Lodzia Makówkówna – Rozdział XXIX
– Podjadę po ciebie przed szesnastą na Jeżynową, może być, skarbie? – zapytał Pablo.
Jego głos w telefonie przesiąknięty był niemal namacalnie wyczuwalną radością. Nazajutrz była środa i mieli razem iść na umówiony obiad, co do którego Pablo od niedzieli nie chciał jej zdradzić żadnych szczegółów, ona zaś nie dopytywała, ucieszona samym faktem, że spędzą razem całe popołudnie.
– Tak się zastanawiam, bandziorku… – odparła w zamyśleniu. – Właśnie jutro miałam zamiar podjechać na chwilę do szkoły po dwie lektury. Biblioteka jest do piętnastej trzydzieści, więc gdybym pojechała tam koło piętnastej, mogłabym wypożyczyć sobie książki i już nie wracać do domu, tylko zajrzałabym do ciebie do pracy i od razu stamtąd poszlibyśmy na ten obiad. Co o tym myślisz? W razie czego mogę przecież poczekać na ciebie parę minut…
– A, owszem – zgodził się natychmiast Pablo. – Jeśli to dla ciebie nie kłopot, to czemu nie? Około piętnastej powinienem już skończyć, zależy, kiedy wrócę z rozprawy, ale liczę, że się nie przeciągnie… Przywiozę tylko z powrotem akta i wychodzę, już to zapowiedziałem. Gdybym się spóźnił, poproszę panią Madzię, żeby zajęła się tobą w poczekalni.
– Przestań, Pablo, nikt nie musi się mną zajmować – zaprotestowała zmieszana takim pomysłem Lodzia. – Ani mi się waż zawracać komukolwiek głowę! Uprzedzam cię, że jeśli urządzisz mi jakieś przedstawienie, nigdy więcej nie przyjdę do ciebie do pracy. Na którą mamy być na tym obiedzie?
– Na szesnastą – odparł ciepło. – Ale nie ma przeszkód, żebyśmy byli odrobinę wcześniej lub później. Nikt nie będzie nam robił wyrzutów, kochanie.
– Dobrze – uśmiechnęła się. – W takim razie postaram się być u ciebie w kancelarii zaraz po piętnastej. I naprawdę, kochanie, nie organizuj mi żadnych aktywności, bardzo cię o to proszę. Będę miała lekturę do przejrzenia, usiądę sobie spokojnie gdzieś w kąciku i poczekam na ciebie z książką w ręku.
– Jak każesz, gwiazdeczko.
W środowe popołudnie, wypożyczywszy ze szkolnej biblioteki dwie lektury, które chciała odświeżyć sobie w pamięci przed maturą z języka polskiego, Lodzia wstąpiła na znajome schody kamienicy przy Zamkowej sześć. Kancelarię Pabla odwiedziła dotąd tylko raz, owego pamiętnego lutowego dnia, kiedy zaniosła mu w podarunku sernik z brzoskwiniami.
„Coś mój oprych kombinuje z tym obiadem” – myślała, wspinając się powoli na drugie piętro. – „Słychać było wczoraj po głosie, że znowu coś uknuł… Ciekawe, dokąd mnie zabierze?”
Nie wiedząc, czego ma się spodziewać, na wszelki wypadek ubrała się z umiarkowaną elegancją w błękitną, rozpinaną bluzkę z kołnierzykiem, półdługą, granatową spódnicę ołówkową i buty na obcasach, co przy jej długim, równo splecionym warkoczu i niesionych pod pachą książkach nadawało jej nieco staroświecki wygląd z pogranicza stylów uczennicy z epoki międzywojennej i młodej sekretarki na stażu zawodowym. Na szyi zawiesiła swój urodzinowy wisiorek z turkusem na srebrnym łańcuszku, który pasował do tego stroju równie dobrze jak do wystawnej, balowej sukienki.
W kancelarii nie było dziś takich tłumów jak wówczas, gdy była tu po raz pierwszy, jednak kilka krzeseł pod ścianami poczekalni było zajętych, a od Anity właśnie wychodziła para klientów, mijając się w drzwiach z kolejnymi. Nie było jeszcze piętnastej, jednak Lodzia dla pewności podeszła do siedzącej pod oknem starszej sekretarki, o której wiedziała tylko tyle, że nazywano ją panią Madzią, i grzecznie zapytała o Pabla.
– Mecenas Lewicki jeszcze w sądzie – odparła urzędowym tonem sekretarka, przyglądając się z zaciekawieniem młodziutko wyglądającej interesariuszce. – Pani umówiona?
– Tak – uśmiechnęła się Lodzia. – Bardzo dziękuję, poczekam.
– A na którą pani ma godzinę? – zdziwiła się sekretarka, zerkając do wielkiego, drobno zapisanego zeszytu, który leżał rozpostarty przed nią. – Mecenas na dzisiaj nie umawiał więcej spotkań… Może pomyliła pani dzień?
Lodzia pokręciła głową, wahając się, co odpowiedzieć, by uniknąć konieczności udzielania wyjaśnień, ale w tym momencie z kłopotu wybawiła ją jakaś starsza pani, która podeszła szybko do biurka sekretarki i z hukiem położyła jej przed nosem stertę dokumentów.
– Przecież prosiłam, żeby to było w dwóch egzemplarzach! – rzuciła tonem urażonej księżnej.
– Ależ proszę się nie denerwować! – odparła z chłodną uprzejmością sekretarka. – Pani od mecenasa Kaczmarka, jak widzę… Zaraz zrobimy kopie, wydrukujemy jeszcze raz pismo procesowe i zaniosę mu do podpisu, proszę poczekać dwie minuty.
Korzystając z chwilowego chaosu, Lodzia odeszła na bok i usiadła na jednym z krzeseł ustawionych obok gabinetu Pabla, po czym otworzyła książkę i zatonęła w lekturze. Nie zwróciła uwagi na to, że sekretarka, załatwiwszy sprawnie problem niezadowolonej klientki, przyglądała jej się z daleka z zaintrygowaniem, szczególną atencją darząc długi warkocz spływający jej po ramieniu aż na sąsiednie krzesło. Drgnęła dopiero, gdy drzwi od gabinetu Pabla, który powinien być przecież pusty, uchyliły się tuż obok niej. Podniosła głowę zaskoczona. Wychodził stamtąd jakiś młody człowiek w garniturze obarczony stertą klaserów z dokumentami, które na tyle utrudniały mu ruchy, że nie mógł dosięgnąć klamki, aby zamknąć za sobą drzwi. Lodzia odruchowo odłożyła książkę i zerwała się do pomocy.
– Pomogę panu – zaproponowała życzliwie.
„To pewnie ten jego aplikant” – domyśliła się, zamykając za nim drzwi.
– Dziękuję pani – uśmiechnął się młody człowiek.
– Proszę, nie ma za co – odparła grzecznie.
Usiadła na swoim miejscu i z powrotem sięgnęła po książkę. Młody człowiek zerknął na nią uważnie i uginając się pod ciężarem klaserów, poszedł z nimi w stronę biurka sekretarki, po czym przy jej pomocy zabrał się za układanie dokumentów na odpowiednich półkach zamykanych szafek, które stały przy jednej ze ścian. Zatopiona w lekturze Lodzia nie zwróciła uwagi na to, że po zakończeniu zadania oboje pochylili się nad zeszytem leżącym na biurku sekretarki, spoglądając od czasu do czasu w jej stronę, przy czym aplikant o coś wypytywał, a pani Madzia odpowiadała, kręcąc głową.
– Przepraszam panią – usłyszała nagle obok siebie jakiś głos. – Słyszałem, że pani do mecenasa Lewickiego?
Podniosła głowę w roztargnieniu. Młody człowiek, któremu kilka minut wcześniej pomogła zamknąć drzwi, usiadł obok niej na skraju sąsiedniego krzesła z szerokim uśmiechem na twarzy. Był to postawny szatyn o przyjemnej aparycji, mniej więcej w wieku Artura.
– Tak – odparła uprzejmie.
– Może mógłbym w czymś pomóc? – zaoferował się aplikant. – Mecenas ma tylko na chwilę wrócić z sądu z aktami i potem już nie przyjmuje, ale jeśli potrzeba pani pilnie jakiejś porady prawnej, to ja chętnie służę.
– Dziękuję – uśmiechnęła się Lodzia. – To miło z pana strony, ale ja nie potrzebuję porad prawnych.
– Bo widzi pani, ja wdrażam się na bieżąco we wszystkie sprawy, które prowadzi mecenas – tłumaczył młody człowiek. – Dzięki temu znam już wszystkich jego klientów, ale pani jeszcze tutaj nie widziałem… Pani u nas pierwszy raz?
– Drugi – odparła spokojnie. – Pierwszy raz byłam w lutym.
– Ach, to już dawno! Jeszcze mnie tu wtedy nie było…
– Rzeczywiście, nie widziałam pana – przyznała z powagą. – Ale to przecież nic nie znaczy.
– Jestem tu na aplikacji, mecenas Lewicki jest moim patronem – wyjaśnił jej nie bez dumy. – Mamy umowę, że kiedy jedzie do sądu, ja zajmuję się w jego zastępstwie sprawami, które prowadzi w kancelarii. A w ogóle to pozwoli pani, że przedstawię się… Maciej Żurawski.
Wyciągnął do niej rękę, jednak Lodzia skłoniła tylko lekko głowę, nie bardzo rozumiejąc, po co ten widziany po raz pierwszy człowiek w ogóle jej się przedstawia.
– Miło mi – odparła uprzejmie, dając mu dyskretnie znać, że chętnie wróciłaby do swojej lektury.
– A pani? – nie dawał za wygraną aplikant.
– Słucham? – uniosła brwi.
– Myślałem, że powie mi pani, jak ma pani na imię – uśmiechnął się młody człowiek.
Lodzia popatrzyła na niego zdziwiona.
– To znaczy nie chodzi o to, że tu jest taka praktyka… żeby wypytywać o imiona klientów w poczekalni – tłumaczył się skwapliwie aplikant. – Ja panią o to pytam tylko wyjątkowo. A raczej prywatnie.
– Rozumiem – uśmiechnęła się, a w jej głosie zabrzmiała żartobliwa nuta. – Prywatnie to rzeczywiście co innego, bo nie jestem zobowiązana odpowiedzieć. Jednak nie lubię być nieuprzejma… Mam na imię Leokadia – oznajmiła, nieco poważniejąc.
– Leokadia – powtórzył z lekkim zdezorientowaniem.
– Tak – potwierdziła z powagą, wiedząc doskonale, że to nietypowe dla dziewcząt w jej wieku imię często budzi zaskoczenie.
– A więc… pani Leokadio – podjął aplikant, przyglądając jej się z narastającym zaciekawieniem. – Czy można wiedzieć, w jakiej sprawie pani do nas przyszła?
– W dość nieistotnej – odparła swobodnie. – Zbyt nieistotnej, żeby zabierać panu cenny czas.
Młody człowiek aż podskoczył.
– Ależ skąd! – zawołał. – Ja właśnie bardzo chętnie pomogę! Będzie mi niezwykle miło!
– Dziękuję panu. Jest pan bardzo uprzejmy, ale naprawdę nie jest to konieczne.
– We wszystkim zastępuję mecenasa – zapewnił ją nieugięcie aplikant.
