Lodzia Makówkówna – Rozdział XI

Lodzia Makówkówna – Rozdział XI

Dźwiękowi dzwonka kończącego ostatnią lekcję zawtórowało szybsze bicie jej serca. Zaraz go zobaczy! Nieważne, kim był i jakie miał wobec niej zamiary, nieważne, że to było kolejne szaleństwo, nieważne, że kiedyś będzie przez to cierpieć… zobaczy go za chwilę, tak dawno go nie widziała!

Ze szczytu schodów, zanim jeszcze do nich doszła, dostrzegła jego sylwetkę na dole. Był luźno ubrany w dżinsy i granatową kurtkę, stał swobodnie oparty o jeden z filarów przy drzwiach wejściowych i od czasu do czasu zerkał w stronę schodów. W następnej chwili spotkały się ich oczy. Twarz rozjaśniła mu się, jakby padło na nią wychodzące zza chmur słońce… Oderwał się natychmiast od filara i ruszył jej na spotkanie. Zatrzymał się u podnóża schodów, oparł się nonszalancko łokciem o barierkę i czekał, patrząc ku niej w górę, ogarniając całą jej postać roziskrzonym wzrokiem.

Zwolniła kroku przepełniona nagłym wzruszeniem i z bijącym sercem ruszyła w dół, z każdym stopniem schodów coraz silniej odczuwając jego magnetyzującą bliskość. Przez krótką, upojną chwilę poczuła się szczęśliwa jak panna młoda, która schodzi w dół po schodach do swojego oblubieńca…

– Witaj, gwiazdeczko – powiedział Pablo, zaglądając jej w oczy, kiedy stanęła obok niego, po czym ujął jej dłoń i podniósł na chwilę do ust szarmanckim gestem.

– Cześć, bandziorku – odparła, tłumiąc drżenie głosu. – Długo na mnie czekałeś?

– Całe życie – uśmiechnął się i mrugnął do niej lekko kącikiem oka. – A dziś tylko kilka minut. Jesteś bardzo punktualnym kociakiem.

– Skończyła się lekcja, więc schodzę. Powinnam iść jeszcze na fakultety z matmy, większość klasy idzie. Ale odpiszę sobie potem wszystko od Juli.

Spojrzał na nią rozbawiony.

– Idziesz przeze mnie na wagary?

– Jeśli przez to nie zdam matmy, obciążę cię odpowiedzialnością – ostrzegła go wesoło.

– Nie ma sprawy, zapłacę ci odszkodowanie. Chyba muszę pomyśleć o wykupieniu zawczasu jakiejś porządnej polisy. No dobrze, daj mi ten plecak i ubieraj się… Nie za ciężkie to dla ciebie? – dodał, ważąc w ręce plecak, który mu podała.

– Teraz mamy dużo książek przez te fakultety – wyjaśniła mu, biorąc swoje rzeczy z rąk szatniarki. – Ledwo mi się mieszczą. Ale to już tylko kilka tygodni, jakoś przetrzymamy.

Obok nich przebiegła Magda, spojrzała w locie, zatrzymała się i zawróciła.

– O, cześć, kogo ja widzę! – zawołała do Pabla. – Dawno cię tu nie było!

– Nic dziwnego – zauważył z uśmiechem. – Stare dziady raczej rzadko zaglądają do szkoły.

– Ojej, nie wypominaj mi tej gafy! – zaśmiała się. – Palnęłam wtedy, że nie wiem… zupełnie nie myślałam, co gadam. Zresztą udowodniłeś tym rock’n’rollem, że nie jest z tobą jeszcze tak źle!

– Staram się, jak mogę – zapewnił ją Pablo, pomagając Lodzi włożyć płaszcz. – A im więcej obracam się w towarzystwie nastolatków, tym lepiej mi idzie.

– Nie masz wyjścia! – zawołała Magda. – Zachciało się takiej młodej żonki, to teraz trzeba będzie stawać na wysokości zadania. Same kwiatki nie wystarczą!

– Madziu! – upomniała ją ze zgrozą Lodzia.

– Myślę, że dam radę – uśmiechnął się Pablo. – A na pewno będę się bardzo starał.

– No, żartuję, żartuję! – zaśmiała się Magda. – Nie patrz tak na mnie, Lodziu! A te tulipany to naprawdę super jej przysłałeś – zwróciła się znów do Pabla. – Była haja na pół szkoły, dziewczyny zazdroszczą jej takiego faceta…

– Już się ubrałam – przerwała stanowczo Lodzia. – Idziemy?

Pablo skłonił głowę, zarzucił sobie jej plecak na jedno ramię i podał rękę Magdzie.

– Do zobaczenia. Pozdrów ode mnie Miśka.

– Pamiętasz mojego Miśka? – zdziwiła się.

– Ja wszystko pamiętam – uśmiechnął się. – Jestem bardzo uważnym obserwatorem.

„To prawda” – pomyślała Lodzia, przypominając sobie niezapominajki.

– No to cześć, lecę, trzymajcie się! – rzuciła Magda i pobiegła schodami na górę.

Lodzia ruszyła w stronę wyjścia zmieszana, omijając wzrokiem oczy Pabla, który uprzejmie otworzył przed nią drzwi.

– Wiesz co, Lea? – powiedział jak gdyby nigdy nic. – Myślę, że zaniesiemy ten twój plecak do samochodu, mam go tu jak zwykle pod ręką. Tam już zresztą czeka twoje pudełko po cieście. I pójdziemy dalej bez bagażu, co ty na to?

– Dobra myśl – przyznała. – Idziesz prosto z pracy?

– Nie, kochanie, skończyłem wcześniej i pojechałem przebrać się w coś luźnego – odparł swobodnie. – Mam już serdecznie dość munduru, ostatnio prawie z niego nie wychodziłem. Jacek wrócił już na szczęście i mnie zastąpił, mogłem wyjść po czternastej. Wreszcie stanęliśmy na nogi… A ty jak żyjesz przed tą maturą? Ciężko pewnie macie?

– Względnie. W porównaniu do tego, co wy mieliście w pracy… Owszem, jest dużo zajęć, czytania, prac domowych, ale da się jakoś przeżyć. To w końcu tylko matura.

Pablo zerknął na nią uważnie.

– Twoja matura to bardzo ważne wydarzenie – zaznaczył z powagą. – Wielki krok w życiu małej gwiazdeczki… Ja swoją maturę pamiętam jeszcze całkiem nieźle, chociaż to było lata temu. Są takie punkty milowe w życiu, ważne egzaminy, przełomowe wydarzenia, które zmieniają bieg historii… tej małej historii każdego z nas. Nie miałaś jeszcze takich?

– Miałam – uśmiechnęła się, przypominając sobie rodzinną awanturę o dżinsy z początku liceum. – Ale wstydziłabym się o nich mówić, były zbyt niepoważne… W tym roku za to czeka mnie kilka prawdziwych kamieni milowych, matura rzeczywiście będzie tym pierwszym. Potem studia…

– A wcześniej chyba zamążpójście? – zauważył niewinnie, zerkając na nią spod oka.

– Owszem – przyznała z kamienną twarzą. – Ale to zupełnie inna kategoria zdarzeń.

– No tak. To jest właśnie ta kategoria, która najbardziej wpływa na bieg historii.

– Być może – uśmiechnęła się z pobłażaniem. – Ty się na tym akurat nie znasz, bandziorku, więc się nie wymądrzaj, ale niewykluczone, że masz rację. Sprawdzę to niedługo. Aha, żebym nie zapomniała… – zmieniła na wszelki wypadek temat. – Bufon kazał cię pozdrowić.

– Bufon! – prychnął śmiechem Pablo. – Rozłożyliście mnie tą ksywką, pasuje do niego, jakby się z nią urodził! Cóż, dziękuję za pozdrowienia i odwzajemniam je… ale nie kłopocz się specjalnie ich przekazywaniem, gwiazdeczko. Chyba że trafi się przypadkowa okazja.

– Znasz go pewnie z pracy?

– Tak, był naszym klientem ze trzy czy cztery lata temu. Wyciągaliśmy go z Piotrkiem z takiego jednego małego bagienka… z dobrym skutkiem, dzięki czemu po latach mówi mi jeszcze dzień dobry – zaśmiał się. – No, ale mniejsza o to. Mówiliśmy o twojej maturze i studiach, Lea. Pomyśl, za rok będziemy mieć już zupełnie inne kłopoty niż teraz. Te wszystkie twoje wykłady, sesje, egzaminy…

– Moje wykłady i egzaminy to jeszcze odległy śpiew przyszłości – zauważyła spokojnie Lodzia. – Do tego czasu jeszcze wiele się wydarzy i wiele zmieni.

– Zgadza się – przyznał. – Nawet bardzo wiele.

Szli przez chwilę w milczeniu, zbliżając się już do parkingu. Lodzia patrzyła w chodnik, pod nogi, maszerowali oboje równym krokiem, oboje mieli na nogach granatowe dżinsy w niemal identycznym odcieniu. Podniosła głowę i zerknęła na niego ukradkiem, uśmiechnął się i mrugnął do niej, poprawiając sobie jej plecak na ramieniu.

