Lodzia Makówkówna – Rozdział XII
Dwie taksówki podjechały jednocześnie pod dom przy Czeremchowej osiem, gdzie w przedpokoju trwała gorączkowa kotłowanina. Ciotka Lucy z opakowaną szczelnie tacą z makowcem poszła przodem ubezpieczana przez Tatusia, za nimi Lodzia w długiej, wizytowej sukience wystającej jej spod wiosennego płaszcza, wreszcie ariergarda w osobach Mamusi i Babci, które zamknąwszy komisyjnie drzwi, szybko znalazły się niemal tuż za Lodzią.
– Może i masz rację – dziewczyna mimowolnie dosłyszała dobiegający z tyłu konspiracyjny głos Mamusi. – Ale ja nadal nic z tego nie rozumiem!
– Ja ci mówię, Zosiu, że ona coś za bardzo się tym przejęła – mówiła równie konspiracyjnie Babcia. – Na dwie godziny tak się zamknąć na klucz w pokoju! Naczyń nie pozmywała…
– No nic, mamo, cicho, bo usłyszy… Porozmawiamy sobie o tym jeszcze spokojnie w taksówce.
Zgodnie z decyzją Mamusi do pierwszej taksówki miała wsiąść Lodzia z Tatusiem, drugą zaś miała jechać Wielka Triada w towarzystwie makowca. Dziewczyna z ulgą zasiadła na tylnym siedzeniu, Tatuś ulokował się obok niej. Przez kilka minut siedzieli w milczeniu, podczas gdy samochód sunął ulicami w zapadającym zmroku.
– Lodziu? – zagadnął nagle Tatuś, spoglądając na nią z wahaniem.
Odwróciła do niego głowę i uśmiechnęła się. Bardzo kochała Tatusia, od jej wczesnego dzieciństwa żyli w najlepszej komitywie, a choć on był cichy, milczący i całkowicie podporządkowany rozkazom hałaśliwej Wielkiej Triady, łączyło ich porozumienie wrażliwych dusz. Razem sprzątali w ogródku, sadzili niezapominajki, w zimie lubiła mu pomagać w paleniu w piecu w kotłowni, oboje dobrze się czuli w swoim towarzystwie, wręcz odpoczywali przy sobie wzajemnie. Wiedziała też, że przy domowych awanturach zawsze był po jej stronie, rozumiał ją i popierał, a choć wsparcie to było tylko duchowe, bo nigdy nie miał odwagi jawnie przeciwstawić się autorytarnym paniom domu, i tak bardzo doceniała tego cichego sojusznika, który zawsze dopingował ją życzliwym spojrzeniem i uśmiechem zagrzewającym do walki.
– Słucham, tato? – odparła ciepło.
– Powiedz mi, dziecko – zaczął nieco zmieszany. – Wiesz, że bardzo mi zależy na twoim dobru… Nic nikomu nie powiem oczywiście. Ten chłopiec, Karol… on ci się naprawdę podoba?
Lodzia spojrzała na niego zdziwiona. Tatuś nigdy jeszcze nie rozmawiał z nią o takich rzeczach… Od razu jednak zrozumiała, że to odważne, nietypowe dla niego podjęcie delikatnego tematu nie było powodowane pustą ciekawością, ale musiało wynikać z prawdziwej troski. Niewątpliwie wyczuł, że zachwyty Wielkiej Triady nad jej romantycznym uczuciem do Karola były mocno nietrafione, a ona z kim jak z kim, ale z nim nie miała zamiaru być nieszczera.
– Nie – uśmiechnęła się leciutko. – Z tego nic nie będzie, tato.
Tatuś przyglądał jej się uważnie w półmroku.
– Tak myślałem – pokiwał głową. – Dobrze znam moją córeczkę. Ale widzisz, mnie się wydaje… ja wiem, że ciebie coś dzisiaj męczy, Lodziu. Widzę to od rana.
Lodzia westchnęła. To było oczywiste, że nie udało jej się ukryć wzburzenia i smutku po wczorajszym wieczorze, nie miała wątpliwości, że na śniadaniu wszystko było po niej widać. A potem jeszcze te kwiaty w pudełku po cieście… Tatuś co prawda nie widział tej sceny, ale jej dziwne zachowanie przez cały dzień nie mogło przecież umknąć niczyjej uwadze.
– Trochę tak, tato – powiedziała cicho. – Ale to nie ma związku z Karolem.
– Nie? – zdziwił się. – Myślałem, że właśnie o niego chodzi, że boisz się tych ich planów, zaręczyn…
– Nie boję się – zapewniła go ze smętnym uśmiechem. – Siłą mnie nie zaręczą, najwyżej będzie parę awantur, trudno, przeżyje się… Nie, to nie to, tato. Nie martw się o mnie, naprawdę.
Tatuś nie wydawał się przekonany.
– Martwię się, Lodziu – odparł z westchnieniem. – Jesteś moim największym skarbem i nie chciałbym, żeby one wpakowały cię w coś… nieodpowiedniego. Zależy mi na tym, żebyś naprawdę była zadowolona z wyboru, jak już przyjdzie co do czego… Wiesz, o czym mówię.
– Wiem – kiwnęła głową.
– Mnie tam jest zwykle wszystko jedno – ciągnął łagodnie Tatuś. – Niech Zosia… i w ogóle one we trzy… niech sobie rządzą w domu, niech sobie decydują o wszystkim, skoro tak lubią. Tak nawet jest dla mnie wygodnie, idę sobie po pracy do ogródka i nie muszę się o nic martwić. Ale w tej jednej sprawie… to jedno bardzo mi leży na sercu. To nie jest byle co, to jest dalsze życie mojej małej dziewczynki…
Lodzia zadrżała, przypominając sobie natychmiast ostatnie słowa Pabla. Nazwał ją dokładnie tak samo, swoją małą dziewczynką… Jakże inny sens ten sam zwrot miał w jego ustach! Ów dziwny zbieg okoliczności niespodziewanie połączył w jej myślach tych dwóch mężczyzn, tak diametralnie różnych – Tatusia, który kochał ją bezwarunkową, ojcowską miłością, i tamtego, płonącego ku niej namiętnością o zupełnie odmiennym charakterze. Kontrast był tak jaskrawy, tak uderzający! A jednak obaj, każdy niezależnie, nazwali ją tak samo… w głosie obydwu zabrzmiał przy tym niemal identyczny, czuły ton…
Zszargane od wczoraj nerwy i przeżywane od tygodni rozterki serca sprawiły, że ten drobny impuls wystarczył, by znów do oczu napłynęły jej łzy. Nie zdołała ich pohamować, spłynęły po policzkach i skapnęły cicho na połę jej płaszcza.
– Lodziu, co się stało? – zaniepokoił się Tatuś, wyciągając szybko z kieszeni i podając jej chusteczkę. – Z tobą jest coś nie tak, ja to wiedziałem od rana… Powiedz mi, skarbie, co się dzieje?
„Jak dobrze byłoby mieć w tym domu chociaż jedną przyjazną, odrobinę wtajemniczoną duszę!” – pomyślała z rozżaleniem Lodzia. – „Tak ciężko dusić to w sobie…”
– Powiem ci, tato – chlipnęła, osuszając oczy chusteczką, ostrożnie, tak, by straszliwa załoga jadącej za nimi taksówki nie dostrzegła potem ich zaczerwienienia. – Ale nie mów im nic, dobrze?
– No pewnie, że nic nie powiem, skąd taki pomysł, kochanie? – obruszył się Tatuś. – Będę się zastanawiał, jak ci pomóc, a nie zdradzał twoje tajemnice…
Lodzia wytarła delikatnie nos, westchnęła i spuściła głowę.
– Bo ja się bardzo zakochałam w kimś innym – powiedziała cicho, tonem dziecka przyznającego się ze skruchą do brzemiennej w skutki psoty.
Tatuś pokiwał powoli głową, podniósł rękę i pogładził ją po włosach.