– Ach, we wszystkim? – powtórzyła z uprzejmą kpiną, starannie tłumiąc oznaki rozbawienia.
– No, może w niektórych sprawach nie mam jeszcze za dużo doświadczenia – przyznał nieco zbity z tropu. – Ale generalnie myślę, że byłbym w stanie…
– Dziękuję panu – przerwała mu, po czym rozłożyła z powrotem trzymaną na kolanach książkę, starając się w ten sposób dać mu do zrozumienia, że rozmowę uważa za zakończoną.
Zapadła cisza, jednak aplikant nie ruszał się z miejsca. Siedział nadal na skraju sąsiedniego krzesła i przyglądał jej się z uwagą.
„Facet, wyluzuj” – pomyślała rozbawiona Lodzia, nie podnosząc głowy znad lektury. – „Zaraz wróci twój patron, chyba nie chcesz zbierać zębów z podłogi?”
– Pani Leokadio? – zagadnął znów aplikant.
Podniosła głowę i spojrzała na niego pytająco.
– Przepraszam, że przerywam lekturę – uśmiechnął się. – Ale to mnie zafascynowało… Jak na panią można mówić zdrobniale? Bo od Leokadii zdrobnienie to mi się jakoś nie kojarzy…
Lodzia westchnęła z lekkim zniecierpliwieniem.
– Lodzia – odpowiedziała uprzejmie.
– Lodzia – powtórzył powoli, podobnie zdezorientowany jak wcześniej. – Pierwszy raz w życiu słyszę takie imię… I to u osoby w pani wieku. Pani chyba jest studentką?
„No i nie odpuści!” – pomyślała z humorem. – „Co za upierdliwiec! Pewnie kiedyś będzie z niego niezły adwokat… Może Piotrek nawet za jakiś czas dołączy go do zespołu?”
– Jeszcze nie, ale niedługo będę – wyjaśniła, rezygnując z próby powrotu do lektury i zamykając książkę, którą położyła sobie równo na kolanach. – Najpierw muszę zdać maturę.
– Maturę? – zdziwił się. – To pani jeszcze w liceum?
– Owszem – skinęła głową. – Już niedługo, tylko do wakacji… ale jeszcze tak.
– Aha – odpowiedział ostrożnie, przyglądając jej się z rosnącym zainteresowaniem. – Zastanawiam się w takim razie, czego licealistka może szukać w kancelarii adwokackiej…
Lodzia uśmiechnęła się lekko.
– Czy naprawdę wyglądam na osobę, która czegoś szuka? Siedzę tu sobie tylko i czytam książkę. A raczej usiłuję czytać… Wydawało mi się, że nikomu nie zawadzam.
– Ależ w żadnym wypadku! – zapewnił ją aplikant. – Jednak po coś pani przyszła… Chciała się pani przecież widzieć z mecenasem.
– I nadal chcę – odparła spokojnie. – Ale proszę mi powiedzieć… czy ma pan pełnomocnictwo do spowiadania na siłę wszystkich osób, które usiądą pod tymi drzwiami?
– Nie spowiadam pani – zaprotestował nieco zmieszany młody człowiek. – Chciałem tylko powiedzieć, że… – zawahał się.
– Że?
Uśmiechnął się i pochylił się lekko do niej.
– Że piękny ma pani warkocz… Lodziu – powiedział, ściszając głos.
Lodzia rzuciła mu pobłażliwe spojrzenie i skinęła uprzejmie głową.
– Dziękuję. A pan ma przed sobą świetlaną przyszłość i do tego całkiem przyjemną twarz. Szkoda by było i jednego, i drugiego.
– Słucham? – zdumiał się aplikant. – Nie rozumiem…
– Nieważne – uśmiechnęła się, a w jej oczach rozbłysły złośliwe iskierki. – Mówię to panu tylko tak wyjątkowo. A raczej prywatnie. W każdym razie dziękuję panu za życzliwość, panie Macieju. Jestem naprawdę zobowiązana, ale bardzo proszę nie zajmować sobie niepotrzebnie czasu rozmową ze mną. Na pewno ma pan mnóstwo obowiązków.
– Obowiązki mogą poczekać – zapewnił ją swobodnie. – Zresztą dzisiaj akurat nie mam ich dużo. A czy można wiedzieć, do którego liceum pani… uczęszcza, że tak powiem?
Lodzia roześmiała się, nie mogąc już dłużej ukryć wciąż narastającego rozbawienia.
– A czy można wiedzieć, po co panu ta informacja, że tak powiem? – zapytała wesoło.
Aplikant również się roześmiał.
– Może się przydać – odpowiedział z przekonaniem. – Na przykład gdybym kiedyś jeszcze chciał z panią porozmawiać… Chyba że od razu da mi pani numer telefonu?
– Z tym będzie problem – uśmiechnęła się z przekorą Lodzia. – Mam taką zasadę, że nie daję swojego numeru nieznajomym. Jednak co do rozmowy, to podejrzewam, że jeszcze będziemy mieli do tego okazję. Może nawet nieraz.
– Czyli planuje pani bywać u nas regularnie?
– Jestem już drugi raz – zauważyła. – To chyba można uznać od biedy za pewną regularność…
– Niewystarczającą – odparł stanowczo młody człowiek.
– Tak pan uważa?
– Zdecydowanie – uśmiechnął się. – W pani przypadku…
W tym momencie na korytarzu rozległy się szybkie kroki i do poczekalni wpadł Pablo w swym eleganckim, grafitowym garniturze, z mocno wypchaną dokumentami aktówką pod pachą. Aplikant zerwał się na równe nogi, Lodzia również podniosła się, odkładając swoje książki na krzesło. Twarz Pabla rozjaśniała na jej widok jak słońce. Natychmiast ruszył w jej stronę, ogarniając zachwyconym wzrokiem jej błękitno-granatową stylizację grzecznej pensjonarki ozdobioną turkusowym naszyjnikiem. Jego ciemne oczy rozbłysły i wypełniły się po brzegi światłem.
– Już jestem, kochanie – powiedział, podchodząc do niej szybko i obejmując ją czule wolnym ramieniem. – Jak ty ślicznie wyglądasz… moja maleńka…
Schylił się i ucałował gorąco jej usta. Przytuliła się do niego uszczęśliwiona.
– Długo na mnie czekałaś, gwiazdeczko?
Lodzia pokręciła głową.
– Niedługo – zapewniła go. – Jakiś kwadrans, może dwadzieścia minut… Ale nie nudziłam się ani przez chwilę, pan Maciej dotrzymał mi towarzystwa – dodała, wskazując na swojego przymusowego rozmówcę.
Aplikant, któremu w pierwszej chwili spektakularnie opadła szczęka, obecnie usiłował za wszelką cenę ukryć wyraz przerażenia, w jaki przyoblekła się jego twarz na widok rozegranej przed momentem sceny. Pablo z trudem oderwał oczy od Lodzi, spojrzał na niego przelotnie, uśmiechnął się i wręczył mu swoją aktówkę.
– Świetnie, Maciek. Masz, rozpakuj to i poodkładaj papiery na miejsca.
– Jak sprawa, panie mecenasie? – zapytał blado aplikant.
– Do przodu, następnym razem zamykamy – odparł swobodnie Pablo, uśmiechając się do Lodzi. – Powiedz, skarbie, jak spisał się mój asystent? Dajemy mu jakieś punkty czy odejmujemy?
– Za życzliwą obsługę klienta możesz spokojnie doliczyć mu ze dwa punkty – uznała łaskawie Lodzia, spoglądając z rozbawieniem na wystraszonego wciąż aplikanta. – A za profesjonalizm zawodowy to nie wiem, bo nie skorzystałam z usług doradczych, choć mi je proponowano.
– Prawidłowo! – roześmiał się Pablo, tuląc ją do siebie i całując w czoło. – Moje ty słonko… Zapamiętaj, Maciek, że obsługa prawna tej pani to wyłącznie moja działka – zwrócił się znacząco do aplikanta. – Poznaliście się już, jak rozumiem?
– Tak – kiwnęła głową Lodzia, uśmiechając się uspokajająco do Maćka, który nadal miał minę, jakby czekał na rychłe i nieuniknione uderzenie gromu.
– Dobrze – powiedział z zadowoleniem Pablo. – No to co, kochanie? Będziemy już chyba lecieć… Maciek, dasz sobie radę z papierami?
– Oczywiście, panie mecenasie – odparł skwapliwie Maciek. – Zaraz je odłożę, gdzie trzeba.
Ukłonił się z zakłopotaniem Lodzi, lecz nim zdążył się wycofać, podeszła do nich sekretarka, która akurat wyszła z gabinetu Piotrka, dokąd zanosiła dokumenty do podpisu.
– Panie Pawle, ta pani czekała do pana, a nie była umówiona – powiedziała niepewnie, spoglądając na rozpromienionego Pabla, który wciąż obejmował dziewczynę ramieniem.
– Ech, pani Madziu, ta pani nie musi się umawiać! – odpowiedział jej wesołym tonem. – Nie przedstawiłaś się jeszcze, mała rozrabiako? To moja narzeczona.
– Narzeczona! – wyszeptała pani Madzia, przenosząc na Lodzię zdumiony wzrok.
Aplikant Maciej, czerwony teraz jak przysłowiowy burak, wyglądał, jakby nie za bardzo miał pomysł, w którą stronę zwrócić spojrzenie.
– Tak jest, pani Madziu – uśmiechnął się z dumą Pablo. – Ma na imię Leokadia.
– Leokadia – powtórzyła sekretarka, patrząc na nią szeroko otwartymi oczami.
– Zdrobniale Lodzia – dopowiedziała grzecznie dziewczyna, wyciągając do niej rękę. – Przepraszam, że nic nie powiedziałam, ale nie chciałam robić niepotrzebnego zamieszania…
– Ależ jakiego znowu zamieszania! – pokręciła głową pani Madzia, ściskając jej rękę i spoglądając z wyrzutem na rozbawionego Pabla. – Dlaczego pan mnie nie uprzedził, panie Pawle? Boże drogi, gdybym wiedziała, zaproponowałabym pani chociaż kawy albo herbaty…
– Naprawdę nie było powodu – uśmiechnęła się Lodzia. – To byłby zupełnie niepotrzebny kłopot, zwłaszcza że za chwilę i tak idziemy na obiad.
– Właśnie! – podchwycił żywo Pablo. – Zabieramy te twoje szkolne lektury, maleńka, i zmiatamy stąd! Ja już jestem głodny.
Pani Madzia wreszcie nieco ochłonęła.
– Panie Pawle… no toż gratuluję! – zawołała serdecznie. – Że też nic pan nie powiedział! Taka śliczna narzeczona! A ja już myślałam, że pan nam zostanie na koszu jako jedyny w zespole… Co prawda pan Jacek mówił mi ostatnio ze dwa razy, że pan się żeni, ale byłam pewna, że żartuje!
– Widzisz, kochanie, nikt mnie tu nie traktuje poważnie – westchnął Pablo, spoglądając z melancholią na Lodzię. – Chyba wszyscy sądzą, że na na takie rzeczy jestem jeszcze za młody…
Lodzia i sekretarka wybuchły śmiechem, aplikant również naszkicował na twarzy blady uśmiech.