„Mógłbyś być takim ideałem, Pablo” – pomyślała ze smutkiem, przypominając sobie to, co o nim mówił Grzelo. – „Nawet pomimo tych trzynastu lat i tej całej przepaści, która nas dzieli. Ale cóż, na tym świecie nie ma ideałów…”

– Powiedz mi, skarbie, gdzie mam cię zabrać, na co byś miała ochotę? – zapytał Pablo, otwierając bagażnik samochodu, do którego właśnie dotarli i umieszczając w nim jej plecak. – Kawa to chyba mało o tej porze. Jesteś głodna?

– Teraz nieszczególnie – odparła zgodnie z prawdą. – Ale za godzinę pewnie będę.

– To może przeczekamy u Majka, a potem pójdziemy na pizzę? U niego też w razie czego da się coś zjeść, ale chciałbym ci pokazać dzisiaj jedną fajną pizzerię. Lubisz włoskie jedzenie?

– Bardzo lubię – uśmiechnęła się. – A w sumie rzadko mam okazję…

– No to załatwione – powiedział, zatrzasnął klapę bagażnika i zamknął samochód. – Zajrzymy na razie na dół do frajera, pewnie go jeszcze nie będzie o tej porze, ale czegoś się tam napijemy i poczekamy, aż porządnie zgłodniejesz. Do której masz dzisiaj czas?

– Właściwie do wieczora – odparła po zastanowieniu. – Oczywiście w granicach rozsądku, ale teraz jest tyle tych fakultetów, że mama nie zdziwi się, jak wrócę trochę później…

– Czuję się jak nastolatek, który w tajemnicy przed rodziną zabiera koleżankę z młodszej klasy na zakazaną randkę – zaśmiał się Pablo, rzucając jej rozbawione spojrzenie. – Ach, ty niegrzeczna dziewczynko… Ukrywasz przed mamą swoje drugie życie! Łamiesz regulamin i spotykasz się z jakimś ciemnym typem za plecami rodziny i namaszczonego wybranka. Pod dom też nie pozwalasz mi podjechać, żeby się nie wydało…

Lodzia spojrzała na niego dumnie.

– Jestem dorosła i mogę spotykać się z kim chcę – odparła nieco urażonym tonem. – Ale po co narażać się na niepotrzebne pytania i komentarze? Taka gra nie jest warta świeczki.

Pablo drgnął lekko na ostatnie słowa i zerknął na nią uważnie.

– Babcia pewnie też nie byłaby zadowolona, gdyby się dowiedziała? – zauważył po chwili tym samym wesołym tonem.

– Nie byłaby – przyznała Lodzia. – Nikt by nie był.

– Ale przecież przyzwyczailiby się w końcu. Każdy regulamin da się zmienić, nastawienie otoczenia też. Taki problem to nic nowego pod słońcem. Mnóstwo ludzi poradziło sobie z nim w taki czy inny sposób, przeszli przez to i wszystko dobrze się skończyło. Trzeba brać przykład z doświadczeń starszych pokoleń i tych dzielnych jednostek, które umiały zawalczyć o swoje.

– O czym ty gadasz, szachraju? – zdumiała się Lodzia, spoglądając na niego podejrzliwie.

– O mezaliansie – oznajmił z powagą. – Wiem, że księżniczce grozi za to zamurowanie w wieży, ale jestem przekonany, że przy odpowiednio poprowadzonej polityce ten punkt da się jakoś obejść.

Uśmiechnęła się delikatnie.

– Chyba ci kompletnie odbiło, bandziorku – pokiwała głową. – Za długo w tej pracy siedzieliście do nocy, za dużo tych batoników z automatu… A uprzedzałam cię, że to niezdrowe.

Pablo parsknął śmiechem.

– No i widzisz? To wszystko przez ciebie. Za mało miałem tej odtrutki.

– Jakiej odtrutki?

– Sernika z brzoskwiniami. Twoja terapia była zdecydowanie za krótka. Jednak odpowiednio skonfigurowany wariat też może ci się przydać w zestawie, gwiazdeczko – dodał znacząco. – Ma specjalne funkcje, jakich nie ma nikt inny.

– W to nie wątpię – uśmiechnęła się z pobłażaniem. – Ale takie rozwiązanie niezbyt mnie przekonuje. Wariaci są niebezpieczni.

– Większość pewnie tak, ale nie ja. Jako twój prywatny, osobisty wariat byłbym potulny jak baranek. Mogłabyś robić ze mną, co tylko byś chciała, a ja bym ani trochę nie protestował. Przeciwnie… Gryzłbym i kopał tylko innych.

– Dziękuję bardzo! – roześmiała się Lodzia. – Nie potrzebuję osobistego wariata. I to takiego, co kopie i gryzie!

– Te funkcje akurat podlegają negocjacji – zaznaczył Pablo. – Zamiast kopania i gryzienia może być na przykład przynoszenie śniadania do łóżka… i wiele innych rzeczy. Mogłabyś mnie sobie skonfigurować dowolnie, według życzenia.

Lodzia pokręciła głową, rzucając mu sceptyczne spojrzenie.

– Tak się niestety nie da. Szybko by się okazało, że akurat te funkcje, na których by mi najbardziej zależało, są ograniczone albo nieaktywne.

– Więc wystarczy je aktywować – uśmiechnął się słodko.

– Chyba jednak nic z tego – odwzajemniła mu równie słodki uśmiech. – To za stary model i albo pewnych funkcji nie posiada, albo ja nie mam do nich hasła dostępu.

Pablo zatrzymał się nagle na środku chodnika i zastąpił jej drogę.

– Nieprawda, gwiazdeczko – powiedział z powagą, patrząc jej w oczy. – Masz pełny dostęp do panelu sterowania i sama możesz utworzyć hasło. A model może i jest stary, ale ma pewien atut, którego nie mają te nowsze. W środku, jak w zaczarowanej lampie, siedzi potężny dżinn, który chętnie spełni twoje życzenia. I to nie trzy, ale wszystkie – zaznaczył.

Lodzia odruchowo cofnęła się o pół kroku.

– Moje życzenia są bardzo trudne do spełnienia – oznajmiła hardo.

Pablo zrobił krok w jej stronę, żeby zredukować dystans, i pochylił się ku niej mocniej.

– Wystarczy, że je wypowiesz, maleńka – odparł miękkim półgłosem, który przyjemnie zaszumiał jej w uszach. – Twój dżinn tylko na to czeka…

Jego ciemne oczy zalśniły, napełniły się światłem. Lodzia zadrżała.

„Nie czaruj mnie tak bestialsko, ty draniu” – pomyślała, odwracając wzrok. – „Już ja wiem, szubrawcu, jakie życzenia najchętniej byś spełniał!”

– Nie, potężny dżinnie – odparła, starając się przybrać żartobliwy ton. – Nie wypowiem ich.

Milczał przez chwilę, nie odrywając od niej oczu, po czym wyprostował się i cofnął o krok, by odsłonić jej drogę.

– No dobrze – powiedział swym zwykłym, beztroskim głosem. – Teraz nie, ale pamiętaj, że dżinn jest zawsze na twoje rozkazy. Jeśli czegoś sobie zażyczysz, wzywaj go do siebie i żądaj.

Nie odpowiedziała, a jedynie nieznacznie przyśpieszyła kroku. Idący obok Pablo zerknął na nią kilka razy ukradkiem i jego twarz przybrała wyraz zamyślenia. Przez kilka długich chwil na wilgotnym po odwilży chodniku słychać było tylko cichy stuk jej obcasów.

***

„Ależ to jest gagatek!” – myślała Lodzia, ochłonąwszy nieco po doznanych wrażeniach. – „Rasowy donżuan z zabójczą gadką i oczami głodnej kobry. Ciekawe, ile niewieścich serc już połamał po drodze ten potężny dżinn… bo niestety następne w kolejce jest moje…”

Minęli już dawno przystanek i dochodzili powoli do kamienicy przy Zamkowej sześć, przy której panował dziś nadzwyczajnie duży ruch.

– A co tu się dzieje? – zdziwił się Pablo.

W bramie i na schodach prowadzących w dół tłoczyła się duża, kilkudziesięcioosobowa grupa elegancko ubranych osób. Mężczyźni byli w garniturach pod krawatem, kobiety w szykownych garsonkach i kostiumach, przy czym część z nich stanowili zagranicznicy, których można było poznać głównie po azjatyckich rysach.

– To chyba jakaś wycieczka do Majka – domyślił się Pablo. – Chodź, kochanie, zejdziemy i sprawdzimy, czy jest jeszcze jakieś miejsce. Jeśli nie, wyniesiemy się gdzie indziej.

