Lodzia Makówkówna – Rozdział XVIII
– Powiedz mi, dziecinko – zagadnęła Lodzię pani Stefania, sadowiąc się na krześle przy jej łóżku. – Jutro już wychodzisz?
– Tak – uśmiechnęła się. – I bardzo się z tego cieszę, już mi się tu strasznie nudzi.
– Oj, tak, na pewno – pokiwała głową starsza pani. – Taka młodziutka dziewczyna! Już ci się tęskni za światem… Ile tu już jesteś? Chyba ze dwa tygodnie?
– Prawie. Jutro minie dwanaście dni – odparła grzecznie.
– To i tak sporo – zauważyła pani Stefania. – My z panią Marysią jesteśmy jeszcze dłużej, już ponad trzy tygodnie. Doktor obiecał, że jeśli wyniki będą dobre, to może w piątek wypiszą nas do domu na święta… Ale ciebie tak tu wszyscy odwiedzali! Mama, tata, ciocia, koledzy jacyś… no i narzeczony. Pewnie już znowu za nim tęsknisz, co, dziecinko?
– Bardzo tęsknię – szepnęła Lodzia.
Uznała, że nie musi zbytnio kryć się przed panią Stefanią, którą jutro i tak definitywnie pożegna, a choć ta mimowolna autoryzacja Pablowego blefu gryzła jej sumienie, jednocześnie sprawiała jej głęboką, przewrotną przyjemność. Wystarczało tylko niczemu nie zaprzeczać…
– Nie dziwota, w szpitalu nawet nie można być sam na sam – przyznała współczująco pani Stefania. – I na tak krótko się spotykacie, na godzinę albo dwie… A właśnie, powiedz mi, dziecko, dlaczego on tak późno zawsze do ciebie przychodzi?
– Pracuje do wieczora – odpowiedziała z powagą Lodzia. – Przynajmniej ostatnio.
– A gdzie pracuje?
W tonie pani Stefanii zabrzmiała wścibska nuta typowa dla Wielkiej Triady i ich koleżanek z dzielnicy, Lodzia jednak ku własnemu zdziwieniu odkryła, że u tej starszej pani wcale jej to nie przeszkadzało ani nie irytowało.
– Jest prawnikiem – wyjaśniła. – Pracuje w kancelarii adwokackiej i czasami mają tam straszne zaległości… albo po prostu muszą przygotować się na następny dzień na jakąś trudną sprawę. Siedzą wtedy nad dokumentami do wieczora, czasami późnego.
– No tak… a potem jeszcze taki zmęczony przychodzi do ciebie do szpitala i zostaje do północy – uśmiechnęła się starsza pani. – No, ale co się dziwić? Gołym okiem widać, że bardzo cię kocha.
Lodzia pokręciła głową ze smutkiem.
– Do północy to nie – odparła, celowo pomijając drugą uwagę pani Stefanii. – Najdłużej był do dwudziestej drugiej, potem już jest przecież cisza nocna.
– Ale pierwszy raz jak był u ciebie, to posiedział do północy – stwierdziła stanowczo pani Stefania. – Ja go pamiętam, spać wtedy nie mogłam i patrzyłam na was, więc wiem.
– Ależ nie – uśmiechnęła się Lodzia. – Może myli go pani z kimś, kto przychodził do poprzedniej pacjentki z tego miejsca. Mój… znaczy on… – zacięła się lekko, nie bardzo wiedząc, jak ma się wyrazić – był u mnie tylko dwa razy i nigdy nie zostawał do północy.
Pani Stefania przyjrzała jej się przez chwilę i pokiwała głową.
– Bo ty wtedy gorączkę miałaś, dziecinko – powiedziała dobrotliwie. – Pamiętam, jak pielęgniarki do ciebie zaglądały, coś chyba majaczyłaś… i mówiły, że lek niedobrze działa. A on tak siedział tu przy tobie po ciemku, po włosach cię głaskał i tylko patrzył na ciebie jak zaczarowany…
Serce Lodzi zabiło mocniej… Przypomniały jej się mgliste majaki z samego początku pobytu w szpitalu, kiedy to wśród różnych scen z przeszłości wydawało jej się, że rozpoznaje głos Pabla rozmawiającego z pielęgniarką. Czyżby to nie był sen, a pogranicze snu i jawy? Czyżby był u niej, kiedy leżała w gorączce? Tak szybko znalazł ją w tym szpitalu… Więc nie tylko przysłał jej margaretki, ale był tu osobiście? Jakimś cudem wynegocjował, że wpuścili go w nocy? Siedział przy niej i gładził ją po włosach? Ach, tak! Pamiętała ten dotyk, wtedy myślała, że to jej się tylko śni… Implozja światła przeszyła jej umysł. Więc już wtedy przyszedł ją zobaczyć i został przy niej tak długo, choć była nieprzytomna! Dlaczego nic jej o tym nie powiedział?
– Nie pamiętam tego – powiedziała cicho. – Musiałam rzeczywiście mieć mocną gorączkę.
– Tak, dziecinko, i taka zabiedzona wtedy byłaś… – westchnęła pani Stefania. – Teraz to już wyglądasz jak okaz zdrowia, ale wtedy blada byłaś jak ściana. A on tak się martwił o ciebie, o wszystko pielęgniarkę wypytał, pamiętam, jak go uspokajała, że to nic groźnego. Aż się dziwiłam, że tak długo tu siedzi po nocy i że go nie wyganiają. I dopiero potem, jak ci ten warkocz zaplótł, to mi pani Justysia powiedziała, że to narzeczony. Zaraz sobie pomyślałam, że to dobrze o nim świadczy, bo tak w zdrowiu i w chorobie… zwłaszcza w chorobie najlepiej widać, czy uczucie jest szczere.
Lodzia ujęła w palce końcówkę swojego warkocza i bawiła się nią w zamyśleniu. Pani Stefania przyglądała jej się z uśmiechem.
– I nie dziwota, bo wyjątkowa z ciebie dziewczyna – dodała, kiwając głową. – A ja się jeszcze nieraz za was pomodlę, bo bardzo cię polubiłam… Pomodlę się w waszej intencji, żebyście zawsze byli szczęśliwi.
– Dziękuję pani – szepnęła mocno zmieszana Lodzia.
Sumienie szarpnęło ją ostrzegawczo, ogarnął ją wstyd. Blef poszedł chyba o krok za daleko, skoro ta życzliwa kobiecina obiecywała się nawet za nich modlić… Może należało wyjaśnić jej to jakoś, przeprosić? Jak jednak mogłaby sprawić przykrość tej miłej starszej pani?… Nagle w jej pamięci rozbłysła scena z ostatniego dnia lutego, gdy ona sama modliła się w kościele, a na marmurowe schodki przed ołtarzem padł niespodziewanie promień słońca, przenikając ukośną, barwną smugą przez witraż… Serce znów mocniej jej zabiło.
– Powiedz mi tylko, dziecinko, jak on ma na imię – ciągnęła pani Stefania. – Twoja mama coś wspominała, ale już nie pamiętam za dobrze… Chyba Karol?
– Nie – uśmiechnęła się blado Lodzia. – Karol to kto inny. On ma na imię Paweł.
Pani Stefania drgnęła.
– Paweł – szepnęła. – A wiesz, Lodziu, że i mój mąż tak miał na imię? Też mu było Paweł. Już od dziesięciu lat nie żyje, biedak… No to teraz już was dobrze zapamiętam oboje. Ciebie nie zapomnę, bo masz takie imię jak moja świętej pamięci siostra, a on mi się z kolei z moim Pawełkiem będzie kojarzył… Ech, jak to życie mija! – westchnęła, kiwając głową w zamyśleniu. – Starzy odchodzą, młodzi przychodzą… Niech ci się szczęści, dziecino.
***
– Lodziu, te termosy damy na wierzch do walizki, ale trzeba by je w coś owinąć, żeby nie hałasowały – powiedział Tatuś, układając wraz z córką ostatnie rzeczy w przyniesionej przez siebie walizce. – Wezmę do tego te dwa ręczniki, dobrze? Dużo tam tego jeszcze masz, kochanie?
– Jeszcze parę rzeczy z szuflady i to będzie wszystko – odetchnęła z satysfakcją Lodzia.
Było już po szesnastej, Tatuś dopiero teraz dotarł po nią do szpitala, okazało się bowiem, że ze względu na kontrolę w urzędzie nie mógł wcześniej zwolnić się z pracy. Dokumenty wypisowe i recepty miała już gotowe od rana, wysłuchała grzecznie instrukcji lekarza dotyczących kontynuacji leczenia w domu i popakowała wszystko, co mogła, zdumiona ilością rzeczy, które nagromadziły jej się w tak krótkim czasie dzięki troskliwości rodziny. Dopiero teraz, kiedy Tatuś doniósł jej dodatkową walizkę, mogli dokończyć pakowanie równo poskładanych ubrań i naczyń, które nie zmieściły się w jej własnym plecaku i w kilku niewielkich płóciennych torbach, jakie zostawiła jej w szpitalu Mamusia.
Po zapakowaniu wszystkich rzeczy Lodzia pożegnała się serdecznie z panią Stefanią, zajrzała do dyżurki pielęgniarek, żeby powiedzieć do widzenia, po czym z ulgą wsiadła z Tatusiem i swymi licznymi bagażami do windy.
– Zaraz zadzwonię po taksówkę – uśmiechnął się Tatuś, kiedy jechali w dół. – Zobaczysz, jakie kwiatki wyrosły nam w ogródku, tulipanów mamy chyba ze sto! Kolorowo jest teraz, że się zdziwisz… I twoje niezapominajki już się pięknie zielenią, niedługo będą kwitły.
– Już nie mogę się doczekać, żeby to zobaczyć – szepnęła zachwycona Lodzia. – A powiedz mi, tato, wyrosły te nasze nowe, różowe stokrotki w kąciku przy furtce?
– Wyrosły, pięknie wyrosły i kwitną. Wyglądają jak różowy dywan, a do tego między nimi powyrastały te zeszłoroczne, czerwone tulipany. Spodoba ci się, kochanie.
Winda stanęła na parterze, wyładowali się z niej z bagażami i przystanęli, żeby zadzwonić po taksówkę. Tatuś postawił walizkę i płócienną torbę na podłodze, po czym sięgnął do kieszeni po telefon. Lodzia rozglądała się wokół z promiennym uśmiechem.
„Do domu!” – śpiewało jej w duszy. – „Jedziemy do domu!”