– Ale czy pani już tu kiedyś u nas nie była? – zapytała pani Madzia, przyglądając się dziewczynie z uwagą. – Coś mi się kojarzy, że już panią widziałam z tym długim warkoczem…
– Byłam raz – przyznała Lodzia. – Ale to już było dawno.
– W lutym – sprecyzował Pablo, ujmując w dłoń warkocz Lodzi. – Tego warkocza się nie zapomina, sama pani widzi, pani Madziu. Z góry zapowiadam, że od października będę się regularnie spóźniał do pracy, bo będę musiał go codziennie rano pleść.
– Milcz, oprychu – uśmiechnęła się Lodzia. – Nie podpisałam ci jeszcze na to umowy!
– Urocze! – zaśmiała się pani Madzia, patrząc na nich z sympatią.
W tym momencie drzwi od gabinetu Piotrka otworzyły się i on sam wychylił się stamtąd, omiatając kontrolnym spojrzeniem poczekalnię.
– O, wróciłeś! – ucieszył się na widok Pabla.
Wyszedł z gabinetu i ruszył w ich stronę, kiwając po drodze głową czekającym na niego interesantom. Na widok Lodzi uśmiech rozjaśnił jego twarz.
– Cześć, Lodziu! – zawołał wesoło, ujmując jej dłoń w obie ręce i ściskając serdecznie. – Miło cię widzieć. Jak się miewa nasza królowa balu?
– Dziękuję, nieźle – uśmiechnęła się. – Trochę tylko pożera mnie stres przed maturą.
– Przed maturą… – szepnęła pani Madzia, spoglądając ze zdumieniem na Pabla, który uśmiechnął się do niej zawadiacko i mocniej objął ramieniem dziewczynę.
– E, nie masz się czym stresować! – zaśmiał się Piotrek. – Pablo, załatwisz to w razie czego z komisją, co? Powiesz, że mamy na nich haki… No, ale słuchaj, stary – spoważniał – mam do ciebie interes, zerkniesz na jedną rzecz u mnie w papierach? Minutę to zajmie.
– Ale naprawdę minutę – zastrzegł Pablo, również poważniejąc. – Wychodzimy z moją gwiazdeczką, na szesnastą jesteśmy umówieni.
– Jasne, to chodź piorunem, pokażę ci, o co chodzi.
– Przepraszam cię na chwilę, kochanie – powiedział Pablo do Lodzi, która skinęła na to głową z uśmiechem. – Za minutkę wracam i biegniemy.
Obydwaj szybkim krokiem przeszli do gabinetu Piotrka.
– Miło mi było panią poznać, Lodziu – powiedziała sekretarka, ściskając serdecznie rękę dziewczyny. – Następnym razem już tu inaczej panią przyjmiemy. Ja od razu zwróciłam uwagę, że takie śliczne z pani stworzenie, ten warkocz to ma pani taki, że oczu nie można oderwać. Ale gdzież by mi przyszło do głowy, że pan Paweł… no, no! W każdym razie bardzo, bardzo się cieszę! Do zobaczenia.
– Do zobaczenia – uśmiechnęła się Lodzia, po czym odprowadziwszy wzrokiem panią Madzię, spojrzała na aplikanta, który nadal z arcygłupią miną obracał w rękach aktówkę wręczoną mu przez Pabla. – Panie Macieju, z panem też jeszcze się pewnie nieraz zobaczymy.
– Bardzo panią przepraszam – odparł zdruzgotany młody człowiek. – Teraz już rozumiem, o co pani chodziło z tą twarzą i przyszłością. Mecenas mnie zabije…
– A niby za co? – zdziwiła się Lodzia. – Czy pan zrobił coś niewłaściwego? Może z tym numerem telefonu trochę pan przesadził… no i nie dał mi pan poczytać książki, ale to przecież nic takiego. Spokojnie, nic nie powiem mecenasowi. Proszę mi podać rękę i zapominamy o sprawie, zgoda?
Maciek z ulgą ujął podaną mu dłoń i uścisnął ją z szacunkiem.
– Dziękuję pani – odpowiedział cicho.
Po czym ciągle jeszcze zmieszany ukłonił się i zniknął za drzwiami gabinetu Pabla.
„Nic z tego nie rozumiem” – pomyślała nieco zażenowana Lodzia. – „Przecież jeszcze pół roku temu żaden facet oprócz Grzela nie zwracał na mnie uwagi! A teraz nawet usiąść na chwilę z książką nie można, bo zaraz się jakiś przystawia… Jeszcze rozumiem u Majka, kiedy miałam na sobie tę zwariowaną sukienkę, ale dzisiaj? Czy ja się ostatnio jakoś zmieniłam? Przecież wyglądam tak samo… Dobrze, że przynajmniej bandziorek niczego nie zauważył, bo mogłoby mu być przykro, a ten biedny Maciek miałby przegwizdane.”
Tymczasem Piotrek żegnał się z Pablem w drzwiach swojego gabinetu.
– Dzięki, stary – powiedział, ściskając mu rękę. – Poszukam tego orzecznictwa, może zdążę jeszcze dziś wieczorem, a jutro siedlibyśmy na chwilę we dwóch i porównali to dokładnie, co?
– Nie ma sprawy – kiwnął głową Pablo, zerkając z uśmiechem w głąb poczekalni, gdzie Lodzia schylała się właśnie po swoje książki leżące na brzegu krzesła.
– Ale powiem ci, że rozkwitła ostatnio ta twoja różyczka – dodał poufale Piotrek, również rzucając na nią uważne spojrzenie. – Wyjątkowo.
– To nie różyczka, tylko niezapominajka – sprostował z dumą Pablo.
– A tak, zapomniałem! – zaśmiał się Piotrek. – W każdym razie wygląda olśniewająco, aż świeci od wewnątrz. Muszę ci pogratulować, bo tak wygląda naprawdę szczęśliwa kobieta. Zwraca na siebie uwagę, przyciąga jak magnes… Pilnuj jej tam, panie bandzior, bo dziewczyna młoda i robi mocne wrażenie, wystarczy, że zamiecie tymi błękitnymi oczami, a faceci będą padać jak muchy.
– Wiem o tym doskonale – zapewnił go Pablo. – Sam padłem jak martwy chrabąszcz, a teraz będę musiał wybijać to tałatajstwo na bieżąco. Założę się zresztą, że nawet ten frajer Maciek próbował ją dzisiaj poderwać, kiedy tu na mnie czekała. Ślepy nie jestem… miał minę, jakby ducha zobaczył, kiedy się zorientował, że wlazł w drogę własnemu patronowi.
Piotrek parsknął śmiechem.
– Co chcesz, doceń, że ma chłopak oko – zażartował. – Zobaczył zjawisko i zareagował zdrowym, męskim odruchem, skąd miał wiedzieć, komu się pakuje do ogródka? Nie spodziewał się konkurencji w twojej kategorii wiekowej.
– Proponował jej doradztwo prawne – pokiwał głową Pablo z pobłażliwą miną. – To musiało być bardzo ciekawe doradztwo, skoro teraz boi się spojrzeć mi w oczy… Ale moja gwiazdeczka to anioł – dodał ciszej, spoglądając z czułością w stronę dziewczyny. – A ja widzę wszystko i nie zabraniam nikomu składać jej hołdów. Jeśli jednak któryś przekroczy granicę, to jakem bandzior, pożałuje jeleń, że się urodził. Pożyczę chyba ten kastet od Majka, bo szkoda ręki – westchnął. – Sam widzisz, na co mi przyszło na stare lata…
Roześmiali się obaj, wymieniając raz jeszcze serdeczny uścisk dłoni.
***
– Dokąd jedziemy, bandziorku? – zapytała zaintrygowana Lodzia, kiedy wyszli na ulicę i zmierzali w stronę parkingu. – Myślałam przez chwilę, że zejdziemy po prostu do Majka i z kimś się tam spotkamy. Nic mi nie chcesz powiedzieć, nieznośny szachraju…
– Zaraz zobaczysz – uśmiechnął się Pablo, zerkając na nią z łobuzerskim błyskiem w oku. – Nie możemy ograniczać się ciągle do imprezowania u Majka, mamy też swoje własne sprawy do załatwienia. Tym bardziej, że zbliża się twoja matura i w maju będziesz miała mniej czasu na spotkania towarzyskie.
– To tylko trzy tygodnie – westchnęła. – Ale fakt, że wolałabym mieć je już za sobą…
– Szybko miną, kochanie. Sama zobaczysz, że zanim się obejrzysz, będzie po wszystkim. Matura to też operacja jednorazowa. I kiedy dobrze się przyjrzeć, to całkiem sporo jest takich w życiu…
Przerzucił sobie przez ramię marynarkę, którą z racji słonecznej pogody ściągnął z siebie zaraz po wyjściu z kancelarii, zdjął również krawat, schował go do kieszeni i szedł w samej jasnobłękitnej koszuli, rozpiąwszy sobie kołnierz pod szyją i podwinąwszy lekko rękawy. Koszula ta nawiązywała kolorem do bluzki Lodzi, co oboje zauważyli natychmiast, zerkając na siebie z uśmiechem. Szli ulicą, trzymając się za ręce jak para zakochanych nastolatków, a ich rozświetlone wewnętrznym światłem oczy robiły konkurencję wiosennemu słońcu.
– Powiedz mi, Lea, jakie masz plany na najbliższe dni? – zagadnął Pablo, kiedy doszli już do samochodu i usiedli w środku. – Jutro masz wolne?
– Względnie – odparła, układając swoje książki na półce przed siedzeniem pasażera. – Umówiłam się rano z Julą, będziemy udawać, że uczymy się matmy. Ale wieczór mam wolny, bandziorku, i właśnie miałam ci coś zaproponować… No, ale najpierw ty powiedz. Zaplanowałeś coś na jutro?
– Owszem – odpowiedział ostrożnie. – Chciałbym pokazać ci wreszcie to… o czym nie udało nam się porozmawiać na początku marca. I zależałoby mi, żeby załatwić to jak najszybciej.
– To znaczy? – spojrzała na niego zdziwiona. – O czym nie udało nam się porozmawiać na początku marca?
– O naszym projekcie. Tym, który robi dla nas Maciek.
– Ach! – szepnęła, odwracając wzrok.
Przed oczami natychmiast stanęła jej nieprzyjemna sytuacja, która wynikła z rozmowy o tym projekcie; przypomniała sobie także to, co potem opowiedziała jej o tym Julka.
– Domyśliłaś się już na pewno, o jaki projekt chodzi, gwiazdeczko – podjął Pablo, opierając ramię o kierownicę i przyglądając się uważnie jej zmieszanej minie. – Maciek ciągle nabija się ze mnie w towarzystwie, więc wiesz, że na moje zlecenie projektuje dom. Nasz dom, kochanie… Chcę, żeby był dokładnie taki, jaki sobie wymarzysz.