Uprzejmym gestem ręki poprosił stojących na schodach ludzi, by umożliwili im przejście, i oboje z Lodzią zeszli na dół. Po wejściu na salę okazało się, że część osób z tej samej grupy była już w środku, zajmowali właśnie miejsca przy stolikach pilotowani przez przejętą rolą kelnerkę, podczas gdy kolejne dwie podawały siedzącym już w głębi sali gościom zupę w eleganckich miseczkach.

W następnej chwili z zaplecza wypadł Majk, dziś zdenerwowany, bez cienia uśmiechu na twarzy, w narzuconym luźno na ubranie białym, kuchennym fartuchu.

– O, cześć, Pablo! – rzucił, podając mu rękę. – Cześć, Lodziu, co za niespodzianka… Miło was widzieć, ale dzisiaj niestety długo z wami nie pogadam, mam jazdę nie z tej ziemi.

– Właśnie widzimy – odparł Pablo, rozglądając się z zaciekawieniem po sali. – Co to, jakąś zagraniczną wycieczkę przyjmujesz?

– A, daj spokój! – machnął ręką Majk. – Delegacja z banku na zamówiony obiad. Miało być góra trzydzieści osób, przywieźli dwa razy tyle. Katastrofa.

– Przecież upchniesz ich jakoś, jest miejsce – zauważył Pablo.

– Miejsce tak, gorzej z żarciem – pokręcił głową Majk. – Mamy pod ręką porcje dla trzydziestu paru osób, zupa zawsze jest, ale drugie danie według zamówienia leży mi na łopatkach. Jakieś nieporozumienie nam się wkradło, nie wiem, kto w końcu zawalił, nie dogadaliśmy się po prostu. A do tego jak pech, to pech, mam dzisiaj na garach tylko panią Wiesię, dwie kucharki na zwolnieniu… Sam przed chwilą sałatkę kroiłem, ale teraz muszę tu być i pilnować organizacji. Trzeba będzie połowie z nich dać coś innego z karty, będzie konsternacja, bo zamawiali konkretny zestaw. Szlag by to trafił! No nic, kochani, muszę lecieć…

Pablo popatrzył na niego ze współczuciem.

– Czekaj, może jakoś ci pomóc? – zatrzymał go, zerkając na Lodzię, która przytaknęła z entuzjazmem. – Gdzieś podjechać, coś kupić, przywieźć, załatwić? Mamy samochód pod ręką.

– Nic mi nie pomożesz – uśmiechnął się blado Majk. – Produkty mamy, tylko kucharek brakuje. Możesz ewentualnie stanąć smażyć dorsza i kroić sałatkę pod zamówienie, pani Wiesia ma już kwadrans opóźnienia… Ale obawiam się, że przy twoim mistrzowskim wsparciu opóźnienie urosłoby mi do godziny! – zaśmiał się, klepiąc go przyjacielskim gestem po ramieniu.

– No, akurat w tym rzeczywiście ci nie pomogę – pokręcił głową Pablo.

Stojąca dotąd cicho Lodzia aż podskoczyła na te słowa.

– Ale przecież ja mogłabym pomóc! – zawołała w olśnieniu.

Obaj mężczyźni spojrzeli na nią zaskoczeni. Majk uśmiechnął się.

– To miło z twojej strony, Lodziu, ale chyba niewiele wskórasz – powiedział, przyglądając jej się z rozbawieniem. – I tak nie wyrobimy się na czas, szkoda twojego trudu. W każdym razie dziękuję ci za dobre chęci.

– Nie wygłupiaj się! – rzuciła z uporem. – Mów tylko, co mam robić!

Majk pokręcił głową i spojrzał z uśmiechem na Pabla, który nie spuszczał zafascynowanego wzroku z dziewczyny. Na jej policzki wystąpił lekki rumieniec, widziała bowiem, że Majk nie traktuje serio jej propozycji, podczas gdy w niej aż wyrywało się serce do tego, by wesprzeć w nagłej potrzebie przeciążoną brygadę sympatycznego restauratora.

– Bandziorku – oparła dłoń na ramieniu Pabla i zajrzała mu prosząco w oczy. – Powiedz mu, że dam radę, dlaczego on mi nie wierzy?

Gest ten sprawił, że fascynacja na twarzy Pabla przerodziła się w wyraz zachwytu. Pochylił się do niej i przez chwilę patrzył we wzniesione ku niemu modre oczy.

– Naprawdę chcesz pomóc w kuchni, Lea? – zapytał powoli.

– Pewnie, że tak! – zawołała z zapałem. – To przecież długo nie potrwa, załatwimy sprawę, a potem pójdziemy na pizzę! Zobacz, jak się złożyło, że tu zeszliśmy, ja naprawdę mogę im pomóc przy tym smażeniu i sałatce, to drobiazg, gotuję od dziecka… On mnie nie traktuje poważnie, ale ciebie przecież posłucha! No, powiedz mu, przekonaj go… mój dżinnie.

Oczy Pabla rozbłysły na jej ostatnie słowa. Spojrzał stanowczo na Majka.

– Dobra, stary, prowadź nas do kuchni, niech pani Wiesia powie jej, co ma robić.

– Zgłupiałeś? – zdumiał się Majk.

– Nie wydziwiaj, szkoda czasu – odparł Pablo, ruchem głowy wskazując mu wejście na zaplecze. – Zaraz zobaczysz moją mistrzynię w akcji. Lecimy… no jazda, co się gapisz?

Majk popatrzył z uwagą na niego, potem na Lodzię i parsknął śmiechem.

– No dobra, chodź! – powiedział do dziewczyny i poprowadził ją szybkim krokiem na zaplecze. – Zostaw sobie tu płaszcz i chodź tędy… Lubisz gotować?

– Bardzo lubię – zapewniła go Lodzia, wypełniając skrupulatnie jego polecenia. – Ale chyba dzisiaj u ciebie liczy się przede wszystkim to, żeby było szybko, nie? Pablo też może nam pomóc – dodała, odwracając się na chwilę do Pabla, który rzucił swoją kurtkę w to samo miejsce i szedł za nimi z rozbawionym uśmiechem na twarzy.

Wpadli do kuchni, gdzie pomiędzy wielkim, rozgrzanym piecem gazowym a zawalonym różnymi produktami blatem uwijała się zarumieniona od gorąca starsza kucharka.

– Pani Wiesiu! – rzucił od progu Majk. – Mam dla pani kuchareczkę do pomocy. Rekomendacja od mojego najlepszego kumpla, wierzę mu na słowo i oddaję ją w pani ręce! Ja muszę lecieć – i klepnąwszy Pabla wesoło w ramię, wybiegł, wzywając do siebie kelnerkę.

Pani Wiesia pozdrowiła Pabla uśmiechem jak starego znajomego, po czym zmierzyła Lodzię życzliwym, choć nieco niedowierzającym wzrokiem znad wielkiej patelni.

– Skoro szef tak każe… Zakładaj fartuch, dziecino, tutaj wiszą. I czepek weź. O, jaki długi masz ten warkoczyk! Trzeba go będzie jakoś schować, tu nie może być włosów na wierzchu.

– Oczywiście – odparła szybko Lodzia, naciągając w mgnieniu oka fartuch i upychając swój długi warkocz pod białym, kucharskim czepkiem. – Co mam robić, proszę pani?

– Smaż mi te ryby, dziecko – powiedziała pani Wiesia, wycierając ręce. – Są już w marynacie, trzeba je spanierować i wrzucać na patelnię. Tu masz jajko, bułkę tartą… gdyby zabrakło, to jeszcze stąd weź jajka, o tu, z lodówki. Jak się uda, to w międzyczasie możesz kroić sałatę, potem pomidory. Ja muszę stanąć do wydawania porcji.

– Jasna sprawa – kiwnęła grzecznie głową.

Umyła szybko ręce, założyła rękawiczki i rzuciła się do roboty. Przygotowane plastry dorsza migały jeden po drugim w jej rękach i opanierowane lądowały z sykiem na patelni. Pani Wiesia zerknęła z uznaniem i zabrała się za ładowanie na talerze usmażonych już kawałków ryby, dymiącego ryżu i sałatki z gigantycznej salaterki.

Pablo stanął w drzwiach, oparł się ramieniem o framugę, skrzyżował ręce na piersi i przyglądał się w milczeniu wdzięcznej sylwetce uwijającej się dziewczyny. Za chwilę jednak musiał usunąć się ze swego stanowiska, by przepuścić wpadającą jak po ogień kelnerkę.

– No i gdzie mi pan tu stoi?! – zdenerwowała się, ładując pośpiesznie na tacę przygotowane talerze. – Przejście pan blokuje!

– Pablo, chodź tu do mnie – zakomenderowała natychmiast Lodzia. – Nie przeszkadzaj tam pani, zakładaj ten fartuch, rękawiczki i zabieraj się za pomidory.

– Za pomidory? – zaniepokoił się Pablo, jednak posłusznie założył wskazany fartuch. – Co mam z nimi robić, gwiazdeczko?