Lecz nagle świat zniknął i rozmył się gdzieś w tle, kilkanaście kroków dalej dostrzegła bowiem znajomą sylwetkę, jedyną taką w całej galaktyce – sylwetkę Pabla w długim, wiosennym płaszczu… Rozmawiał z kimś z ożywieniem na środku zatłoczonego holu.
„Pablo!” – pomyślała zdumiona. – „A co on tu dzisiaj robi? I to w mundurze, pewnie prosto z pracy. Z kim on rozmawia? To jakiś lekarz… Ach, to mój ordynator!”
Tatuś znalazł numer taksówki i już miał dzwonić, kiedy zerknąwszy na córkę, opuścił rękę z telefonem zdziwiony jej nietypową miną, która wyrażała naraz zaskoczenie, radość i niemal mistyczne wzruszenie… Natychmiast pobiegł wzrokiem za jej spojrzeniem i dostrzegł, że utkwione było ono w dwóch mężczyznach stojących na środku holu – starszy z nich był ubrany w zielony, lekarski kitel, młodszy miał na sobie długi, rozpięty płaszcz, a pod spodem elegancki garnitur.
Ordynator zerknął przypadkowo w stronę Lodzi i ruchem głowy wskazał ją Pablowi. Ten spojrzał zaskoczony i uśmiech rozjaśnił mu twarz… lecz chwilę potem jego wzrok padł na Tatusia, a wtedy zmieszał się i zrobił gest, jakby zamierzał się wycofać. Lekarz ruszył już jednak w ich stronę, pociągając go ze sobą.
– No i proszę, panie Pawle, nasza dzielna pacjentka jednak jeszcze tu jest! – zawołał, podchodząc szybkim krokiem do Lodzi. – A byłem pewien, że już przed obiadem panią wypuścili… Jak się czujemy, pani Leokadio? Chyba humor dopisuje w dniu wyjścia do domu, co?
– Tak, dziękuję panu – uśmiechnęła się Lodzia, zerkając ukradkiem na Pabla.
Z zaskoczeniem dostrzegła, że ten zawsze pewny siebie, przebojowy bandzior stoi dziwnie zmieszany, niemal zawstydzony… niczym sztubak przyłapany na jakimś gorącym uczynku! Ordynator tymczasem zorientował się, że Lodzia nie jest sama.
– A, dzień dobry panu – powiedział, wyciągając rękę do Tatusia. – Jerzy Borowiecki.
– Marek Blich-Makówka – przedstawił się uprzejmie Tatuś, podając rękę ordynatorowi, a następnie jego elegancko ubranemu towarzyszowi.
– Paweł Lewicki – skłonił się Pablo.
– To mój tata – wyjaśniła z uśmiechem Lodzia, zwracając się do lekarza. – Dopiero teraz po mnie przyjechał i jeszcze się pakowaliśmy, dlatego tak późno wychodzę.
– I widzi pan, panie Pawle? – zaśmiał się ordynator. – Dziewczyna wygląda kwitnąco, jednak dobrze ją tu wykarmiliśmy, nie było się o co bać! No, ale muszę wracać na górę… Dziękuję za wizytówkę i promesę, przekażę koledze z poleceniem. Mam nadzieję, że będzie pan mógł zająć się tym osobiście?
– Postaram się, panie Jurku – uśmiechnął się Pablo. – Mam teraz kilka skomplikowanych spraw, ale stanę na głowie… W razie, gdybym jednak nie dał rady, zajmie się tym ktoś z moich kolegów. Ręczę za nich bardziej niż za samego siebie.
– Świetnie – kiwnął głową ordynator, podając jeszcze raz rękę obu panom i kłaniając się Lodzi. – Kolega będzie dzwonił, proszę się spodziewać jutro albo tuż po świętach. Życzę zdrowia, pani Leokadio. I proszę już tu do nas nie wracać!
Lodzia, która przez cały ten czas patrzyła na nich zdziwiona, kompletując w myślach wszystkie elementy układanki, uśmiechnęła się uroczo do ordynatora.
– Nie mam takiego zamiaru, panie doktorze – zapewniła go. – Dziękuję panu.
„Specjalna pacjentka ordynatora” – pomyślała, zerkając znów na Pabla. – „Znają się jak łyse konie, mówią sobie po imieniu. Wszystko jasne. Ależ to jest gangster! I ani słowem się nie przyznał, intrygant jeden…”
Tatuś przyglądał się w milczeniu córce, której twarz przybrała teraz podejrzanie czuły wyraz, po czym przeniósł badawczy wzrok na Pabla. Tymczasem ordynator skłonił się ostatni raz i odszedł szybkim krokiem w stronę windy. Pablo zerknął z wahaniem na Tatusia, a następnie uśmiechnął się do Lodzi, która pokręciła powoli głową, patrząc na niego z mieszaniną rozbawienia i wyrzutu.
– No i co ty znowu nakombinowałeś, bandziorku? – zapytała, zupełnie nie zważając na to, że Tatuś, który drgnął na jej ostatnie słowo, stoi obok i słucha. – Ten ordynator to oczywiście twój kolejny kumpel?
– Ależ skąd! – odparł beztrosko Pablo, który wprawdzie wydawał się zaskoczony jej swobodnym zachowaniem przy ojcu, jednak odzyskał już niezmąconą pewność siebie. – Tylko dawny klient. Nawet nie wiedziałem, że tu pracuje, spotkaliśmy się przypadkiem.
Lodzia przypomniała sobie jego przypadkowe spotkanie z Bufonem na studniówce. Bufon również potraktował ją w specjalny, wyrozumiały sposób, kiedy nadepnęła mu na nogę…
– Spotkałeś go tutaj mniej więcej dwa tygodnie temu? – upewniła się.
– Coś koło tego – skinął głową z uśmiechem, po czym zerknął jeszcze raz na Tatusia, schylił się ku dziewczynie i zniżył głos. – Posłuchaj, Lea, może bym was odwiózł do domu, skoro już tu jestem? Mam obok na parkingu samochód, a wy pewnie będziecie chcieli zamawiać taksówkę. Szkoda zachodu, pojedziemy razem.
Lodzia spojrzała na Tatusia oczami pełnymi blasku.
– Jak myślisz, tato, damy się podwieźć do domu? – zapytała wesoło.
– A, jeśli pan tak uprzejmy… – uśmiechnął się Tatuś, który przez cały ten czas przyglądał jej się z uwagą, od czasu do czasu zerkając również na Pabla. – Mamy sporo tych bagaży, a jeszcze nie dzwoniłem po taksówkę. Jeśli to na pewno nie sprawi panu kłopotu…
Pablo energicznym gestem przejął z rąk Lodzi dwie torby, zarzucił je sobie na ramię i schylił się po stojącą na podłodze walizkę.
– To dla mnie zaszczyt – oznajmił poważnym tonem.
***
– Tato, siadaj z przodu – zarządziła Lodzia, kiedy wszystkie bagaże zostały komisyjnie zapakowane do bagażnika. – Ja idę na tył. Dziękuję, panie Pawle – uśmiechnęła się uprzejmie do Pabla, który szarmancko otworzył przed nią drzwi. – To bardzo miło z pana strony.
Pablo rzucił jej rozpromienione spojrzenie, po czym, korzystając z tego, że zajęty wsiadaniem do samochodu Tatuś nie patrzył na nich, ujął jej rękę i podniósł ją do ust.
– Cała przyjemność po mojej stronie, pani Leokadio – odparł z uśmiechem.
Zajęli miejsca, zapięli pasy bezpieczeństwa i czarny volkswagen ruszył z przyszpitalnego parkingu. Lodzia ze wzruszeniem przyglądała się z tylnego siedzenia dwóm siedzącym z przodu mężczyznom.
„Dwaj faceci, których kocham najbardziej na świecie” – myślała z czułością. – „Jadę z nimi w jednym samochodzie! Teraz już rozumiem, dlaczego ten szubrawiec miał takie fory na oddziale i mógł sobie wchodzić, kiedy chciał. Niby go te pielęgniarki wyganiały, a tak naprawdę przymykały oko. Oddały mi do dyspozycji chyba wszystkie wazony, jakie miały pod ręką… A ordynator plótł farmazony o tym ptasim mleczku!”
Przypomniała sobie końcówkę rozmowy Pabla z lekarzem.
„Więc mają układ, że rozliczają się na planie zawodowym” – domyśliła się. – „Ordynator potraktował mnie na oddziale priorytetowo, a teraz Pablo będzie za to prowadził sprawę jakiemuś jego koledze. Przysługa za przysługę. Jeszcze sobie dowalił roboty, jakby mało miał…”
W środkowym lusterku wstecznym napotkała jego oczy. Uśmiechnęła się do nich, a one natychmiast zaśmiały się do niej.
– Wie pan, jak się do nas jedzie? – zapytał Tatuś, kiedy wyjechali już na ulicę.
– Wiem – odparł krótko Pablo.
– Widzę, że dobrze się znacie z moją córką – zauważył Tatuś neutralnym tonem. – Chociaż niewątpliwie nie ze szkoły… Można zapytać, czym pan się para zawodowo?
„Na tatę zawsze można liczyć” – uśmiechnęła się do siebie Lodzia. – „Nie ma obaw, że postawi mnie w niezręcznej sytuacji, chociaż doskonale się domyśla, że to on. Teraz go wybada, żeby sprawdzić, czy to na sto procent ten, o którym mu mówiłam… Oj, tato, tato, jaki ty jesteś przebiegły!” – z trudem stłumiła śmiech.
– Jestem prawnikiem – odpowiedział rzeczowo Pablo. – Pracuję w kancelarii adwokackiej Piotra Wysockiego na Zamkowej.
– Czyli jest pan adwokatem? – upewnił się Tatuś.
– Tak.
Tatuś pokiwał powoli głową, przyglądając mu się spod oka.
– To nazwisko coś mi mówi – odezwał się po chwili ciszy. – Wysocki, kancelaria Wysockiego… Nie robili państwo przypadkiem czegoś dla Urzędu Miasta?
– Owszem – uśmiechnął się Pablo. – Jakieś dwa lata temu mieliśmy od nich zlecenie, dość skomplikowane.
– Ja pracuję właśnie w Urzędzie Miasta – wyjaśnił Tatuś. – Jestem księgowym. Przechodziły przez moje ręce różne dokumenty od państwa, pamiętam logo i nazwę. Rzeczywiście, ze dwa lata temu to było… Wprawdzie ja sam się tym nie zajmowałem, tylko koleżanka, ale pamiętam dobrze. W związku z tą sprawą ówczesny dyrektor administracyjny został zwolniony z pracy. Zdaje się, że tam były jakieś nieprawidłowości finansowe…
– Tak, w istocie, to była dosyć kłopotliwa sprawa – przyznał Pablo. – Pracowaliśmy nad tym całym zespołem, pomagaliśmy wyjaśnić i uporządkować pewne… hmm… zawiłości prawne.