– Moje biedactwo – szepnął ze współczuciem. – Mogłem się tego domyślić. Przecież ty się jeszcze nigdy tak nie zachowywałaś… Najpierw sam myślałem, że to ten Karol rzeczywiście zawrócił ci w głowie, ale dzisiaj rano już byłem pewien, że nie. Widziałem, że coś cię gryzie, sądziłem, że martwią cię te ich plany. One ciągle tak ci dokuczają… Powiedz mi, to jakiś chłopiec ze szkoły?
Pokręciła głową przecząco.
– No dobrze, nie będę dopytywał – wycofał się dyskretnie. – Pamietaj, że zawsze jestem po twojej stronie. Tobie by się nie spodobał ktoś, kto by nie był ciebie wart, ja to wiem. Ale czekaj, Lodziu… Czyli to znaczy, że niepotrzebnie tam dzisiaj jedziemy?
Lodzia podniosła głowę, w głębi serca zdziwiona tym, jak wielką ulgę poczuła po tym nieplanowanym zwierzeniu.
– Nie – zapewniła go, bezmyślnie oddając mu zasmarkaną chusteczkę, którą on spokojnie schował do kieszeni. – Bardzo dobrze, że tam jedziemy. Ja właśnie chcę porozmawiać z Karolem, my się dobrze rozumiemy, to jest naprawdę fajny chłopak. Musimy razem wymyślić jakiś plan, żeby wreszcie się od nas odczepiły.
Tatuś uśmiechnął się ze zrozumieniem.
– Będzie wielka awantura? – zapytał retorycznie.
– Obawiam się, że tak – pokiwała głową. – Ale jakoś to przetrwamy, tato.
***
Plan rewizyty, ustalony już wcześniej przez telefon między dwiema kandydatkami na teściowe, zakładał wspólny podwieczorek, a następnie spokojną pogawędkę między starszymi przy lampce wina w salonie i pozostawienie młodych samych w przyległej jadalni. Podstępny ów projekt spotkał się z przychylnością zarówno Lodzi, jak i Karola, którzy ku radości swych swatek aż rwali się do tego, by porozmawiać ze sobą na osobności. W związku z tym uspokojona nieco po porannych wydarzeniach Wielka Triada zajęła się dystyngowaną konwersacją, od czasu do czasu rzucając tylko kontrolnie okiem w stronę jadalni, gdzie młoda para rozmawiała żywo, siedząc na wąskiej sofie pod ścianą.
Karol nie miał już gipsu na nodze, wyglądał zupełnie normalnie, choć jego twarz zdradzała nietypowe dla niego zamyślenie i rozkojarzenie. Lodzia przypomniała sobie, że podobnie roztargniony był już w styczniu, na ich ostatniej wspólnej lekcji tańca.
– Wiesz, Lodziu, bardzo chciałem z tobą porozmawiać – powiedział poważnie, kiedy zajęła miejsce obok niego i wymienili się standardowymi grzecznościami.
– Ja z tobą też – odparła równie poważnie.
– Już dawno się nie widzieliśmy, a przez telefon to jakoś tak nie bardzo – ciągnął Karol, przyglądając się jej badawczo. – Sama widzisz, co one nam tu smażą we cztery.
– Widzę – pokiwała głową, spoglądając na niego z filuternym uśmiechem. – Podejrzewam, że właśnie dyskutują nad datą naszego ślubu, bo termin zaręczyn już prawie ustaliły.
– No właśnie! – parsknął śmiechem Karol. – A co my na to?
– Nie wiem jeszcze. Ale oboje chyba rozumiemy… że najlepiej będzie, jeśli w tej kwestii będziemy działać w pełnym porozumieniu.
Karol pokiwał głową z satysfakcją.
– Też tak sądzę – powiedział z powagą. – I powiem ci, że to już przestaje być śmieszne… Na początku myślałem, że ten ich plan matrymonialny to był tylko taki żart, mamie bardzo zależało, żebyśmy się zapoznali, więc dla mnie żaden problem… zresztą nie żałuję, dużo fajnych rzeczy z tego wyszło. Ale nie sądziłem, że to pójdzie w taką stronę. I to w takim tempie! Nie chcę się kłócić z mamą, na razie staram się być dyplomatyczny, ale w końcu nie wytrzymam i pęknę. Odkąd zgadała się z twoją mamą, wiszą godzinami na telefonie i planują nam przyszłość, wiesz, o czym mówię… A ja w dodatku byłem uziemiony w tym nieszczęsnym gipsie, więc musiałem tylko w kółko o tym słuchać, nawet z domu wyjść się nie dało.
– Przegwizdane – przyznała ze współczuciem Lodzia.
Przez głowę przebiegła jej myśl o tym, w jak zupełnie inny sposób ona spędziła ten czas, kiedy on tkwił w domu ze skręconą nogą.
– Wiesz coś o tym, nie wątpię – uśmiechnął się Karol. – Masz ich w końcu na głowie aż trzy. I naprawdę cię podziwiam, nie wiem, jak ty to wytrzymujesz. Przecież taka normalna, równa z ciebie dziewczyna! Aż się dziwię, że zachowałaś zdrowy rozsądek w takiej zwariowanej rodzinie. No, ale powiedz mi, Lodziu… jak ty to widzisz generalnie?
Lodzia pokręciła głową w zamyśleniu.
– Nie mam żadnego naprawdę dobrego pomysłu. Jedyne, co mi przyszło na myśl, to zrobić przedstawienie. Wiesz, scena zerwania… potem rozpacz, foch, co tam wyjdzie. No, ale to by mogło zadziałać głównie z mojej strony, gdybyś ty ze mną zerwał. Dla ciebie to już by nie było takie wygodne, bo musiałbyś tłumaczyć się przed komisją ze swojego okrucieństwa.
– W ostateczności mogę się poświęcić – mruknął Karol, wzruszając ramionami. – I tak będą z tego cyrki, to pewne… Słuchaj, a może po prostu powiedzmy im, że nic z tego? Jak zrobimy to razem, bez scen, na spokojnie, to może jakoś rozejdzie się po kościach?
– Nie rozejdzie się – zapewniła go Lodzia. – Będzie mega awantura, że tak późno mówimy, że one zainwestowały tyle wysiłku, a my sobie jaja z nich robimy. Już chyba lepsza ta sfingowana kłótnia i dramatyczne zerwanie, to się przecież często zdarza w życiu.
– A jak będą chciały nas godzić? – zaniepokoił się Karol. – Podejmą się mediacji między skłóconymi zakochanymi i znowu będzie jazda…
Popatrzyli po sobie ze zgrozą i oboje prychnęli śmiechem.
– Coś trzeba w każdym razie postanowić – uznała stanowczo Lodzia. – Na razie mamy do wyboru albo załatwić sprawę od ręki i od razu wywołać awanturę, albo dalej strugać wariatów i mieć chwilowo święty spokój. Do końca kwietnia nie będą się przecież czepiały. Powiem ci szczerze, że ja osobiście wolałabym święty spokój. Mam dużo nauki do matury i jeszcze różne inne problemy… Awantury mi do szczęścia niepotrzebne.
– A wiesz, że ja chyba też wolę ten święty spokój? – zastanowił się Karol. – Mam teraz taką sytuację, że przyda mi się trochę oddechu od domowych scen. Muszę ponadrabiać zaległości na uczelni, przecież przez dwa tygodnie nie było mnie na zajęciach… A po świętach coś pomyślimy, jest jeszcze czas. Najważniejsze, że dogadaliśmy się między sobą.
– Dokładnie – uśmiechnęła się Lodzia. – To było kluczowe, z resztą sobie poradzimy.
– W takim razie tego się trzymajmy i póki co zgrywajmy przed nimi zgodną parę – zdecydował Karol. – Możemy nawet jakiś wspólny wypad na miasto zrobić, żeby nie było… Co ty na to? Ja już świra dostaję w domu, poszedłbym się trochę rozerwać, można by to zgrabnie połączyć z naszym przedstawieniem.
– Jak sobie życzysz – skinęła głową. – Ja też chętnie się gdzieś wyrwę, czemu nie?
– Do Anabelli byśmy poszli – ciągnął Karol. – Kuba z Jankiem też by się zorganizowali, żeby z nami wyskoczyć, wzięłabyś tę swoją koleżankę… czekaj, Julia jej było?