– Kroić, zaraz ci pokażę jak – odparła, wyciągając z patelni część usmażonych kawałków ryby i odwracając kolejne na drugą stronę. Pociągnęła go za ramię do stołu, gdzie leżały przygotowane pomidory. – Ma być jak w tej sałatce, którą pani tam nakłada, zobacz. Kroisz na pół, potem znowu… i wszystko jeszcze raz w poprzek… widzisz? I wrzucasz tutaj, o tak!

Szybkimi ruchami pocięła na kawałki dwa pomidory, wrzucając je od razu do stojącej obok salaterki. Pablo patrzył z uwagą na demonstrowane przez nią gesty.

– Dobrze, spróbuję sam – kiwnął głową, przejmując z jej ręki nóż.

– Tylko niech pan sobie palca nie utnie, panie Pawle! – zaśmiała się pani Wiesia, przyglądając mu się z rozbawieniem znad dymiącego ryżu. – Dziecinko, tego dorsza chyba nie wystarczy, trzeba będzie dołożyć. Jest w lodówce na dole, w marynacie… O, dobrze, że pan wrócił, szefie! – dodała na widok Majka, który wparował znów do kuchni i parsknął śmiechem na widok Pabla krojącego w najwyższym skupieniu pomidora. – Zapomniałam zapytać, ile tam jeszcze będzie trzeba tych porcji?

– Razem sześćdziesiąt cztery, właśnie ich policzyłem – odparł Majk.

Przyglądał się teraz z uwagą Lodzi, która w błyskawicznym tempie wyciągnęła z patelni kolejne kawałki dorsza, spanierowała i wrzuciła w ich miejsce inne, część już smażących się odwróciła na drugą stronę, dolała oleju, następnie wyjęła z lodówki jajka i wielki pojemnik z surową rybą w marynacie, wbiła kilka jajek do miski, w której poprzednie już się skończyły, roztrzepała je widelcem, sprawdzając jednocześnie stan ryby na patelni, po czym otworzyła pojemnik i zabrała się za wyciąganie z niego kolejnych porcji ryby.

– No to poszło na razie dwanaście, tam się smażą następne – pokiwała głową kucharka, nie przestając nakładać porcji, które kelnerki wynosiły na zmianę na tacach. – W sumie będzie czterdzieści osiem. Jeszcze z osiemnaście tych porcji trzeba dosmażyć, dwa kawałki będą na zapas. Szykujesz już, dziecino? Nie zapytałam jeszcze… jak ty masz na imię?

– Lodzia – odpowiedział za nią szybko Majk, na którego obliczu malowało się coraz większe uznanie. – To od Leokadia.

– Jak ładnie! – uśmiechnęła się pani Wiesia. – Takie staromodne imię… Szefie, zostawi sobie szef tę dziewczynę na stałe, świetnie sobie radzi. Lodziu, posyp je jeszcze trochę tą drugą przyprawą, jest z lewej strony obok ciebie. Ile tam masz gotowych?

– Na razie jedenaście… dwanaście! – odparła grzecznie Lodzia. – Już je może pani zabrać, zaraz dołożę następne. Jak ci idzie, bandziorku? – dodała, zerkając w przelocie na blat, gdzie Pablo z aptekarską precyzją kroił swoje pomidory.

– Świetnie – oznajmił z dumą. – Pokroiłem już dwa.

– Gigant z ciebie! – zaśmiał się Majk, wyciągając spod blatu kartony z sokiem. – Jak się dobrze przyłożysz, to do rana może skroisz resztę… No, ale Lodzię biorę na etat, jak babcię kocham!

– Chciałbyś – mruknął Pablo, zabierając się z namaszczeniem za trzeciego pomidora.

– Lodziu, trzeba szybciej skroić tę sałatę i zalać sosem – powiedziała pani Wiesia. – Oliwki dodać, pomidory i przyprawy… Już mam mniej niż jedną trzecią salaterki, zaraz mi zabraknie.

– Robi się, proszę pani – odparła Lodzia.

Sprawdziła szybko stan smażącej się ryby, stanęła obok Pabla, wzięła do ręki drugi nóż i zabrała się za krojenie sałaty, której cała góra wypełniła po chwili olbrzymią salaterkę.

– Jak ty to robisz w takim tempie, gwiazdeczko? – zdumiał się Pablo. – Chyba urodziłaś się z tasakiem w ręce.

– Sam mówiłeś, że jestem niebezpieczna – uśmiechnęła się, zerkając na niego spod oka.

– To fakt, od dawna wiem, że lepiej ci nie podpadać – przyznał, walcząc nadal ze swoim pomidorem. – Ale imprezy na sześćdziesiąt osób spokojnie możemy razem robić. Pokażesz mi jeszcze parę trików i wyrobię taką technikę, że nawet Majk padnie.

Lodzia uśmiechnęła się, spoglądając z rozbawieniem na efekty jego pracy w postaci trzech równiutko pokrojonych pomidorów.

– Dobry początek – pochwaliła go. – Jak jeszcze nabierzesz trochę tempa, będzie idealnie.

Wróciła do patelni, na którą wrzuciła kolejne, ostatnie już kawałki ryby, po czym wyjęła kilkanaście już usmażonych i zaniosła je kucharce, która ciągle nakładała kolejne porcje na talerze i wydawała je kelnerkom. Następnie wróciła do sałatki.

– Pokaż, pomogę ci z tymi pomidorami – powiedziała litościwie do Pabla.

Pokroiła w błyskawicznym tempie cztery kolejne i wrzuciła je do salaterki z sałatą.

– Nieźle – pokiwał głową Pablo, przyglądając się temu z uznaniem. – Nie chciałbym ci wpaść pod nóż, nawet bym nie zdążył pomyśleć ostatniego życzenia.

– Dobra, Pablo, zostaw te pomidory i chodź mi pomóż rozlać soki – powiedział Majk, który odkręcał kolejne kartony z sokami i przelewał je do szklanych dzbanków. – W tym się lepiej sprawdzisz. Aga! – dodał, zwracając się do kelnerki. – Bierzcie przy okazji te dzbanki, po dwa na stół!

Pablo z ulgą porzucił przekrojonego właśnie na pół czwartego pomidora i dołączył do Majka. Lodzia skończyła krojenie warzyw i zabrała się za wsypywanie do sałatki oliwek, przypraw i dolewanie sosu. Skosztowała i dodała jeszcze trochę soku z cytryny.

– Sałatka już jest, proszę pani – powiedziała po chwili. – Ryby też się dosmażają.

– Świetnie, dziecino – uśmiechnęła się pani Wiesia. – Daj tę sałatkę, już mi się kończy.

Po kolejnych dziesięciu minutach sytuacja była wreszcie opanowana. Goście z delegacji bankowej spokojnie konsumowali drugie danie, kelnerki znosiły brudne miseczki po zupie i donosiły sok, a pani Wiesia wydawała już tylko drobniejsze zamówienia z sali. Majk i Pablo skończyli rozlewanie soków i wody do dzbanków, a teraz zatonęli w cichej rozmowie nad rozpostartym na bocznym stoliku gęsto zapisanym terminarzem.

– Kroimy szarlotkę – zarządziła pani Wiesia, wyciągając na blat dwie wielkie blachy ciasta. – Jeszcze muszą dostać deser, trzeba to podzielić na porcje. Lodziu, będziesz kroić jedną?

– Dobrze, proszę pani – odparła Lodzia, przygotowując nóż i sięgając po pierwszy talerzyk z wielkiego stosu. – Niech mi pani tylko pokaże, jakie to mają być kawałki… Aha, już widzę.

– Dzielna dziewczyna – uśmiechnęła się do niej serdecznie pani Wiesia. – Świetnie sobie radzisz w kuchni, widać, że masz doświadczenie, chociaż taka jesteś młodziutka…

Kelnerki zgłosiły się po ciasto, które szybko zostało nałożone na talerzyki i wniesione na salę. Majk pobiegł za nimi pilnować porządku, zaś pani Wiesia, uznawszy, że dalej poradzi już sobie sama, zwolniła Lodzię z posterunku i pozwoliła jej zdjąć fartuch i czepek. Pablo, który sam już wcześniej pozbył się fartucha, stanął przy niej i przyglądał się, jak wdzięcznymi ruchami rozprostowuje skręcony pod czepkiem warkocz.

– Pomóc ci, gwiazdeczko? – zaproponował cicho, pochylając się do niej.

Poczuła na swej skroni jego ciepły oddech i jej ciało na kilka chwil ogarnęła znajoma, zmysłowa słodycz. Zaniepokojona odsunęła się o pół kroku.

– Nie, Pablo, nie trzeba – pokręciła głową. – Już sobie poradziłam.

– Świetna robota, kociaku – powiedział z uznaniem. – Majk ma za to u ciebie gigantyczny dług, a ja przypilnuję, żeby go spłacił. Mnie też jest zresztą coś winien za te pomidory…

Oboje parsknęli śmiechem.

– To były niewątpliwie najlepiej pokrojone pomidory w całej historii jego knajpy – zapewniła go Lodzia. – Jesteś prawdziwym perfekcjonistą, bandziorku.