„Aha, zawiłości prawne!” – pomyślała z rozbawieniem Lodzia. – „Powiedz wprost, że ratowaliście im skórę po przekrętach tego dyrektora, żeby nikt do pudła nie poszedł!”
– Tak, teraz dokładnie sobie przypominam – ożywił się Tatuś. – W powietrzu wisiał wtedy ogromny skandal… Na szczęście wszystko dobrze się skończyło.
– To głównie dzięki temu, że ten człowiek, który reprezentował Urząd, zareagował prawidłowo – zaznaczył Pablo. – On się nazywał… zaraz… bodaj Pliszczyński.
– Tak, Pliszczyński! – ucieszył się Tatuś. – Został wtedy dyrektorem administracyjnym po tamtym, zresztą do tej pory jest na stanowisku. Bardzo rozsądny człowiek.
– Zgadza się – skinął głową Pablo. – Szybko zareagował, zaraz na drugi dzień mieliśmy komplet danych. Dzięki temu udało się sprzątnąć rozlane mleko, zanim zdążyło porządnie wsiąknąć w dywan.
– Dobrze powiedziane – parsknął śmiechem Tatuś. – Tak to właśnie wtedy wyglądało… Wszyscy czuliśmy napięcie, chociaż nie znaliśmy szczegółów. Na szczęście sprawa nie wyciekła do mediów, a tego nasi przełożeni chyba bali się najbardziej.
„No i proszę, kolejne ciekawe znajomości” – pomyślała Lodzia. – „Niezłe szychy przewijają się ze swoimi problemami przez ręce mojego szachraja… Musi być naprawdę dobry w tym fachu, cała reszta z jego kancelarii też. Choć to ma przecież i złe strony…” – westchnęła. – „Wszyscy chcą, żeby czymś się zajął osobiście, a nikt nie pomyśli, że biedak potem przez to nie dosypia i żywi się batonikami z automatu. Widzą w nim tylko maszynkę do wykonywania zadań…”
Znów pochwyciła króciutkie spojrzenie ciemnych oczu we wstecznym lusterku. Światło padało mu na twarz w taki sposób, że dobrze było widać owe drobniutkie zmarszczki w kącikach oczu, które zauważyła po raz pierwszy, gdy jechali na studniówkę.
„Te zmarszczki będą mu się pogłębiać z roku na rok” – pomyślała z czułością. – „Na czterdziestkę będzie miał już takie eleganckie kurze łapki… Ech, łobuz! Dlaczego nic mi nie powiedział? Ani tego, że u mnie był, kiedy leżałam w gorączce, ani o tym, że załatwił mi specjalną opiekę na oddziale… A dzisiaj na holu tak się zmieszał w pierwszej chwili! Głupio mu było, że wydała się sprawa z tym ordynatorem? E, nie… tym się za bardzo nie przejął… to była ewidentnie reakcja na tatę! Przy mamie był pewny siebie, bajerował jak zwykle, a przy tacie jakby go prąd poraził… Dziwne, przecież tata jest zupełnie niegroźny i spokojny…”
Nagle echem wróciły do niej słowa Pabla wypowiedziane przyciszonym głosem, kiedy plótł jej warkocz. Tata chyba bardzo cię kocha, prawda? I jej odpowiedź. Bardzo mnie kocha, a ja jego… i jego zdanie jest dla mnie najważniejsze. Czyżby to o to dziś chodziło? Serce mocniej jej zabiło, po raz kolejny w ciągu ostatnich dni w jej duszy błysnęło jasne światełko… jeszcze jeden promyk zakazanej nadziei! Czyżby Pablo liczył się ze zdaniem Tatusia?
Znów spojrzała ostrożnie w lusterko wsteczne. Jego oczy były uważnie wpatrzone w drogę, lecz po chwili musiał wyczuć jej wzrok szóstym zmysłem, jak w wieczór, gdy aresztował go Leśniewski, bo zerknął na nią, a w spojrzeniu tym natychmiast rozpromieniał uśmiech i światło południowego słońca.
„Za to teraz jaki jest wesoły!” – pomyślała, odwzajemniając mu uśmiech. – „I jak sobie gadają z tatą! Jak starzy znajomi… Zaraz, o czym oni gadają? O niezapominajkach?!”
– Tak, powinny być sadzone raczej w cieniu i muszą mieć wodę – wyjaśniał ze znawstwem Tatuś. – Po roku już same ładnie się rozsiewają. U nas rosną właściwie wszędzie, gdzie jest cień…
– Czyli wystarczy raz je posadzić, żeby wyrosły też w kolejnych latach? – zapytał Pablo.
– Nie do końca – sprecyzował Tatuś. – Trzeba je przez cały czas pielęgnować i odnawiać. Część sama się wysiewa, ale i tak co roku sadzimy nowe sadzonki, żeby uzupełnić i zastąpić te najstarsze. Mamy różne odmiany, dzięki temu kwitną przez cały sezon, aż do późnego lata. Moja Lodzia uwielbia je od małego… prawda, kochanie? – zerknął przez ramię do tyłu.
– Prawda, tato – uśmiechnęła się Lodzia. – Pamiętasz, jak pierwszy raz zakwitły moje własne niezapominajki? Te, co je sama posadziłam… Ciocia uplotła mi z nich wianek, a ja chodziłam w nim cały dzień i nie chciałam dać go sobie zdjąć nawet na noc.
– Tak, pamiętam. Miałaś wtedy sześć lat. Lucynka rozpuściła ci włosy pod ten wianuszek, wyglądałaś jak mała królewna… Ech, ależ ten czas leci! – westchnął z melancholią Tatuś. – To już było przecież trzynaście lat temu!
Magiczna liczba zrobiła wrażenie. Pablo zerknął we wsteczne lusterko i wymienili z Lodzią znaczące spojrzenia, po czym na kilka długich chwil zapadła cisza. Skręcili już w osiedle i jechali wąskimi uliczkami pomiędzy ukwieconymi ogrodami domków jednorodzinnych.
„Do domu!” – eksplodowała znów radością Lodzia. – „Wreszcie wracam do domu!”
Zatrzymali się przed furtką domu przy Czeremchowej osiem i wysiedli. Pablo otworzył bagażnik i obaj z Tatusiem zabrali się za wyciąganie z niego poszpitalnego ekwipunku Lodzi, która nagle z niepokojem przypomniała sobie o Wielkiej Triadzie.
„A niech to, mama zaraz zobaczy Pabla i będzie draka!” – pomyślała, spoglądając w napięciu w stronę okna od kuchni. – „Co prawda jestem z tatą, a on będzie mnie krył, powie w razie czego, że to jego znajomy… ale mama przecież widziała go w szpitalu, nie uwierzy, będzie wypytywać…”
Jakby czytając w jej myślach, Tatuś sięgnął do kieszeni po klucze i odwrócił się do niej.
– Lodziu, weź klucze i otwórz, dobrze, dziecinko? Zosi, Lucynki i babci nie ma teraz w domu, miały pójść wcześniej do kościoła, obiecały na dzisiaj proboszczowi kwiaty… Już je na pewno tam zaniosły, jest prawie siedemnasta.
Lodzia odetchnęła z ulgą, posłusznie wzięła z jego ręki klucze i otworzyła furtkę, a następnie również drzwi wejściowe do domu, zostawiając je rozwarte na oścież, aby łatwiej było wnieść jej szpitalne bagaże. Przy samochodzie trwała tymczasem krótka negocjacja na temat tego, kto będzie niósł toboły, jednak Tatuś tym razem kategorycznie odmówił pomocy. Zarzucił sobie na ramię wszystkie torby naraz i podał rękę Pablowi.
– Dziękuję panu za podwózkę – powiedział uprzejmie.
– To dla mnie przyjemność – odparł Pablo, ściskając z szacunkiem podaną mu rękę. – Bardzo się cieszę, że mogłem pomóc, choć to pomoc tylko symboliczna.
– Akurat bardzo się przydała – wtrąciła Lodzia, podchodząc z powrotem do nich. – Ja też bardzo ci dziękuję, bandziorku.
Pablo popatrzył na nią z uśmiechem.
– Nie ma za co, Lea.
– Pójdę już to zanieść – odezwał się oględnie Tatuś, biorąc do ręki walizkę. – Otwórz mi, córeczko, szerzej tę furtkę… dziękuję ci, kochanie. Do widzenia. Miło mi było pana poznać.
– Mnie również – ukłonił się Pablo. – Do widzenia panu.
Tatuś ruszył alejką do domu obładowany bagażami Lodzi, która została jeszcze na chwilę przed furtką. Jej serce przepełniał zachwyt nad bajecznie ukwieconym ogrodem, radość z wyjścia na wolność i szczęście płynące z obecności ukochanego mężczyzny… Olśniona nagłą myślą, schyliła się, zerwała pięknego, czerwonego tulipana rosnącego w samym w kącie wśród stokrotek i z uśmiechem podała go Pablowi. Spojrzał zaskoczony i aż cofnął się o krok.
– To dla mnie, Lea? – zapytał zdumiony.
– Dla ciebie – odparła wesoło, siłą wciskając mu do ręki kwiat. – Dałeś mi już tony kwiatów, więc ja dam ci w zamian chociaż jeden. No, trzymaj, bandziorku… Na znak wiosny postaw go sobie na stole w tej twojej słynnej szklance do piwa!
Pablo pokręcił głową z rozbawieniem i wziął od niej tulipana.
– Mała łobuziaro! Chcesz mnie pozbawić mojego jedynego naczynia w domu?
– Przez tydzień możesz przecież pić piwo z gwinta – zauważyła beztrosko. – Wiem, że to niewygodne, ale… potraktuj to jako rozkaz!
Roześmiał się, wyprostował się na baczność i zasalutował przed nią żartobliwie.
– Tak jest! Na rozkaz pani pułkownik mogę nawet zupełnie powstrzymać się od picia piwa, dopóki służbowy tulipan nie zwiędnie mi w tej szklance. Dziękuję ci, kochanie – dodał ciszej.
– To ja ci dziękuję – odpowiedziała Lodzia, poważniejąc. – Za wszystko, Pablo… za tego ordynatora też. Jesteś jak zwykle niemożliwy… Dlaczego nic mi nie powiedziałeś?
