak na ciebie mówi – uśmiechnął się pan Szczepan, zerkając na nią spod oka. – Bardzo ładnie. A mnie tak się spodobało, że już teraz inaczej o tobie nie myślę jak tylko „Izulka”. Bardzo do ciebie pasuje… O, czekaj, dziecko, to będzie to! – zatrzymał jej rękę, mechanicznie przewracającą karty albumu. – Wróć mi jeszcze na poprzednią stronę… Widzisz? Tu są inne zdjęcia od tych znajomych z Małowoli, co u nich byliśmy z Hanusią… co się z tym dzieciakiem bawiła…
– Tak, pamiętam – pokiwała głową Iza, wpatrując się w serię zdjęć, na których Hania trzymała na kolanach lub na rękach małego chłopca o umorusanej buzi. – To chyba z tego samego dnia co tamto… Hmm, właśnie. Nie przypomniał pan sobie, jak nazywali się ci ludzie? Ja nadal jestem bardzo ciekawa, czy ich znam.
– Nic nie pamiętam, czarna dziura – westchnął pan Szczepan. – To była rodzina Hani, prawie ich nie znałem. A nawet jeśli ona kiedyś wspomniała mi ich nazwisko, to jak ja bym miał teraz, po pół wieku…
– Ależ wiadomo, wiadomo, panie Szczepciu – przerwała mu szybko Iza. – Tak tylko zapytałam. Pewnie, że po tylu latach trudno pamiętać każde nazwisko, zwłaszcza ludzi, których odwiedziło się tylko raz czy dwa w życiu.
– O, i jeszcze to chciałem ci pokazać – podchwycił pan Szczepan, wskazując na duże zdjęcie na jednej z kolejnych kart albumu. – Tu byliśmy na wakacjach, nad morzem… widzisz? Miała rozpuszczone włosy i jak tak się schyla, to wygląda zupełnie jak ty.
– Rzeczywiście – szepnęła zaskoczona Iza.
Czarno-biała fotografia wykonana na tle plaży i spokojnego morza przedstawiała Hanię w lekkiej letniej sukience, z rozpuszczonymi włosami, które opadały jej na twarz, gdy schylała się po leżący na piasku ręcznik. Odgarniała je sobie dłonią, a profil jej twarzy do złudzenia przypominał w tej perspektywie rysy Izy. Właściwie gdyby nie wiedziała, że to Hania, a ktoś chciałby jej wmówić, że to jej własne zdjęcie, prawie by uwierzyła, choć nie miała takiej sukienki i nigdy nie była nad morzem…
– Michaś też to zauważył – dodał staruszek. – Obaj długo patrzyliśmy na to zdjęcie i rozmawialiśmy o Hani i o tobie. Bo to tak, jakbyście na tym zdjęciu były jedną osobą… Hanusia i Izulka…
Iza uśmiechnęła się lekko.
– Ma pan rację, tu naprawdę jesteśmy podobne do złudzenia – przyznała. – Ale to dlatego, że nie widać dobrze twarzy, no i przez te rozpuszczone włosy…
– A powiedz mi, dziecko – podjął jakby z zawahaniem pan Szczepan. – Dlaczego ty ciągle mówisz do mnie pan?
– No… – Iza spojrzała na niego zdziwiona. – Przecież jestem dużo młodsza i…
– Michaś mówi mi na ty – przerwał jej znaczącym tonem. – I ja bym chciał, żebyś ty też tak mi mówiła. Wspomniałem mu raz o tym, to się śmiał, że pewnie nie będziesz chciała, bo taka z ciebie… zaraz, jak on to powiedział… for… forma…
– Formalistka – uśmiechnęła się Iza.
– Właśnie! – skinął głową z satysfakcją. – Że to niby nie lubisz z obcymi ludźmi się spoufalać. Ale przecie ja nie obcy…
– Oczywiście, że nie – podchwyciła szybko Iza. – Gdzież obcy… dla mnie bliski jak własna rodzina. I ja wcale nie jestem aż taką formalistką, w wyjątkowych sytuacjach owszem, ale nie zawsze. Tylko że tutaj – zmieszała się – to rzeczywiście jakoś dziwnie by mi było… i trochę niezręcznie…
– A co ty tam opowiadasz, Izulka – machnął ręką pan Szczepan. – Jakie niezręcznie! Jestem Szczepan i tak do mnie mów, bez tych „panów” i innych ceregieli. Tak mi Hanię przypominasz… cieszyłbym się, gdybyś mi mówiła jak ona – dodał ciszej.
– No dobrze – uśmiechnęła się Iza, ściskając dłoń staruszka. – Będę mówić ty. A powiesz mi, jak Hania zwracała się do ciebie najczęściej? – podchwyciła z zaciekawieniem. – Chodzi mi o zdrobnienie twojego imienia.
– Najczęściej to mówiła na mnie Szczepcio albo Pepuś – odparł ze wzruszeniem w głosie staruszek. – No… Pepuś to tylko jak byliśmy sam na sam…
– Czyli to jest zarezerwowane tylko dla niej – pokiwała głową Iza. – Pepuś… bardzo ładne zdrobnienie, takie ciepłe, poufałe… Ale ja będę dalej mówić Szczepcio – postanowiła. – Tak jak przez cały czas do ciebie mówiłam, tylko teraz już bez „pan”. Dobrze?
– Dobrze, Izulka – uśmiechnął się pan Szczepan. – Kochana z ciebie dziewczyna…
***
Wyszedłszy z mieszkania pana Szczepana, Iza zerknęła na zegarek i szybko ruszyła w dół po schodach. Była już szesnasta, a ona musiała wrócić jeszcze do domu, przebrać się i na osiemnastą zameldować się w pracy. Jej myśli odrywały się już od staruszka i biegły w stronę koleżanek i kolegów z Anabelli, których niebawem miała zobaczyć po trzytygodniowym urlopie, kiedy na parterze kamienicy wyłoniła się nagle przed nią postać pani Jadzi, niewidzianej już od dłuższego czasu sąsiadki pana Szczepana.
– Dzień dobry – ukłoniła się grzecznie Iza.
– A dzień dobry, dzień dobry – skinęła głową sąsiadka. – Właśnie tu czekałam na panienkę.
– Na mnie… Chodzi o pana Szczepana, prawda?
– No tak – potwierdziła pani Jadzia. – A o cóż by innego… Dawno panienki tu nie było – zauważyła, patrząc na nią nieco podejrzliwym wzrokiem.
– To prawda – przyznała Iza. – Miałam trzy tygodnie urlopu, byłam poza Lublinem…
– A dzisiaj przyuważyłam przez okno, że panienka idzie do niego – ciągnęła kobieta. – To sobie pomyślałam, że poczekam, aż będzie wychodzić i wszystko jej powiem. Bo wcześniej to starym Matuszczykiem jakiś pan się zajmował, dobrze mówię? Taki ciemny blondyn, ze trzydzieści pięć lat, biega szybko po schodach i ma bardzo dużo włosów na głowie…
– Tak! – roześmiała się ubawiona trafnością tego opisu Iza. – Zajmował się panem Szczepciem pod moją nieobecność.