– Aha – przytaknęła Lodzia. – Jula. Była wtedy z Szymkiem.
– No właśnie! – podchwycił Karol. – Tym, co tak się do niej zalecał, a ona się na niego ciągle obrażała. Pamiętam! I jak, zrobił jakieś postępy na froncie?
– Wszystko na dobrej drodze – zapewniła go z uśmiechem. – Powiem tylko tyle, że Jula już się na niego nie obraża, wręcz przeciwnie.
– O widzisz! Czyli nie dał za wygraną i przewalczył opór kapryśnej białogłowy?
– Prawie – zastrzegła z rozbawieniem. – Jeszcze nie do końca, ale opór wyraźnie słabnie, byli razem na studniówce i od tamtej pory chyba coś iskrzy.
Na wzmiankę o studniówce Karol nagle spoważniał i spojrzał na nią z niepokojem.
– No tak… Za to ja tobie pięknie skopałem tę studniówkę. Strasznie mi głupio do tej pory.
– Niepotrzebnie – uśmiechnęła się łagodnie Lodzia.
– Wiadomo, że i tak nic wielkiego byśmy z tego nie mieli – zauważył oględnie. – Potańczylibyśmy tylko, bo to nam akurat nieźle szło… ale fakt pozostaje faktem. Mam nadzieję, że nie podpierałaś ścian przez cały bal?
Na wspomnienie studniówkowego tańca oczy Lodzi rozjaśniały delikatnym blaskiem, jakby odbiła się w nich łuna jutrzenki.
– Nie – odparła cicho. – Mówiłam ci już, że dobrze się bawiłam.
– To mnie naprawdę bardzo cieszy, Lodziu – zapewnił ją Karol, przyglądając się z lekkim zdziwieniem tej interesującej zmianie na jej twarzy. – Nawet nie wiesz, jakie miałem wyrzuty sumienia. A wracając do tematu… to co, wybierzemy się do Anabelli w ramach strugania zakochanej pary przed rodziną? Upichcimy dwie pieczenie naraz, spotkamy się w większym gronie, rozerwiemy się, a one dzięki temu przestaną nam truć, że za rzadko się widujemy.
Lodzia zamyśliła się. Pomysł sam w sobie był dobry, jednak nie chciała wtajemniczać Karola w swoje sprawy, a wyjście z nim do Anabelli stanowiło w tym względzie spore ryzyko. Pomijając gadatliwego Majka, mogliby niechcący wpaść też na innych kumpli Pabla, a nawet na niego samego… i to nie wiadomo z kim i w jakiej sytuacji. Rozrywkowy bandzior utrzymywał przecież różne kontakty, pamiętała słowa Grzela na jego temat, a także powłóczyste spojrzenie, jakie przesłała mu jakaś dziewczyna, nazywając go nadwornym przystojniakiem. Choć spychała to w głębiny podświadomości, obawiała się, że taki niefortunny zbieg okoliczności mógłby przynieść jej dodatkowe cierpienie. I tak ciężko jej było na duszy… po co miała ściągać na siebie kolejne przykrości?
– Nie ma sprawy – powiedziała spokojnie. – Skoro chcesz się odstresować i rozerwać po siedzeniu w domu, to ja jestem do dyspozycji. Ale wcale nie musimy iść do Anabelli… Już raz tam przecież byliśmy, a na mieście są jeszcze inne knajpy.
– E, w czym masz problem, Lodziu? – zdziwił się Karol. – Ja tam byłem już z pięć razy i nigdy się nie zawiodłem. Chłopaki też zawsze wolą iść do Majka niż gdzie indziej.
– No dobrze – westchnęła Lodzia, nie chcąc zbyt jawnie protestować. – To kiedy?
– A… może jakoś w przyszłym tygodniu? – zastanowił się. – W piątek albo w sobotę? Zapytam chłopaków, kiedy by mogli, a ty się zgadaj z tą twoją Julią.
– Dobra, nie ma problemu, zapytam ją – obiecała. – Mam tylko małą prośbę.
– Mów.
– Pójdźmy tam jakoś tak… trochę wcześniej – powiedziała z zawahaniem. – Na przykład na szesnastą. Dyskoteki i tak teraz nie będzie, pogadamy sobie tylko w fajnym gronie, pośmiejemy się… A wieczorem może być straszny tłum. Wiesz, studentów się naschodzi, no i starsi, którzy skończą pracę. O szesnastej jeszcze ich nie ma, będziemy mieć trochę luźniej. Nie będzie problemu ze stolikiem.
– Jak chcesz, Lodziu – odparł nieco zdezorientowany Karol. – Ale w sobotę to chyba i tak rzadko kto pracuje do szesnastej.
– Faktycznie – przyznała. – Zapomniałam, że mówiłeś o sobocie. Więc może nie idźmy tam w sobotę, tylko… na przykład w poniedziałek? To taki mało popularny dzień na imprezy. Wtedy na pewno nie będzie tłoku.
– Ale co nam przeszkadza tłok? – machnął lekceważąco ręką. – Jakiś stolik przecież zawsze się znajdzie…
Lodzia spojrzała na niego stanowczo.
– Zależy mi, żeby to był poniedziałek i żeby zacząć o szesnastej – oznajmiła z uporem. – Posiedzimy trochę w Anabelli, a potem możemy pójść jeszcze gdzieś indziej na miasto, akurat zostanie nam trochę czasu. Ten poniedziałek już odpada, bo nie zdążymy ludzi poumawiać… ale co powiesz na następny? To będzie dwunasty marca. Może być?
Pamiętała, że Majka zwykle nie było przed osiemnastą, dopiero później przychodził na noc i zostawał aż do zamknięcia lokalu. Wtedy w piątek był wcześniej wyjątkowo, bo mieli delegację z banku na obiad i musiał wszystkiego osobiście dopilnować. W poniedziałki raczej nikt na piwo się nie wybiera, a nawet gdyby, to nikt z paczki Pabla przed osiemnastą tam nie zajrzy. Tym bardziej, że byli umówieni na walne spotkanie w sobotę siedemnastego, więc w poniedziałek teren powinien być czysty.
– Okej – kiwnął głową Karol. – Tyle że szesnasta to dosyć wcześnie. Dasz radę zorganizować się po szkole?
– Dam – zapewniła go Lodzia. – Fakultety kończę przed szesnastą, akurat w sam raz.
Karol przyglądał jej się nieco podejrzliwie, jednak nie zadawał żadnych pytań.
– No dobrze – powiedział po chwili jakby z zawahaniem. – Bo wiesz, Lodziu… jest jeszcze jedna sprawa. Taka trochę delikatna. Chciałbym cię poprosić o przysługę.
Lodzia uśmiechnęła się życzliwie.
– Oczywiście – skinęła głową. – Mów, o co biega. Jeśli tylko mogę coś pomóc, to nie ma sprawy. Sam widzisz, że musimy się wzajemnie wspierać.
– No właśnie – odwzajemnił jej uśmiech. – Jakby co, to oczywiście przysługa za przysługę, kiedy tylko będziesz potrzebować. Widzisz… chodzi mi o nasze lekcje tańca.
– O lekcje tańca? – zdziwiła się Lodzia. – Przecież już chyba nie będziemy na to razem chodzić? Jeździliśmy tylko po to, żeby ćwiczyć przed studniówką.
– I wyszło z tego, co wyszło, wiem – westchnął. – Ale ja chciałbym cię prosić, żebyśmy jednak pojeździli tam jeszcze trochę… a właściwie to żeby one myślały, że jeżdżę tam z tobą.
Coś dziwnego przebiegło mu przez twarz, jakby niepokój pomieszany ze wzruszeniem. Lodzia spojrzała na niego podejrzliwie, zdziwiona tą niezwykłą prośbą. Nie spodziewała się takich intryg po Karolu… Miała ochotę zapytać go, o co chodzi, ale powstrzymała się, uznając, że lepiej będzie pozostać przy ich wygodnym, niepisanym układzie, który zakładał, że żadne z nich nie zadaje drugiemu niepotrzebnych pytań.