– To ze strachu – uśmiechnął się. – Działałem przecież samowolnie i uzurpatorsko, a za to grożą straszne kary. Nie chciałem ryzykować tasaka, jodyny i śmierci przez uduszenie warkoczem. A tak naprawdę – również spoważniał – bałem się, że mogłabyś się na mnie za to pogniewać.
– Za to, że byłeś u mnie, kiedy leżałam w gorączce, też? – zapytała, patrząc na niego z wyrzutem. – Tylko się nie wypieraj, powiedziała mi to pani Stefania, moja sąsiadka z sali.
Pablo przyglądał jej się przez chwilę swym uważnym, przenikliwym wzrokiem.
– Za to zwłaszcza, Lea.
– Zwłaszcza?
– Tak, zwłaszcza. Tego przecież najbardziej mogłaś sobie nie życzyć. Kobieta niekoniecznie musi być zadowolona, kiedy obcy facet przychodzi bez pozwolenia i gapi się na nią w chorobie. Ale ja musiałem cię zobaczyć… po prostu musiałem, gwiazdeczko. Mam nadzieję, że nie masz mi tego za złe…
Lodzia spojrzała na niego przekornie.
– Przecież nie jesteś całkiem obcym facetem – zauważyła. – Jesteś moim dalszym znajomym!
W jego oczach rozbłysły wesołe iskierki.
– Tak, kochanie – przyznał. – Jestem twoim dalszym znajomym i bardzo to doceniam. To o niebo lepsze niż wieczny status nieznajomego, już mnie tego nauczyłaś… No, trzymaj się, skarbie, dolecz się jak najszybciej, a ja zadzwonię do ciebie niebawem, żeby życzyć ci wesołych świąt. Mam przecież jeszcze w tym tygodniu mój niewykorzystany limit.
– Dobrze, bandziorku – skinęła głową, podając mu rękę. – Zadzwoń.
Tatuś, który zaniósł już do domu wszystkie bagaże i ułożył je roboczo pod ścianą w przedpokoju, wyjrzał przez ciągle otwarte na oścież drzwi, rozglądając się za córką. Stała nadal przed furtką przy czarnym volkswagenie ze swym ubranym w długi płaszcz towarzyszem, który teraz, o dziwo!, trzymał w ręku czerwonego tulipana i właśnie schylał się w szarmanckim geście, by ucałować jej dłoń.
Lodzia uśmiechnęła się do niego, przeszła przez furtkę i zamykając ją, skinęła mu jeszcze raz ręką na pożegnanie, po czym ruszyła alejką do domu. On zaś, zanim wsiadł do samochodu i odjechał, stał jeszcze przez chwilę w tym samym miejscu i patrzył za nią z tulipanem w ręku, a z jego ciemnych oczu wylewało się kaskadą światło podobne do promieni wiosennego słońca.
***
– A najważniejsze, że dziecina już w domu! – powtórzyła po raz stutysięczny Ciotka Lucy, ładując na talerz Lodzi kolejne kawałki wędliny i ogórka. – Jedz, Lodzieńko kochana, zmizerniałaś w tym szpitalu, musisz ponadrabiać…
– Ale, ciociu, ja już naprawdę więcej nie zjem – jęknęła Lodzia. – To dopiero śniadanie, a ja mam już dość do wieczora! Święta nie polegają przecież na tym, żeby się przejadać!
– Nie marudź, Lodziu – rzuciła znad talerza Mamusia. – Musisz dużo jeść, żeby nabrać sił przed wycieczką. Jak ty chcesz tam chodzić po górach, skoro nic nie jesz?
Argument ten od paru dni skutecznie zamykał usta Lodzi, która obawiała się, że jeśli będzie protestować, może jeszcze nie pojechać na upragnioną wycieczkę. Bez słowa, z wyrazem twarzy wskazującym na to, że przeżywa istną mękę, lecz godzi się na nią dla dobra sprawy, pochyliła się zatem z rezygnacją nad kolejnym plastrem wędliny, odgryzając z niego niewielkie kąski. Siedzący naprzeciwko niej Tatuś przyglądał jej się z troską.
Od powrotu do domu dziewczyna wyraźnie przechodziła huśtawkę nastrojów – raz jej oczy promieniały radością, innym razem twarz osnuwał jej szary cień melancholii, a był nawet jeden poranek, w sobotę, kiedy uważny obserwator mógł dostrzec po jej zaczerwienionych powiekach, że w nocy niewiele spała, za to dużo płakała. Tatuś nie pytał jednak dyskretnie o nic, czekając, aż sama zechce mu powiedzieć coś więcej niż to, o czym przez kilkanaście minut rozmawiali poufnie we dwójkę w kuchni tuż po przyjeździe ze szpitala, kiedy spod furtki ich domu odjechał już czarny volkswagen.
„Tata o nic mnie nie wypytuje, ale dalej się martwi, widzę to w jego oczach” – myślała Lodzia, zerkając na niego ukradkiem. – „Powiedziałam mu tyle, ile mogłam, nie wszystko przecież… Nie mogę mu powiedzieć o statystykach i podbojach Pabla, bo nerwy by go zjadły już zupełnie. A to jest przecież najważniejsze w tym wszystkim! Gdyby nie to… gdyby nie ta niepewność, czy mogę mu zaufać, to ja bym już dawno… wbrew wszystkiemu, pomimo tych trzynastu lat… nic by mnie nie obchodziło! Jak ja bym chciała mieć taką jasną sytuację jak Jula z Szymkiem! Ona nie musi się niczego bać…”
Z westchnieniem odłożyła swój plaster wędliny na talerz i zapatrzyła się melancholijnie w okno.
– Przecież nie chciał z nami w ogóle rozmawiać – mówiła ściszonym głosem Mamusia do Ciotki Lucy. – Ja dwa razy próbowałam, mama raz, ale on ciągle nie i nie… uparty jak osioł.
Lodzia przerwała rozmyślania i nastawiła ucha.
– Zosiu, daj spokój, później porozmawiamy – rzuciła poszarzała na twarzy Babcia. – Nie ma co mówić o tym przy dziecku… Ale to prawda, że co święta wszystko wraca. Chciałabym jakoś to uregulować przed śmiercią…
– A co ty, mamo, już o śmierci myślisz? – obruszyła się Mamusia. – Nawet nie mów o takich rzeczach, siedzimy przy świątecznym stole… Daj spokój, naprawdę. Lodzia w domu, trzeba się cieszyć, w ogóle sama radość nas czeka w tym roku…
Lodzia, wbrew tym słowom o radości (wypowiedzianych zresztą jakimś niezbyt radosnym tonem), spojrzała ze smutkiem na Tatusia, który tym razem nie próbował pocieszać jej uśmiechami, a tylko sam westchnął i pokręcił smętnie głową.
„Jakoś niewesoło dzisiaj przy tym świątecznym stole” – zauważyła. – „Tata martwi się, bo widzi, że ja się gryzę… Pewnie zorientował się, że znowu beczę po nocach. Biedny tata! A one we trzy też coś markotne dzisiaj, zwłaszcza babcia. Nadrabia miną, ale coś ją ewidentnie dręczy. Mama i ciocia trochę mniej skwaszone, ale jednak też… I tak siedzimy wszyscy nad tym stołem jak nad jakąś trumną…”
Był Poniedziałek Wielkanocny, za oknem buzowała wiosna, zaczynał się kwiecień. Za dwa dni Lodzia miała wracać do szkoły, a tydzień później jechać na klasową wycieczkę w Karkonosze. Pablo zadzwonił w wielkopiątkowy wieczór z życzeniami świątecznymi i poprosił o zarezerwowanie niedzielnego wieczoru po świętach. Mieli spotkać się w Anabelli w gronie jego kumpli wraz z Julką, Szymonem i Karolem, który tym razem chętnie przyjął od Pabla zaproszenie i również zadzwonił do Lodzi, by ustalić szczegóły. Wielka Triada z satysfakcją przyjęła wieść o tym, że wynudzona w szpitalu dziewczyna pójdzie rozerwać się na miasto w towarzystwie Karola, choć po twarzy Mamusi i Babci widać było, że również w tej kwestii coś je mocno gryzło…
A Lodzia znów przeżywała ciężkie dni i noce… Od wtorkowej wizyty Pabla na oddziale, rozmowy z panią Stefanią i przypadkowego spotkania przy wyjściu ze szpitala coś w niej jakby pękło, coś się zmieniło. Przerwała się tama, którą sama zbudowała na początku i którą naprawiała pracowicie, gdy tylko pojawiała się w niej niebezpieczna wyrwa. Z każdym dniem kruszył się stopniowo ów twardy mur, który dzielił ją od Pabla. Mur braku zaufania… Jej serce przepełniała teraz nie tylko tęsknota za nim, ale i coraz gorętsza nadzieja, której już nie potrafiła i nie chciała w sobie niszczyć. Poddawała się jej nieśmiało, powolutku, krok po kroku… ale nieuchronnie. Zbyt wiele było sygnałów, że z jego strony to nie była tylko kolejna romantyczna przygoda, lecz że jednak… może… chyba… było to coś znacznie poważniejszego.
Zbierała w sercu jak cenne skarby jego prześwietlone łagodnym blaskiem spojrzenia, uśmiechy, którymi ją obdarzał, gromadziła raz jeszcze w głowie jego słowa, którym dotąd nie wierzyła, lecz które nosiła przecież wyryte na dnie serca. Dopuszczała już do siebie myśl, że przynajmniej niektóre z nich mogły być prawdziwe i że plany dotyczące wspólnej przyszłości, jakie w żartach oboje roztaczali, dla niego może… może, kto wie?… nie były wcale tak do końca żartem. Żarty kończyłyby się wszak właśnie na słowach, podczas gdy tu były także czyny. Projekt Maćka mógł być tylko dalszą częścią wesołego blefu, jednak czy blefem było to, że odnalazł ją tak szybko w szpitalu, nie dysponując żadną bliższą informacją? Że łamiąc zakazy lekarzy, przyszedł tam do niej, chorej, nieprzytomnej, majaczącej w gorączce? To właśnie przeważało szalę jej uczuć, to do niej przemawiało najbardziej.
„On z tego nie miał nic” – myślała, spacerując po śniadaniu po wiosennie rozkwieconym ogródku. – „Nic, żadnej wymiernej korzyści z tego, że był tam wtedy ze mną. Leżałam jak trup, mocno chora, blada jak upiór, wycieńczona, w gorączce… Wyjątkowo nieciekawie musiałam wyglądać jak na potencjalny obiekt miłosnych podbojów… Nie widziałam go, a on do niczego się nie przyznał, więc nawet nie mógł tego traktować jako etapu na długim dystansie, zdobywania punktów w grze. On tam był dla mnie! Dla mnie… Nie dla mojego ciała, nie dla przygody, podboju, statystyki, ale dla mnie! Ryzykował nawet, że się czymś zarazi…”
Westchnęła, wpatrując się zamyślonym wzrokiem w biało-różowy kobierzec kwitnących w kącie ogrodu stokrotek.