Pablo uśmiechnął się i chciał coś odpowiedzieć, ale w tym momencie do kuchni znowu wpadł Majk i zabrał ich z powrotem na salę.

– No, Lodziu, wielkie dzięki za pomoc! – powiedział z uznaniem i swoim zwyczajem klepnął Pabla po ramieniu. – Miałeś rację, stary. Jest rewelacyjna! To co? Negocjujemy szybko stawkę i zatrudniam ją u siebie na stałe!

– Nie stać cię, frajerze – odparł z politowaniem Pablo. – Nie wypłaciłbyś się. Zresztą moja gospodyni jest bezcenna, nie oddam jej za żadne pieniądze.

Lodzia uśmiechnęła się z przekorą.

– Kto wie? – powiedziała do Majka. – Jeśli po polonistyce nie znajdę pracy, nie wykluczam, że przyjdę do ciebie na gary.

– A widzisz, egoisto! – zawołał Majk, rzucając Pablowi triumfalne spojrzenie. – Ja się z nią i tak dogadam za twoimi plecami. Lodziu, ty się nie daj tyranizować temu barbarzyńcy! Praca w tej knajpie to czysty prestiż, u mnie nawet pomidory na sałatkę kroją adwokaci!

– No, na takim prestiżu to byś za daleko nie zajechał! – roześmiał się Pablo. – Ale spróbuj, możesz to nawet wrzucić w folder reklamowy.

– O, patrz! Przez to wszystko zapomniałem ci zrobić zdjęcie – pokiwał głową Majk. – Ale nic straconego. Następnym razem znowu postawię cię do pomidorów, a na przykład Wojtka rzucę na obieranie ziemniaków. I machnę wam foty do foldera. Że też wcześniej na to nie wpadłem! Swoją drogą, Lodziu, muszę przyznać, że mój kumpel nieźle się rozwija w twoim towarzystwie. Fryzjerstwo, gastronomia… czekam z niecierpliwością, co będzie dalej!

– Ogrodnictwo – oznajmił mu Pablo. – Lea obiecała nauczyć mnie sadzić niezapominajki.

Lodzia spojrzała na niego z pobłażaniem i wzruszyła ramionami.

– O proszę, jaki rozmach międzydziedzinowy! – zaśmiał się Majk. – Wyrabiasz się, frajerze. To co, zostajecie u mnie coś zjeść? Oczywiście na koszt firmy w ramach rewanżu za pomoc!

– Nie, dzięki, innym razem – odparł Pablo, pomagając Lodzi włożyć płaszcz. – Dzisiaj idziemy na włoską pizzę, obiecałem mojej niezapominajce.

Majk zerknął wesoło na niego, a potem na Lodzię.

– Okej, więc widzimy się siedemnastego. I dopracujemy jeszcze ten wrzesień, klepię ci wstępnie drugą sobotę. Powiesz mi, jaka to ma być impreza?

– Jeszcze nie teraz – uśmiechnął się Pablo. – Klepnij mi tylko rezerwację na ósmego, biorę cały lokal na wyłączność. I ogarnij się, żeby ci wtedy kucharek nie zabrakło, bo ja mojej gwiazdeczki nie daję na zaplecze.

– Nie bój się, to był wypadek przy pracy – zapewnił go Majk. – Gdyby mi nie nawieźli tylu tych bankowców, pani Wiesia spokojnie dałaby radę sama.

– Czekajcie, chyba szalik mi gdzieś wypadł – przerwała mu z niepokojem Lodzia, przeszukując kieszenie. – Nie mogę go nigdzie znaleźć.

– Może został na zapleczu, kochanie? – poddał uspokajająco Pablo. – Miałaś go, jak tu przyszliśmy, więc daleko nam nie odfrunął. Zaraz go znajdziemy.

Lodzia rozejrzała się i dostrzegła swój szalik leżący kilka metrów dalej na podłodze, w przejściu między stolikami, gdzie musiał jej wypaść, kiedy wychodziła z zaplecza.

– O, tam jest! – zawołała z ulgą. – Poczekaj na mnie chwilkę, bandziorku!

Ruszyła pośpiesznie pomiędzy zapełnione ludźmi stoliki, aby podnieść swoją zgubę. Majk popatrzył za nią z uśmiechem.

– Wiesz, muszę przyznać, że z początku nie doceniłem tej małej – powiedział poufnym półgłosem do Pabla, obserwując ze znawstwem zwinne gesty dziewczyny. – Jeszcze strasznie młoda, ale to klasa premium, bez dwóch zdań. I wcale nie mam na myśli kuchni… Wracasz do formy, stary.

Pablo również patrzył na Lodzię, która szybko podniosła z podłogi swój szalik, otrzepała go z kurzu, założyła sobie na szyję i teraz wdzięcznym ruchem wyciągała spod niego warkocz. Jego oczy wypełniły się łagodnym światłem.

– Do niczego nie wracam, Majk – odparł spokojnie. – Zaczynam nowy etap.

– Jasna sprawa! – zaśmiał się znacząco Majk. – Nowe, kuszące wyzwanie, ja też takie lubię. Tylko uważaj tam na tego narzeczonego, bo ja ci mówię, że on tak łatwo nie odpuści! A tak na serio, stary – zniżył jeszcze bardziej głos. – Kinia już drugi raz kazała ci przekazać, żebyś się do niej odezwał, wysyłała ci podobno smsy, ale nie odpowiadasz. Wiem, że masz teraz kocioł w robocie, ale nie psuj fajnego kontaktu, jeszcze się dziewczyna obrazi… Ta mała przecież nie ucieknie, a co ci szkodzi trochę poćwiczyć podzielność uwagi?

– Trzymaj się, Majk – uśmiechnął się Pablo, podając mu zamaszystym gestem rękę na pożegnanie. – Pogadam z Wojtkiem o tym siedemnastym i dam ci znać. Będziemy w kontakcie.

***

– Wiesz, Pablo, super się gada, ale chyba powinniśmy już zwolnić stolik – zauważyła Lodzia, dopijając wodę z cytryną, którą zamówili sobie do pizzy. – Co chwila ktoś tu zagląda i szuka miejsca, a my już dawno skończyliśmy jeść… Wypadałoby się usunąć, jak myślisz?

– Tak, zbierzemy się powoli – przytaknął Pablo, dając kelnerce dyskretny znak, że prosi o rachunek. – Jak ci smakowało, kochanie?

– Było przepyszne. Rzadko miewam okazję pójść na pizzę, u mnie w domu jedzenie na mieście to zbrodnia. A przecież czasem fajnie jest skosztować czegoś innego…

– Będziemy tu czasami zaglądać – obiecał z powagą. – Sprawdzimy też inne rzeczy z karty na naszych kolejnych tajnych randkach. Karta jest długa, więc liczę na częste spotkania.

– Z dalszymi znajomymi nie spotykam się za często – odparła przekornie Lodzia. – To nielogiczne, ten status na to nie pozwala.

Kelnerka przyniosła rachunek w eleganckim etui, Pablo podziękował uprzejmym skinięciem głowy i przechylił się lekko przez stół w stronę dziewczyny.

– Więc chyba czas, żebyś przyznała mi jakiś awans – powiedział ze znaczącym uśmiechem. – Rozumiem, że kolejny etap to bliski znajomy. Wyłożysz mi jego prawa?

– Status bliskiego znajomego wymaga przede wszystkim znacznie dłuższego stażu – odparła spokojnie Lodzia. – Jeszcze trochę ci brakuje.

– I widzisz, znowu jesteś dla mnie niesprawiedliwa – pokiwał głową. – Mam przecież dokładnie taki sam staż jak mój rywal, a w porównaniu do niego tak drastycznie ograniczasz mi prawa. Czuję się sfrustrowany.

– Sprawiedliwość to przecież rzecz względna – zauważyła. – Jesteś ode mnie o tyle lat starszy, co drugi dzień bywasz w sądzie i jeszcze się tego nie nauczyłeś?

Pablo roześmiał się, odkładając na stół etui, w które włożył w międzyczasie pieniądze.

– Twardy z ciebie kociak – powiedział wesoło. – Nawet wzniosła idea sprawiedliwości nie robi na tobie wrażenia! Ale mój awans to tylko kwestia czasu, prawda?

– Tego nie wiem – odparła oględnie. – Nie zapominaj, że to działa w dwie strony, oprócz awansu możliwa jest też degradacja.

– No nie, gwiazdeczko! – zaprotestował żartobliwym tonem. – Po tym wszystkim, co przez ciebie wycierpiałem, miałabyś sumienie strącić mnie z powrotem na poziom nieznajomego?

Lodzia uśmiechnęła się z przekorą, odłożyła na stół serwetkę i podniosła się z krzesła.

– Chodźmy już, bandziorku. Dziękuję ci za zaproszenie, było naprawdę bardzo miło.

Pablo również poderwał się od stołu.

– Wieczór przecież jeszcze się nie kończy, Lea… – zauważył, poważniejąc.