– Rozumiem – powiedziała powoli, przyglądając mu się z uwagą. – Potrzebujesz mieć to pasmo czasowe dla siebie i do tego przykrywkę. Akurat taką… Okej, nie pytam, po co ci to. Możemy zrobić tak. Podjedziesz po mnie, wsiądę z tobą do samochodu, wszyscy będą widzieć, że odjeżdżamy razem, a zaraz za rogiem wysiądę. To zresztą nawet nie problem, zajrzę sobie na ten czas do Juli, mieszka kilka ulic dalej. Przyjedziesz potem po mnie do niej, powiem ci gdzie. I odwieziesz mnie z powrotem pod drzwi. O to chodzi mniej więcej?
– Dokładnie o to – uśmiechnął się. – Widzę, że się rozumiemy. Wtorek może zostać?
– Nie ma sprawy – odparła swobodnie. – Chcesz zacząć już od najbliższego?
– Chciałbym. Oczywiście jeśli tobie pasuje.
– Pasuje – powiedziała po krótkiej chwili namysłu. – Nic nie planowałam, popołudnia mam zwykle wolne, uczę się tylko do matury. Tyle tego jest, że trzeba przysiąść już teraz.
– Wierzę ci – pokiwał głową Karol. – Ja też nadrabiam teraz nieobecność na uczelni, więc wiem, co to znaczy. Ale na tym wtorku bardzo mi zależy. Umówisz się z Julią na ten czas?
– Jasne. My się zresztą często uczymy razem, albo u mnie, albo u niej. Mam jej powiedzieć prawdę, dlaczego chcę do niej wpaść na wieczór, czy wymyślić jakiś pretekst?
– Możesz jej powiedzieć – machnął ręką Karol. – Byle twoja rodzina myślała, że razem jedziemy na taniec. To zresztą długo nie potrwa, kilka tygodni, potem już nasz balon przecież pęknie. Zależy mi na tym tylko teraz, dla świętego spokoju.
– No tak – uśmiechnęła się z rozbawieniem. – Kiedy ze sobą oficjalnie zerwiemy, nie będziemy już mogli wyświadczać sobie takich przysług. Trzeba korzystać, póki czas.
Zaśmiali się cicho oboje.
– A co do tych zaręczyn – podsumował Karol – to jeszcze wykombinujemy jakiś plan, żeby po cichu rozbroić tę bombę. Powiem ci szczerze, że wolałbym to zrobić bez awantur. Nie pali się na razie, mamy co najmniej miesiąc, nawet półtora… zastanowimy się po świętach.
Zebrane w salonie towarzystwo, które przez cały ten czas z zadowoleniem zerkało na rozmawiających z ożywieniem przyszłych narzeczonych, ucieszyło się na wieść, że od najbliższego wtorku młodzi mają zamiar znów podjąć wspólne lekcje tańca, a w następny poniedziałek pójść razem na miasto, by pobawić się w gronie przyjaciół. Tylko Tatuś spoglądał na córkę z lekkim zdziwieniem, ale kiedy puściła do niego porozumiewawcze oko, uznał, że najwidoczniej wszystko jest pod kontrolą, i z przyjemnością pozwolił nalać sobie kolejną lampkę wspaniałego czerwonego wina, które samo w sobie uzasadniało chybioną inicjatywę rewizyty u niedoszłego zięcia.
***
– Nie ma sprawy, zapraszam cię jutro do mnie na ten czas, to przecież oczywiste – powiedziała Julka, rozwijając kanapkę i siadając na ławce pod salą historyczną. – Ale po co mu taki kamuflaż, nie powiedział ci?
– Nie pytałam – wzruszyła ramionami Lodzia. – Mamy niepisany układ, że o nic się wzajemnie nie wypytujemy, tak jest najlepiej. Zresztą naszym głównym zmartwieniem jest teraz to, żeby dyplomatycznie zerwać nasze zaręczyny, zanim się odbędą.
– Oj, Lodźka, ty to masz przygody! – zaśmiała się Julka. – Z tymi zaręczynami to jaja kwadratowe, że też one się tak na was uwzięły… No, ale wracając jeszcze do tych tańców, nie rozumiem, po co Karolowi taka machinacja. Jeśli potrzebuje wolnego pasma z przykrywką na jakieś tajne wybryki, to ma przecież mnóstwo czasu po wykładach, nawet zwiać może z czegoś… Po co mu akurat wtorek i sfingowana lekcja tańca z tobą?
– Faktycznie, ciekawe – przyznała Lodzia. – Nie mam pojęcia, co on kombinuje. Ale nie wiem też do końca, co on ma na co dzień w domu, pewnie podobne klimaty jak ja, więc jakoś mu się nie dziwię. Musi mieć powody, że tak mu zależy na tej ściemie, akurat na takiej, a nie innej. Nie moja sprawa. Mamy umowę, więc ją wykonamy, koniec, kropka.
– Ciekawe, jaka heca z tego wyjdzie – powiedziała w natchnieniu Julka. – Jak ty się w coś wmieszasz, to zawsze kończy się draką, nie ma litości!
– Nie sądzę – odparła z przekąsem Lodzia. – Tym razem to on coś kręci, nie pytam, bo nie moja sprawa, ale jeśli będzie jakaś draka, to raczej z jego strony. On zresztą jest jakiś dziwny, już w styczniu podejrzanie się zachowywał… No nic, pożyjemy, zobaczymy. Ty mi lepiej powiedz, co tam u Szymka. Czemu tu nie przyszedł do ciebie, przecież długa przerwa jest?
– Siedzi teraz na polskim. Mają dwie godziny z rzędu i nie wychodzą na przerwę. Coś tam dłuższego dzisiaj piszą.
– Aha, może jakaś próba przed maturą? – domyśliła się Lodzia. – Nas pewnie też to czeka niebawem. A jak jego kurs na prawko? Daje radę to ciągnąć?
– Tak, ciągną z Arkiem, chociaż czasu już im za wiele nie zostaje – westchnęła Julka. – Podziwiam ich, bo mnie po fakultetach z matmy już by się nie chciało nigdzie włóczyć. Ale wiesz, jakie jaja były w piątek? – przypomniała sobie nagle z ożywieniem. – Świat jest jednak mały… Na kursie na prawko poznali aplikantkę tego Wojtka prokuratora! Zgadali się przypadkowo i śmiesznie wyszło, bo ona jest już magistrem prawa, od nas starsza o sześć lat i mówi o nim „pan prokurator Walczak”… wiesz, są na oficjalnej stopie. A Szymek dzięki tobie jest z nim po imieniu! Dobre, nie? Aha, no i nie wiem, czy słyszałaś, że już zakończyli sprawę tego morderstwa na Wertera.
– Serio? – zainteresowała się Lodzia. – Nie, nic nie wiedziałam.
– Szymek mi mówił, wie od tej aplikantki. Zakończyli śledztwo dosłownie parę dni temu, teraz sprawa idzie do sądu. Wojtek występuje jako oskarżyciel z urzędu. Podobno to i tak szybko, przecież dopiero cztery miesiące minęły.
– I kto był w końcu tym zabójcą? – zaciekawiła się Lodzia.
– Jakąś całą grupę aresztowali. Cztery czy pięć osób. Ustalili nawet, kto zadał śmiertelny cios i ten delikwent dostanie najwięcej, ale reszta też pójdzie siedzieć.
– No i słusznie – orzekła z satysfakcją Lodzia.
– Teraz ich zespół śledczy już się rozwiązuje – ciągnęła Julka. – Pracowali razem tylko przy tej sprawie, z komendą z naszej dzielnicy też współpracowali, stąd ten twój Leśniewski. I teraz już każdy idzie w swoją stronę… Ale najlepsze jaja są z tobą, zrobiłaś tam u nich furorę, do tej pory cię wspominają. Numer ze schowkiem na szczotki rozniósł się wszędzie, podobno pół policji nadal się z tego śmieje, ta aplikantka też o tym słyszała rykoszetem.
– Jasne – mruknęła smętnie Lodzia.
– Ojej, Lodźka – opamiętała się Julka. – Zapomniałam, że miałam dać ci spokój z tym tematem… Ale sama widzisz. Nie da się rozmawiać, nie zahaczając o Pabla… nic na to nie poradzę.