„Przecież gdyby zależało mu tylko na statystyce, nie robiłby takich rzeczy” – dumała. – „Albo by się zniechęcił, albo poczekałby na kolejne okazje, kiedy już wyzdrowieję. Pewnie by odpuścił i skupił się na łatwiejszych zdobyczach, bo ileż można inwestować w jedną oporną nastolatkę! Owszem, wiem, że mógł się zawziąć, rasowi donżuani trudny przypadek traktują jak wyzwanie, a on jest taki ambitny i inteligentny… Mógł sobie przysiąc, że mnie dopadnie, i trzymać się planu aż do skutku. Ale nawet i to nic nie zmienia… Nie miałby żadnego interesu w szukaniu mnie w szpitalu, w uruchamianiu znajomości z ordynatorem, i to kosztem dodatkowej pracy w ramach rewanżu… Co bym go mogła obchodzić w takim stanie, w chorobie, niezdatna do… hmm… użytku? On tam przyszedł bezinteresownie, po to, żeby mnie zobaczyć… Przyszedł i objął mnie opieką jak dobry dżinn. Siedział i głaskał mnie po włosach… patrzył na mnie… A jeśli to znaczy, że mu na mnie zależy?” – Lodzia zachłysnęła się powietrzem i pomyślała odważnie: – „A jeśli… jeśli on mnie kocha?”
Była to myśl, którą od jakiegoś już czasu gorączkowo wypychała ze świadomości, tłumacząc sobie, że to niemożliwe, że uwierzyć w to byłoby pułapką, samobójstwem… A jednak nie umiała już bronić się przed tą hipotezą i związaną z nią oszałamiającą nadzieją. Z początku nieśmiało, ostrożnie, lecz z każdym dniem coraz zuchwalej w jej sercu rodziło się podejrzenie, że może Pablo naprawdę ją pokochał, że jakimś niepojętym zrządzeniem losu wybrał właśnie ją z miliona innych kobiet, choć obiektywnie był to absurd, niepodobieństwo…
„Zachowuje się, jakby mu naprawdę na mnie zależało” – myślała brawurowo. – „Tak o mnie zadbał w tym szpitalu! Przecież to on im składał te reklamacje, o których mówił ordynator, czepiał się, utrapieniec, że źle mnie karmią… I tak blefuje ciągle z naszym wspólnym życiem, takie wesołe androny opowiada, tak mi dokucza na każdym kroku… i mówi to takim pewnym siebie, naturalnym tonem! Wygłupia się? A jeśli nie?”
Wizja, że ich zwariowany blef mógłby kiedyś… kiedyś tam… zamienić się w prawdę, że Pablo mógłby mimo wszystko zostać jej wyśnionym Rycerzem i że właśnie z nim mogłaby przejść przez dalsze życie… wizja ta niemal ją poraziła. Być blisko niego, mieć go przy sobie każdego dnia, do końca życia… Witać go i żegnać pocałunkiem… Budzić się i zasypiać obok niego… Siedzieć z nim przy stole, w samochodzie… Sadzić z nim niezapominajki i poziomki, kroić pomidory… Słyszeć na co dzień jego głos, widzieć jego uśmiech… Patrzeć w te ukochane, ciemne oczy! Czuć elektryzujący dotyk jego dłoni, uścisk jego ramion… Słuchać bicia jego serca… Dzielić z nim troski i radości… z nim, właśnie z nim… Nie, to nie mieściło się w głowie, to wyglądało jak sen!
Schyliła się i zerwała jedną stokrotkę, przesunęła palcem po jej delikatnych płatkach i westchnęła, opierając się o ścianę domu, tuż pod otwartym oknem kuchni.
„Tak bardzo bym go kochała!” – myślała, dając się unieść tej szalonej wizji. – „Tak bym o niego dbała… Nie byłoby mowy o żadnych batonikach z automatu! Dostałby zawsze ciepły obiad, siadałby ze mną przy stole i bujałby się na krześle. Aż by się w końcu kiedyś wywalił i byłby wielki ubaw! Na pewno by tak było, chociaż raz! Przypilnowałabym, żeby się wysypiał… chociaż z tym nigdy nie wiadomo!” – uśmiechnęła się do siebie. – „Jakby zaczął z tym czesaniem mi włosów i czytaniem do poduszki, to pewnie do rana byśmy nie spali… Opowiadałby mi do ucha różne szachrajstwa tym swoim mruczącym tonem, a ja bym mu się zawsze dała zbajerować… I tak by sobie ze wszystkiego żartował, rozśmieszałby mnie… wystarczyłoby to jego jedno łobuzerskie spojrzenie, żeby wyciągnąć mnie z każdego doła! Nie nudzilibyśmy się razem ani przez sekundę… A w trudnych chwilach byśmy się wspierali. Na nim zawsze można by się oprzeć, a i on mógłby liczyć na mnie. Ech!” – westchnęła. – „Nie powinnam tak marzyć. Ale jednak… jak tak sobie pomyśleć… jacy my moglibyśmy być szczęśliwi!”
Z okna nad jej głową dobiegł rumor przesuwanych krzeseł, a z przybliżających się odgłosów rozmowy można było wywnioskować, że Wielka Triada weszła w komplecie do kuchni i właśnie zajmowała miejsca przy stole.
– Tylko cicho! – dobiegł do niej konspiracyjny głos Mamusi, co sprawiło, że natychmiast mimowolnie nastawiła uszu. – Lucy, zamknij drzwi.
***
– Ja wam już wcześniej mówiłam, że tam coś nie pasuje – mówiła z niezadowoleniem Mamusia. – Ale teraz, jak Emilia zaczęła mu się lepiej przyglądać i porównałyśmy wszystko, to nam się to bardzo, ale to bardzo nie podoba!
– Że on tak wychodzi sobie wieczorami? – zapytała Ciotka Lucy. – Przecież do Lodzi…
– Właśnie, że nie – westchnęła Mamusia. – A przynajmniej nie za każdym razem i na pewno nie ostatnio. On tak nadal robi i właśnie w tym jest problem! Najpierw myślałyśmy, że to do niej do szpitala chodził wieczorami, ale przecież teraz Lodzia całymi dniami siedzi w domu, a on dalej gdzieś sobie wychodzi i wraca późno…
– E, przecież to jest student, dorosły chłopak – zauważyła Ciotka. – Pewnie spotyka się z kolegami, co w tym dziwnego, Zosiu?
– Daj mi dokończyć, Lucy – zniecierpliwiła się Mamusia. – Emilia mówi, że on musi chodzić na jakieś randki, bo przedtem dwie godziny siedzi w łazience, stroi się, nawet perfumować się zaczął! No i w ogóle zachowuje się inaczej… Ewidentnie zakochany, to się przecież widzi.
„Aha!” – pomyślała z rozbawieniem Lodzia. – „Karol mnie zdradza… No jasne, że też sama na to wcześniej nie wpadłam!”
– No, zakochany, zakochany przecież! – zawołała Ciotka Lucy. – W naszej Lodzieńce!
– I to właśnie nie jest pewne – zaznaczyła złowieszczym tonem Mamusia. – Tak myślałyśmy, wszystko na to wskazywało, on jej przecież nawet kwiatki do szpitala nosił za plecami Emilii… Lodzia nie zaprzeczała, zresztą te panie w szpitalu jasno powiedziały, że narzeczony przyniósł, więc nie ma dwóch zdań. I my myślałyśmy, że oni tak się spotykają po cichu, żeby… no, wiadomo… namiętności. Ale tu się nic nie zgadza! Lodzia teraz w domu, mamy ją na oku cały dzień, a Emilia mówi, że on znów gdzieś wczoraj poszedł, chociaż święto. Wyperfumowany, uczesany… Poszedł i wrócił prawie o północy!
– Oj, źle to wygląda – odezwała się Babcia. – Ale skoro kwiatki jej nosił do szpitala…
– A jeśli to tylko tak dla pozoru, żeby ją zmylić? – zastanawiała się Mamusia. – Może go sumienie gryzło, to jej kupił kwiatki? A sam gdzieś na boku…
Lodzia zatkała sobie usta ręką, żeby nie parsknąć śmiechem.
– To taki by on był? – odezwała się Ciotka Lucy z nutą rozczarowania w głosie. – A my go tak chwaliłyśmy, taki się wydawał idealny!
– No, Emilii też jest wstyd, ale mówi, że tak naprawdę to jeszcze nic nie wiadomo. Dalej będzie mu się przyglądać i wszystko nam powie, jak już coś pewnego ustali.
– Ale jeśli to prawda, Zosiu… mój Boże… Jeśli to prawda, to i tak dobrze, że wszystko wydało się przed ślubem, niż jakby miało po ślubie – zauważyła odkrywczo Ciotka. – Wyobrażacie to sobie? To by dopiero było nieszczęście!
– Czekajcie! – rzuciła nagle ostrym tonem Babcia. – Ja wam coś powiem, moje drogie! Mnie się już dawno niektóre rzeczy nie podobały! Na przykład to, że on na Sylwestra pojechał sobie z kolegami w góry i zostawił Lodzię, a ona poszła sama do koleżanek. Powinni byli przecież razem witać Nowy Rok, od razu wam to mówiłam! Potem ta studniówka. Ja wiem, że to nie jego wina, że skręcił nogę, ale też dziewczynie wtedy przykrość zrobił, musiała się sama bawić na takim ważnym balu… Zauważcie poza tym, że ona jakoś się nie kwapiła, żeby go odwiedzić z tą skręconą nogą, pamiętacie, mówiła, że jej nie zapraszał… Ja od razu czułam, że coś tam jest nie w porządku! A dziecina przecież mocno zakochana, widać po niej już od dawna…
– Właśnie! – westchnęła Mamusia. – Ja się najbardziej o nią martwię, o naszą biedną Lodzieńkę… Już od tej studniówki coś z nią było nie tak.
– Wcześniej, Zosiu – stwierdziła stanowczo Babcia. – Przecież ona już od grudnia tak chlapała po obrusach i miała takie mętne oczy… Mówię wam, że już wtedy była zakochana, ja się na tym znam!