Ubrali się i wyszli na ciemną ulicę. Wieczór był zadziwiająco ciepły jak na początek marca, zwłaszcza w porównaniu do niedawnych mrozów. Śnieg prawie już stopniał, w powietrzu czuło się wilgoć i nieuchwytną zmysłami atmosferę nadchodzącej wiosny.

– To co, zarezerwujesz sobie sobotę siedemnastego, kochanie? – zagadnął Pablo. – Majk skrzyknął już prawie wszystkich, a to nie jest wcale proste. Wreszcie będzie szansa spotkać się na piwku po tym kołowrocie, bardzo chciałbym, żebyś i ty była.

– Pomyślę, Pablo – odparła ostrożnie. – Może gdyby Jula i Szymek też szli… ale sama to nie wiem.

– Szymka zaproszę jutro – zapewnił ją szybko. – Akurat będę się z nim widział.

– Idziecie na siłownię? – uśmiechnęła się.

– Skąd wiesz, mówił ci?

– Jula mi mówiła.

– Tak, wybieramy się we dwóch, nie lubię chodzić sam – przyznał Pablo. – Czasami chodzę Majkiem albo z Maćkiem, bo tę siłownię prowadzi ich kumpel z liceum, ale jakoś ostatnio nie możemy się dograć. Za to w weekend udało nam się z Maćkiem posiedzieć trochę nad projektem – dodał, spoglądając na nią spod oka.

– Nad jakim projektem? – zdziwiła się uprzejmie.

– Nad naszym, skarbie – odparł z tajemniczym półuśmieszkiem. – Pokażę ci go, możemy na to zerknąć w każdej chwili, nawet dzisiaj. Muszę z tobą skonsultować kilka spraw, Maciek wszystko mi rozrysował i wyliczył, ale i tak mam jeszcze wątpliwości w paru miejscach. Podobno wydziwiam i czepiam się, ale muszę przecież wiedzieć, za co płacę.

– Nie rozumiem, o co ci chodzi, podstępny szachraju – pokręciła głową Lodzia, mierząc go podejrzliwym wzrokiem.

– Zobaczysz. Musisz pomóc mi podjąć kilka decyzji, bo po pierwsze ja nie na wszystkim się znam, a po drugie chcę, żebyś była w pełni zadowolona.

Lodzia popatrzyła z uwagą na jego szalbierską minę.

– Widzę, że mojemu osobistemu wariatowi znowu się pogorszyło – pokiwała melancholijnie głową. – Pizza chyba też mu nie służy, tak jak te batoniki…

Pablo roześmiał się.

– Rzeczywiście, coraz gorzej z nim – przyznał. – Chyba już nie ma dla niego ratunku.

Szli obok siebie chodnikiem w świetle ulicznych lamp. Była dopiero niespełna dziewiętnasta, więc na ulicy kręciło się sporo osób, do parkingu było już niedaleko.

„O co mu może chodzić z tym jakimś projektem?” – zastanawiała się zaintrygowana Lodzia. – „Coś kombinuje, oprych jeden, widać po nim, że znowu wymyślił coś diabelskiego…”

Nagle poczuła delikatny dotyk… To Pablo ostrożnie ujął w marszu jej dłoń i przytrzymał w swojej. Przyjemny prąd przebiegł przez całe jej ciało, a serce ścisnęło jej się cichą rozkoszą, której poddała się bezwolnie na kilkanaście długich sekund. Odurzona tą niespodziewaną chwilą szczęścia, szła chodnikiem jak w amoku, krok za krokiem, czując, jak Pablo pieszczotliwie zamyka jej dłoń w swej ciepłej dłoni i powolutku splata palce z jej palcami.

Jakaś starsza pani, którą mijali, spojrzała na trzymającą się za ręce parę i uśmiechnęła się życzliwie na widok spłonionej wzruszeniem twarzy młodziutkiej dziewczyny z niezwykle długim warkoczem, od której nie odrywał świetlistego wzroku sporo od niej starszy mężczyzna o miłym, budzącym zaufanie wyglądzie. Lodzia ocknęła się po kilkunastu krokach.

„Wystarczy” – pomyślała w nagłym przypływie przytomności. – „Co ja robię, chyba zwariowałam… Ten bandzior działa na mnie jak paralizator!”

Łagodnie wyplotła swoje palce z palców Pabla i wysunęła dłoń z jego dłoni, powoli, najwolniej, jak tylko mogła, do ostatniego ułamka sekundy rozkoszując się jego dotykiem… Nie protestował, jednak na swej twarzy czuła jego przenikliwe spojrzenie.

Szli dalej w milczeniu. Wkrótce dotarli do parkingu i znaleźli się przy samochodzie; Pablo poprowadził ją na prawą stronę i otworzył przed nią drzwi pasażera. Zerknęła na niego przelotnie i w półmroku dostrzegła w jego oczach znajomy, namiętny płomień… Wsiadła zmieszana, odwracając oczy. Zamknął za nią drzwi, usiadł za kierownicą i ruszyli ulicami skąpanymi w pomarańczowym świetle sodowych latarni.

– Powiedz mi, Lea – zagadnął po dłuższej chwili neutralnym tonem. – Ile ty lat musiałaś praktykować, żeby tak się nauczyć posługiwać tym tasakiem?

– Sama nie wiem – uśmiechnęła się, wdzięczna mu za rozładowanie atmosfery. – Od dziecka szkolono mnie w gotowaniu, ale nie policzę, ile to dokładnie będzie lat.

– Pewnie równie dobrze posługujesz się siekierą i bronią palną – pokiwał głową. – Lepiej ci nie wchodzić w drogę, przekonałem się o tym na własnej skórze.

– Siekierą się nie posługuję – odparła rozbawiona. – Bronią palną tym bardziej.

– Ale nożyczki w serce wbijasz. Nie wypieraj się, już nieraz mi to obiecywałaś, za pierwszym razem cudem uszedłem z życiem. A teraz ten tasak będzie mi się śnił po nocach…

Lodzia roześmiała się, ale w następnej chwili na jej twarzy pojawił się wyraz zaskoczenia, skręcili bowiem w inną stronę, niż powinni. To nie była droga na jej osiedle.

– Dokąd jedziemy? – zapytała zdziwiona.

– Do mnie – odparł spokojnie Pablo. – Mieszkam tu niedaleko, na Milenijnej.

– Do ciebie? – powtórzyła, blednąc.

W sercu poczuła nagły, straszliwy ścisk.

– Tak, kochanie – rzucił beztrosko. – Jest jeszcze młoda godzina, pokażę ci, gdzie mieszkam, zrobimy sobie coś do picia i obejrzymy nasz projekt. Maciek ma jeszcze pozmieniać parę rzeczy, ale wersję roboczą mam już całą, zdecydujesz, co jeszcze pójdzie do przeróbki i zagonimy go do roboty. Wprowadzi hurtem wszystkie poprawki i będzie załatwione.

Lodzia słuchała go z bijącym sercem, w narastającym popłochu. Jasne, projekt! Tajemniczy projekt! I ona miała dać się nabrać na taki tani chwyt? Jechali do niego… do niego… Będą tam zupełnie sami! A więc to tak, więc to już dziś… Zabierał ją do siebie, tak stanowczo, bez pytania, sprowokowany tym, że na ulicy od razu nie cofnęła ręki. Przejrzał ją, poczuł się zwycięzcą, uznał to za ciche przyzwolenie. Wyczuł jej słabość, przekonał się, że ma nad nią władzę, i zdecydował, że wystarczy już tych zabiegów… że należało przystąpić do rzeczy. Statystyki nie mogły dłużej czekać, już wystarczająco dużo w nią zainwestował, już za długo mu się wymykała! Gdy wsiadała do samochodu, patrzył na nią takim wzrokiem!

Przypomniała sobie scenę z kancelarii, tamten ogień w jego oczach i wypowiedziane aksamitnym tonem słowa… Umiesz czytać w myślach, mała czarodziejko… Już wtedy tak nierozważnie odsłoniła przed nim karty! Jednak wtedy byli pośród ludzi, teraz będą sami. Czy to jakiś problem dla doświadczonego donżuana złamać słaby opór zakochanej w nim dziewczyny? Zanim się obejrzy, ulegnie temu magnesowi, który od początku ciągnął ją do niego. A jeśli nawet wytrzyma tę próbę, i tak dojdzie do przykrej konfrontacji, będzie musiała radykalnie to zakończyć. Niewykluczone, że widzi go po raz ostatni… W jej głowie zabrzmiały echem tak niedawne słowa Grzela. To przygodowy gość… Obracał już z połowę lasek w tym mieście… chcesz być jego następną zabaweczką?

„Nic z tego, bandziorku” – pomyślała ze straszliwym, szarpiącym bólem w sercu. – „Przeliczyłeś się. Zakochałam się w tobie jak głupia smarkula, to jedno udało ci się lepiej, niż myślisz. Ale nie będzie tak, jak sobie zaplanowałeś. Nie, tak nie będzie!”