– Wiem, Jula, nie przejmuj się – uśmiechnęła się smutno Lodzia. – Właściwie to co z tego, że nie będziemy o tym mówić? Ja się od tego i tak chyba nigdy nie uwolnię…
– Ale skoro już zaczęłyśmy o nim… – zagadnęła ostrożnie Julka, przyglądając się z niepokojem przyjaciółce. – Powiesz mi, co tam było w piątek? Co wyście tam nakombinowali?
– Nie pytaj – westchnęła Lodzia.
– Pokłóciliście się, co? Czy coś jeszcze gorszego?
Lodzia spuściła głowę, wpatrując się w milczeniu w podłogę szkolnego korytarza.
– Bo wiesz – ciągnęła Julka tym samym ostrożnym tonem. – Szymek mówił mi, że Pablo jakiś nie w humorze był w sobotę… Pamiętasz, byli razem na tej siłowni. Zawsze taki wesoły, a teraz coś go strasznie gryzło, prawie nie chciał gadać, tylko zasuwał na tych sztangach jak opętany. Ja nic nie mówiłam o tobie Szymkowi, tak jak ci obiecałam, ani mru-mru… Ale od razu przyszło mi na myśl, że te jego humory to pewnie w związku z tobą, przecież widzieliście się w piątek. Przyznaj się, Lodźka, co tam się stało?
Lodzia uśmiechnęła się lekko.
– Nic takiego – odparła, siląc się na beztroski ton. – Bardzo fajnie było, poszliśmy na pizzę, a wcześniej nawet dorsza smażyłam u Majka.
– Co?! – zdumiała się Julka.
– Naprawdę! – Lodzia zaśmiała się na widok jej miny. – Co tak oczy wytrzeszczasz? Byłam u niego w kuchni, miał urwanie głowy, kiedy tam zajrzeliśmy, a brakowało mu kucharek, więc zgłosiłam się do pomocy.
– A Pablo?
– Był ze mną. Kroił pomidory na sałatkę.
Julka parsknęła śmiechem.
– Oj, Lodźka, widzisz, ty go zawsze w coś wpakujesz! No, ale co dalej, czemu on taki markotny był w sobotę? Szymek podejrzewa, że to przez jakieś problemy w pracy, ale ja w to nie wierzę. Musiało chodzić o ciebie. Co wy tam znowu nawywijaliście?
Lodzia znów spuściła głowę.
– W sumie nic wielkiego się nie stało – powiedziała cicho. – Po prostu na koniec chciał mnie zabrać do siebie do domu… a ja nie chciałam.
Julka znieruchomiała na chwilę, przyglądając się ze współczuciem przyjaciółce.
– No tak, rozumiem… to rzeczywiście niedobrze – przyznała poważnym tonem. – Niby nic, ale po tym, co mówiłaś… no, kapuję. Nie zazdroszczę ci, naprawdę. Wychodzi na to, że miałaś rację. Czyli w sobotę to o to chodziło… Był zły, że plan mu nie poszedł?
– Nieważne, Jula – ucięła Lodzia, podnosząc głowę. – Nie chcę tego roztrząsać. Sama widzisz, że jest ciężko, ale ja muszę się teraz naprawdę skupić na maturze. Jeszcze zawalę przez to wszystko…
– Dalej będziesz się z nim spotykać? – zapytała z niepokojem Julka.
– Na razie nie – odparła cicho. – Poprosiłam nawet, żeby nie dzwonił.
Julka pokiwała głową ze zrozumieniem.
– A, czekaj! – przypomniała sobie. – Szymek mówił mi, że Pablo zaprosił go na siedemnastego na jakąś imprezę w Anabelli… Podobno ma być w tym samym składzie co w lutym. Szymek chętnie by poszedł i chce, żebym poszła z nim. Ty na pewno też masz zaproszenie?
Lodzia skinęła głową twierdząco.
– Ale pewnie nie chcesz iść? – domyśliła się Julka.
– Raczej nie, Jula – westchnęła. – To bez sensu. Wprawdzie nie zdecydowałam się jeszcze na sto procent, ale chyba nie pójdę.
– Szkoda – odparła z żalem Julka. – Pomyślałam, że moglibyśmy znowu pójść we trójkę, ty, ja i Szymek. Tak fajnie wtedy było! Ale wiem, że sytuacja zmieniła się od tamtej pory… Wiesz, Lodźka, współczuję ci, naprawdę.
– Trudno, tak wyszło – uśmiechnęła się blado Lodzia. – Sama jestem sobie winna, więc jakoś muszę dać radę. Nie mówmy już o tym, Jula.
Zamilkła zmrożona, bowiem tuż obok nich przeszedł właśnie powolnym krokiem Grzelo, rzucając jej znaczące spojrzenie. Nic jednak nie powiedział, poszedł dalej i dołączył do grupy kolegów w głębi korytarza.
– Grzelo się przynajmniej uspokoił – zauważyła Julka, patrząc za nim z uwagą. – Nie rzuca się już tak, nie prosi cię o rozmowy na osobności… Chociaż widać, że jeszcze mu nie przeszło. Na moje oko on naprawdę zakochał się w tobie na zabój, na początku myślałam, że sobie jaja robi, ale chyba go wzięło na serio.
Lodzia zacięła usta.
– Jego problem – odparła lodowato. – Ja z nim nie gadam do końca życia. Zresztą o tym też nie mówmy, Jula, proszę cię. Jest tyle innych tematów… O, dzwonek, zbieraj się, idziemy na historię!
***
Przedstawienie zaaranżowane na wtorkowy wieczór wypadło perfekcyjnie. Zgodnie z umową zawartą z Karolem podczas rewizyty, Lodzia przez dwa dni z entuzjazmem rozprawiała w domu o wspólnym wyjeździe na lekcję tańca, budząc tym zachwyt i wzruszenie Wielkiej Triady. Sprawa podejrzanych kwiatków w pudełku po cieście szybko przybladła i została zbagatelizowana, w końcu tak spektakularny rozkwit uczuć młodej pary dowodził, że to musiał być tylko jakiś nic nieznaczący incydent…
O umówionej godzinie Karol podjechał po nią samochodem, do którego wsiadła ostentacyjnie na oczach trzech przejętych swatek stłoczonych za kuchenną firanką, by następnie wysiąść pod domem Julki kilka ulic dalej.
– To już tutaj – powiedziała, wskazując mu miejsce, gdzie powinien się zatrzymać. – Lecę, bądź po mnie przed dwudziestą. I baw się dobrze!
– Dzięki – odparł z wdzięcznością Karol.
Lodzia zauważyła, że znów targały nim owe nietypowe emocje, które zaobserwowała u niego już dwa razy – na jego twarzy odbijała się jakby mieszanina niepokoju, tremy, podekscytowania i radości. Pomyślała z uznaniem, że bardzo mu to pasowało, dodawało mu subtelnego uroku i znacząco ożywiało jego dotychczas zbyt sztywną postać, wlewając w nią nowego, fascynującego ducha.
„To jest naprawdę przystojny, atrakcyjny chłopak” – skonstatowała, wysiadłszy z samochodu, który wnet odjechał i zniknął za rogiem. – „Aż się dziwię, że mnie nie ruszył, bo przecież niczego mu nie brakuje, niejedna by za takim w ogień poszła. Ale też fakt, że ostatnio nieźle się wyrobił, w listopadzie wyglądał jeszcze na strasznego sztywniaka, teraz już taki nie jest…”
Szybko jednak myśli o Karolu zbladły w jej głowie i ustąpiły miejsca temu, co od piątku przepełniało bez reszty jej duszę. Choć na zewnątrz starała się nie okazywać emocji, w środku bardzo cierpiała i cierpienie to, zamiast słabnąć, nasilało się z każdym dniem. Czuła bowiem, że przyszedł czas na decyzję, na to, by korzystając z zaistniałej okazji, przestać wreszcie robić z siebie idiotkę i zakończyć raz na zawsze niebezpieczną znajomość z bandziorem.