– Racja – zgodziła się Mamusia. – Ale od studniówki to już w ogóle zaczęła się dziwnie zachowywać. Pamiętacie, jak szklankę stłukła? A potem z tym jedzeniem się zaczęło. Prawie nic nie jadła tygodniami, taka blada się zrobiła… Ja bym nawet głowę dała, że płakała po nocach, czasem rano miała takie podkrążone oczy…
– I to musiało się skończyć chorobą – orzekła ponuro Babcia. – Mówię wam, ona przez cały czas podejrzewała, że coś jest nie w porządku, wyczuwała to i cierpiało biedne dziecko, dusiło to w sobie…
– A teraz jak się wyda, że on ją… – zaczęła Ciotka Lucy i urwała nagle, jakby bała się wymówić na głos to straszne słowo.
– Że ją zdradza! – dokończyła oburzonym głosem Babcia. – Nazwijmy rzecz po imieniu, Lucy! Jak się wyda, że on ją zdradza, to, mój Boże… jak to biedactwo to zniesie?
„Jakoś przeżyję” – pomyślała rozbawiona Lodzia. – „To nam nawet ułatwi sprawę…”
– Biedna Lodzieńka! – westchnęła Ciotka i w kuchni zapadła pełna współczucia cisza.
– Ale z drugiej strony to tu jeszcze parę innych rzeczy nie pasuje – podjęła po chwili Mamusia. – Ja Emilii nic nie mówiłam, bo po co? Ale same wiecie… Pamiętacie te kwiatki w pudełku po cieście? Ja nie sądzę, żeby to było od Karola…
– Może od kogoś ze szkoły? – poddała Ciotka. – Już o tym przecież rozmawiałyśmy.
– Nie wiem, raz to tylko było, ale pamiętacie, jak ona się wtedy zachowywała – ciągnęła zafrasowana Mamusia. – A potem to, co bredziła w gorączce… Mnie to ciągle martwi, ona takie dziwne rzeczy mówiła!
– Ale to już ustaliłyśmy, Zosiu – powiedziała uspokajająco Babcia. – Byli z Karolem parę dni wcześniej w kinie, ona prawie nigdy nie chodzi do kina, więc wbiło jej się w pamięć i potem pewnie coś opowiadała z filmu… Takie gorączkowe majaki to się przecież z byle czego biorą.
– Może i tak – westchnęła Mamusia. – W każdym razie ona od paru miesięcy zachowuje się podejrzanie, właściwie od końca tamtego roku. Zaczęło się na pewno po tym podwieczorku zapoznawczym w listopadzie, wcześniej tego nie było.
– Ona już wtedy, na tym podwieczorku, jakoś dziwnie się zachowywała – przypomniała sobie Ciotka Lucy. – Tak biegała dookoła stołu z tym makowcem… siedziała jak na szpilkach, sok wylała… a potem przebierała się nie wiem ile, kiedy czekaliśmy z toastem. A pamiętacie jaką sukienkę założyła? W ogóle nic nie pasowało, jakaś strasznie rozkojarzona była…
– Tak, to prawda – przyznała Mamusia. – Nigdy wcześniej tak się nie zachowywała.
– No cóż, zakochała się od pierwszego wejrzenia – zawyrokowała ze znawstwem Babcia. – I niech mi ktoś powie, że to się nie zdarza…
– Ale co teraz będzie, jak ona się dowie? – zapytała złowrogo Mamusia. – Zaręczyny zaplanowane za niecały miesiąc! Przecież dziecko w rozpacz wpadnie, a jest świeżo po szpitalu. Jeszcze znów jej się jakieś choróbsko przyplącze…
– Więc lepiej na razie nic jej nie mówić, o nic nie wypytywać, niech najpierw całkiem wyzdrowieje – uznała Ciotka. – Zdrowie dzieciny w tym wszystkim najważniejsze.
– I to są właśnie mężczyźni! – prychnęła z oburzeniem Babcia. – Widzisz, Zosiu? Zawsze ci to powtarzałam. I co, nie miałam racji? Na szczęście Mareczek to co innego, złoto nie człowiek… Ale Lodzia już takiego szczęścia nie ma! Niby taki idealny wydawał się ten Karol, bo z dobrej rodziny, przystojny i podobno świetnie wychowany… A tu co? Już my widzimy dobrze, co! Niestały, fałszywy… jak każdy typowy samiec! I jak my mamy naszą dziecinę oddać takiemu parszywcowi? Tfu!
Lodzia z trudem tłumiła śmiech, bawiąc się trzymaną w palcach stokrotką.
– No, czekaj, czekaj, mamo – moderowała ją Mamusia. – To są na razie tylko domysły, nie możemy go od razu tak osądzić… Emilia też pilnuje, sprawdza i wszystko nam powie…
– Ale co powie, Zosiu, co powie! – westchnęła smętnie Ciotka Lucy. – Przecież gołym okiem widać, że sprawa źle wygląda, nie można na siłę szukać usprawiedliwień… Jak my byśmy mogły naszą kochaną dziecinkę oddać za mąż za kogoś, kto by jej takie przykrości robił? Przecież mnie by serce pękło!
– Wszystkim nam by pękło, Mareczkowi też – przyznała Mamusia. – On tak kocha Lodzieńkę! I my wszystkie przecież, to nasze oczko w głowie, nasza pupilka…
– Taka kochana dziecina, taka śliczna, taka grzeczna, mądra, wszystko umie… – wyliczała w zafrasowaniu Ciotka Lucy. – Powinna wyjść za mąż za jakiegoś królewicza, co by ją na rękach nosił, a nie za takiego zdrajcę i fałszywca, wilka w owczej skórze! A ona się w nim tak zakochała… mój Boże!
– O niczym na razie nie przesądzajmy – powiedziała ostrożnie Mamusia. – Obiecałam Emilii, że poczekamy, aż ona wszystko dyskretnie ustali. Nawet dobrze, że Lodzia jedzie na cały tydzień w góry, łatwo będzie sprawdzić, co Karol będzie wtedy robił, jak się będzie zachowywał… Będziemy miały jasność i zastanowimy się nad tymi zaręczynami, bo że ja dziecka nie oddam żadnemu niewiernemu draniowi, to oczywiste. Mowy nie ma!
Lodzia westchnęła cichutko, mnąc w palcach pozostałości stokrotki.
– I gdzie dla niej teraz szukać lepszego kandydata? – narzekała Ciotka Lucy. – Po pierwsze już zakochana, więc pewnie będzie długo cierpieć i płakać, zanim da się jej kogoś nowego przedstawić… Żeby nam się jeszcze gorzej nie pochorowała, biedactwo! A po drugie jak takiego naprawdę odpowiedniego znaleźć? Karol tak świetnie się zapowiadał, jak to ciocia przed chwilą powiedziała… przystojny, dobrze wychowany, zdolny, z perspektywami i z dobrej rodziny… tylko okazuje się, że bez zasad, a bez tego przecież ani rusz!
– I już są małe szanse, że zdążymy z jej ślubem przed dwudziestką – dodała ponuro Babcia. – Wrzesień już odpadnie, potem zima, a na wiosnę też nie wiadomo, czy coś się uda zaaranżować…
– Oj, ciociu, lepiej trochę dłużej poczekać, niż się naciąć – zauważyła Ciotka Lucy. – Wiadomo, że dobrze by było zachować tradycję, ale co poradzisz? To decyzja na całe życie, nie można dziecka dla tradycji popchnąć w jakieś nieszczęście…
– Dobrze, więc na razie zrobimy tak – podsumowała stanowczym tonem Mamusia. – Lodzia jedzie w góry, Emilia obserwuje w tym czasie Karola, a my trzymamy rękę na pulsie. Na razie Lodzi ani słowa, żeby dziecko nam się nie załamało, niech sobie jedzie na wycieczkę, tak jej na tym zależy… Odpocznie sobie chociaż, formy nabierze, pooddycha górskim powietrzem, to jej dobrze zrobi. A potem się zobaczy. Chociaż ja to niedobrze widzę…
– I kto by pomyślał, że z tym Karolem będą takie kłopoty! – westchnęła Ciotka Lucy.
– Przecież tyle razy wam mówiłam, że tacy właśnie są mężczyźni! – fuknęła znowu ostrym tonem Babcia. – Bardzo trudno trafić na wyjątek, większość to dranie i świntuchy! Mój Henio świętej pamięci to był przynajmniej przyzwoity człowiek… Mareczek też nigdy nie zawiódł, ja może nie od razu się do niego przekonałam, ale teraz to bym sobie za niego rękę dała uciąć. Takich jak oni za wzór trzeba brać!
– Mój świętej pamięci Józuś też taki był – podkreśliła rzewnym tonem Ciotka. – Taki nieśmiały, taki delikatny… Ze świecą teraz takich szukać. Chociaż i tacy z charakterem są potrzebni, przyznasz, ciociu. Przecież nawet nasz Edzio…
Urwała, na chwilę znów zapadła cisza. Oparta ciągle o ścianę pod oknem Lodzia wyprostowała się czujnie i nadstawiła z zaciekawieniem uszu.
– Lucynko, i po co przypominasz? – powiedziała z wyrzutem Mamusia. – Mamie będzie przykro… Przecież wiemy, że Edzio jest aż za bardzo charakterny, a to wcale nie jest dobrze.
– On zawsze taki był – przyznała dziwnie cichym głosem Babcia. – Krnąbrny chłopak, co ja się z nim namęczyłam… I za nic miał nasze rodzinne tradycje, wszystko krytykował, wszystkiemu się przeciwstawiał… Ale przecież to dobre serce było! – westchnęła. – Może za bardzo się wtrącałam w te jego delikatne sprawy, może byłam za surowa… ale gdzież bym pomyślała, że tak się obrazi na zawsze! Nawet nie wiemy, gdzie teraz jest. A to przecież mój syn, moje dziecko…
Serce Lodzi zabiło gwałtownie.
„Babcia jednak żałuje!” – pomyślała gorączkowo. – „Ja tak podejrzewałam już wcześniej… ona by się chciała z nim pogodzić, nawiązać kontakt… A ja już przecież byłam na tropie! Że też tak głupio schrzaniłam sprawę z tym Arturem! Niech to diabli!”