– Ja już wcześniej widywałam go tu czasami, ale nie wiedziałam, kto to, więc nie chciałam go zaczepiać – wyjaśniła jej rzeczowo pani Jadzia. – Wolałam poczekać na panienkę, bo raz już rozmawiałyśmy, to i teraz panience wolę powiedzieć niż komu obcemu…
– Ale co takiego? – zaniepokoiła się Iza.
– Że znowu pogotowie było! – zniżyła konspiracyjnie głos sąsiadka, pochylając się mocniej w jej stronę. – U starego Matuszczyka, znaczy się. Dwa tygodnie temu!
– Pogotowie? – Iza spojrzała na nią niedowierzająco. – Może raczej lekarz? Bo że lekarz był u niego, to ja wiem, pan Szczepcio źle się czuł, więc mój… kolega… wezwał znajomego lekarza, żeby go zbadał i w ogóle…
– Jak mówię, że pogotowie, to pogotowie – sprostowała stanowczo pani Jadzia. – Sama ich wzywałam. Bo jak zapukałam do sąsiada, żeby mu gazetę przynieść… wie panienka, my się umówiliśmy, że jak przeczytam gazetę, to mu przynoszę, żeby też sobie poczytał… to on mi nie otworzył, a wiedziałam, że jest w domu. No to weszłam sama, idę do pokoju, patrzę, a on cały siny, ledwo oddech łapie, dusi się i za serce trzyma…
Pani Jadzia aż wzdrygnęła się na to wspomnienie. Iza słuchała z niepokojem.
– No to ja w te pędy po telefon i od razu dzwonię na pogotowie! – ciągnęła z przejęciem sąsiadka. – Na szczęście szybko przyjechali, dali mu zastrzyk i wszystko się uspokoiło. Pytałam, czy do szpitala by go nie wziąć na obserwację, bo on sam mieszka i jak to znowu się powtórzy, to może nikt mu nie pomóc… Ale Matuszczyk nie chciał do szpitala, a ten pan z karetki powiedział, że na siłę zawieźć go nie mogą, musi być dobrowolna zgoda pacjenta. Chyba że jest bezpośrednie zagrożenie życia, ale tu podobno nie było… W każdym razie chcę, żeby panienka wiedziała, bo jak go znam, to pewnie nic panience nie powiedział.
– Nie powiedział – westchnęła Iza. – Ech… to pewnie po tym ataku tak źle się poczuł i do tej pory nie jest dobrze. Już nawet z łóżka nie za bardzo może wstać…
– No właśnie – pokiwała głową pani Jadzia. – Jak mu wczoraj gazetę niosłam, to też leżał, ja nawet nie wiem, czy on na noc sobie mieszkanie zamyka, bo co idę, to otwarte… wie panienka, żeby go kto w nocy nie napadł – dodała szeptem. – Ukraść to tam pewnie u niego nie ma co, ale jeszcze kto mu krzywdę zrobi…
– Dzisiaj, jak szłam do niego, to było zamknięte – zapewniła ją Iza. – Mam dorobione klucze, więc sama sobie otwieram. To znaczy, że on czasami wstaje z łóżka, przecież nawet musi pójść coś zjeść czy do łazienki… Ale prawda, że bardzo osłabł ostatnio. Dziękuję pani – dodała. – I wie pani co? Może ja bym klucze i dla pani dorobiła? Miałaby pani pod ręką w razie czego, bo gdyby drzwi były zamknięte, a on by potrzebował pomocy…
– A tak, to dobry pomysł – przyznała pani Jadzia. – Ja do niego i tak czasami zaglądam, a chociaż na noc trzeba by mu te drzwi zamykać, bo to różni ludzie po świecie chodzą, nigdy nie wiadomo… Ale wie panienka? – zniżyła znowu głos. – Mnie się coś tak myśli, że stary Matuszczyk to już długo na tym świecie nie pobędzie. Ten człowiek z karetki… nie wiem, lekarz czy pielęgniarz jakiś to był… też coś takiego powiedział, jak mówiłam o tym szpitalu. Że niedługo to dla niego bardziej hospicjum się przyda niż szpital.
Iza westchnęła, czując, jak jej serce, niczym mgła, ogarnia fala smutku i żalu.
– Muszę już iść, proszę pani – powiedziała cicho. – Śpieszę się do pracy. Zapukam do pani w najbliższych dniach, przyniosę te klucze. W każdym razie bardzo dziękuję. Dziękuję pani za wszystko.
– Nie ma za co, panienko – odparła życzliwie pani Jadzia. – Jak co trzeba pomóc, to ja przecie zawsze. Toć i ja go lubię… No, niech panienka idzie, bo się spóźni. Do widzenia.
***
– Iza, ty nie idziesz na razie na stoliki – zatrzymała Izę Wiktoria, kiedy po radosnym powitaniu powracającej z urlopu koleżanki obecny na dzisiejszej zmianie zespół zgodnie podążał w stronę wyjścia na salę. – Szef zostawił dla ciebie górę papierów na biurku i kazał ci powiedzieć, żebyś zajęła się tym w pierwszej kolejności.
– Okej – skinęła głową Iza, odwiązując sobie z bioder zawiązany tam przed chwilą kelnerski fartuszek. – Trzeba było od razu tak mówić.
– Widzisz, dwa dni bez Basi i zaraz głupiejemy! – zaśmiała się Klaudia. – Ale szef wczoraj pocieszał nas, że lada moment wróci Iza i ją zastapi. Akurat super wyszło, bo przedwczoraj Basia jeszcze była, wczoraj jakoś poradziłyśmy sobie bez niej, a dzisiaj ty już jesteś.
– Tak umawiałyśmy się z Basią od początku – zapewniła ją Iza. – Jeszcze w czerwcu ustawiłyśmy sobie daty urlopów tak, żeby na przełomie lipca i sierpnia nie dopuścić do luk kadrowych. I co, Basieńka pewnie pojechała już do siebie na ten ślub i weselisko?
– Aha! Wczoraj rano pojechała, bo jutro już impreza i panna młoda musi się przygotować.
– A nas nie zaprosiła… – westchnęła z nutą rozczarowania Ola.
– Bo to ma być podobno bardzo kameralna uroczystość – wyjaśniła jej Wiktoria. – Tylko najbliższa rodzina i kilkoro przyjaciół. Basia nie chciała robić hucznej imprezy, a Jacek we wszystkim jej słucha! – zaśmiała się. – No co? Każdy sam decyduje, jak ma wyglądać jego własny ślub i wesele.
– Jasna sprawa – zgodziła się Ola. – Tyle że ja od stu lat nie byłam na żadnym ślubie, a bardzo lubię te klimaty, więc tak mi trochę żal, że nie możemy być u Basi…
– Spoko, może za jakiś czas Tomek nas zaprosi! – zażartowała Gosia. – Słyszałaś, Iza, że Daria już zdobyta?
– Serio? – podchwyciła z ożywieniem Iza. – Kurczę, ale news… no to ładnie, teraz nie popracuję! Jak tu się skupić na papierach? Opowiedzcie mi to chociaż w dwóch zdaniach, bo nie wytrzymam z ciekawości!
Dziewczyny chętnie zdały jej relację z najświeższych dokonań Toma. Nieśmiały ochroniarz po kilku miesiącach starań zdobył wreszcie serce pięknej Darii, co zostało udokumentowane na zdjęciu, jakie kluczowego wieczoru pstryknął im Antek. Klaudia ze śmiechem pokazała Izie w telefonie fotkę, na której w istocie wśród gęstego tłumu obcych ludzi widniał Tom złączony w słodkim pocałunku z wybranką swego serca.