„Przecież to nie ma sensu” – myślała, idąc w stronę domu Julki. – „Co mi przyjdzie z tego, że ukradnę jeszcze kilka spotkań? Może więcej by ich było, gdybym się poddała, może nawet przez jakiś czas łaskawie potrzymałby mnie przy sobie… Ale co z tego? Co potem? To przecież stary wyga, cwaniak, adwokat mocny w gębie. Wszystko, co do mnie mówi, to są tylko gierki, blefy i podchody, słodkie słówka, które znikną, gdy przestaną być potrzebne w polowaniu. Byłabym skończoną idiotką, gdybym uwierzyła w choćby jedno z nich… Prędzej czy później szachraj znudziłby się mną jak zużytą zabawką i zechciałby odzyskać wolność. Pewnego dnia po prostu przestałby dzwonić, rozpoznawać mnie na ulicy… Nie, mój Boże… nie! Trzeba skończyć to od razu, teraz, choć to tak boli! Przynajmniej zachowam godność…”
Nie miała wątpliwości, że radykalne zerwanie kontaktu z Pablem byłoby najlepszym i najlogiczniejszym rozwiązaniem. A jednak… Od piątku minęły zaledwie cztery dni, a ona tęskniła już za nim całym sercem. Tęskniła za jego zawadiackim półuśmieszkiem, za jego ciemnymi oczami pełnymi wesołych iskierek, za jego sylwetką o idealnej linii ramion, za choćby przelotnym dotykiem jego dłoni… Tęskniła za jego żartami, wygłupami, blefami, za jego niskim, ciepłym głosem, który czasami przybierał tak obezwładniająco aksamitny ton… Kochała go. Bez względu na to, jaki był i czego od niej chciał. Bez niego jej życie wyglądało jak przerażająca, zionąca lodowatym chłodem pustynia.
Po spędzeniu ponad godziny u Julki humor nieco jej się poprawił. Przyjaciółka robiła wszystko, aby ją rozbawić, tym razem starannie unikając wszelkiej aluzji do źródła jej cierpień, choć nie było to wcale łatwe, zważywszy na to, jak obecny był już Pablo w ich życiu, choćby poprzez swój intensywny kontakt z Szymonem. Lodzia była Julce bardzo wdzięczna za ten czas wesołej pogawędki, która oderwała ją na chwilę od złych myśli.
Kiedy podjechał po nią Karol i wychodziła z domu przyjaciółki, aby zabrać się z nim w drogę powrotną, pomyślała w przypływie lepszego humoru, że ta jej przygoda jest przecież skrajnie banalna, w końcu nie ona jedna w historii świata uległa urokowi przystojnego Casanovy, że skoro całe rzesze podobnych frajerek jakoś to przeżyły, to i ona się pozbiera, wyjdzie z tego obronną ręką, a kiedyś serdecznie sobie pogratuluje, że była twarda i nie dała mu satysfakcji.
Widok Karola sprawił jednak, że na moment zapomniała nawet o swoich sercowych rozterkach. Jeszcze nigdy nie widziała go w takim stanie. Blada twarz, ściśnięte wargi, w oczach jakiś obłęd… W pierwszej chwili aż się przestraszyła, zastanawiając się, czy na pewno dobrze robi, że w ogóle wsiada z nim do samochodu. Jednak konsekwentnie nie pytała o nic. Podwiózł ją w milczeniu pod dom i uprzejmie pomógł wysiąść, po czym skinąwszy jej tylko ręką na pożegnanie, wskoczył z powrotem do auta i odjechał.
„Co mu się stało?” – myślała z zaniepokojeniem, idąc do furtki rodzinnego domu. – „Wyglądał, jakby ducha zobaczył… Gdzie on pojechał w tym czasie? Czy ja się aby na pewno nie pakuję w jakieś tarapaty? Służę mu za przykrywkę, parawan… i nawet nie wiem po co. Mam nadzieję, że z tego nie będzie jakiejś nowej awantury!”
***
Dwa dni później w szkole był uroczyście obchodzony Dzień Kobiet, dziewczyny z klasy czwartej A dostały z tej okazji od swoich kolegów po niewielkim pudełku czekoladek z życzeniami, natomiast na przerwie śniadaniowej Szymon przyniósł Julce czerwoną różę na długiej łodydze, taką samą jak na studniówce. Lodzia z uśmiechem przyglądała się uroczej parze, na ich twarzach było tyle spokojnej radości, a w oczach tyle nadziei… Myślała ze wzruszeniem o wiernym, tak długo pielęgnowanym uczuciu Szymona do jej przyjaciółki, a także o jej powolnym, opornym budzeniu się do szczęścia przy jego boku.
„Przecież widzę, że już sobie nie wyobrażasz, że mogłabyś być z kimś innym” – pomyślała, zerkając na nich spod oka. – „To już kwestia krótkiego czasu, ja bym się chyba dłużej nie wahała na twoim miejscu. Tak ci zazdroszczę, Jula, masz taką jasną sytuację! Ale cieszę się, że tak jest, zasługujesz na tego chłopaka, a on zasługuje na ciebie…”
– I nad czym ty się jeszcze zastanawiasz? – zagadnęła, kiedy obie z Julką wychodziły ze szkoły. – Przecież wyglądacie, jakbyście już byli parą.
– To się jakoś samo dzieje – odparła w zamyśleniu Julka, przyglądając się z czułością swojej róży. – Sama nie wiem jak. To jest w ogóle dziwne, przecież przez tyle lat spotykaliśmy się w szkole, na przystanku… a ja ani razu nie pomyślałam o nim w taki sposób.
– Za to on o tobie pomyślał – uśmiechnęła się Lodzia. – I to wystarczyło, jak widać.
Wracały do domu same. Ich klasa została dziś wyjątkowo wcześniej zwolniona do domu, podczas gdy Szymon miał jeszcze dwie godziny lekcji, a potem musiał jechać na kurs na prawo jazdy, więc nie mógł odprowadzić Julki, jak to ostatnio miewał w zwyczaju.
– A Grzelo nawet życzeń ci nie złożył – zmieniła na wszelki wypadek temat Julka. – To jest jednak prymityw. Niby taki zakochany, a jak przyjdzie co do czego…
– Jula, prosiłam cię – wycedziła przez zęby Lodzia. – Nie chcę o nim rozmawiać.
– Oj, Lodźka, daj spokój! – zaśmiała się Julka. – Z tobą to już niedługo o niczym ciekawym nie da się pogadać. Co, może wolisz o pogodzie? No to patrz, jaka piękna wiosna!
Naburmuszone oblicze Lodzi rozchmurzyło się natychmiast na tę słuszną uwagę. Rzeczywiście… Przed szkołą i w całej okolicy było dziś bardzo tłoczno, może właśnie z racji tego, że słońce świeciło wyjątkowo radośnie, zapowiadając nadchodzącą wiosnę? Wesołe śmiechy i okrzyki licealnej młodzieży wysypującej się licznymi grupkami ze szkoły mieszały się z warkotem silników przejeżdżających samochodów i wywoływały życzliwy uśmiech na twarzach śpieszących w różne strony przechodniów.
Lodzia schowała czapkę do kieszeni i podniosła twarz do słońca, ciesząc się jego ciepłymi promykami igrającymi we włosach, wdychając wilgotne powietrze przepełnione zapachem wiosny. Julka przyglądała się spod oka przyjaciółce, myśląc o tym, jak ślicznie ostatnio wyglądała… Tęsknota za Pablem, która przez ostatnie dni i noce okryła jej serce szklistą warstwą wylanych po cichu łez, dodatkowo wysubtelniła delikatne rysy jej twarzy i owiała je leciutką mgiełką melancholii. Teraz, w zderzeniu z rozkrzyczaną wiosną, dziewczyna wyglądała jeszcze bardziej urzekająco. Promienie słońca padające na jej lśniące, jasne włosy niemal prześwietlały całą jej postać, a jej intensywnie niebieskie oczy, wielokrotnie przemyte łzami i podświetlone wewnętrznym światłem noszonego w sercu uczucia, odbijały pogodne niebo jak dwa czyste lustra. Słoneczna pogoda poprawiła jej humor, zrobiło jej się odrobinę lżej na duszy, poczuła wręcz coś na kształt nieśmiałej radości, jakby przeczuwając, że ta wiosna, tak łaskawa dziś dla wszystkich, nawet dla niej szykuje coś miłego.