– I mój brat – dodała ponuro Mamusia. – Co ja się go naszukałam! A jak wtedy raz udało się go wyśledzić, to zaraz potem wyprowadził się stamtąd, złośliwiec jeden. Jak kamień w wodę… Tylko ta sąsiadka mówiła, że spotkała go raz na ulicy z żoną i z dziećmi. Ja ich nawet nigdy na oczy nie widziałam…
– Ja też własnych wnuków nie znam – westchnęła Babcia. – Co prawda to chłopaki, ale już bym się nie czepiała, mamy przecież naszą kochaną Lodzieńkę… Zresztą ten jego wybór chyba nie był taki zły, skoro wytrwał przy nim pomimo kłopotów… Ja wtedy nie sądziłam, że to jest aż tak poważne! Gdybym wiedziała, to może inaczej bym z nim rozmawiała… To był błąd, niestety. A teraz nawet nie wiem, jak ci jego chłopcy mają na imię…
„Jeden to Artur” – uśmiechnęła się do siebie Lodzia. – „Byłabyś z niego dumna, babciu, zawsze chciałaś mieć lekarza w rodzinie.”
– Obaj już chyba są dorośli, jak tak dobrze policzyć – zauważyła Mamusia. – A Edzia tak dawno nie widziałam, że nawet nie wiem, czy bym go teraz rozpoznała…
– Może by go jeszcze raz poszukać? – poddała nieśmiało Ciotka.
– To bez sensu, Lucy – odparła Mamusia. – On nie chce nas znać, obraził się na śmierć. Wie przecież, gdzie nas szukać, tylko nie chce, uparciuch. Zawsze był taki uparty, ale tyle już lat minęło… Mógłby chociaż mamę odwiedzić, jeden raz się pokazać…
– No, już zostaw, Zosiu – zatrzymała ją Babcia. – My też potraktowaliśmy go nie tak, jak trzeba… Teraz najważniejsza jest sprawa Lodzi, nie ma nic a nic ważniejszego.
– Racja – przyznała Mamusia. – Ale tu już wszystko postanowione. Przyjrzymy się Karolowi, mam nadzieję, że Emilia nie będzie nic przede mną ukrywać. A Lodzi nic nie mówmy, aż wróci z tych gór. Potem zastanowimy się, jak ją delikatnie przygotować na ten cios… A zresztą może jeszcze wszystko się ułoży? Przecież ona w maju ma maturę, jak ona to będzie zdawać w takiej sytuacji, to ja nie wiem… Gdzie ona w ogóle jest? Poszła do siebie na górę?
– Chyba tak – powiedziała niepewnie Ciotka Lucy. – Zaraz pójdę sprawdzić. Biedna nasza dziecina… Czekaj, Zosiu, może już zamkniemy to okno?
Na te słowa Lodzia czmychnęła czym prędzej spod okna i pobiegła na tył domu, gdzie przystanęła wśród rabatek i palików na pomidory Babci, udając, że ogląda kwiaty.
„A więc tak się sprawy mają” – pomyślała z rozbawieniem. – „Karol za moimi plecami wymyka się na randki! To nam rozwiązuje sprawę, zanim wrócę z gór, problem zaręczyn sam zniknie, tylko jemu zdrowo oberwie się po uszach. Cóż, sam sobie winien, zdrajca jeden! Ale ten wuj Edward…” – spoważniała nagle. – „Więc on się na nie aż tak obraził! Na śmierć… Cóż, babcia musiała kiedyś dobrze dać mu popalić… A jednak mimo wszystko mi jej szkoda…”
Westchnęła na myśl o tym, jak przykry musiał być dla obu stron taki zastarzały rodzinny konflikt. Rozgorzało w niej gorące pragnienie naprawienia tego w jakiś sposób, podjęcia przynajmniej jakiejś próby w tym kierunku…
„Muszę pogadać z Julą, żeby pomogła mi poszukać Artura na medycznym” – postanowiła, siadając na ławce pod żywopłotem. – „Sama się zaoferowała, a ja nie mogę za bardzo za nim latać, bo jeszcze pogorszę sytuację. I tak jest niedobrze, wtedy mu te papiery tak poleciały na podłogę… i to oczywiście przy bandziorku, a on wszystko tak doskonale czyta!”
Jej myśli znów łagodnie skręciły w stronę Pabla i szara chmura osnuła jej czoło… W uszach zabrzmiał jej głos Mamusi, dosłownie sprzed chwili. Ja dziecka nie oddam żadnemu niewiernemu draniowi, to oczywiste… Te słowa uderzyły ją prosto w serce – jakby były o nim.
„Przecież on nie jest takim draniem” – myślała smutno. – „Nie wyobrażam sobie, że mógłby mnie naprawdę oszukać, zwieść i zniszczyć, nie mieści mi się to w głowie… Ale może go wybielam? Może jednak patrzę na niego przez różowe okulary, choć wydaje mi się, że jestem obiektywna i rozsądna? Przecież to wszystko, co dla mnie zrobił, wszystko, co się działo w tym szpitalu… A jeśli to był jednak ciągle tylko blef i słodkie polowanie?”
Szukająca Lodzi po całym domu Ciotka Lucy zajrzała do ogrodu i znalazła wreszcie zgubę siedzącą z zamyśloną miną na ławce pod żywopłotem. Pogodne wiosenne niebo odbijało się w modrych oczach dziewczyny, które lśniły jakimś smutnym blaskiem.
– Biedne dziecko – szepnęła do siebie Ciotka Lucy, kręcąc ze współczuciem głową.
***
W tę straszną, przepłakaną niemal w całości noc Lodzia przeszła chyba najcięższą dotąd walkę z samą sobą. Wstrząśnięta rodzącą się nieubłaganie nadzieją, która jej relację do Pabla stawiała w innym świetle niż dotychczas, postanowiła otworzyć zamykaną dotąd na siłę puszkę Pandory i przeanalizować raz jeszcze bez niedomówień wszystko, co świadczyło na jego niekorzyść. Gorąco chcąc uwierzyć w to, że Pablo ją kocha, z całego serca pragnąc mu zaufać, zdecydowała się wejść w rolę nomen omen adwokata diabła.
W tę noc przypominała sobie zatem bezlitośnie i metodycznie wszystko, co mówili o nim jego kumple, co powiedział jej Grzelo, co wreszcie on sam mówił o męskiej niestałości, nazywając ją etapem poszukiwania. Każde z tych słów szarpało na nowo jej sercem, wbijało się w nie jak sztylet. Tym razem poszła jednak o kolejny krok dalej. Jej alter ego, adwokat diabła, z szatańskim uśmiechem na ustach zaprosił ją kpiącym gestem do wejścia tam, gdzie dotąd wejść nie potrafiła…
W tę noc wyobraziła sobie wszystko to, o czym wiedziała od początku, lecz o czym nigdy wcześniej nie chciała obrazowo myśleć i co spychała w najciemniejsze głębiny podświadomości po to, by nie cierpieć. Okrutna wyobraźnia podsuwała jej realistyczne wizje z jego przeszłości, z tych jego długich i bogatych poszukiwań. Widziała inne kobiety w jego ramionach… znajomy ogień w jego ciemnych oczach przeznaczony nie dla niej… płomienne pocałunki składane na innych ustach… dotyk jego ukochanych dłoni na innych ciałach… Obrazy te były dla niej tak bolesne, jakby widziała je naprawdę, jakby te wyimaginowane sceny rozgrywały się tu i teraz, przed jej oczami.
Teraz, gdy po wielu tygodniach ciężkiej walki ze sobą zaczynała dopuszczać myśl, że mogłaby zaufać Pablowi i oddać mu całą swoją przyszłość, świadomość rozrywkowego stylu, w jakim dotąd żył, stała się potworną torturą dla jej czystego jak łza serca. Cierpiała wobec tej okrutnej prawdy, skręcała się w kłębek gryziona zazdrością, płakała skulona na łóżku nad sponiewieranym wizerunkiem czystego i wiernego Rycerza z jej dawnych, dziewczęcych marzeń…
„Jak to strasznie boli!” – myślała, mnąc rozpaczliwie róg zmoczonej łzami poduszki. – „Więc tak smakuje zazdrość?… Jak to potwornie piecze, jak pali! Za bardzo go kocham, żebym mogła o tym myśleć spokojnie, chociaż nie mam do niego żadnych praw… Gdybym zobaczyła coś takiego naprawdę, chyba bym umarła!”
Dopiero kiedy wypłakała się do woli, gdy przetrawiła te wszystkie wizje napełniające ją piekącym bólem i poczuciem straty, zaczęła myśleć rozsądniej i tłumaczyć sobie, że to przecież było kiedyś, wcześniej, zanim się spotkali… że nie powinna mieć do niego o to żalu… że nie można się było dziwić temu, iż przystojny, przebojowy trzydziestodwulatek nie spędził dotychczasowego życia w klasztorze!
„On jest ode mnie dużo starszy” – dumała, patrząc w ścianę. – „Ma warunki, jest bardzo atrakcyjny… Gdyby przez tyle lat żył w celibacie, trzeba by się wręcz zastanawiać, co z nim jest nie tak. To w pewnym sensie normalne, że się bawił… poszukiwał… A skoro dotąd się nie ożenił, to widocznie taki był jego wybór, sam mi powiedział na studniówce, że jest wybredny i chce sprawdzić całą dostępną ofertę. Ech, gagatek, bałamut jeden!” – uśmiechnęła się mimo woli przez łzy. – „Ja go przecież kocham takiego, jaki jest! Podoba mi taki właśnie… temperamentny, gorącokrwisty… z tym jego zachłannym spojrzeniem i inteligentnymi żarcikami na wiadome tematy. Czy to ważne, co robił kiedyś? Jakie to ma znaczenie?”
Lecz oto znów na scenę wkroczył adwokat diabła i zapytał złośliwie… A teraz? czy jesteś pewna, że to nie dzieje się teraz?… Z wargami zagryzionymi niemal do krwi i boleśnie ściśniętym sercem wyobraziła sobie zatem Pabla spotykającego się z nią, a potem jadącego swym czarnym volkswagenem do innej… jednej czy wielu, nieważne. Adwokat diabła bezlitośnie podsuwał jej argumenty, które świdrowały jej duszę i piekły jak rozżarzone żelazo…
Jaką mogła mieć pewność, że była w jego myślach i pragnieniach jedyna? Opierała mu się już tak długo, przez kilka miesięcy nawet nie dała mu się pocałować. On pewnie nie był do tego przyzwyczajony… Taki gorący facet! Dlaczego miałby skazywać się na taką abstynencję? Niejedna ze znajomych dziewczyn na pewno nie miałaby nic przeciwko temu, żeby od czasu do czasu zabawić nadwornego przystojniaka… Czyż nie mógł działać jednocześnie na kilku frontach? Urabiać ją czułymi słówkami, a w międzyczasie…
I tu zdruzgotana, spłakana Lodzia zbuntowała się nagle i aż usiadła na łóżku.