– Ja? – szepnęła spłoszona Lodzia. – To był przecież twój pomysł, Pablo… Mówiłeś, że już dawno miałeś taki plan…
– Miałem – kiwnął głową. – Nawet całkiem skonkretyzowany. Posiadam od paru lat własną ziemię we wspaniałym miejscu, kupiłem ją po paru sukcesach na giełdzie z mętną myślą o stabilizacji na starość, tyle że zabrakło mi motywacji, żeby się tym zająć. Podejrzewam, że nigdy nie wprowadziłbym planu w życie, gdybyś ty nie zmieniła mi tego życia o sto osiemdziesiąt stopni – uśmiechnął się. – Mnie samemu to nie było potrzebne, ale teraz mam ciebie… a ty musisz mieć takie warunki, do jakich jesteś przyzwyczajona. Przede wszystkim musisz mieć swój ogródek na niezapominajki.
Lodzia uśmiechnęła się i spojrzała na niego spod oka.
– I schowek na szczotki?
– Koniecznie! – zaśmiał się. – Bez tego nawet ja czułbym się nieswojo. Ale mówiłem ci już, że nie znam się na wszystkim, co powinno znaleźć się w takim domu, dlatego chciałbym, żebyś pokazała mi dokładnie paluszkiem, w którym miejscu mam jeszcze ścignąć Maćka i powydziwiać, zanim zamknie projekt i przekażemy go do realizacji.
– Skoro taki masz rozmach, bandziorku, to chętnie rzucę okiem na to dzieło – obiecała Lodzia. – Jestem prawie pewna, że nie ma powodu wydziwiać. Jednak sam wiesz, że taki dom buduje się dość długo – dodała podstępnie. – Tak ze dwa lata co najmniej…
Pablo zerknął na jej chytrą minę i roześmiał się.
– Nic z tego, mała dyplomatko, nie przerobisz mnie! Maciek twierdzi, że rok wystarczy, no, może półtora… ale i tak na początek zabiorę cię do siebie na Milenijną. Będziesz musiała jakoś wytrzymać na małym metrażu, hodowlę niezapominajek urządzimy tymczasowo na balkonie. I nie drażnij się już lepiej ze swoim bandziorem, gwiazdeczko – dodał poważniej. – Powiedziałem ci, że w tej sprawie nie ustąpię. We wrześniu załatwiamy to, co zaplanowałaś na studniówce, i ruszamy w Bieszczady już z Milenijnej.
– Jesteś uparty jak osioł, Pablo – westchnęła z wyrzutem, choć oczy rozbłysły jej mimowolnie na myśl o balkonie tonącym w niezapominajkach. – Taki z ciebie inteligentny facet, a zupełnie nic do ciebie nie dociera. Przecież moja mama nigdy się na to nie zgodzi!
– Sama planowała wydać cię za mąż przed dwudziestką – zauważył spokojnie Pablo, uruchamiając silnik. – Szanownemu matriarchatowi zależy chyba na zachowaniu rodzinnej tradycji?
– Tak, ale one wyobrażają to sobie inaczej… Wolałyby, żebym została na miejscu.
– Ach, rozumiem! – pokiwał głową z rozbawieniem. – Żeby nadal mieć cię na oku, a przy okazji i męża?
– Właśnie tak – uśmiechnęła się. – Już kiedyś negocjowały to z mamą Karola. Matriarchalna bojówka żeńska jest w tym względzie nieubłagana.
– W takim razie muszę zorganizować jakąś patriarchalną kontr-bojówkę męską – zażartował Pablo, wyjeżdżając z parkingu. – Na szczęście ich jest tam do pokonania tylko trzy, ciebie nie liczę, gwiazdeczko, bo ty stoisz po mojej stronie… No, ale pogadamy o tym jeszcze. Teraz ty powiedz. Co chciałaś mi zaproponować na jutro?
Lodzia uśmiechnęła się z przekorą.
– Pomyślałam sobie, że powinniśmy zająć się porządnie twoją lodówką – oznajmiła mu stanowczo. – Piwa to ty może masz tam wystarczająco, ale te twoje mrożone pizze i inne dania do mikrofalówki jakoś do mnie nie przemawiają. Będziemy oglądać sobie projekt Maćka, a w tym czasie nic nie stoi na przeszkodzie, żeby zagotować dla ciebie na cały tydzień jakąś dobrą zupę… i parę innych rzeczy. Tylko musimy mieć do tego trochę prowiantu.
– Cóż, ty tu rządzisz, kochanie – uśmiechnął się. – Ja przecież mam być głównie ofiarą tuczenia i bardzo mi się podoba ta rola… Jutro w takim razie najpierw pojedziemy na zakupy do jakiegoś większego marketu i przeszkolisz mnie trochę w poruszaniu się po stoiskach, na które zwykle nie zaglądam. A ja w rewanżu zabiorę cię do alejki z piwem i pokażę ci, jakie rodzaje warto brać, a jakie są wykluczone.
– Umowa stoi – zgodziła się Lodzia, czując w sercu ciepło na samą myśl o wspólnych zakupach. – Tak czy inaczej powinniśmy to załatwić jutro albo w piątek, bo w sobotę będę musiała zostać w domu. Mama, ciocia i babcia organizują mi spóźnione przyjęcie urodzinowe.
– Które miało być połączone z zaręczynami? – mrugnął do niej znad kierownicy.
– Dokładnie! – roześmiała się. – Widzę, że naprawdę wszystko wiesz, łobuzie, Karol przekablował ci każdy szczegół! Z zaręczyn nici, więc to będzie tylko taka mała, kameralna uroczystość z makowcem cioci i wytrawnym czerwonym winem do toastu. Tata szczególnie liczy na to wino, to jego ulubione, a rzadko ma okazję… W każdym razie nie gniewaj się, Pablo, ale muszę zostać z nimi na ten wieczór, obiecałam to już dawno.
– Oczywiście, tu nie ma dyskusji, kochanie – odpowiedział poważnie Pablo. – Nie możesz zawieść rodziny, tym bardziej, że tyle sobie obiecywali po tej dacie…
Lodzia uśmiechnęła się do niego z wdzięcznością i w samochodzie zapanowało milczenie. Przez cały czas uważnie obserwowała drogę, którą jechali, i zauważyła, że minęli dawno centrum i oddalali się coraz bardziej w stronę peryferii. Był to inny kierunek niż dzielnica, w której mieszkał Pablo, a całkowicie przeciwny niż ten, gdzie mieszkała ona.
„Dokąd wiezie mnie ten szubrawiec?” – zastanawiała się zaintrygowana. – „Może do jakichś swoich kolejnych kumpli?”
Zerknęła na jego dłoń spoczywającą na drążku zmiany biegów i po raz kolejny przypomniała jej się ich pierwsza wspólna jazda samochodem, kiedy bandzior odwoził ją do domu po dostarczeniu do szkoły przed studniówką makowca Ciotki Lucy. Wtedy też spojrzała na jego rękę i serce zalało ją takie dziwne wzruszenie… Wiedziała już teraz, czego wtedy podświadomie pragnęła. Pragnęła dotknąć tej dłoni, przykryć ją swoją, poczuć jej ciepło… Wtedy to byłoby zuchwalstwo i ryzyko nie do pomyślenia, lecz dziś przecież mogła to zrobić! Dziś ów bandzior, o którym nie wiedziała wówczas nic, którego imienia nawet nie znała, kochał ją bezgranicznie i należał całkowicie do niej.
Uśmiechnęła się figlarnie, przechyliła się do przodu w fotelu i okryła miękko jego dłoń swoją dłonią, gładząc pieszczotliwie jego skórę czubkami palców, po czym przesunęła je powolutku po jego ręce aż po podwinięty rękaw koszuli. Pablo rzucił na nią krótkie spojrzenie, w którym światło szczęścia przeplotło się ze znajomym ogniem płonącym dla niej tak często na dnie jego oczu… Przyhamował natychmiast, zjechał w pierwszą lepszą boczną uliczkę i zatrzymał samochód.
Lodzia spojrzała na niego szeroko otwartymi oczami, zdziwiona taką reakcją, lecz on w tej samej chwili zaciągnął szybko hamulec ręczny, odwrócił się w jej stronę, objął ją ramieniem i nim zdążyła się odezwać, przylgnął ustami do jej ust w łapczywym pocałunku. Odwzajemniła mu go z radością, zarzucając mu ufnie ramiona na szyję.
– Kocham cię, Lea – wyszeptał po długiej chwili Pablo, wpatrując się w jej oczy. – Mój kociaku… ależ ty mnie opętałaś!
– Ja też cię kocham, Pawełku – odszepnęła. – Ale pomyśl – dodała przekornie. – Jeżeli będziemy po drodze tak się zatrzymywać, nigdy nie dojedziemy na ten obiad…
– Nie wiesz, co robisz, bałamutko – pokręcił głową. – Prowokuj mnie tak dalej w czasie jazdy samochodem, to zobaczysz, że w końcu wylądujemy na jakimś słupie!
Lodzia spojrzała na niego z niewinną minką.
– Przecież nic takiego nie zrobiłam – zauważyła beztrosko.
– Nie, skądże! – zaśmiał się Pablo. – Rozgrzewanie facetowi zmysłów do białości to przecież nic takiego! Bierzesz pod uwagę, że twój szofer jest tylko słabym troglodytą?
– Aż tak słabym? – uśmiechnęła się z niedowierzaniem. – Dotknęłam przecież tylko twojej ręki… Przyznaję, że już od dawna miałam na to wielką ochotę, bandziorku, zawsze mnie to kusiło, kiedy jechaliśmy samochodem… pierwszy raz już wtedy, kiedy odwoziłeś mnie do domu przed studniówką.
– No więc dlaczego nigdy tego nie zrobiłaś? – zapytał z wyrzutem. – Byłbym w siódmym niebie! Zawsze byłaś taka zdystansowana, nie pokazywałaś nic po sobie… A ja też zawsze w samochodzie marzyłem po cichu o czymś fajnym. Wiesz, o czym, kociaku? O tym, żeby zatrzymać się gdzieś tak jak teraz… i nie bacząc na nic, pocałować te śliczne usteczka… o tak! – przylgnął znów namiętnie ustami do jej ust. – Ale niestety nie mogłem tego zrobić – westchnął z żalem. – Dostałbym za to po pysku, potem tasak, jodyna, nożyczki w serce… a na koniec jeszcze policja i areszt! – zaśmiał się. – Za duże ryzyko. Więc to było tylko takie marzenie… z kategorii niemożliwych.
– Dla mojego dżinna nie ma przecież rzeczy niemożliwych – szepnęła Lodzia.
Przesunęła powoli obiema dłońmi po jego ramionach, przechylając głowę z kokieteryjnym uśmiechem. Pablo patrzył na nią z płomieniem w oczach.
– Mała figlarko – wyszeptał zachwycony. – Przyznaj się, gdzie nauczyłaś się tak zabójczo patrzeć na facetów tymi niebieskimi oczętami? Pewnie za moimi plecami przeszłaś jakiś przedmałżeński kurs uwodzenia mężczyzn?
– Wcale nie! – roześmiała się Lodzia. – Babcia nigdy by na to nie pozwoliła! Nie mam pojęcia, jak to się robi…
– Nie, skąd, ani trochę – przyznał z pobłażaniem Pablo. – Samo ci tak wychodzi, prawda? I to żebym jeszcze był twoją jedyną ofiarą… ale ty bez przerwy zapewniasz mi towarzystwo!
Pomimo niewygodnej pozycji, w jakiej się znajdowali, Lodzia przechyliła się mocniej w jego stronę i pieszczotliwie przesunęła ustami po jego policzku. Na jego twarzy natychmiast pojawił się wyraz błogiego rozanielenia, który zawsze tak ją rozśmieszał.