– Ty, oni stoją u nas na parkiecie? – zapytała Iza, wpatrując się w zdjęcie.
– Dokładnie – skinęła głową Klaudia. – Antek namówił go, żeby zadedykował Darii piosenkę i zaprosił ją do tańca, a potem żeby poszedł, jak to ujął, za głosem serca! – tu dziewczyny roześmiały się wszystkie naraz. – Więc Tom wykonał wszystko zgodnie z instrukcją i, jak widać, dopiął swego. W każdym razie ona teraz jest tu u nas codziennie i tylko Chudy wkurza się, że Tom chodzi jak potłuczony, a on wszystko musi robić za niego!
Roześmiały się znowu wszystkie.
– A Antek gdzie jest? – zaciekawiła się Iza.
– Pojechał gdzieś z szefem, ale zaraz ma wrócić. Musi przygotowywać nagłośnienie, bo o dwudziestej zaczynamy dyskotekę. Niby wakacje, a patrzcie, ile ludzi!
– Okej, to ja lecę ogarniać te moje papiery – ocknęła się Iza. – A potem pomogę wam na sali.
Kiedy za Izą zamknęły się drzwi gabinetu szefa, pozostałe dziewczyny wyszły z zaplecza, skupiły się przy barze i popatrzyły po sobie z zastanowieniem.
– No i co myślicie? – zagadnęła Gosia.
– Nie wiem – pokręciła głową Wiktoria. – Jak na moje oko, to tam nic nie ma, przesadzacie. Oboje przecież zachowują się normalnie. Szef zostawił nam dla niej polecenia, o których ona nic nie wiedziała… Gdyby coś było, to chyba powiedziałby jej wszystko sam, nie?
– Niby tak – przyznała Klaudia.
– Chyba że tak dobrze się kamuflują – poddała w zamyśleniu Ola.
– No co ty, po co mieliby się kamuflować? – popukała się palcem w czoło Wiktoria. – Czy to dla dorosłych ludzi jakiś wstyd? Szef może u siebie robić, co chce, on zresztą nigdy się nie kryje z takimi rzeczami.
– No, ale Iza jest w zespole…
– I co z tego? – wzruszyła ramionami Wiktoria. – Gdzie masz napisane, że to w czymś przeszkadza? Mówię wam, że jakby coś było, to i tak by się nie ukryło. Fakt, że szef wyjątkowo ją lubi i to widać gołym okiem, w końcu nie bez powodu wstawił ją za Basię, nie? Ale to przecież jeszcze nic nie znaczy.
– A jak wtedy siedzieli godzinę po ciemku w magazynku? – przypomniała jej nieprzekonana Gosia. – To niby co tam robili? I potem w gabinecie do samego końca?
– Antek mówił, że tylko gadali – odparła Klaudia. – Trochę dziwne, ale na to wygląda… Może tam naprawdę nic nie ma, a my za dużo sobie dopowiadamy?
– Dobra, zostawmy to na razie – machnęła ręką Ola. – Poobserwujemy ich jeszcze. Wika dobrze mówi, że jak coś jest, to i tak się nie ukryje. A na razie trzeba lecieć… Zobaczcie, już ze cztery bandy nowych przyszły. Szybko, bo zrobimy sobie zator i potem ciężko ich będzie ogarnąć!
***
Cisza i spokój panujące w gabinecie szefa pozwoliły Izie w pełni skupić się nad pozostawionymi jej do opracowania dokumentami, wśród których, obok rozmaitych faktur i rachunków, były również zlecenia dla dostawców, oznaczone jako „zrealizowane” lub „do sprawdzenia”. Na każdym z nich, bądź w nagłówku, bądź w przystawionej na dole pieczątce widniało logo Anabelli i nazwisko szefa, a nad nim jego zamaszysty podpis, który ekipa firmy znała już na pamięć. Ostatnimi czasy Iza przenosiła coraz więcej dokumentacji na komputer, skanując ważniejsze faktury i umowy, a następnie archiwizując je w laptopie, który również teraz leżał przed nią otwarty.
Zakończywszy segregowanie dokumentów i opatrywanie ich numerami na potrzeby wewnętrznej ewidencji, dziewczyna zapatrzyła się w zamyśleniu na pieczątkę, która widniała na leżącej na wierzchu fakturze. Klub-restauracja „Anabella”, Michał Błaszczak, Zamkowa 6/1A, Lublin. Jak zawsze, gdy na nią patrzyła, w oczy rzucał jej się przede wszystkim jeden ciąg literek, tak bardzo dla niej znaczący: Michał. Najdroższe jej na świecie imię, które nosiło wielu mężczyzn, lecz które dla niej miało od wielu lat tylko jedno oblicze.
Nazwisko Błaszczak powoli rozmywa się przed jej oczami i obok imienia pojawia się inne – Krzemiński. Tylko w tym zestawie imię Michał ma dla niej szczególne znaczenie… Jak wiele kryje się za tą kombinacją literek! Burza blond włosów… intensywny błękit oczu… ciepły dotyk ust… jedynych, ukochanych… Nie. Stop. Trzeba z tym skończyć. Żadnych wspomnień, żadnych marzeń, żadnej niepotrzebnej nadziei. Teraz potrzeba jej spokoju. Tak, spokój… to najważniejsze. Nazwisko Krzemiński niepostrzeżenie znika, a w jego miejsce znów wraca to, które było tam wcześniej. Błaszczak. Michał Błaszczak. Spokój… wreszcie spokój w sercu… o tak… tak jest dobrze…
Pukanie do drzwi wyrwało ją z zamyślenia.
– Proszę! – rzuciła odruchowo, odkładając plik faktur na prawą stronę biurka.
Drzwi uchyliły się i pojawiła się w nich jasna głowa Karoliny.
– Cześć, Iza, można?
– Jasne – uśmiechnęła się. – Wchodź, Karola. Tylko że, jak widzisz, szefa nadal nie ma. Klaudia mówiła, że wybył gdzieś z Antkiem, ja sama jeszcze ich nie widziałam.
– Nie… ja nie do szefa, tylko do ciebie – odparła śmielej Karolina, wchodząc do gabinetu i zamykając za sobą drzwi.
– Do mnie? – zdziwiła się Iza, odruchowo podnosząc się z fotela.
– Nie, Iza, nie wstawaj, siedź spokojnie! – zaprotestowała natychmiast Karolina, podchodząc do biurka i zajmując krzesło naprzeciwko. – Chodzi mi tylko o małą zmianę w grafiku na niedzielę. Mam ważne spotkanie w rodzinie i nie zdążę na osiemnastą, mogłabym być najwcześniej od dwudziestej. A te dwie godziny odpracowałabym w poniedziałek, nawet od dwunastej, jak tam wyjdzie…
– Ale… dlaczego mówisz to mnie? – zdumiała się jeszcze bardziej Iza. – Przecież ja nie zajmuję się grafikami.
– No jak to? – Karolina również spojrzała na nią zdziwiona. – Przecież szef jasno nam zapowiedział, że w czasie urlopu Basi ty będziesz zastępować ją we wszystkich obowiązkach. W sprawie grafika i ogólnie organizacji pracy kelnerek mamy zwracać się do ciebie. Nie ustalał tego z tobą?