– Nie! – wyszeptała gorąco. – Nie, nie wolno mi! O co ja go posądzam… teraz już przesadziłam! Przesadziłaś, Lodziu, jak wtedy w samochodzie…
Przed oczami stanęła jej twarz Pabla wpatrzonego w nią z czułością i troską, twarz rozjaśniona przejrzyście czystym blaskiem… jego oczy tak pełne światła, że na ich dnie widziała odbicie jego duszy… Na włosach poczuła dotyk jego dłoni, tak delikatny i ostrożny, że niemal nieśmiały… w uszach zabrzmiały jej jego ciche słowa… Moja gwiazdeczko… perełko…
„Nie, on taki nie jest!” – myślała żarliwie, zwracając się do wyimaginowanego adwokata diabła. – „Nie kłamie! Może sobie żartować, wygłupiać się, ale nie oszukuje mnie w ten sposób… Jak mogę tak o nim myśleć, bez przerwy posądzać go o fałsz! Jak mogę mu tak ubliżać, ciągle go tak strasznie mieszać z błotem! Nie wolno mi… jestem niesprawiedliwa…”
Łzy znów popłynęły jej z oczu kaskadą, lecz tym razem były to łzy niosące ulgę. Tak jakby te poprzednie, piekące jak rozżarzona lawa, wypaliły i zmyły złe myśli, przepłukały jej serce z nagromadzonego tam brudu podejrzeń i nieufności, pozwalając wreszcie płochliwym promykom słońca prześwietlić słabym światłem jej zbolałą duszę.
„Przyjrzę mu się jeszcze” – pomyślała nieco już uspokojona. – „Przyjrzę mu się tak samo jak pani Emilia Karolowi. Zobaczę, co dalej będzie robił, mówił… I jeśli dojdę do wniosku, że to nie są żarty… jeśli będę pewna, że naprawdę mnie kocha…”
Był już wczesny ranek. Znużona, wyczerpana ciężką nocą Lodzia zasnęła snem sprawiedliwego na poduszce mokrej jeszcze od łez.
***
– Jasne, że ci pomogę – obiecała Julka, kiedy usiadły na przerwie na podłodze pod ścianą i wyjęły kanapki. – Tylko będziesz musiała mi jeszcze raz pokazać tego wuja, przyjrzę mu się dokładniej. Pamiętam tylko, że był bardzo przystojny na tym zdjęciu…
– Nie tylko na zdjęciu – uśmiechnęła się Lodzia. – Artura widziałam w realu, a on wygląda dokładnie jak wuj, przystojniak palce lizać. Tylko coś z charakterem gorzej, strasznie dziki i jakiś taki nieśmiały… pewnie po matce. Ale już mniejsza o to, musimy go znaleźć, Jula! Ja wtedy w szpitalu odpuściłam, on zresztą pod koniec już nie chodził rano z obchodem, tylko dwa razy wieczorami widziałam go na oddziale. Pracował normalnie z lekarzami, musieli go wytypować z tej grupy studentów, pewnie jeden z najzdolniejszych.
– Trzeba go było mimo wszystko zaczepić – zauważyła Julka, nadgryzając kanapkę. – Ty przecież aż tak nieśmiała nie jesteś…
– No, nie jestem – przyznała Lodzia. – Gdybym była, to nie gapiłabym się na niego na początku jak idiotka i nie byłoby tych kłopotów. Ale nie miałam jak zagadać, uwierz. Na tych obchodach było pełno ludzi, a jak on się pojawił dwa razy wieczorem, to zawsze musiał się napatoczyć akurat wtedy, kiedy u mnie był Pablo.
– No coś ty! – zaśmiała się Julka. – Za drugim razem też? Nic mi nie mówiłaś!
– Bo nie myślałam o tym nawet za bardzo – odparła Lodzia, patrząc w zamyśleniu na swoją odpakowaną, ale nienapoczętą kanapkę. – To zresztą nieważne…
– Jak to nieważne? – zawołała wesoło Julka. – Nie widzisz, jak wam się z Pablem zawsze te przypadki układają? Od początku wpadaliście na siebie poza rachunkiem prawdopodobieństwa, a teraz on zaczyna tak samo wpadać na ludzi z twojego otoczenia. Sama mówiłaś, że rozmieniał twojej mamie pieniądze… Przecież to są jaja, że boki można zrywać! Ale czekaj, Lodźka… Pablo się zorientował, że coś tam jest na rzeczy z Arturem?
– Pewnie, że tak – uśmiechnęła się Lodzia. – Jemu nic nie umknie. A miny takie przy tym robi, że nie mam pytań… No, ale weź, Jula, co mnie to obchodzi, ja się przecież przed nim nie muszę tłumaczyć…
– Więc nie powiedziałaś mu, że to kuzyn? – zdziwiła się Julka.
– Żartujesz chyba! – obruszyła się Lodzia. – W ogóle o tym z nim nie rozmawiałam, niby po co? I nikomu jeszcze nic nie mówiłam… poza tobą. A gdyby okazało się, że jednak się pomyliłam? Ja ostatnio mam takie przypadki w życiu, że wolę to najpierw sprawdzić, już raz wystarczająco wygłupiłam się z tym aresztowaniem bandziora… Tak czy inaczej muszę jakoś odnaleźć Artura. Nie znam nazwiska, ale wiem przynajmniej, jak ma na imię, wiemy też, jak wygląda, wiemy, że jest na ostatnim roku na Uniwersytecie Medycznym, ma niedługo zdawać końcowy egzamin, był w szpitalu na Jaczewskiego na praktykach na laryngologii… To już są bardzo konkretne informacje!
– Czyli co, mam tam pójść i dopytywać o niego? – skrzywiła się Julka.
– Tak by było najlepiej… – westchnęła Lodzia. – Ja też bym z tobą poszła, ale wiesz… wolałabym, żeby nie dotarło do niego przed czasem, że go szukam, bo znowu sobie za dużo pomyśli i będą jakieś cyrki.
– Przecież nikomu nie będziesz się tam przedstawiać – wzruszyła ramionami Julka. – Zwiń sobie tylko ten warkocz, bo to twój znak rozpoznawczy. Nikt tam cię nie zna, więc bez warkocza będziesz całkowicie incognito. A jak spotkasz go osobiście, to natychmiast mu wszystko wyjaśnisz i sprawa będzie załatwiona.
– Masz rację! – przyznała Lodzia, patrząc na nią w olśnieniu. – Gdyby mu powtórzyli, że szukała go dziewczyna z długim warkoczem, mógłby to skojarzyć ze mną… ale jak powiedzą mu po prostu, że szukały go jakieś dwie dziewczyny bez znaków szczególnych, to żaden problem, nie będzie miał pojęcia, o kogo chodzi. Tak zrobimy, Jula! Musimy tam pójść jak najszybciej i trochę powęszyć… Tylko bez Szymka, jemu nic nie mów, okej? Same musimy. Kiedy byś mogła?
– No, właśnie teraz ciężko będzie – westchnęła Julka. – Bo przecież tylko dni robocze wchodzą w grę, a my od poniedziałku do piątku koczujemy w szkole… W tym tygodniu odpada, a za tydzień jedziemy w góry. Może po powrocie będzie trochę luźniej?
– Rzeczywiście – przyznała Lodzia. – Teraz się nie da, dopiero po wycieczce… A jak i wtedy nam nie wyjdzie, to trudno, zajmę się tym dopiero po maturze. Wtedy przynajmniej będę mogła się na tym skupić bez przeszkód. W sumie… babcia tyle lat czeka, to poczeka jeszcze trochę, a ja już postanowiłam, że tego nie odpuszczę. Tym razem…
Urwała, gdyż z głębi korytarza wyłoniła się wysoka sylwetka Grzela, który kierował się prosto w ich stronę, nie spuszczając oczu z Lodzi.
– Grzelo tu idzie – mruknęła ostrzegawczo Julka. – Gapił się na ciebie przez całą matmę, widziałaś? Oczu nie odrywał. Zaraz pewnie zaproponuje ci rozmowę na osobności.
– Przestań, Jula – wycedziła lodowatym tonem Lodzia. – Nie nabijaj się, tylko w razie czego pomóż mi… Czego on jeszcze ode mnie chce? Miałam się do niego nie odzywać…
– Stęsknił się, co w tym dziwnego? – odszepnęła z rozbawieniem Julka. – Tak długo byłaś w szpitalu…
Grzelo podszedł i zatrzymał się, patrząc z góry na siedzące pod ścianą dziewczyny.
– Cześć – rzucił. – Smacznego.
– Dzięki – uśmiechnęła się Julka. – Czegoś sobie od nas życzysz, Grzesiu?
– Nic takiego – odparł, nie odrywając wzroku od Lodzi. – Chciałem ci tylko powiedzieć, Lodziu, że cieszę się, że już wyzdrowiałaś.
– Dzięki – skinęła głową Lodzia.
Grzelo popatrzył na nią znacząco.
– I jeszcze chciałem ci powiedzieć, że gdybyś jednak zmieniła zdanie, to ja dalej czekam. W moich uczuciach nic się nie zmieniło… nawet po tamtym.
I nie czekając na odpowiedź, odszedł w głąb korytarza, rzuciwszy jej jeszcze jedno wymowne spojrzenie.
– Ty, o co mu chodziło? – zapytała cicho Julka. – Nadal pije do studniówki?
Lodzia milczała. Przed oczami stała jej pamiętna scena na ulicy sprzed półtora miesiąca i czerwona z jednej strony twarz Grzela. Dziś niemal nie mogła uwierzyć w to, że naprawdę go uderzyła. Uderzyła go za to, co powiedział o Pablu…
„Strzeliłam go po pysku za bandziorka” – pomyślała ze smutkiem. – „A przecież to, co o nim mówił, to była prawda, nawet jeśli wyolbrzymił ją i ubrał w zbyt ostre słowa. Walnęłam go po gębie, bo ta prawda mnie dotknęła i upokorzyła. Tak, to o to mi chodziło, to mnie tak wyprowadziło z równowagi… upokorzenie!”
– Zachowuje się jak nie on. Chory czy co? – dziwiła się dalej Julka. – Pamiętasz, mówiłam ci w szpitalu, że on się ostatnio podejrzanie uspokoił, ale myślałam, że przy tobie znowu da czadu. Pomyliłam się, jak widać. Tylko jedno się nie zmieniło… on cię nadal kocha! – zaśmiała się. – Zmienił formę, ale treść ciągle ta sama!
– Daj już spokój, Jula – fuknęła Lodzia. – To wcale nie jest śmieszne. O, dzwonek, lecimy na polski! Widzisz, przez to wszystko nie zdążyłam zjeść kanapki!