I nagle zobaczyła przed sobą jego oczy… uważnie w nią wpatrzone ciemne oczy Pabla. To nie była wizja, zobaczyła je naprawdę! Przeciskał się w jej kierunku przez tłum, nie odrywając od niej rozjaśnionego uśmiechem spojrzenia. Dostrzegła go od razu, widziała go z daleka tak, jakby nie było tłumu, jakby byli tu sami, tylko we dwoje… Szedł ku niej szybkim krokiem, niemal biegł, ubrany w elegancki, długi płaszcz wiosenny, z gołą głową, z wypchaną, czarną aktówką pod pachą i bukietem konwalii w ręce. Julka zauważyła go dopiero, gdy podszedł do przyjaciółki. Spojrzała w pierwszej chwili zaskoczona, ale zaraz w przypływie przytomności umysłu usunęła się dyskretnie i przystanęła kilka kroków dalej.
Lodzia stała w miejscu jak zaczarowana, nie mogąc uwierzyć własnym oczom. To nie był wytwór jej zmaltretowanej wyobraźni… to był on! Widziała go, naprawdę tu był! Nagle w ułamku sekundy wszystko wróciło na swoje miejsce, przestało się liczyć to, co wydarzyło się tydzień wcześniej, te ich wszystkie problemy i nieporozumienia… Był znów blisko, stał przed nią uśmiechnięty, wpatrzony w nią roziskrzonymi oczami, taki najdroższy, jedyny na świecie! Niespodziewany podarunek wiosny dla jej zbolałego serca!
– Lea, kochanie, jak dobrze, że cię spotykam – mówił szybko Pablo cichym, podszytym radością głosem, pochylając się ku niej i zatapiając pełen światła wzrok w głębinach jej oczu. – Nie mam nawet minuty, za chwilę zaczynam rozprawę w sądzie, a jeszcze muszę dojechać. Ale dzisiaj jest Dzień Kobiet… zobacz, przyniosłem ci taki bukiecik. Właśnie się zastanawiałem, jak ci go podrzucić do szkoły, a tu taka niespodzianka! Moja gwiazdeczko…
Szczęście, jakie wywołał w niej jego widok i dźwięk jego głosu, ogarnęło ją gorącą falą, na chwilę zatamowało jej oddech. Serce zadrżało jej na myśl o tym, że przyszedł tu specjalnie dla niej. Pamiętał o niej, śpieszył się, biegł, by w krótkiej chwili między swoimi obowiązkami przynieść jej kwiaty… i mówił do niej, jakby zupełnie nic się nie stało! Jakże niezwykła była ta kaskada światła płynąca z jego oczu! Z tych oczu, które śniły jej się przecież już co noc! Przyniósł jej konwalie… Pewnie chciał w ten sposób zatrzeć złe wrażenie, pewnie była w tym jakaś kalkulacja, ale czy to ważne? Był przy niej, znów mogła go zobaczyć choć przez jedną, przecudowną chwilę!
– Dziękuję ci, Pablo – uśmiechnęła się, biorąc z jego ręki kwiaty. – Są prześliczne… Ale biegnij już, żebyś się nie spóźnił. Nie chciałabym, żebyś coś zawalił przeze mnie.
– Biegnę – kiwnął głową, nie odrywając od niej świetlistego wzroku. – Biegnę już i tak się cieszę, że mogłem cię zobaczyć… Do siedemnastego, prawda, Lea?
– Nie wiem, bandziorku – odparła ostrożnie. – Jeszcze się zastanawiam.
Pablo wpatrywał się w nią tak łapczywie, jakby chciał napatrzeć się na zapas.
– Dobrze, kochanie, rozumiem to – powiedział łagodnie. – Ale wierzę, że przyjdziesz. Twój zdegradowany nieznajomy bardzo na to czeka. I ma nadzieję, że wkrótce zdejmiesz z niego klątwę… Trzymaj się, mój skarbie.
Z trudem oderwawszy od niej oczy, ujął jej dłoń i schylił się szarmanckim gestem, by złożyć na niej delikatny pocałunek. Następnie skłonił jej się lekko, kiwnął głową Julce i pośpiesznym krokiem odszedł w stronę swojego parkingu. Szybko zniknął w tłumie, ona zaś pozostała w miejscu z białymi konwaliami w ręce, na wpół przytomna z wrażenia, przepełniona wciąż po brzegi jego obecnością.
Julka dołączyła do niej, przyglądając jej się z uwagą i podejrzliwością.
– No, Lodźka – powiedziała z uznaniem. – Jaka śliczna scena! Aż się nie chce wierzyć… Gdybyś widziała, jak to wyglądało! Ale co on tak szybko uciekł?
– Pojechał do sądu, śpieszył się na rozprawę – odparła Lodzia, zatapiając mieniącą się tysiącem emocji twarz w pachnących konwaliach.
– No tak – pokiwała głową Julka. – Oni tam tak pewnie biegają co chwila. Ale powiem ci, tak na marginesie, że Pablo fajnie się ubiera… bardzo elegancko. Znowu miał taki długi płaszcz, ekstra w nim wygląda, jak jakiś angielski lord.
– On to nosi tylko wtedy, kiedy pod spodem ma garnitur – wyjaśniła jej Lodzia. – To część zawodowego munduru, jak to on nazywa. Kiedy jest luźniej ubrany, zakłada zwykłą kurtkę.
– Widzę, że dobrze znasz jego zwyczaje – zauważyła Julka, nadal mierząc ją podejrzliwym wzrokiem. – I że już się wcale nie kłócicie…
Lodzia uśmiechnęła się lekko.
– To jest bardziej skomplikowane, niż myślisz, Jula – oznajmiła, wtulając twarz w kwiaty.
– Widzę – przyznała Julka. – I wiesz, co ci powiem? Że ja już teraz zgłupiałam. Tak go bez przerwy obsmarowujesz, psy na nim wieszasz, odsądzasz go od czci i wiary… A gdybyś widziała, jak wy wyglądaliście przed chwilą… Jak on na ciebie patrzył! Ja nie chcę się mieszać, sama najlepiej wiesz, co robisz, ale ja nadal nie mogę uwierzyć, że to wszystko jest takie… beznadziejne. No, ale nic więcej nie mówię, nie chcę, żeby potem coś było na mnie…
Lodzia milczała, zupełnie jej nie słuchając. Szła z twarzą ukrytą w swoim bukiecie i wdychała zapach konwalii, który już na zawsze miał jej się kojarzyć z tym wiosennym dniem, szarpnięciem radości w sercu i potokiem światła płynącym z ukochanych oczu.
***
– Lodzieńko, dołóż sobie jeszcze ziemniaczków – powiedziała słodko Mamusia, podsuwając córce półmisek. – Ostatnio coś strasznie mało jesz, dziecko, schudłaś, jakaś blada jesteś…
Wielka Triada wymieniła przy tych słowach znaczące spojrzenia. Lodzia dla świętego spokoju dołożyła sobie pół łyżki puree i grzebnęła dla niepoznaki widelcem w surówce. Tatuś obserwował ją uważnie z drugiej strony stołu.
– To co, jutro zaraz po szkole idziecie z Karolkiem na miasto? – upewniła się Mamusia.
– Tak, mamo – odparła grzecznie. – Umówiliśmy się na szesnastą, Jula miała z nami iść, ale jednak nie może. Pójdziemy tylko z kolegami i koleżankami Karola, tymi samymi co w styczniu.
– I to jest bardzo dobra myśl, Lodziu – pokiwała głową Ciotka Lucy. – Trzeba mieć wspólnych znajomych, to jeszcze bardziej cementuje związek. Jak mój biedny Józuś, świeć, Panie, nad jego duszą, ubiegał się o mnie, to właśnie przez kolegę przekazywał mi liściki miłosne. Sam się wstydził, bidulek… może nawet się troszeczkę bał?
Lodzia, która nie dziwiła się bynajmniej Józusiowi, stłumiła uśmiech i pochyliła się z powagą nad swoją surówką.