– Nie… jeszcze nie – pokręciła głową zdezorientowana Iza. – Nie rozmawiałam z nim od trzech tygodni, może dzisiaj miał zamiar mi to zlecić? Nie wiem, dopiero wróciłam… No, ale skoro tak każe, to okej, nie ma sprawy. Tylko że ja w tej chwili nie pomogę ci, Karolinko, bo nie mam tu pod ręką żadnych grafików i nawet nie wiem, gdzie one są. Pewnie u Basi w szufladzie… Poczekaj, zapiszę sobie to, co powiedziałaś, poszukam potem tych rozpisek i jakoś to ogarniemy…
Po wyjściu Karoliny Iza szybko skończyła z fakturami, odłożyła dokumenty do odpowiednich klaserów, wyłączyła komputer, zgasiła światło i udała się do służbówki kelnerek, by wziąć stamtąd swój fartuszek i pomóc koleżankom w obsłudze zamówień na sali. Napotkana na drodze i zapytana wprost Klaudia bez wahania potwierdziła to, co powiedziała wcześniej Karolina – na polecenie szefa pod nieobecność Basi obowiązki przełożonej kelnerek miała pełnić Iza. Ponieważ z decyzjami szefa w Anabelli się nie dyskutowało, dziewczyna bez szemrania przyjęła swoją nową rolę, tym bardziej że reszta zespołu zdawała się traktować to jako coś zupełnie naturalnego.
„Tylko dlaczego akurat ja?” – myślała zdziwiona, przeglądając grafik na bieżący i kolejny tydzień, który zgodnie z przewidywaniami znalazła w szufladzie Basi. – „Tyle dziewczyn pracuje tu o wiele dłużej ode mnie… Klaudia, Wika, Ola, Gosia… nawet Kamila była tu wcześniej, po mnie tylko Ala i Karolina… No, ale dobrze, skoro tak, to muszę się tym zająć i jak najlepiej wywiązać się z zadania.”
– Cześć, Iza! – zawołał Antek, na którego wpadła zaraz po wyjściu na korytarz zaplecza i z którym spontanicznie uściskała się na powitanie. – Miło cię widzieć! Jak bawiłaś się na wakacjach?
– Świetnie! – zapewniła go wesoło. – A właściwie to nie bawiłam się, tylko odpoczywałam!
– I opalałaś się – pokiwał głową Antek, przyglądając jej się z zainteresowaniem. – Super wyglądasz, widać, że urlop ci posłużył. Ja już nie mogę doczekać się swojego, jeszcze tydzień…
– Iza, idziesz na salę? – zagadnęła Gosia idąca do kuchni z tacą pełną brudnych kufli.
– Idę, Gosiu, jasne, że idę! – zapewniła ją skwapliwie Iza. – Chcieliśmy tylko przywitać się z Antosiem… ale już lecę i wam pomagam!
– To idź od razu do VIP-ów – odparła Gosia, puszczając do niej znaczące oko. – Masz tam do obsługi swojego ulubieńca.
– To znaczy? – zmroziła się Iza, domyślając się natychmiast, o kogo chodzi.
– No Krawczyka! – zaśmiała się Gosia. – Nie mów, że nie zgadłaś! Gadają tam we trzech z szefem i z jeszcze jakimś jednym typem. Przed chwilą przyszli. Szef pytał, czy już jesteś, i kazał cię przysłać. Koniecznie ciebie.
– Okej, już idę – westchnęła Iza, w duchu zadowolona, że Krawczyk przynajmniej nie jest sam. – Zamawiali już coś?
– Nie, jeszcze nie. I właśnie trzeba już do nich podejść, bo zaraz się zniecierpliwią.
– Jasne…
Wyszła na salę z ciężkim sercem. Rzeczywiście, przy stoliku za drewnianym przepierzeniem siedział Krawczyk w towarzystwie Majka i jakiegoś krępego, łysawego mężczyzny w wieku około pięćdziesięciu lat. Elegancka sylwetka ubranego w jasną koszulę Krawczyka wywołała na twarzy dziewczyny grymas niechęci… Jednak już w następnym ułamku sekundy jej nastrój zmienił się o sto osiemdziesiąt stopni, a oczy rozbłysły jej jak słońce na widok rozczochranej czupryny szefa, który dokładnie w tym momencie znajomym gestem przejechał po niej dłonią.
„Jest!” – pomyślała z szarpnięciem radości w sercu, ignorując zupełnie Krawczyka i jego drugiego towarzysza. – „Szef… ależ ja się za nim stęskniłam!”
Dopiero teraz dotarło do niej, że od wczorajszego powrotu do Lublina to właśnie na to spotkanie podświadomie czekała najbardziej. Owszem, tęskniła za panem Szczepanem, za Kacprem, za panem Stanisławem i za dziewczynami z pracy… ale jednak to na widok Majka ucieszyła się najmocniej! To jego najbardziej brakowało jej przez te trzy tygodnie!… Odkrycie to zdziwiło ją nieco, bo w czasie urlopu nie myślała o nim więcej niż o pozostałych, jednak przyjęła je do świadomości jako rzecz całkowicie naturalną, wręcz oczywistą.
Majk, siedzący naprzeciwko Krawczyka i zwrócony twarzą w stronę zaplecza, dostrzegł idącą w ich stronę Izę niemal w tym samym momencie, w którym ona zobaczyła jego, i oczy rozbłysły mu identyczną radością jak u niej. W pierwszym odruchu poderwał się nieco z krzesła, jednak natychmiast powściągnął się i usiadł z powrotem, przybierając neutralną minę. Krawczyk obejrzał się, również zauważył Izę i podniósł się ze swojego miejsca z zadowolonym półuśmieszkiem.
– Ach, pani Iza! – skłonił się, ujmując jej dłoń i z namaszczeniem muskając ją ustami. – Miło mi panią widzieć… Proszę bardzo, panie Grzegorzu, zechce pan poznać panią Izabellę.
Łysawy dżentelmen nazwany panem Grzegorzem uprzejmie ukłonił się Izie, która równie grzecznie skinęła mu głową. Krawczyk zajął z powrotem swoje miejsce.
– Pani przyszła tu do nas jako kelnerka – tłumaczył swobodnie swojemu towarzyszowi. – Ale proszę nie dać się zwieść pozorom. Powiem panu w tajemnicy, że to nie jest zwykła kelnerka… a na pewno nie dla mnie – tu rzucił Izie znaczące spojrzenie.
– Ach! – zdziwił się uprzejmie pan Grzegorz, tym razem zerkając na Izę ze znacznie większym zainteresowaniem.
– Tak, panie Grzegorzu – pokiwał głową Krawczyk, nonszalancko sięgając po swojego odłożonego na brzeg stołu e-papierosa i zaciągając się aromatycznym dymkiem. – Proszę mi wierzyć, że pani Iza to dla mnie ktoś o wiele ważniejszy. To moja muza i… jak by to powiedzieć… dusza tego miejsca – szerokim ruchem ramienia zakreślił przestrzeń wokół siebie.
Iza przybrała nieprzeniknioną minę, z trudem powstrzymując się od ostentacyjnego wzruszenia ramionami. Od czasów koktajlu i spotkania na ulicy, kiedy obie z Lodzią jechały na lekcję francuskiego, pretensjonalna gadanina Krawczyka i jego dwuznaczne zachowanie niespodziewanie przestały ją stresować, a teraz jedynie irytowały ją i budziły w niej niechęć. Nie wypadało jednak tego po sobie pokazywać. Z kolei Majk, który drgnął lekko na ostatnie słowa Krawczyka, przyglądał mu się teraz ze spoważniałą, chmurną miną, również zdradzającą poirytowanie skrywane za maską standardowej uprzejmości.
– Prawda, panie Michale? – zagadnął do niego Krawczyk. – Mówię tak, bo dopiero teraz zdałem sobie sprawę z tego, że pani Iza jest nieodłączną częścią tego miejsca. Nie wyobrażam już sobie, że mogłoby jej tu nie być… Zresztą ona sama mnie tego nauczyła – mrugnął znacząco do dziewczyny.
Iza udała, że tego nie zauważyła, podobnie jak kłębów pachnącego dymu, które owionęły ją teraz jak mgła. Spokojnie sięgnęła do kieszeni po bloczek do pisania i długopis.
– Czy coś panom podać? – zapytała uprzejmie, przywdziewając na twarz swój służbowy uśmiech.
– Tak, Iza, właśnie przed chwilą rozmawialiśmy o tym z naszymi gośćmi – podchwycił natychmiast Majk. – Dla pana Sebastiana jak zwykle caffè macchiato i porcja tiramisu, a pan Grzegorz napije się ze mną espresso. Bez ciasteczka – skrzywił się nieznacznie.
Iza zerknęła na niego, a wtedy ich oczy jak na komendę rozbłysły rozbawieniem, mimo że oboje zachowali na twarzach całkowitą powagę.
– Tak jest, szefie – skinęła głową, po czym zwróciła się do łysawego. – Czy podać dla pana wodę do espresso?
– Hmm – zawahał się pan Grzegorz. – Panie Michale, co mi pan radzi?
– Ja piję bez wody – odparł spokojnie Majk, znów spoglądając na Izę i wymieniając z nią kolejne pełne uśmiechu spojrzenie. – Ale zależy, czy lubi pan taką mocną kawę. Radziłbym w razie czego wziąć tę wodę, najwyżej pan z niej nie skorzysta.
– I tak zrobię – zgodził się łysawy, na co Iza skinęła głową i odeszła w stronę baru.
„Idiota” – myślała pod adresem Krawczyka, zleciwszy w kuchni przygotowanie porcji tiramisu, a Wiktorii zaparzenie kawy. – „Durnowaty głupek… Ja jako jego muza i dusza tego miejsca! Jasne… Jeszcze niech wygada się przed szefem, że chciał mnie stąd zabrać do siebie na etat, żebym musiała tłumaczyć się, dlaczego mu o tym nie wspomniałam… A w ogóle to przez tego osła nawet nie mogliśmy normalnie się przywitać!” – westchnęła z żalem. – „Mam nadzieję, że zje to swoje durne ciasteczko, wypije kawę i zaraz pójdą sobie w cholerę razem z tym łysym…”
***
– Wika, ja już jutro to ogarnę – powiedziała Iza, zbierając kartki z rozpisanym grafikiem na jeden stosik i kładąc je na stoliku Basi. – Postaram się przyjść wcześniej i będziemy przestawiać te wasze pasma, ale dzisiaj czas już zamykać wszystko i do domu. Szef nadal nie wrócił?
– Nie – pokręciła głową Wiktoria. – Jak wyszli z Krawczykiem i z tym drugim, tak dotąd go nie ma. I pewnie już nie wróci, sam mówił, żeby na niego nie czekać, gdyby do pierwszej nie dał znaku życia… Zostawił wszystkie klucze Antkowi.
– Okej – odparła z nutą rozczarowania Iza. – No to czas się ewakuować. Antoś zamknie lokal, a my biegniemy do domu, dziewczyny już poszły. A tak w ogóle to zbieraj się szybko, Wika, bo autobus ci ucieknie!
Zdjęła swój kelnerski fartuszek i odwiesiła go na jeden z wieszaków na ścianie. Było już po drugiej nad ranem, ostatni klienci opuścili lokal kwadrans wcześniej, do domu poszły również wszystkie kucharki i większość kelnerek. Została tylko Iza z Wiktorią, a także Antek i Chudy, którzy hałasowali jeszcze na sali, kończąc przestawianie na swoje miejsce stolików zdjętych z parkietu na czas dyskoteki. Wiktoria zebrała swoje rzeczy i pożegnawszy się z kolegami, wyszła szybko, by zdążyć na swój ostatni nocny autobus.
– Antoś, to ja też lecę – oznajmiła Iza, podchodząc do Antka i Chudego zajętych pracowitym rozplątywaniem jakiegoś długiego kabla. – Na zapleczu wszystko ogarnięte, światła powyłączane, tylne wyjście zamknięte. Możecie wyjść frontem.
– Okej, dzięki, Iza! – skinął głową Antek. – Zaraz lecimy, tylko rozplączemy tego dziada… Chudy, no weź trzymaj go tam, bo znowu ci się plącze!
– No a gdzie mam go dać, na szyję sobie założyć? – warknął Chudy. – Pociągnij go z tej strony, tylko nie za mocno, zobaczymy, którędy to się da przełożyć… No, cześć, Iza, narazicho, do jutra! – dodał, uśmiechając się do Izy i podnosząc dłoń w geście pozdrowienia. – Fajnie, że już wróciłaś, może jutro będzie więcej czasu, żeby zamienić parę słów.
– Jasne, Łukasz, dzięki! – odparła wesoło Iza, zmierzając w stronę wyjścia. – No to cześć, dobranoc, trzymajcie się, chłopaki!
Wyszła z lokalu na słabo oświetlone schody wiodące na parter i ruszyła nimi w górę. Nagle w bramie rozległy się szybkie kroki, których rytm wydał jej się znajomy.
„Szef wraca!” – błysnęło jej w głowie, a serce aż zatańczyło jej z radości.
Kiedy po wypiciu kawy i zjedzeniu tiramisu Krawczyk wraz ze swoim towarzyszem opuścili lokal, a Majk poszedł z nimi i nie wrócił aż do zamknięcia, Iza straciła już nadzieję, że zdoła dziś zamienić z nim choć kilka normalnych słów. Co prawda szybko pogodziła się z tym, uznając, że to nic straconego, bo w takim razie zobaczą się jutro, jednak na dźwięk jego kroków i wyłaniającej się u góry schodów rozczochranej czupryny ogarnęła ją na nowo ta sama radość, którą poczuła, gdy zobaczyła go z Krawczykiem przy stoliku. Również jego oczy rozbłysły jak błyskawica w półmroku klatki schodowej.
– Iza! – ucieszył się, zbiegając szybko do połowy schodów, gdzie stała, i bez namysłu chwytając ją w objęcia. – Zdążyłem, Bogu dzięki! Mój elfiku… Leciałem jak wariat, tak chciałem się z tobą przywitać jak człowiek!
Rozpromieniona Iza odwzajemniła mu serdeczny, przyjacielski uścisk. Na krótką chwilę owionął ją znajomy zapach wody kolońskiej…
– Ja z tobą też – odparła po prostu, przepełniona najszczerszą radością.
– Bałem się, że uciekniesz mi, zanim zdążę dobiec – ciągnął Majk, odsuwając ją od siebie na odległość ramion i przyglądając jej się z uśmiechem. – Super wyglądasz, opaliłaś się elegancko, od razu widać, że skorzystałaś z urlopu. Jak się czujesz? – dodał ciszej, poufnie.
Iza łagodnym gestem wysunęła się z jego objęć, by wejść na wyższy stopień schodów.
– Rewelacyjnie – zapewniła go. – Dziękuję ci… Wypoczęłam i wyleniłam się po wszystkie czasy, siostra nie pozwalała mi nic robić, więc całymi dniami biegałam po dworze, zbierałam kwiatki… A przy tej okazji opanowałam wszystkie złe myśli – dodała, poważniejąc. – To mi bardzo dobrze zrobiło, dawno nie czułam się taka… spokojna.
– Widać to po tobie – przyznał Majk, ujmując jej obie dłonie w swoje i patrząc jej w oczy. – Taką masz wesołą, zdrową buzię, że aż miło popatrzeć. A powiedz mi… frajer nie odzywał się, nie widziałaś się z nim od tamtej pory?
– Nie – odparła cicho. – Ale to tym lepiej.
Stali teraz na stopniach schodów tak, że twarz wyższego od niej o kilkanaście centymetrów Majka znajdowała się dokładnie naprzeciwko jej twarzy. Oboje uśmiechali się do siebie jak dzieci, które w swobodny i niewymuszony sposób okazują sobie wzajemnie radość ze spotkania.
– Tym lepiej – powtórzył za nią Majk. – Trzeba cieszyć się z każdego lepszego czasu, zanim przyjdzie ten gorszy. Choć i na to znajdziemy jakąś radę, bo od czego mamy nasz tryb terapii, prawda? – dodał wesoło.
Pokiwała głową z uśmiechem.
– Ech… dobrze, że już wróciłaś, Izulka – odparł, puszczając jej dłonie. – Byłem dzisiaj uziemiony przez tego bęcwała, a mam do obgadania z tobą masę ważnych spraw…
– Wiem już od dziewczyn, że wrobiłeś mnie w zastępstwo za Basię – zauważyła beztrosko Iza. – Ale okej, ogarniam to powoli. Faktury i reszta dokumentów załatwione, powkładałam je już do klaserów, a te najważniejsze zeskanowałam i są na dysku.
– I wszystko wreszcie wraca do normy – uśmiechnął się Majk. – Dziękuję ci, Iza. Będzie jeszcze jedna ważna rzecz do omówienia – zaznaczył, poważniejąc. – Nasz dziadek.
– Właśnie! – podchwyciła żywo. – Byłam dzisiaj u niego i już wiem, o co chodzi… Fakt, będziemy musieli o nim bardzo poważnie porozmawiać.
– Porozmawiamy – skinął głową, schodząc jeszcze jeden schodek niżej. – Ale to już jutro. Teraz biegnij do domu, elfiku, i kładź się spać, nie chcę cię zatrzymywać i pozbawiać kolejnych minut odpoczynku. Antek jeszcze jest?
– Są z Chudym, już kończą, mieli zaraz zamykać.
– Dobrze – odparł z zadowoleniem.
Zszedł kolejny schodek w dół i zatrzymał się, przyglądając jej się z uśmiechem.
– A niech to, Iza… cholernie pusto tu było bez ciebie, wiesz? – pokręcił lekko głową. – Cieszę się, że wróciłaś.
– Dziękuję, Majk – uśmiechnęła się promiennie. – Ja też już za wami tęskniłam.
Po czym oboje pozdrowili się gestem dłoni i każde ruszyło po schodach w swoją stronę.
***
– Dobra, stary, zakładasz teraz gacie od piżamy – oznajmił Majk, usadziwszy na fotelu owiniętego we frotowy szlafrok pana Szczepana. – No już, wytarłeś się porządnie?… To dawaj, zakładamy. Zaraz położysz się do świeżego wyra i pośpisz sobie jak król.
– Jeszcze tylko najpierw podamy leki – zastrzegła Iza, która właśnie kończyła prześcielanie łóżka. – Majk, weźcie te skarpety, które położyłam na komodzie. Są najlepsze, cieplutkie.
– Dobra – skinął głową Majk, sięgając we wskazane miejsce po grube, wełniane skarpety. – Czekaj… nie za grube będą jak na lato?
– Nie, są w sam raz – odparła stanowczo, oklepując i układając na kanapie świeżo przewleczoną poduszkę.
– Dobre będą, Michasiu – potwierdził staruszek. – Mnie jest ciągle zimno w nogi, a sierpień to już wiadomo, noce chłodniejsze… wieczorem i rano ciągnie mi tu po podłodze. Izulka ma rację. Daj, ja sam…
Stęknął, sięgając, by wyjąć skarpety z ręki Majka.
– Zostaw, Szczepan, ja to zrobię – zaprotestował ów, cofając rękę i przyklękając przed fotelem, by naciągnąć mu skarpety na nogi. – No, nie schylaj mi się tak, frajerze, chcesz znowu jakichś duszności dostać? Co ja ci mówiłem? Cholera… faktycznie lodowate masz te giry jak jasny gwint, a dopiero co wylazłeś z ciepłej kąpieli. A niech cię…
Trwało słoneczne sierpniowe popołudnie. Iza i Majk poddawali właśnie pana Szczepana gruntownej kąpieli, a jego łóżko zmianie pościeli na świeżą. Iza już nieraz zajmowała się wymianą jego pościeli, którą zazwyczaj nosiła do pobliskiej pralni, gdyż staruszek nie posiadał pralki, a ona nie chciała znosić dodatkowego prania na stancję. Ponieważ jednak od kilku tygodni pan Szczepan praktycznie nie wstawał z łóżka, a każdy większy wysiłek kończył się u niego atakiem duszności, dzisiaj potrzebowała pomocy Majka, który, jak się okazało, musiał nie tyle zaprowadzić, co wręcz zanieść osłabionego staruszka do łazienki i asystować mu przy kąpieli, aby nie zasłabł.
– Łóżko gotowe – oznajmiła po podaniu leków Iza, odsuwając kołdrę na bok.
– Okej – skinął głową Majk, po czym schylił się nad ubranym w świeżą piżamę i skarpety panem Szczepanem, aby dźwignąć go z fotela. – No, chodź, stary łosiu, ładujemy się do wyrka. Łap mnie za szyję i trzymaj się mocno… uwaga!
Podniósł go z fotela i przeniósł do łóżka, gdzie Iza natychmiast okryła go kołdrą i poprawiła mu pod głową poduszkę.