– Nawet jeśli, to pamiętaj, że wygrywa tylko jeden – szepnęła mu do ucha. – Myślisz, że o kim myślałam, kiedy to mówiłam na studniówce? Nikt na świecie tak dziwnie mnie nie elektryzuje jak ty, szubrawcu… Co prawda faktem jest, że nigdy nie próbowałam alternatywnych rozwiązań – dodała z zastanowieniem, wyprostowując się z powrotem na siedzeniu.
– I nawet o tym nie myśl, gwiazdeczko – odparł ostrzegawczym tonem Pablo. – Żadnych alternatywnych rozwiązań, jeśli nie chcesz zeskrobywać resztek tych frajerów ze ściany!
– No, nie strosz tak piórek! – parsknęła śmiechem Lodzia. – Przecież wiem, że świetnie rzucasz oszczepem, i nie chcę nikogo mieć na sumieniu. Nie będę zresztą miała ani czasu, ani ochoty na alternatywne rozwiązania, muszę zająć się spersonalizowaniem ustawień mojego osobistego wariata, a to nie będzie takie proste, bo materiał jest już stary i oporny. Będę musiała nieźle się nagimnastykować, zanim uzyskam jakiś satysfakcjonujący efekt. Potem zabiorę się za dżinna i po kolei za resztę wesołej kompanii… całe życie na tym zejdzie.
– Całe życie – przyznał Pablo, wpatrując się w nią z czułością. – Całe życie z moją małą łobuziarą… Będziesz mogła konfigurować mnie do woli i codziennie zmieniać sobie ustawienia – mrugnął do niej wesoło. – Przekonasz się przy tym, że stary model ma o wiele lepsze funkcje niż ta cała tandeta z najnowszych serii…
– No, no, wypraszam sobie, zakapiorze! – pogroziła mu palcem Lodzia. – Tylko nie tandeta! Nie zapominaj, że ja też pochodzę z najnowszej serii!
– Ale w twoim przypadku to jest atut, skarbie – zapewnił ją z uśmiechem. – Zresztą na każdym kroku dajesz dowody na swój ogromny potencjał. Jeśli ten nasz szalony pocałunek na urodzinach był dla ciebie naprawdę pierwszym pocałunkiem w życiu… a przecież wierzę ci, że tak było… to muszę przyznać, że jesteś wyjątkowo zdolną adeptką. Będę miał wzorową uczennicę – uśmiechnął się czarująco, błyskając oczami.
– Ty stary hultaju! – pokiwała głową z rozbawieniem. – Chcesz w ramach awansu zostać moim nauczycielem? Instruktorem? A może patronem?
Pablo spoważniał, pochylił się mocniej do niej i popatrzył jej głęboko w oczy.
– Chcę – wyszeptał gorąco, gładząc ją po włosach przy samej skroni. – Bardzo chcę, Lea. Obejmuję cię patronatem na wyłączność. Na całe życie, gwiazdeczko. Nie oddam cię nigdy nikomu, przysiągłem to sobie już dawno, po tym naszym pierwszym walcu na studniówce. Wiedziałem już wtedy, że nie może być inaczej… że musisz być tylko moja… moja!
Jego oczy zapłonęły żywym ogniem. Lodzia, również poważniejąc, podniosła rękę i pogładziła go delikatnie po policzku.
– Bandziorku – szepnęła. – Posłuchaj… muszę ci coś powiedzieć. A właściwie wyjaśnić. Bo widzisz… my tak sobie ciągle żartujemy, a ja cię w tych żartach za każdym razem zbywam… i nie chciałabym, żebyś pomyślał…
– Ciii, kochanie – przerwał jej łagodnie Pablo. – Niczego mi nie tłumacz. I nie gniewaj się na mnie, że tak mnie czasami nosi… a przede wszystkim niczego się nie bój. Ja przecież dobrze wiem, że po tym wszystkim, co przeżyłaś z mojego powodu… po tym strasznym czyśćcu, przez który przeszliśmy oboje… musisz oswoić się z nową sytuacją i poukładać sobie wszystko w główce, zanim zaufasz mi do końca. A na to potrzebujesz czasu… Ja zresztą też go potrzebuję.
– Ty? – uśmiechnęła się z niedowierzaniem.
– Tak, gwiazdeczko, ja – odparł, gładząc ją znów po włosach przy skroni. – Jakkolwiek niewiarygodnie by to nie brzmiało w moich ustach. Nie ukrywam, że jestem niepoprawnym troglodytą i lwem, który najchętniej pożerałby swojego kociaka po pięć razy dziennie – uśmiechnął się, puszczając do niej szelmowskie oko. – Byłbym wielkim hipokrytą, gdybym udawał, że nie mam na to ochoty. Jednak na niczym nie zależy mi bardziej niż na twoim zaufaniu – dodał, poważniejąc. – Tak trudno było mi je zdobyć… Nie chciałbym, żebyś miała teraz choćby cień wątpliwości co do moich zamiarów. Sam zresztą też nie chcę wyrywać do przodu jak smarkacz, któremu wydaje się, że nie istnieje jutro i że jeśli czegoś nie dostanie natychmiast, to będzie koniec świata.
Lodzia również spoważniała, patrząc mu uważnie w oczy, które coraz bardziej wypełniały się tak dobrze jej znanym, jasnym światłem.
– Nie jestem taki głupi, Lea – ciągnął. – Może czasami zachowuję się jak kretyn, bo tracę przy tobie głowę… ale to nic nie znaczy. Jesteś kobietą mojego życia, na którą od samego początku, odkąd tylko to zrozumiałem, byłem gotowy cierpliwie i wiernie czekać. Nasza historia przecież dopiero się zaczyna, przed nami długa, wspólna droga… I ja nie chcę, żeby to była droga na skróty. Już wystarczająco w życiu nachodziłem się na skróty i wiem, ile to jest warte. Z tobą od początku było inaczej i chcę, żeby tak zostało. Chcę cię odkrywać powoli, moja eureko… Tak, jak pozwalałaś mi dotąd, krok po kroku… etap po etapie… Chcę się tobą delektować, nie stracić żadnego smaczku ani niuansu… Nawet nie wiesz, jak to mi się spodobało! Przy tobie dostałem niepowtarzalną szansę odzyskania tego, co nieświadomie zawaliłem jako młody, głupi szczeniak… i nie zmarnuję jej, kochanie.
Lodzia przypomniała sobie swoje życzenie wypowiedziane w myślach podczas zdmuchiwania świeczek na urodzinowym torcie. Życzenie, które jeszcze tak niedawno wydawało jej się światem niemożliwym…
– Będziesz moim prawdziwym Rycerzem? – szepnęła wzruszona.
– Najprawdziwszym – zapewnił ją Pablo, ujmując jej dłoń i podnosząc ją do ust szarmanckim gestem. – Takim, jakiego zawsze chciałaś mieć. Nie zmienię już przeszłości, ale ty mi ją wybaczyłaś… a reszta jest w moich rękach. Po tamtym wieczorze, kiedy tak przestraszyłaś się mnie w samochodzie, przysiągłem sobie, że dla ciebie stanę się zupełnie nowym człowiekiem. Już nim jestem, Lea. Bez żadnych wyrzeczeń. Przeciwnie, czuję się z tym szczęśliwy jak nigdy. Przy tobie wreszcie zrozumiałem, na czym polega bycie mężczyzną… prawdziwym facetem, a nie tylko żałosnym, przerośniętym smarkaczem przekonanym o swojej rzekomej męskości. Musiałem przejść bolesną szkołę, żeby to do mnie dotarło, ale nagroda była warta gry.
Patrzył jej przez chwilę w oczy, po czym znów mocniej przechylił się w fotelu kierowcy i musnął ustami jej czoło.
– Zresztą z mojej strony to żadne poświęcenie – dodał, a w jego ciemnych oczach rozbłysły znajome, zaczepne iskierki. – W końcu jestem doświadczonym prawnikiem i potrafię zadbać o swoje interesy. Mówiłem ci już, że przewidziałem pewną ilość czasu na przepisy przejściowe do naszego nowego regulaminu, ale zadbałem o to, żeby to nie trwało za długo. Nieprzekraczalną granicą jest ósmy września – mrugnął do niej łobuzersko. – Regulamin wejdzie wtedy w życie i twój troglodyta będzie go sumiennie egzekwował. A na razie zadowolimy się sprawdzeniem, jak działają te przepisy przejściowe…
Pochylił się znów jej stronę i okrył delikatnymi pocałunkami jej skroń i policzek. Następnie odsunął ostrożnie na bok jej warkocz i jego usta zjechały powoli na jej szyję.
– Ogoliłem się dzisiaj – zaznaczył z powagą, zatrzymując się na chwilę. – Nie będę kłuł mojej gwiazdeczki jak jakiś paskudny jeż.
Lodzia parsknęła śmiechem i z ufną rozkoszą poddała się jego pocałunkom, odchylając głowę i przymykając oczy. Pieszczota jego gorących warg na szyi sprawiła, że zaczęło jej się kręcić w głowie. Wydawało jej się, że leci w jakąś niebiańską przepaść, z której wcale nie chce wracać…
– Szachraju – szepnęła zachwycona. – Jaki ty jesteś cudowny…
Pablo otulił ją mocniej ramionami.
– Dżinn jest zawsze na twoje rozkazy – zamruczał zmysłowo wprost do jej ucha. – I przekonasz się jeszcze, jaką ma moc…
Niski tembr jego głosu, który od zawsze działał na nią w jakiś niewytłumaczalny, podprogowy sposób, sprawił, że przez jej ciało przeszedł znajomy, ciepły prąd. Pablo podniósł powoli głowę, spojrzał z uśmiechem w jej lekko przymglone z rozkoszy oczy, po czym puściwszy ją, odwrócił się jak gdyby nigdy nic do kierownicy, wrzucił pierwszy bieg i zwolnił hamulec ręczny.
– No to jedziemy dalej, kochanie! – oznajmił wesołym, neutralnym tonem. – Czekają już tam na nas z wyżerką!
***
Samochód wjechał w osiedle, na którym nie była chyba jeszcze nigdy w życiu. Choć infrastruktura i wysokie drzewa wskazywały, że wszystko tu miało już swoje lata, dzielnica była czysta, zadbana i wyglądała na spokojną. Jechali powoli wąskimi uliczkami między odmalowanymi na biało niskimi blokami skąpanymi w zieleni.
– Ślicznie tu – zauważyła Lodzia.
– Tak, bardzo przyjemnie – przyznał Pablo, zerkając na nią z uśmiechem.
Zaparkowali pod rozłożystymi dębami ocieniającymi osiedlową alejkę i wysiedli z samochodu. Lodzia rozejrzała się wokół siebie ze zdezorientowaniem typowym dla osób, które po raz pierwszy znajdują się w nowym miejscu.
– Chodźmy, kochanie – powiedział cicho Pablo, ujmując ją za rękę.
W jego głosie zabrzmiało dziwne wzruszenie. Poprowadził ją oświetloną słońcem alejką do najbliżej stojącego bloku, pod którym bawiło się kilkoro dzieci pod opieką dwóch starszych pań siedzących na ławeczce. Pablo ukłonił im się uprzejmie.
– A, dzień dobry, dzień dobry! – odkłoniły się życzliwie obie panie, zerkając z nieukrywaną ciekawością na Lodzię, która również odruchowo skinęła im głową.
Kiedy weszli do środka, spojrzała na Pabla pytającym wzrokiem, ale on uśmiechnął się tylko, ściskając mocniej jej rękę, i w milczeniu poprowadził ją schodami na pierwsze piętro. Zatrzymali się przed drzwiami jednego z mieszkań.
– Bandziorku – szepnęła z niepokojem Lodzia. – Co ty znowu kombinujesz? Do kogo my idziemy?
– Do kogoś, kto cię bardzo pokocha, gwiazdeczko – odparł z uśmiechem.
Zadzwonił do drzwi i mrugnął do niej, rozbawiony jej zaniepokojoną miną. Po chwili w środku rozległ się odgłos szybkich kroków i rumor odblokowywanego zamka.
– To na pewno Pawełek! – cieszył się miły, kobiecy głos. – Już są! Chodź, Stasiu, chodź szybko!
„Ach!” – zrozumiała nagle Lodzia i cofnęła się o krok w gwałtownym przypływie paniki. – „Rodzice! O, żesz ty draniu jeden…”
Drzwi otworzyły się i na progu stanęła niewysoka, starsza pani o przemiłym wyglądzie. Miała szpakowate włosy upięte w wysoki kok i ciemne oczy Pabla… Na widok towarzyszącej synowi ślicznej, młodziutkiej dziewczyny z długim warkoczem, która mieniła się ze zmieszania na twarzy, spoglądając na niego z wyrzutem i oburzeniem, na obliczu kobiety odbiło się bezgraniczne zaskoczenie.
– Paweł… – wyszeptała w osłupieniu.
– Jesteśmy, mamo! – zawołał wesoło Pablo, całując ją w oba policzki. – No, co masz taką minę, mówiłem przecież, że zamawiam obiad na dwie osoby. Cześć, tato! – dodał, gdyż do przedpokoju wyszedł właśnie sporo wyższy od żony starszy pan o dystyngowanym wyglądzie, który również na widok dziewczyny zatrzymał się jak wryty w ziemię.
Pablo odwrócił się szybko do stojącej wciąż nieśmiało w progu Lodzi i nie zważając na jej pełne wyrzutu spojrzenie, objął ją ramieniem i pociągnął delikatnie do środka.
– Wejdź, moja gwiazdeczko.
Wprowadził ją do przedpokoju, zamknął za nią drzwi, po czym podniósł głowę i spojrzał na rodziców lśniącymi dumą oczami.
– Niespodzianka – oznajmił, uśmiechając się szelmowsko na widok ich zaskoczonych min.
Oboje jak na komendę przenieśli kilka razy zdumiony wzrok z niego na Lodzię i z powrotem, jednak powoli na ich twarze zaczęła się wychylać podszyta wciąż zaskoczeniem radość. Pani Lewicka ocknęła się pierwsza.
– Paweł, ty bój się Boga, człowieku! – powiedziała z wyrzutem do Pabla, obejmując serdecznym gestem onieśmieloną Lodzię i ściskając ją za rękę. – Wejdź dalej, dziecinko… chodź, chodź, kochanie, nie ściągaj bucików, nie trzeba. Paweł, ja cię zamorduję za te twoje wygłupy! Myślałam, że będziesz z Michałem… Stasiu, chodź, podaj rękę naszemu gościowi. Boże drogi, dziewczyna taka wystraszona, jej też oczywiście nie powiedziałeś, gdzie ją prowadzisz, gamoniu jeden?
Pablo śmiał się, zadowolony z sukcesu swojej podwójnej intrygi.
– No, maleńka, nie stresuj się i poznaj moich rodziców – powiedział wesoło do Lodzi. – Uśmiech i głowa do góry, kochanie, jesteś tu u siebie!
– Łobuzie – szepnęła z wyrzutem.
Nie mogła jednak powstrzymać uśmiechu na widok jego hultajskiej miny. Ojciec Pabla podszedł do niej, uścisnął jej dłoń, po czym pochylił się i podniósł ją do ust.
– Witamy – powiedział z ciepłym uśmiechem.
– Wejdźmy gdzieś dalej! – zawołał Pablo. – Muszę wam przedstawić waszego gościa, a nie będę przecież dokonywał tak ważnej prezentacji w przedpokoju!
– Chodźcie, chodźcie, zapraszamy – pan Lewicki poprowadził ich do przestronnego pokoju dziennego skąpanego w silnym, wiosennym słońcu. – Synu, oberwiesz po uszach! – powiedział półgłosem do Pabla. – Nie za stary jesteś na takie psoty?
– Wejdź, kochanie – zapraszała tymczasem matka Pabla, wciąż serdecznie obejmując wahającą się Lodzię i wprowadzając ją do środka. – Nic się nie bój, dziecino. Dobrze powiedział ten gamoń, jesteś u siebie i tak się czuj. Boże drogi, ja tego wariata uduszę! – pokręciła znowu głową. – Nic nie powiedział, łobuz!
Pablo śmiał się tylko, a z jego oczu tryskały świetliste promienie. Zatrzymali się na środku pokoju. Na stole stały już przygotowane talerze i sztućce, nakrycia były dla czterech osób. Lodzia powoli wychodziła z paraliżującego ją oszołomienia, tym bardziej, że od razu wyczuła atmosferę bezwarunkowej życzliwości, jaką została otoczona od progu. Żadnych pytań, żadnych krytycznych spojrzeń, żadnego dystansu… Jakże inaczej tu było niż w jej własnym domu na pamiętnym podwieczorku zapoznawczym z Karolem!
Pablo znów podszedł do niej i objął ją ramieniem, spoglądając na nią z dumą, która rozświetlała mu oczy i opromieniała twarz. Dziewczyna wyglądała prześlicznie w swoim stroju pensjonarki, z intensywnie błękitnymi oczami lśniącymi z wrażenia mocniej niż zwykle i z lekkim rumieńcem, który dodawał jej jeszcze uroku. Długi i bujny warkocz spleciony równo z jasnych, błyszczących włosów spływał w dół po jej piersi jak królewska ozdoba.
– Mamo, tato – zwrócił się do rodziców Pablo, przybierając oficjalną minę. – Domyślacie się na pewno, kogo chcę wam przedstawić. Bez owijania w bawełnę… To jest Lea. Wasza przyszła synowa.
– Boże drogi… więc naprawdę! – wyszeptała wpatrzona w niego jak w obrazek pani Lewicka, składając ręce jak do modlitwy, po czym odwróciła się do zawstydzonej Lodzi i przytuliła ją serdecznie, całując w policzek. – Chodź do mnie, dziecinko kochana, niech ja cię ucałuję!
Ojciec tymczasem wyciągnął rękę do rozpromienionego Pabla, pociągnął go do siebie i uściskał po męsku.
– No, synu – powiedział z uznaniem. – To nam rzeczywiście zrobiłeś niespodziankę! Ja już nawet nie spodziewałem się na starość, że ty się wreszcie ogarniesz, nicponiu…
Teraz on podszedł do Lodzi, by po raz drugi z szacunkiem ucałować jej dłoń, zaś matka dla odmiany ściskała i tuliła pochylonego nad nią Pabla, mierzwiąc mu przy tym włosy na głowie.
– Ty łobuzie, gamoniu! – śmiała się, ocierając ukradkiem łzy wzruszenia. – Nic nam nie powiedziałeś! Wstydź się, niedobry chłopak! Taki stary, a dalej taki urwis, kiedy ty wreszcie spoważniejesz, wariacie? No, popatrz, Stasiu, taką śliczną dziewuszkę nam tu przyprowadził… Lea? To od Leokadia? – dodała, odwracając się znów do Lodzi.
– Tak – skinęła grzecznie głową. – Wszyscy mówią na mnie Lodzia, ale Pablo… Paweł…
– Mówi na ciebie Lea – dokończyła z uśmiechem pani Lewicka. – Tak mówiliśmy w rodzinie na jedną moją świętej pamięci kuzynkę. Też była Leokadia, więc od razu się domyśliłam, chociaż to teraz rzadkie imię… Ale jakie ty masz długie włosy, jaki piękny warkocz! Tak młodziutko wyglądasz… ile ty masz lat, kochanie?
– Dziewiętnaście – odpowiedziała ciągle jeszcze nieco zawstydzona Lodzia.
– Dziewiętnaście! – zawołali naraz zdumieni rodzice Pabla.
– Tak, dziewiętnaście – potwierdził beztrosko Pablo. – Za kilka dni zdaje maturę. A we wrześniu wychodzi za mąż za tego oto waszego syna, który jest z tego powodu najszczęśliwszym gamoniem na świecie.
Lodzia spojrzała na niego z wyrzutem za tę oficjalną wzmiankę o wrześniu, ale on zaśmiał się tylko i puścił do niej łobuzerskie oko.
– Boże drogi – wyszeptała pani Lewicka, nie mogąc ciągle ochłonąć z wrażenia. – Ty zwariowany chłopaku… Taka młodziutka, taka śliczna! I ty, dziecinko, takiego starego gamonia za męża sobie bierzesz? – pokręciła głową, patrząc na Lodzię z niedowierzaniem.
– No nie! – roześmiał się Pablo. – To ja liczyłem, że będę tu miał bezwarunkowe wsparcie, a mama jeszcze pode mną dołki kopie! Taką mi robisz reklamę, dobra kobieto?
– Prawdę tylko mówi – zauważył ojciec. – Co sobie myślałeś, stary koniu?
– We wrześniu! – zachwycała się pani Lewicka, nie zważając na wyrzuty syna. – Chodź, Lea, kochanie, niechże cię jeszcze raz ucałuję. Moja dziecinko… A ja już całą nadzieję straciłam, że ten łobuz mi się ustatkuje. Naprawdę myślałam, że już nic nie będzie z gamonia. Ale dzisiaj wiedziałam od razu! Jak tylko otworzyłam drzwi! Wiedzieliśmy oboje, co nie, Stasiu? Bo wiesz, kochanie – zwróciła się znów do Lodzi – Paweł zapowiedział nam kiedyś… ile to już lat będzie, Stasiu? z dziesięć jak nic… zapowiedział, że jak przyprowadzi nam do domu dziewczynę, to będzie znaczyło, że to jest ta jego jedyna. I nie przyprowadzał nikogo, ani razu! Tylko z tym Michasiem tu czasami wpadali, a tak to zawsze sam. Anusia nam już dawno za mąż wyszła, rodzinę założyła… a ten nic. I nawet nie dał sobie nigdy słowa powiedzieć, złościł się, że się go czepiamy. Ja już tak się martwiłam, co my zrobiliśmy źle…
– Matka oczy po cichu wypłakiwała – pokiwał głową pan Lewicki, patrząc znacząco na Pabla. – A ten chodził sobie zadowolony… No, ale lepiej późno niż wcale.
– Też tak zawsze uważałem – przyznał z powagą Pablo.
– I ty masz tylko dziewiętnaście lat, dziecinko – kręciła głową pani Lewicka. – A ten nasz gamoń przecież już trzydzieści dwa! Toż to mnóstwo lat różnicy!
– Tylko trzynaście – zauważył lekceważąco Pablo, uśmiechając się do Lodzi. – Notabene co do dnia. Wyobraźcie sobie, że Lea też urodziła się osiemnastego kwietnia.
– Boże drogi – szepnęła znów jego matka, spoglądając z niedowierzaniem na Lodzię. – Nie oszukuje ten gamoń, dziecinko?
– Czy ja naprawdę jestem aż tak niewiarygodny? – westchnął z rezygnacją Pablo. – Nie rozumiem, dlaczego w tym domu nikt nigdy mi nie wierzy…
– Nie oszukuje – uśmiechnęła się Lodzia, po raz kolejny zerkając ze wzruszeniem na ciemne oczy kobiety, identyczne jak oczy Pabla. – Sami bardzo się zdziwiliśmy, kiedy to odkryliśmy… ale to prawda.
– Widzisz, Emilciu, wymodliłaś mu tę dziewczynę – zwrócił się do żony pan Lewicki. – Urodziny tego samego dnia to nie może być przypadek. To musiało być zorganizowane na górze.
„Ona ma na imię Emilia!” – pomyślała zdumiona Lodzia.
Natychmiast przed oczami pojawiła jej się matka Karola siedząca sztywno na kanapie w salonie ze swoją zaciętą miną i z filiżanką herbaty w ręce, mierząca krytycznym spojrzeniem jej strój i zachowanie. Jakże inna to była kobieta, choć nosiła to samo imię!
– Niespodziankę nam zrobił, gamoń – mówiła dalej pani Lewicka, znów spoglądając z wyrzutem na Pabla. – Tak mnie w pierwszej chwili zaskoczył, że aż mi się nogi ugięły. Ty nie masz serca, Paweł, żeby tak się wygłupiać! My to my, znamy cię dobrze, chuliganie, ale przecież ta dziecina też się zdenerwowała…
– O wiele bardziej by się zdenerwowała, gdybym z góry jej zapowiedział, że wiozę ją do przyszłej teściowej – zauważył Pablo, obejmując Lodzię i tuląc ją do siebie. – Trzęsła by mi się ze strachu przez całą drogę, a tak chwila stresu i po krzyku.
– No, tu akurat miałeś trochę racji – przyznał ojciec. – Ale nam jednak mogłeś powiedzieć, nie witalibyśmy jej z takimi głupimi minami… Ja już od dawna ci mówię, Paweł, że tobie by się przydało na starość jeszcze chociaż jedno porządne lanie.
– Ech, wszyscy tylko chcą mnie bić! – westchnął dramatycznie Pablo. – Lea też mi to obiecuje, ma zamiar dusić mnie warkoczem i kroić na kawałki jakimiś tasakami.
Rodzice roześmiali się. Lodzia oblała się rumieńcem i rzuciła mu oburzone spojrzenie.
– I co ja mam za życie! – ciągnął Pablo, przyglądając się z rozbawieniem jej minie. – W dodatku mieliśmy dostać obiad, a tu co? – dodał, zwracając się do matki.
– O, mój Boże, rzeczywiście! – wykrzyknęła pani Lewicka, łapiąc się za głowę. – Przecież oni na pewno głodni, Paweł prosto z pracy… Już biegnę, dziecko, już biegnę!
– Może ja bym trochę pani pomogła? – odezwała się nieśmiało Lodzia.
– Ale, dziecinko, jesteś przecież naszym gościem…
Lodzia podniosła na Pabla pytające spojrzenie na Pabla.
– Chcesz pomóc, gwiazdeczko? – zapytał cicho, schylając się do niej, jak kiedyś w Anabelli, kiedy to zapragnęła wesprzeć swymi kucharskimi umiejętnościami przeciążoną ekipę Majka.
– Jeśli mi pozwolisz – odparła niepewnie. – Nie chciałabym się narzucać…
Pablo uśmiechnął się, pokręcił lekko głową i spojrzał na matkę.
– Mamo, zabieraj moją gospodynię do kuchni – powiedział stanowczo. – We dwie uwiniecie się dwa razy szybciej, a ja w tym czasie pogadam z tatą o tym obiecanym laniu. Może wynegocjuję chociaż małe odroczenie…
– Nic ci nie pomoże ta twoja bezczelna, adwokacka gęba – zapewnił go z powagą ojciec.
– No dobrze, kochanie, to chodź, chodź ze mną! – zawołała serdecznie pani Lewicka, pociągając Lodzię ze sobą w stronę drzwi. – Jakie z ciebie grzeczne, dobre dziecko…
Lodzia nieśmiało weszła za nią do kuchni.
– Zaraz podamy zupę, wy sobie będziecie jedli, a ja pokroję szybko sałatkę – mówiła matka Pabla, zaglądając do garnka z dymiącą zupą i sięgając po chochlę. – Podsuń mi tu tę wazę, kochanie, nalejemy pomidorówki, to ulubiona zupa Pawła… Potrzymaj mi to, dobrze?
Lodzia uśmiechnęła się, wspominając sesję tuczenia w szpitalu i zupę pomidorową, którą jako ostatnią jedli z Pablem we dwoje z jednego talerza.
– Jak ja się cieszę, dziecinko – mówiła przyciszonym głosem pani Lewicka, kiedy obie pochyliły się nad wazą i rozpoczęły ostrożne przelewanie zupy. – Ty mi tego chłopaka wreszcie odratujesz! Ja widzę, jak on patrzy na ciebie, zakochany po uszy ten nasz urwis. A już myślałam, że się tego nie doczekam… Wiesz? Mnie już w marcu coś tknęło, bo on był jakiś inny, jak przyjechał do nas na święta. Nie był taki zmanierowany jak w ostatnich latach, tak się dziwnie wyciszył, do kościoła z nami poszedł jak człowiek… Ale nigdy bym się nie domyśliła, że się zakochał, zaręczył… ani słowa nie powiedział! Dawno jesteście zaręczeni, kochanie?
– Niedawno – uśmiechnęła się Lodzia. – Dopiero kilka dni.
– Kilka dni! – szepnęła matka Pabla, patrząc na nią swymi ciemnobrązowymi oczami podszytymi fioletem, w których znów zabłysły łzy wzruszenia. – Więc nie ukrywał się przynajmniej przed nami, od razu przyjechał się tobą pochwalić, pokazać nam to swoje szczęście… Ech, gamoń kochany! – pokręciła głową, ocierając łzy wierzchem dłoni. – No i widzisz, jak ja się rozkleiłam… Chodź, kochanie, niech ja cię jeszcze przytulę!
Porzuciła przelewanie zupy i przytuliła serdecznie Lodzię, która z serca odwzajemniła jej uścisk, czując, że i jej własne oczy zaczynają dziwnie szczypać.
– Więc będę miała wreszcie moją wymarzoną drugą córkę – uśmiechnęła się wzruszona kobieta, gładząc ją po włosach. – Jedna mi za mąż wyszła i wyjechała tak daleko, aż do Belgii… Szczęśliwa bardzo, Bogu dzięki, ale my tu jednak strasznie za nią tęsknimy. Długo do nas nie przyjeżdżali, bo malutka im chorowała, Ani udało się ostatnio tylko na chwilkę nas odwiedzić, tyle że obiad z nami zjadła, nawet nie zdążyliśmy się nią nacieszyć. Teraz może w lecie przyjadą całą rodziną, wreszcie wnuczkę zobaczę na dłużej… Już ma skończone dwa latka – oznajmiła z dumą. – A tu nam tylko Paweł został, odwiedza nas na szczęście, czasami wpada nawet z tym swoim Michasiem. Znasz Michała Błaszczaka, prawda?
– Tak, oczywiście – potwierdziła z uśmiechem Lodzia.
– Obaj straszne łobuzy, od małego – ciagnęła pani Lewicka. – Zdolne urwisy, ale niepoważne jak nie wiem co. Jak Pawłowi stuknęła trzydziestka i dalej tylko wygłupy mu były w głowie, to my już go ze Stasiem prawie spisaliśmy na straty. Co ja się przez niego nafrasowałam! – westchnęła. – Ile się namodliłam, żeby mi się wreszcie ten gamoń opamiętał! I nawet porozmawiać się z nim nie dało, wytłumaczyć mu, żeby coś z tym swoim życiem zrobił… Żartował sobie tylko, a jak za bardzo naciskaliśmy, to się prawie obrażał.
Kobieta westchnęła znowu i pokręciła głową.
– Raz to się naprawdę zdenerwował – podjęła po chwili. – Krzyknął mi wtedy w złości, że nigdy się nie ożeni, bo mu żadna nie odpowiada, i żeby dać mu wreszcie święty spokój, bo on ma inny pomysł na życie. I poszedł sobie, jeszcze drzwiami trzasnął, aż się popłakałam… Całą noc przez niego nie spałam! Potem przeprosił, czekoladki jakieś przyniósł, ale zdania i tak nie zmienił. A ja od tamtej pory bez przerwy modliłam się, żeby trafiła kosa na kamień… żeby chuligan spotkał w końcu dziewczynę, która utrze mu tego zadartego nosa i postawi panicza do pionu. I co? Doczekałam się – uśmiechnęła się z satysfakcją, przytulając znowu Lodzię. – Pan Bóg ma na takich gagatków najlepsze sposoby. Teraz już wiem, dlaczego to tak długo trwało, gamoń musiał poczekać na tę swoją jedyną, a ty przecież jesteś jeszcze taka młodziutka… Jakiż ty masz piękny ten warkocz, kochanie, napatrzeć się nie mogę! – dodała z zafascynowaniem. – I w ogóle wyglądasz jak nie z tych czasów, tak dziewczęta wyglądały za mojej młodości. Jak tylko cię zobaczyłam, to aż mi się ciepło na sercu zrobiło. Moja dziecinko… Kochaj ty mi tego łobuza, to jest taki dobry chłopak!
– Bardzo go kocham – zapewniła ją cichutko Lodzia, z trudem panując nad drżeniem głosu.
– A gamoń szczęśliwy jak nigdy, widzę po nim przecież – uśmiechnęła się pani Lewicka, znów ocierając dyskretnie łzy i wracając do przelewania zupy. – Już ja znam tego urwisa… O, widzisz, kochanie, zupa już jest, zaraz zaniesiemy ją na stół i będziecie mogli powoli zacząć jeść.
Lodzia spojrzała na przygotowany na blacie stos świeżych, umytych warzyw na sałatkę.
– Mogłabym to najpierw pokroić – zaoferowała się nieśmiało. – Albo chociaż pomóc pani, żeby było szybciej. Tylko ręce bym umyła…
– Myj tutaj, dziecinko – zgodziła się matka Pabla, wskazując jej zlew i biorąc ze stołu zupę w wazie. – I rzeczywiście możesz już zacząć, ja zaniosę tylko tę zupę na stół. Tu masz nóż i salaterkę na warzywa, zaraz wrócę, to będziemy razem kroić.
Wyszła wraz z wazą, Lodzia zaś umyła ręce i energicznie zabrała się za robotę.
„Taką będę mieć teściową” – pomyślała z radością. – „Taką miłą, życzliwą… jak ta pani Stefcia ze szpitala. I z tymi kochanymi oczami mojego bandziorka! Jaka ona jest inna niż ta prawie-teściowa, którą chciały mi na siłę wpakować mama i babcia! Zupełne przeciwieństwo. Przecież ja już ją lubię!”