– A bo to kiedyś byli prawdziwi mężczyźni! – westchnęła sentymentalnie Babcia. – Tacy wrażliwi, delikatni… nie to co teraz! Po trupach do celu! Tylko im w głowie bałamucić te młode panienki, już od podstawówki zaczynają. I to od razu co? Konkrety. No, już głośno nie będę mówić przy Lodzi, ale wy wiecie, co mam na myśli…
Lodzia sięgnęła szybko po szklankę i upiła łyk kompotu, żeby ukryć znów z trudem powstrzymywany uśmiech.
„Jasne, babciu” – pomyślała. – „Ja przecież nadal myślę, że to bociany przynoszą dzieci. Powinnyście były i z tego załatwić mi jakiś kurs! Co za niedopatrzenie…”
– Tak, to prawda – westchnęła Ciotka, zapewne nadal myśląc o swoim Józusiu. – To byli mężczyźni, o jakich teraz coraz trudniej. Ale te dziewczęta to teraz też… Nic a nic się nie szanują. Kiedyś to było inaczej. Co prawda u mnie szkole, jak byłam jeszcze panienką, była taka dziewczyna… Michalina jej było, Misia na nią wołaliśmy. Dała się zbałamucić takiemu jednemu, straszne kłopoty z tego były. Ale to ona jedna, większość zachowywała się przyzwoicie. A teraz? Ech, szkoda słów! – Ciotka machnęła ręką ze zgorszeniem.
– No właśnie – przyznała Babcia, dokładając sobie surówki. – Co to się teraz dzieje w tych szkołach! Nawet za czasów Zosi inaczej to wyglądało. Dziewczęta miały więcej umiaru, umiały się bronić przed takimi łobuzami. Widać ta twoja Misia nie miała szczęścia i trafiła na jakiegoś wyjątkowo nieprzyzwoitego chłopca.
– No, nawet nie można powiedzieć, że to był chłopiec – odparła oględnie Ciotka Lucy. – Dojrzały mężczyzna, kilkanaście lat starszy od niej…
Lodzia zbladła pochylona nad talerzem.
– A, no to nic dziwnego! – zawyrokowała ze zgorszeniem Babcia. – Już ja bym takiego pogoniła, gdzie pieprz rośnie! Przecież to z góry jasne, o co takiemu chodzi, jak się umizguje do uczennicy ze szkoły. Musiała być bardzo naiwna ta dziewczyna.
– A co się biedactwo wycierpiało! – ciągnęła zatopiona we wspomnieniach Ciotka. – Zaimponował jej, bo to był porucznik wojska, w pięknym mundurze chodził. Bardzo przystojny, naprawdę bardzo, taki trochę podobny do naszego E… – urwała, spoglądając przepraszająco na Babcię, która drgnęła niespokojnie. – No, w każdym razie bardzo atrakcyjny mężczyzna. Ale co on w głowie miał? Tfu, samo zgorszenie! Kłamał, zwodził ją, udawał nawet, że chce się z nią ożenić, a jak dostał, co chciał, to tyle go widzieli. A ona taka młodziutka, naiwna, myślała, biedactwo, że on o niej poważnie myśli… i się doigrała.
– Ale to co, dziewczyna rodziny nie miała? – zdziwiła się Mamusia. – Nie miał jej kto przypilnować? Trzeba było przerwać takie szaleństwo! Może była źle wychowana?
– A nie, nie, Zosiu, przeciwnie – zapewniła ją Ciotka. – Z najlepszego domu. Ale tak się z tym kryła, że nikt się nie zorientował, a potem już było za późno. Najstaranniejsze wychowanie nie pomogło.
– No, już ja bym mu dała! – mruknęła Mamusia, przybierając zaciętą minę. – Niechby mi się taki zaczął plątać, gdzie nie trzeba…
– Na szczęście u nas nie ma tego problemu – stwierdziła z satysfakcją Babcia, krojąc sobie kotleta dystyngowanym gestem. – Lodzieńka to takie mądre dziecko… i szczęśliwie zakochana w odpowiednim chłopcu.
Lodzia podniosła smutne oczy na Tatusia, który przyglądał jej się ze współczuciem. Uśmiechnęła się do niego łagodnie, jakby chcąc mu przekazać, żeby się o nią nie martwił.
– I zaręczyny przecież niedługo – ciągnęła Mamusia, dolewając sobie kompotu. – Ustaliłyśmy wstępnie z Emilią, że zrobimy u nas przyjęcie w ostatnią sobotę kwietnia, żeby już wszystko było oficjalnie domknięte przed maturą Lodzi.
– Upieczemy makowiec – zaznaczyła Ciotka Lucy. – Bez makowca to by nie było to samo.
– Ale, Lodziu, ty dalej nic nie jesz! – załamała ręce Mamusia. – Jedz, dziecko, przecież musisz mieć siły, tyle teraz macie tej nauki, nieraz do wieczora w szkole…
– Zosiu, a dajże jej spokój – wzięła ją w obronę Ciotka Lucy. – Przecież sama wiesz, że dziecko wrażliwe, od wtorku się nie widzieli…
– Oj tak, widać, że strasznie tęskni – przyznała Babcia, przyglądając się wnuczce okiem znawczyni. – Powinniście się częściej widywać, Lodziu, od razu ci się humor poprawi. Przecież macie nasze błogosławieństwo.
Lodzia z nagłą irytacją zaczęła napychać usta puree ziemniaczanym i zagryzać surówką, na co Tatuś spojrzał z jeszcze większym niepokojem.
– Ale, Lodzieńko, ostrożnie, nie jedz tak łapczywie – poinstruowała ją z niezadowoleniem Babcia. – Powolutku się je, kulturalnie, tyle razy ci to mówiłam…
– Przy Karolku będzie jeść kulturalnie – zapewniła ją uspokajającym tonem Ciotka. – Już niedługo wszystko się ułoży, będą sobie razem, jak para gołąbków.
Lodzia popatrzyła na Tatusia z takim smutkiem, że aż drgnął.
– Lucynko, a co tam u Kloci? – zagadnął od niechcenia, sięgając po ziemniaki. – Dawno już mi nie mówiłaś, jak tam się sprawa rozwija.
Lodzia spojrzała niego z wdzięcznością za ten akt odwagi i poświęcenia.
– Ach, nie mówiłam ci, Mareczku? – ożywiła się Ciotka Lucy. – Już rzecz jest prawie zakończona, w następną środę mamy mieć wyrok. Już w następną środę! Aż się cała trzęsę! Wszystko jest na dobrej drodze, ale teraz jeszcze przed nami ten ostatni trudny tydzień… Klocia już jest taka zmęczona, no, ale to pieniądze, i to całkiem przyzwoite, a poza tym honor, Mareczku, sam rozumiesz, honor…
– No tak, honor – pokiwał głową Tatuś, nakładając sobie ziemniaki na widelec.
– Tak, to najważniejsze – ciągnęła z przejęciem Ciotka. – Wiesz przecież, że chcieli ją oszukać, w ostatniej chwili zdążyła zareagować, tak to by wszystko przepadło!
– Ale jak to się długo ciągnie – pokręciła głową Babcia. – Przecież kiedy wyście to zaczęli, Lucy, jakoś w październiku?
– We wrześniu! – wykrzyknęła Ciotka. – Już pół roku się z tym męczymy! Długo trwa, bo sprawa zagraniczna, najpierw dokumenty musieliśmy zebrać, potem analiza, no i ciągle jakieś komplikacje…
„Powiem jutro Karolowi, że już ustaliły akcję na ostatnią sobotę kwietnia” – myślała tymczasem Lodzia. – „To jeszcze nie tak źle, mamy półtora miesiąca, żeby obmyślić jakiś plan rozbrojenia tej miny. Tyle że on ostatnio sam wygląda podejrzanie, jeszcze coś głupiego wywinie i ja też będę miała przez to kłopoty. I jak ja mam się uczyć do matury? A historia tej całej Misi… skąd ciocia to nagle wyciągnęła? Jak na złość, tyle zbieżności! Ja zwariuję chyba niedługo…”