– Dziękuję, Izulka – szepnął pan Szczepan, przymykając oczy. – I tobie też, Michasiu. Nie gniewajcie się… Zimno mi i jakiś taki… zmęczony jestem…
Iza i Majk wymienili posępne spojrzenia i pokręcili głowami. Stan zdrowia pana Szczepana pogarszał się teraz właściwie z dnia na dzień. Po kilku poważnych naradach, jakie oboje odbyli w jego sprawie, a także po rozmowie z panią Jadzią, która, otrzymawszy klucze do jego mieszkania, doglądała go teraz coraz częściej, wezwali dwóch kolejnych lekarzy, w tym specjalistę kardiologa, by zbadali staruszka i wydali zalecenia co do jego dalszego leczenia. Obydwaj, każdy niezależnie, ocenili, że nie tylko serce pana Szczepana, ale również jego płuca, a prawdopodobnie i inne narządy wewnętrzne były w stanie, który nie rokował już długich lat życia. Można było tylko podawać mu leki, a w ostateczności zaryzykować operację, jednak nikt nie mógł dać gwarancji, czy ta się uda, bowiem posunięty wiek pacjenta stanowił okoliczność skrajnie obciążającą. Do tego, zważywszy na paniczną niechęć pana Szczepana względem opieki szpitalnej, namawianie go na poddanie się operacji samo w sobie nie było dobrym pomysłem.
Nie cierpię takich patów – powiedział Majk, kiedy naradzali się z Izą w kuchni po wyjściu lekarza. – Frajer świruje jak potłuczony, co by mu szkodziło położyć się na oddział na tydzień czy dwa? Moja babcia też potrafi wydziwiać i upierać się przy swoim, ale przy Szczepku to jest wzór elastyczności i dobrej woli.
Ale pomyśl, co mu da ten szpital? – westchnęła Iza. – Nawet gdyby się zgodził, to co z tego? Mogliby go wziąć na operację, a jaką mamy gwarancję, że ją przeżyje? Słyszałeś, co doktor mówił. Pół na pół. Tylko go wymęczą, zestresują… A on ma taką traumę po tej akcji w szpitalu z Hanią…
No, racja – przyznał ponuro Majk, bawiąc się leżącą na stole łyżką do zupy. – Tutaj ma przynajmniej spokój i warunki domowe. W szpitalu prędzej skrócą mu życie, niż wydłużą, bo jak jedno naprawią, to od narkozy drugie padnie… Wychodzi na to, że zostaje, jak jest. Pożyje sobie, ile mu tam jeszcze Bozia da, i pójdzie do tej swojej Hani. Szczerze mówiąc, na jego miejscu chyba podchodziłbym do tego tak samo – dodał w zamyśleniu.
Ja chyba też – zgodziła się Iza.
Uznawszy, że decyzja o pozostawieniu pana Szczepana w domu będzie w tej sytuacji najlepsza, definitywnie zrezygnowali z alternatywy, jaką była hospitalizacja, i otoczyli go po prostu wzmożoną opieką. Ogromną pomoc otrzymywali przy tym ze strony pani Jadzi, która z czystej życzliwości regularnie zaglądała do sąsiada, przynosząc mu gazety i podając jedzenie. Kilka razy zarówno Iza, jak i Majk podrzucali dobrej kobiecinie pieniądze, oficjalnie na wypadek, gdyby trzeba było kupić panu Szczepanowi coś do jedzenia albo do ubrania, a tak naprawdę po to, by wynagrodzić jej podjęty trud. Oni sami również zaglądali do niego dużo częściej, zwłaszcza Iza, która w trakcie dnia miała dużo wolnego czasu, jako że na uczelni trwały wakacje. Dziś wybrali się do niego razem i kiedy wykąpany staruszek zasnął smacznie w nowej pościeli, wyszli cicho, zamykając za sobą drzwi na klucz.
– Nie chcę cię martwić, elfiku, ale nasz dziadek już długo nie pociągnie – powiedział ściszonym głosem Majk, kiedy schodzili na parter. – Niosłem go dzisiaj do tego wyrka i powiem ci, że on już niewiele waży… lekki jest jak piórko. A wtedy, w listopadzie, jak taszczyłem go na plecach po tej szopce z butem w kanale, to był jeszcze kawał chłopa, ledwo go tu doniosłem… Teraz to ja nie wiem nawet, czy on waży pięćdziesiąt kilo. Sama skóra i kości.
– No wiem – przyznała smutno Iza. – Nie chce jeść i pewnie już waży co najwyżej tyle co ja. A niedługo będzie jeszcze mniej…
– Ile ty ważysz? – zaciekawił się Majk, zatrzymując się na dole ciemnej klatki schodowej.
– Czterdzieści sześć i pół. Ważyłam się ostatnio w domu, Mela mi kazała.
– Pokaż, sprawdzimy – rzucił i nim Iza zdążyła zorientować się, co chce zrobić, objął ją wpół, przechylił na swoje jedno ramię, podłożył drugie pod jej kolana i wytrąciwszy ją w ten sposób z równowagi, podniósł do góry jak dziecko.
– Puszczaj, zwariowałeś?! – zaśmiała się Iza, odruchowo łapiąc go za szyję.
– Nie ruszaj się, muszę cię porównać ze Szczepkiem – odparł z powagą. – No już, spokój! Daj mi się skupić!
Iza posłusznie znieruchomiała z jednym ramieniem oplecionym wokół jego szyi, pozwalając mu zważyć się w ramionach. Ponieważ ich głowy zetknęły się przy tym, na czole czuła miękki dotyk jego włosów, który przez tych kilka sekund sprawił jej wielką przyjemność… Czy to przez skojarzenie z Michałem, którego błękitne oczy, patrzące na nią spod gęstej blond grzywy, mignęły jej teraz przez ułamek sekundy w pamięci? Tak, niewątpliwie…
„Misiu…” – pomyślała mimowolnie, nim zdążyła wysiłkiem świadomości powstrzymać to wymykające jej się spod kontroli wspomnienie.
– No… to jest dokładnie coś takiego – stwierdził Majk, stawiając ją lekko na ziemi. – On więcej na pewno nie waży.
– Wariacie! – pokręciła z dezaprobatą głową Iza. – Nie mogłeś mnie jakoś uprzedzić? Wystraszyłeś mnie!
Majk roześmiał się tylko, otwierając przed nią drzwi. Wyszli z budynku, przeszli przez bramę i po chwili znaleźli na ulicy.
– W każdym razie to prawda – przyznała smutno Iza, wracając do tematu. – On ostatnio bardzo schudł, właściwie to je tylko zupy, bo najłatwiej mu je przełykać. Przedwczoraj wzięłam dla niego od nas z kuchni słoik ogórkowej, no i pani Jadzia mówiła mi potem, że zjadł wszystko. Tyle że głowy nie dam, czy przez cały dzień nie jadł tylko tego…
– Niech je, co może i ile może, Iza – odpowiedział Majk. – Można by mu jeszcze zaproponować coś pośredniego, na przykład puree ziemniaczane z masłem, a do tego jakiś lekki sos… hmm? Pomyślimy o tym i zrobimy mu coś takiego na niedzielę, może zje. Idziesz ze mną teraz do firmy, czy wracasz jeszcze do domu?
– Nie wiem – odparła z zastanowieniem Iza, spoglądając na mijany właśnie budynek kościoła Nawrócenia Świętego Pawła. – Tak sobie myślę, że… chyba wejdę na chwilę do tego kościoła. Pomodlę się trochę za Szczepcia.
– Okej – mruknął Majk, zerkając na nią spod oka. – Ja w takim razie lecę. Widzimy się po osiemnastej, tak?
– Tak – skinęła głową. – Do zobaczenia.
Kościół był otwarty, mimo że do wieczornej mszy pozostała jeszcze pełna godzina. Kilka starszych pań siedziało lub klęczało w ławkach, głównie wokół prezbiterium, natomiast cały tył kościoła był pusty. Iza uklękła w jednej z ostatnich ławek. Perspektywa, z jakiej widziała teraz wnętrze i ołtarz, odpowiadała w przybliżeniu tej ze ślubnego zdjęcia Szczepana i Hani.
„Zrób tak, jak będzie dla niego najlepiej” – mówiła w myślach do Boga. – „Sam wiesz, jak bardzo polubiłam Szczepcia i jak bardzo chciałabym, żeby żył jak najdłużej. Ale mój punkt widzenia nie jest tu najważniejszy… On tak tęskni za swoją Hanią! Więc życzę mu, żeby poszedł drogą, która dla niego będzie najkorzystniejsza, pod każdym względem. Drogą, która zaprowadzi go tam, gdzie trzeba. Nie wiem, jaka to droga, tylko Ty ją znasz… Dlatego proszę, Ty się tym zajmij, Panie Boże. Oddaję to w Twoje ręce.”
Wypowiadając w duchu te słowa, wpatrywała się w znajome elementy architektury kościoła, który był świadkiem tylu ważnych wydarzeń… To tu odbył się ślub pana Szczepana i Hani, a dużo później, zaledwie jedenaście lat temu, pogrzeb pani Ziuty… Ziuty, za której duszę modlili się tu w czerwcu z jej mężem i jego bratankiem. Ona sama też czuła wyjątkowość tego miejsca modlitwy i kultu. Wszak tylko tutaj ogarniał ją spokój w trudnym czasie cierpienia związanego z Michałem… Modliła się tu także za swoich rodziców, czując z nimi niezwykle silną więź… Tyle duchowych szlaków prowadziło ją w to jedno miejsce! Jeśli Bóg ma wysłuchać jej modlitw, to najprędzej zrobi to właśnie tu…
Niemniej w przypadku pana Szczepana Iza naprawdę nie wiedziała, o co powinna się modlić. Miała wrażenie, że w tej sprawie stoi w jakimś ciemnym zaułku, z którego nie widać nic, podczas gdy do rozwikłania dylematu potrzeba było szerokiej perspektywy obejmującej znajomość zarówno przeszłości, jak i przyszłości. Chyba nigdy jeszcze tak mocno nie odczuwała ułomności ludzkiej natury… Pozostawienie sprawy w rękach Najwyższego, który jako jedyny posiadał pełną wiedzę na temat tego, co działo się w duszy staruszka, znacząco uspokoiło jej sumienie.
Podniósłszy się z kolan, dyskretnie zerknęła na zegarek. Było już prawie wpół do osiemnastej, najwyższy czas iść do domu, żeby przebrać się i przygotować na wieczorną zmianę w Anabelli. Wychodząc, w przedsionku minęła zmierzającą do środka starszą panią, którą od zimy kilka razy widziała już w tym kościele i z którą za każdym razem nawiązywała kontakt wzrokowy, a czasami nawet wymieniała uśmiechy. Tym razem również tak było.
Dziewczyna wyszła na zewnątrz budynku, mrużąc oczy od silnego jeszcze o tej porze sierpniowego słońca, i ruszyła alejką w stronę ulicy. Nagle usłyszała za sobą pośpieszne kroki, jakby ktoś ją gonił. Odwróciła się odruchowo. W jej stronę dreptała mijana przed chwilą starsza kobieta, która podążała za nią na tyle szybko, na ile mogła, podpierając się laską i dając jej znak ręką, żeby zaczekała. Iza przystanęła posłusznie i zawróciła zdziwiona.
– Zaczekaj, dziecko! – wysapała starsza pani, opierając się na lasce i ciężko oddychając. – A to się zasapałam… uff! Daj mi odetchnąć…
– Niepotrzebnie pani tak biegła – pokręciła głową skonfundowana Iza. – Trzeba było głośno na mnie zawołać. Idę tak szybko, bo trochę się śpieszę… Pani chce ze mną porozmawiać?
– A tak, dziecino, a tak – pokiwała głową kobieta, powoli uspokajając oddech. – Śpieszysz się, to nie chcę długo cię zatrzymywać, ale powiedz mi tylko… bo widzę cię w tym kościele już nie pierwszy raz i taka miła mi się wydajesz… za kogo albo o co ty się tutaj modlisz?
Iza patrzyła na nią zdumiona.
– Właściwie to… przychodzę pomodlić się w różnych sprawach – odparła zdezorientowana. – Dzisiaj akurat w intencji takiego starszego pana, mojego przyjaciela… Jest w bardzo złym stanie zdrowia i w ogóle… Dlaczego pani pyta?
– Ano widzisz, dziecko – odpowiedziała starsza pani, przyglądając jej się uważnie. – Mnie coś już na początku tknęło, że ty jesteś miła dziewczyna… tak mi jakoś serce mówi, sama nie wiem… Ja w tym kościele jestem tylko czasami. Po różnych jeżdżę, mam kilka ulubionych po całym Lublinie, ale co tu przyjadę, to zaraz ciebie spotkam. No, może nie zawsze, ale często… I już dawno pomyślałam sobie, że skoro ty tak często tu bywasz, to musisz mieć ważną intencję do modlitwy. A ja to całymi dniami się modlę… i jakbyś mi powiedziała tę swoją najważniejszą intencję, to ja bym ją mogła dołączyć do moich. Jakoś tak mi serce każe, nie wiem czemu…
Zaskoczona Iza nie wiedziała, co odpowiedzieć. Przez głowę przebiegła jej tylko myśl, że ona również już dawno zwróciła uwagę na tę panią. Miała ona w swych jasnobłękitnych, jakby wyblakłych oczach coś, co kojarzyło jej się z… no właśnie, z czym… lub z kim?
– Bo wiesz – dodała wyjaśniająco kobieta. – Mąż już mi dawno umarł, dzieci porozjeżdżały się po innych miastach, prawie wszystkie wnuki też… No to jestem sama, a że Pan Bóg dalej zdrowie daje, niech Mu chwała za to będzie… to tak sobie jeżdżę tu i tam do kościoła, a i modlę się całymi dniami. I za moich zmarłych, i za żyjących… Pomodlę się za tego twojego przyjaciela – obiecała stanowczo. – Jak obie będziemy się modlić, to Pan Bóg może szybciej wysłucha.
– Dziękuję pani – szepnęła Iza, wciąż nie mogąc ochłonąć z zaskoczenia.
– No, biegnij już, dziecko, nie będę cię tu trzymać, jak się śpieszysz – dodała kobieta, uśmiechając się do niej życzliwie. – Pewnie jeszcze nieraz się spotkamy, serce mi tak mówi… to wtedy porozmawiamy sobie trochę dłużej.
– Dobrze, proszę pani – odpowiedziała grzecznie Iza, odwzajemniając jej uśmiech. – Będzie mi bardzo miło. Do widzenia!
Świadoma tego, że jeszcze minuta zwłoki i w końcu spóźni się do pracy, odwróciła się z przepraszającym uśmiechem i szybkim krokiem, niemal biegiem, ruszyła w stronę ulicy. Starsza pani patrzyła za nią jeszcze przez chwilę, po czym pokiwała powoli głową i spokojnie zawróciła w stronę kościoła.