Wyprostowała się, podniosła z godnością głowę.

– Nie chcę jechać do ciebie, Pablo – powiedziała cichym lecz stanowczym głosem.

– Dlaczego nie? – zdziwił się. – Dopiero siódma, mamy jeszcze trochę czasu.

Nie odpowiedziała, zdjęta nagłym strachem na myśl o tym, co ją zaraz czeka. Nie zgodzi się przecież pójść z nim do domu, będzie musiała wysiąść w nieznanej okolicy, odejść, może nawet uciec przed nim, wrócić do siebie sama… Jednak w bagażniku miał jej szkolny plecak, może ją tym zaszantażować jak rękawiczkami po studniówce. I co wtedy? Skuliła się na siedzeniu jak strwożony ptak, spoglądając na niego ze śmiertelnym niepokojem.

Pablo, który akurat wykonywał na skrzyżowaniu wymagający uwagi manewr, dopiero teraz zerknął na nią znad kierownicy, napotkał jej szeroko otwarte, wystraszone oczy i drgnął, jakby poraził go prąd. Rysy ścięły mu się momentalnie, pobladł i zagryzł wargi, przez jego twarz przemknął straszliwy, mroczny cień… Jechali dalej w ciążącym jak głaz milczeniu, Lodzi wydawało się, że na tle szumu silnika słychać dudniące uderzenia jej serca.

„Jestem taka głupia!” – myślała gorzko. – „Taka strasznie, niemożliwie głupia!”

Pablo zwolnił, wrzucił prawy kierunkowskaz, zjechał w pustą zatoczkę dla taksówek i zatrzymał samochód. Drżała teraz na całym ciele, na wpół przytomna z niepokoju. Odwrócił się do niej, opierając ramię na kierownicy i popatrzył na nią poważnym, twardym wzrokiem. W półmroku jego oczy były całkiem czarne, nie było w nich ani iskierki światła. Milczał przez długą chwilę, po czym powoli pokręcił głową.

– Mylisz się, Lea – powiedział bardzo niskim, cichym głosem. – Cholernie się mylisz. Za kogo ty mnie masz? Ja wiem, że ty mi nie ufasz od początku… wiem i doskonale to rozumiem. Ale naprawdę myślisz, że jestem takim śmieciem?

Odwróciła od niego bladą jak kreda twarz. On zaś, nie czekając na odpowiedź, obrócił się z powrotem do kierownicy, włączył lewy kierunkowskaz i przepuściwszy dwa nadjeżdżające z tyłu samochody, z wizgiem opon wyjechał z zatoczki i zawrócił, dodając mocno gazu.

Jechali teraz szybko, w milczeniu, kierując się prosto na jej osiedle. Siedziała wbita w fotel, ze ściśniętym sercem, bliska łez. Miała świadomość, że nie do końca ją zrozumiał, ale wyjaśnienia nie wchodziły przecież w grę… Widziała, że był wzburzony, przez pierwszych kilkaset metrów jechali z nieprzepisową prędkością, biorąc ostro zakręty, silnik wył przy zmianie biegów. Kątem oka obserwowała jego dłoń przekładającą stanowczymi ruchami dźwignię, nie miała jednak odwagi podnieść oczu na jego twarz. Powoli, w miarę jak zbliżali się w jej okolicę, Pablo uspokajał się i coraz bardziej opanowywał, samochód zwolnił do przepisowej prędkości, silnik znów pracował normalnie, harmonijnie.

Zatrzymali się w tym samym miejscu co zwykle, za rogiem Jeżynowej. Wysiadł bez słowa i otworzył jej drzwi, a następnie zatrzasnął je za nią i podszedł do bagażnika, skąd wyjął jej plecak i pudełko po cieście. Wzięła je na wpół mechanicznie z jego rąk.

– Jeszcze raz dziękuję ci za tamto ciasto, Lea – powiedział swym zwykłym, ciepłym głosem.

– Nie ma za co, bandziorku – szepnęła, ledwie łapiąc oddech.

Stali nieruchomo naprzeciw siebie. Na twarzy Pabla, spokojnej teraz i skomponowanej, pojawił się lekki uśmiech, zauważyła jednak, że jego oczy się nie śmiały.

– Trzymaj się, gwiazdeczko. Zadzwonię po weekendzie. I umawiamy się wstępnie na siedemnastego u Majka, prawda?

– Nie wiem, Pablo – odrzekła cicho, z trudem. – Zastanowię się jeszcze.

– Dobrze – skinął głową. – Nie będę nalegał na natychmiastową deklarację, nie chcę narazić się na bicie, siekanie tasakiem i polewanie jodyną… Jednak ufam, że rozpatrzysz moje zaproszenie pozytywnie.

Łzy nieubłaganie napływały jej do oczu. Próbowała z całych sił je opanować.

– Pablo? – wyszeptała z determinacją.

– Słucham cię, kochanie?

– Nie dzwoń do mnie… przynajmniej przez jakiś czas.

Przy ostatnich sylabach jej szept był ledwie dosłyszalny. Pablo milczał przez dłuższą chwilę, przygryzając lekko wargi, z twarzą obleczoną szarym cieniem.

– Jak każesz, gwiazdeczko – powiedział w końcu cichym, poważnym głosem. – Dżinn spełnia wszystkie życzenia, nawet te, które kosztują go życie. Na twój rozkaz na jakiś czas wrócę do statusu nieznajomego i będę czekał cierpliwie, aż znów mnie awansujesz.

Postąpił o pół kroku do przodu i pochylił się lekko ku niej.

– Dziękuję ci za dzisiejszy wieczór, Lea – powiedział jeszcze ciszej. – I przepraszam, że nie zapytałem cię jasno, czy chcesz jechać do mnie. Chciałem ci pokazać ten projekt Maćka, zajęłoby nam to co najwyżej pół godziny. Nie pomyślałem w swojej bezdennej głupocie, jak to mogło wyglądać z twojej strony. W moim wieku powinienem już trochę więcej myśleć, a tymczasem… cóż, nie popisałem się dzisiaj. Nie miej mi tego za złe, kochanie. I nie mówmy już o tym, dobrze?

Pokiwała głową, połykając łzy.

– Wracaj do domu, skarbie – podjął łagodnie. – A ja odjeżdżam, zanim ktoś od ciebie zauważy, że spotykasz się nie z tym facetem, co trzeba. Nie chcę cię narażać na niepotrzebne pytania i komentarze. Nie chcę, żebyś miała przeze mnie jakiekolwiek problemy. Cóż… do jakiegoś następnego, Lea. Moja gwiazdeczko… moja mała dziewczynko…

W jego głosie przy ostatnich słowach zabrzmiał jakiś inny, dziwnie czuły i czysty ton… Odwróciła szybko twarz, żeby nie zobaczył łez, które wypłynęły właśnie z jej oczu i pociekły po policzkach. Poczuła, jak ujmuje ostrożnie jej dłoń i schyliwszy się, muska ją delikatnie ustami. Słyszała, jak wsiada do samochodu, zatrzaskuje drzwi i odjeżdża. Za chwilę dźwięk silnika ucichł w oddali, zapanowała cisza. Z jej piersi wyrwał się bolesny, zduszony szloch.

– I po co? – wyszeptała przez łzy. – Po co mi to było? Dlaczego zawsze muszę być taka głupia? Jak mam sobie dalej z tym radzić? Tak strasznie go kocham…

***

Wesołe światło marcowego poranka kładło się jasnymi smugami na podłodze przedpokoju, do którego Lodzia schodziła ze schodów w drodze na sobotnie rodzinne śniadanie. Zanim weszła do salonu, zerknęła w lustro, czy nie widać po niej zbytnio przeżytych wrażeń. Jej twarz, choć mocno blada, przynajmniej nie była już opuchnięta od łez, które wylała w nocy, zasypiając ciężkim snem dopiero nad ranem. Mogła się jako tako pokazać rodzinie. Musiała zresztą jakoś wyglądać, gdyż na osiemnastą mieli jechać na umówioną rewizytę u Karola.

Po wczorajszej scenie w samochodzie nadal czuła smutek i żal. Nie mogła zapomnieć słów Pabla i tego poważnego spojrzenia, którym mierzył ją, zanim się odezwał. Inaczej zrozumiał to, co miała na myśli, zrozumiał to znacznie gorzej i wiedziała, że to go dotknęło. Pomimo swych słynnych podbojów i statystyk był przecież bardzo kulturalnym człowiekiem, który niczego nie zrobiłby bez jej pełnej zgody – tego była pewna. Jednak nie zmieniało to faktu, że nie powinien był tak jej zabierać do siebie bez pytania, ona zaś nie powinna była prowokować takich sytuacji.