Przypomniała sobie słowa Majka wypowiedziane na pierwszej imprezie po studniówce. Wszystko przez tę cholerną teściową! I wy się dziwicie, że nie chcę jej mieć! I te jego żarty na temat pułapek matrymonialnych, jakie zastawiały na niego koleżanki…
„To mogła być i jego teściowa, gdyby miał wzajemność tej, którą tak mocno pokochał” – pomyślała smutno, siekając ogórki w tempie błyskawicy. – „Znają go od dzieciństwa i pewnie traktują jak własnego syna. Majk musi bardzo lubić ich odwiedzać, skoro jeszcze dotąd wpada tu czasami razem z Pablem…”
Pokroiwszy przygotowane ogórki i sałatę, zabrała się za paprykę i pomidory.
„A mój intrygant jak zwykle nakombinował” – uśmiechnęła się do siebie. – „Nikomu nic nie powiedział, ani im, ani mnie! A jaki zadowolony, że psikus mu się udał, aż mu się oczy świeciły! I jak tu nie kochać tego draba? Rodzice bardzo go kochają, to widać jak na dłoni. Super ludzie tak w ogóle. Jego tata taki dystyngowany, a mama… sama serdeczność!”
Niebawem skończyła siekanie i widząc, że matka Pabla nie wraca jeszcze do kuchni, zabrała się za mieszanie warzyw w salaterce. Nastepnie rozejrzała się za przyprawami i zauważyła, że leżały przygotowane w głębi blatu wraz z octem i olejem obok gotowej do wyciśnięcia cytryny.
„Pewnie zagadała się tam z nimi i zapomniała o sałatce” – domyśliła się Lodzia. – „Oboje tak się ucieszyli! A Pablo rzeczywiście bardzo szybko mnie do nich przywiózł, chciał im pewnie sprawić radość, na którą od dawna czekali… Zaraz, trzeba by wziąć trochę octu i cytryny i zrobić już tę sałatkę do końca, niech jego mama zje z nami spokojnie zupę, po co ma tu jeszcze coś przygotowywać w kuchni…”
Pani Lewicka, która po zaniesieniu do pokoju zupy zatrzymała się tam na kilka chwil, by po raz kolejny po cichu wyrazić synowi swój zachwyt nad wybranką jego serca, wróciła pośpiesznie do kuchni, łapiąc się za głowę, że na tak długo zostawiła Lodzię samą.
– Chodź, Lea, zjesz już zupy… – zawołała od progu i urwała na widok dziewczyny, która odstawiła właśnie na blat salaterkę z gotową sałatką i wycierała do czysta swoje stanowisko pracy. – A to ty już tę sałatkę tak szybko sama pokroiłaś? I doprawiłaś nawet?
– Tak, już jest gotowa – potwierdziła grzecznie Lodzia. – Czy w czymś jeszcze pomóc?
– A nie, nie, kochanie, nie trzeba. Jeszcze tylko tę pieczeń z ziemniakami wyjmę z piekarnika – odparła matka Pabla, otwierając piekarnik i wyciągając stamtąd dymiące danie. – Chyba że mi ten półmisek tu podstawisz… o, dziękuję ci, dziecino. Przełożysz to? Ja przygotuję picie.
Zerknęła na dziewczynę, która posłusznie zajęła się przekładaniem na półmisek mięsa i apetycznie podpieczonych ziemniaków, podlewając je sosem, sama zaś zabrała się za otwieranie słoika z kompotem wiśniowym, by przelać go do dzbanka. W międzyczasie, widząc, że Lodzia nie patrzy w jej stronę, dyskretnie i z lekkim zaniepokojeniem skosztowała przygotowanej przez nią sałatki.
– Ależ ty, dziecko, świetnie tę sałatkę doprawiłaś! – zawołała zaskoczona. – Ja trochę inaczej to robię, ale w tym twoim wydaniu jest naprawdę przepyszna!
– Dziękuję – uśmiechnęła się Lodzia, odwracając się na chwilę od swojego zadania. – Właśnie zastanawiałam się, proszę pani… może jeszcze trochę cytryny by dolać?
– Nie trzeba, tak jest znakomicie – zapewniła ją pani Lewicka. – A teraz chodźmy już, zabieramy to wszystko i biegniemy, bo tam zupa stygnie!
***
– Paweł, nie bujaj mi się na krześle! – zawołała z dezaprobatą matka Pabla. – Czy ty się kiedyś wreszcie tego oduczysz, gamoniu jeden?
– Nigdy – zapewnił ją Pablo, mrugając wesoło do siedzącej obok Lodzi. – Od trzydziestu lat to robię i doszedłem już do perfekcji. Za późno, żeby się oduczać.
– Od małego tak robi – westchnęła z rezygnacją pani Lewicka, zwracając się do rozbawionej dziewczyny. – W szkole jak raz wywalił się z krzesłem i grzmotnął głową w ławkę, to aż mnie pielęgniarka wzywała, bo prawie zemdlał po tym uderzeniu. Z pracy musiałam się zwolnić, żeby łobuza odebrać ze szkoły z wielkim guzem na głowie…
– Ale to przecież było dawno temu – zaznaczył beztrosko Pablo. – Od tamtej pory już ani razu nie popełniłem błędu, przyznaj, mamo. Moja gwiazdeczka tylko na to czyha, ma obiecany karnet in blanco na wszelkie kobiece zachcianki, jeśli mnie na tym złapie. Ale nie ma takiej możliwości, za bardzo już się wyspecjalizowałem, mam technikę…
– Zobaczysz tę swoją technikę, gamoniu, jak się kiedyś wyłożysz w najmniej odpowiednim momencie – pokiwała z politowaniem głową matka.
– W pracy też tak się huśtasz na krześle jak przedszkolak? – zagadnął ojciec.
– W pracy się powstrzymuję – odparł z westchnieniem Pablo, wracając z krzesłem do zwykłej pozycji. – Od wielu fajnych rzeczy muszę się tam powstrzymywać, żeby skutecznie udawać poważnego człowieka. Czasami zazdroszczę Majkowi, on ma taką rozrywkową robotę… Nawet bym w to poszedł, gdyby nie moje dwie lewe ręce do kuchni.
– Za to Lea ma dwie prawe! – podchwyciła żywo matka. – Nie zdążyłam nawet zupy zanieść na stół, a ona już pokroiła tę sałatkę, raz dwa elegancko doprawiła i gotowe.
– Majk też już to zauważył i chce ją zatrudnić u siebie na etacie – uśmiechnął się Pablo, spoglądając z dumą na dziewczynę. – Suszy mi tym głowę, odkąd w wielkim stylu pomogła jego kucharce rozładować zator z zamówieniami. Ale nie ma mowy, to moja gospodyni i nie oddam jej na żadne podejrzane etaty u żadnych podejrzanych typów!
Rodzice roześmiali się.
– A jeśli sama będzie chciała, to co zrobisz? – zapytał ojciec, dokładając sobie sałatki.
– To wynajmę jej jakiś lokal obok i założymy konkurencyjną knajpę – odparł stoicko Pablo. – Jak myślicie, czyj interes poszedłby lepiej? Do mojej gwiazdeczki tłumy waliłyby drzwiami i oknami, wykończylibyśmy Majka w pół roku… Więc lepiej niech ten frajer mnie nie denerwuje i cicho siedzi z tą swoją nędzną ofertą zatrudnienia. Zresztą powiedziałem mu już dawno, że przerosłaby go stawka za godzinę.
Oboje rodzice znowu zaśmiali się, spoglądając z sympatią na Lodzię. Na chwilę zapadło milczenie, w trakcie którego słychać było tylko szczęk sztućców zahaczających o talerze.
– Paweł, a z tym wrześniem to… nie żartujesz? – zapytała ostrożnie matka.
– Oczywiście, że żartuje – wtrąciła szybko Lodzia, podnosząc głowę znad talerza. – Tak tylko sobie gada, przecież do września jest za mało czasu…
– Gwiazdeczko – przerwał jej ostrzegawczym tonem Pablo, przybierając żartobliwie groźną minę. – Co to znowu za dywersja? Mówiłem ci już, że tego nie negocjujemy.
Lodzia uśmiechnęła się do niego z przekorą i zwróciła się do jego matki.
– Przez cały czas tłumaczę mu, że to za szybko – wyjaśniła jej z powagą. – Ja przecież jeszcze teraz zdaję maturę… Prosiłam, żeby odłożyć to chociaż o rok, ale on nie da sobie nic powiedzieć, strasznie się uparł i w ogóle nie liczy się z moim zdaniem.
– Paweł, no co ty! – obruszyła się pani Lewicka, patrząc z wyrzutem na syna. – To ty tak terroryzujesz tę dziecinę? Myślałam, że to wasza wspólna decyzja…
– Oczywiście, że wspólna – odparł spokojnie Pablo. – A właściwie to Lea zadecydowała, ja się tylko dostosowuję. Nie patrz na mnie tak morderczo, kochanie, przecież wiesz, że mówię prawdę… Postawiła mi od początku bardzo twarde warunki – zwrócił się wyjaśniającym tonem do rodziców. – Ślub musi być przed jej dwudziestką, a jak wiecie, ma już skończone dziewiętnaście. To rodzinna tradycja u niej w domu, nie może się wyłamać, a ja też nie mogę przecież podpaść teściowej zaraz na wjeździe. Do tego zaznaczyła, że impreza nie może być zimą, bo to niepraktyczne, kwiatki przemarzają czy coś takiego… no i gościom weselnym zimno. Więc odpada. Na wiosnę też uznała, że za późno, bo nie wolno takich spraw odkładać na ostatni moment. Wyliczyła, że najlepszy będzie najbliższy wrzesień. Nie było tak, gwiazdeczko? – zaśmiał się na widok jej oburzonej miny. – Podróż poślubną zażyczyła sobie w polskie góry, zaproponowałem Bieszczady, zgodziła się… Więc posłusznie zamówiłem znakomity hotel w Bieszczadach na trzy tygodnie we wrześniu. Wpłaciłem zaliczkę, zaklepałem u Majka lokal na ósmego września, ustawiłem sobie urlop pod tym kątem, a ta mała oszustka teraz się wykręca. I kto tu kogo terroryzuje? Wykonałem sumiennie wszystkie jej polecenia jak przystało na wzorowego pantoflarza i co? Dowiaduję się teraz, że jestem tyranem…
Lodzia, która przez całą tę tyradę patrzyła na niego z rosnącym oburzeniem, roześmiała się na jego ostatnie słowa.
– Ty szubrawcu – szepnęła rozbrojona. – Jesteś niemożliwy!
– Oj, Paweł, Paweł! – śmiała się jego matka. – Mów, co chcesz, ale tobie naprawdę przydałby się ten pantofel!
– Przecież widać, że o niczym innym nie marzy – zauważył ojciec, puszczając porozumiewawcze oko do Lodzi. – I dobrze się składa, ktoś bardziej wpływowy zastąpi mnie przy dalszym wychowaniu tego chuligana. Lej go tam ostro, dziewczyno, nie żałuj łobuzowi, masz na to moje błogosławieństwo.
Lodzia skinęła grzecznie głową.
– Dobrze, proszę pana – odparła z powagą, na co Pablo i jego rodzice wybuchli gromkim śmiechem.