„On mi może naprawdę chciał pokazać jakiś projekt” – myślała, pokonując powoli, jakby z namysłem kolejne stopnie w dół. – „Oczywiście na tym by się nie skończyło, już ja go znam, hultaja… Zahipnotyzowałby mnie tymi swoimi diabelskimi oczami, zamruczałby mi coś do ucha tym zniewalającym głosem, specjalnie dla mnie zamieniłby się w dżinna… i koniec. Ale z drugiej strony czego ja się spodziewałam? Przecież sama go bez przerwy prowokuję! Jula ma rację, po co się z nim spotykam? Tacy jak on rozumieją to jako zaproszenie do polowania, liczą na słodki finał. A ja na co liczę? Na nic. Chcę go tylko czasami zobaczyć, pobyć przy nim… Kiedyś mi to przejdzie, jakoś to przewalczę, ale teraz nie umiem. I co? Wychodzę tylko na idiotkę, która sama nie wie, czego chce…”

Z ciężkim sercem weszła do salonu na śniadanie.

– No, Lodziu, nareszcie! – zawołała z ulgą Mamusia, sięgając po dzbanek z kakao. – Czekamy tylko na ciebie, siadaj, dziecko, siadaj.

Lodzia usiadła jak zwykle naprzeciwko Tatusia, który uśmiechnął się do niej i zabrał się w milczeniu za komponowanie kanapki. Odwzajemniła mu uśmiech, czując, że wypada jej to blado, po czym sięgnęła po stojący obok dzbanek i nalała sobie kawy.

– Coś ty mi, Lodzieńko, nie za dobrze dzisiaj wyglądasz – zaniepokoiła się Babcia. – Nie zeszłaś pomóc przy śniadaniu, jakaś blada jesteś…

– Nie spałam za dobrze, babciu – odparła cicho Lodzia.

Wielka Triada popatrzyła po sobie porozumiewawczo.

– To z wrażenia – orzekła Ciotka Lucy, sięgając po bułkę. – Nic dziwnego, dzisiaj wreszcie się zobaczą po takim długim czasie.

– Właśnie – Mamusia kiwnęła głową z satysfakcją. – Mówiłam od razu, że trzeba coś z tym zrobić, zadzwonić, umówić spotkanie… Jeszcze trochę i dziewczyna by nam tu uschła z tęsknoty, on pewnie też już tam szaleje. Mareczku, weź sobie jeszcze pomidora.

Lodzia drgnęła, przypominając sobie natychmiast Pabla krojącego z najwyższą precyzją pomidory w kuchni Majkowej restauracji.

– Jakie to romantyczne! – westchnęła rzewnie Ciotka Lucy. – Takie dwa młode serca, znają się tak krótko, a już taka miłość!

– To było przecież do przewidzenia – zauważyła stoicko Mamusia, smarując sobie chleb twarożkiem. – Taki przystojny, ułożony chłopiec… A Lodzia taka śliczna i dobrze wychowana, idealna gospodyni. Nie po to nad nią pracowałyśmy tyle lat, żeby to się teraz nie przydało.

– Już niedługo doczekam się prawnuków – zauważyła Babcia, mieszając dystyngowanym gestem cukier w swoich porannych ziółkach. – To znaczy prawnuczek, mam nadzieję.

– No, o tym to już pomyślimy trochę później – zastopowała ją Mamusia.

Mimo fatalnego stanu ducha, w jakim się znajdowała, Lodzia nie mogła powstrzymać uśmiechu, zastanawiając się, w jaki sposób one mają zamiar „pomyśleć” o załatwieniu Babci prawnuków. Zakres ingerencji, jaką planowały, zahaczał chyba o grubą przesadę…

– Ale, Lodziu, zjedzże coś, dziecko! – załamała ręce Mamusia. – Sama kawa nie wystarczy, zjedz coś konkretnego. Ja wiem, że nie masz apetytu, ale trzeba się przemóc, weź chociaż kawałek chleba z masłem…

Lodzia posłusznie sięgnęła po chleb i zajęła się starannym smarowaniem go masłem.

– Weźmiemy dwie taksówki – oznajmiła Mamusia. – Do jednej w piątkę się nie zmieścimy, poza tym musi być wygodnie, mama potrzebuje powietrza przy tym swoim sercu.

– I jeszcze makowiec przecież bierzemy – przypomniała Ciotka Lucy.

– No właśnie, jeszcze ciasto. Więc Lodzia pojedzie z Mareczkiem, a my we trzy.

Lodzia i Tatuś spojrzeli na siebie porozumiewawczo, zadowoleni z tak korzystnej dla nich decyzji wyższej instancji.

– Tylko nie bierzmy tych z zielonym logo! – ostrzegła Ciotka Lucy. – Jak wracałyśmy ostatnio z Klocią od pana mecenasa, to trafiłyśmy na takiego nieprzyjemnego kierowcę, że obiecałam sobie, że już nigdy więcej od nich nie zamówię taksówki. Wiecie, jaki gbur? Zwrócił uwagę Kloci, że mu zabłociła podłogę! I to jakim tonem! A taka była pogoda, że lepiej nie mówić…

Lodzia nadal smarowała kanapkę masłem, skrupulatnie niwelując nożem wszelkie nierówności na powierzchni chleba. Tatuś przyglądał jej się uważnie zza stołu.

– Ano cóż, Lucy, teraz takie czasy nastały, że ludzie zachowują się jak nieokrzesane prymitywy – pokiwała głową Babcia. – A zwłaszcza mężczyźni! Młodzi chłopcy szczególnie. Widziałam ostatnio taką grupkę w sklepie… jak to się zachowywało, mówię wam… straszne!

– Na szczęście Karolek taki nie jest – zauważyła z ulgą Ciotka. – Dobrze wychowany, kulturalny… Mamy wielkie szczęście, że znalazłyśmy dla Lodzi taki skarb.

– To prawda – przyznała Mamusia, mierząc krytycznym wzrokiem poczynania Lodzi. – Dziecko, zjedzże już tę kanapkę, co ją tak smarujesz i smarujesz?

– A, daj jej spokój, Zosiu – ujęła się za Lodzią Babcia. – Dziecina nie ma apetytu, nic dziwnego, takie są rozterki zakochanego serca. Może potem na obiad coś zje?

Dalsza część śniadania upłynęła na dyskusji o przygotowaniach do wieczornej rewizyty u Karola. Po omówieniu planowanego stroju Lodzi Wielka Triada przystąpiła do ustalania własnych kreacji i wybierania koloru krawata dla Tatusia, po czym śniadanie oficjalnie zakończono i Lodzia z ulgą zabrała się za pomoc przy sprzątaniu ze stołu. Kiedy góra naczyń wylądowała już w zlewie, zgłosiła się do ich pozmywania, aby zająć się czymś neutralnym.

– A czemu to pudełko tutaj leży? – zapytała z niezadowoleniem Mamusia.

Babcia i Ciotka Lucy jak na komendę utkwiły wzrok w dużym, plastikowym pudełku na żywność, w które Lodzia tydzień wcześniej zapakowała sernik z brzoskwiniami, a które wczoraj rzuciła niedbale na parapet w kuchni, zanim poszła do siebie na górę.

– To Lodzia chyba przyniosła – zauważyła Ciotka Lucy.

– Tak, to po tym cieście sprzed tygodnia – potwierdziła grzecznie Lodzia.

– No to przecież trzeba to przepłukać i odłożyć na miejsce! – poinstruowała ją surowym tonem Mamusia. – Jeszcze pewnie tam jakieś stare okruszki zostały…

Wzięła pudełko do ręki i energicznym gestem zdjęła pokrywkę. W tej sekundzie wszystkie cztery, łącznie z Lodzią, aż podskoczyły, z pudełka bowiem wysypały się na podłogę kolorowe, wiosenne kwiaty… różowo-żółte stokrotki, fioletowe i żółte krokusy, białe konwalie, dość mocno już podwiędłe fiołki, a między nimi… błękitne niezapominajki! Niezapominajki, które wciąż jeszcze nie kwitły o tej porze roku!

– A to co takiego? – zdumiała się Mamusia. – Skąd tu się wzięły te kwiatki?

Lodzia w milczeniu, blada z wrażenia, osunęła się na stojące w pobliżu krzesło i siedziała nieruchomo, wpatrując się w kwiatowy dywan rozpostarty u jej stóp na kuchennej podłodze. Wielka Triada patrzyła na nią w wyczekiwaniu.

– Lodziu?

Pokręciła tylko głową, czując, że nie wydusi z siebie ani słowa, bo znów, jak wczoraj, w gardle czuła ścisk, a do oczu zaczynały jej powoli napływać łzy.

– Ona sama chyba nie wie – szepnęła Ciotka Lucy.

– Musi mieć jakiegoś wielbiciela w szkole – odszepnęła jej konspiracyjnie Babcia. – Żeby tylko nam nie mieszał szyków!

Mamusia przyglądała się z niezadowoleniem zarówno leżącym na podłodze kwiatom, jak i córce, która nagle zerwała się z krzesła, podniosła szybkim ruchem z podłogi jedną niezapominajkę i wybiegła z kuchni, rzucając się po schodach na górę. Zaskoczona Wielka Triada usłyszała tylko dobiegające z piętra głośne trzaśnięcie drzwiami.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *