Anabella – Rozdział XCIII
– Teraz uważaj, za jakieś dwieście metrów będziemy skręcać w prawo – ostrzegł Majk swą prowadzącą samochód towarzyszkę. – Tylko nie przegap, to będzie taka mała polna droga. Trzeba uważać, żeby nie rozwalić podwozia, w sumie już teraz możesz zacząć zwalniać.
Iza, która na okoliczność wyprawy poza miasto przybrała pozę kierowcy rajdowego mocno pochylonego nad kierownicą, posłusznie zdjęła nogę z gazu, obserwując z uwagą prawą stronę asfaltówki, na którą zjechali kilka minut wcześniej z drogi krajowej. Nie miała już teraz żadnych wątpliwości, że bez wskazówek Majka nie trafiłaby w miejsce, w którym była tylko raz, w dodatku w listopadzie, kiedy z racji pogodowej szarugi nagie drzewa przy drodze i puste, ponure pola wyglądały zupełnie inaczej niż dziś. Obecnie, w samym sercu lata, okolica buzowała zielenią, łąki tonęły w kwiatach, a na polach dojrzewały złociste łany zbóż, dlatego trudno było odnaleźć wśród nich wąską, nieutwardzoną drogę, jesienią skąpaną w błocie, dziś suchą i pokrytą warstwą kredowego pyłu.
Dopiero kiedy skręcili w ową ledwo widoczną nitkę ukrytą między łanem jęczmienia i pastwiskiem pokrytym kwitnącą na biało koniczyną, Iza dostrzegła rysujące się w oddali wzniesienie z ogromnym drzewem pośrodku. Dziś zbocza tego pagórka, jedynego w całej okolicy, pokrywała bujna zieleń rosnących tam krzewów, a sam wielki dąb, jesienią nagi i złowrogi w swym monumentalnym rozmiarze, pysznił się królewską koroną gęstych, świeżych liści. Słońce chyliło się już ku zachodowi, zalewając okoliczne pola pomarańczowo-czerwonawą poświatą, a choć na pogodnym dotąd niebie po stronie południowo-wschodniej zaczynały się kłębić ciemne burzowe chmury, miejsce to nadal przepełnione było spokojem i beztroską atmosferą upalnego lata.
Srebrny peugeot podjechał do północnego stoku pagórka, wzbijając kłęby kurzu, i zatrzymał się. Iza wyłączyła silnik i odetchnęła z ulgą, po raz pierwszy od wyjazdu z miasta opierając się plecami o oparcie fotela. Majk zerknął na nią z uśmiechem.
– Świetnie, mała! – pochwalił ją wesoło, wyciągając ku niej rozwartą dłoń. – Piąteczka!
Roześmiała się i ochoczo przybiła z nim piątkę.
– Ale się zestresowałam! – pokręciła głową. – Pierwszy raz w życiu wyjechałam na drogę szybkiego ruchu i w ogóle poza miasto. Aż ci się dziwię, że nie bałeś się jechać ze mną jako pasażer!
– Czego miałbym się bać? – wzruszył ramionami Majk, rozpinając pas bezpieczeństwa. – Jeździsz bardzo dobrze, za każdym razem, kiedy zabieram się z tobą autem, widzę, jakie robisz postępy. Z tygodnia na tydzień jesteś w tym coraz lepsza.
– Dzięki tobie – zaznaczyła skromnie, w duchu ucieszoną tą pochwałą.
– Mnie? – zdziwił się.
– Oczywiście – odparła z przekonaniem. – Moje prawo jazdy i cała seria innych umiejętności to głównie twoja zasługa. Gdybyś nie zmuszał mnie do tych wszystkich wyzwań i nie wydawał mi trudnych poleceń służbowych, jeszcze długo bym się za to nie zabrała, po prostu brakowałoby mi motywacji. I bardzo ci za to dziękuję – dodała ciszej. – Nie ma na świecie lepszego szefa niż ty.
Majk uśmiechnął się tylko, sięgnął po swoją nieodłączną skórzaną kurtkę i otworzył drzwi pasażera, dając jej tym znak, że czas wysiadać. Pozostawiwszy samochód u stóp zbocza, przeszli wąskim przesmykiem między krzewami i wdrapali się na wzgórze z rozłożystym dębem, który z bliska wydał się Izie jeszcze większy i bardziej monumentalny niż jesienią. Potężne konary pokryte ciemnozielonym listowiem rzucały przyjemny cień na miejsce, w którym przystanęli i z którego rozciągał się widok na całą okolicę. Zbocze pagórka od strony południowej wyglądało zupełnie inaczej niż jego północny stok – było porośnięte bujną trawą i dzikimi polnymi kwiatami, które pokrywały również teren rozłożystej łąki ciągnącej się na dole prawie po horyzont. Po jej prawej i lewej stronie rozciągały się pola pokryte łanami dojrzewających zbóż, w tym pszenicy, żyta, przekwitłego rzepaku i gryki, a w oddali można było dostrzec zieloną połać ogromnej uprawy kukurydzy.
Iza zapatrzyła się w dal, zachwycona zarówno niezwykłą metamorfozą tej przestrzeni, jak i jej niepowtarzalnym, sielskim klimatem, który, jak jej się zdawało, już raz czuła tak samo mocno jak dziś. I to na pewno nie było w czasie jej ostatniej i jak dotąd jedynej bytności w tym miejscu, lecz… gdzie?… kiedy?… Ach, oczywiście! We śnie! W tamtym niezapomnianym śnie, po którym zbudziła się w dość wstydliwych okolicznościach – w mieszkaniu Majka, z głową na jego nagiej piersi. A potem znów przez chwilę poczuła tę atmosferę w marzeniu, kiedy tańczyła z nim walca… a może to było wtedy, kiedy tańczyli przy utworze Joe Dassina? Owszem, tamto wspomnienie również było nieco wstydliwe i krępujące, lecz czy tryb terapii nie usprawiedliwiał takich małych odstępstw od ogólnie przyjętych konwenansów? Jedno było pewne – za każdym razem, kiedy czuła ów magiczny klimat, był przy niej Majk. Bo czy miejsce, do którego właśnie przyjechali, byłoby takie samo bez niego?
„Nie” – odpowiedziała samej sobie. – „Bez ciebie, Michasiu, nic nie byłoby takie samo. Ani to miejsce na końcu świata ani nic… nic… nawet ja byłabym inna.”
Zerknęła na niego ukradkiem, udając, że wpatruje się w kłębiące się na południowym wschodzie chmury burzowe, które i on zdawał się obserwować z lekkim niepokojem. Widziała go z półprofilu i tylko kątem oka, ale to w zupełności wystarczało, bowiem znała już na pamięć zarówno jego twarz, jak i całą sylwetkę z charakterystycznie rozczochraną czupryną. Ubrał się dzisiaj w śnieżnobiałego t-shirta, który w połączeniu z jego ulubionymi wytartymi dżinsami w kolorze jasnego błękitu, stał się teraz najjaśniejszym punktem w całej okolicy, odbijającym ciepłe światło zachodzącego słońca.
W pamięci Izy mignęła scena sprzed trzech miesięcy – tonący w podobnych jak dziś czerwonawych promieniach słońca obraz Michała stojącego przed nią na drodze z korytkowskiego cmentarza i wpatrzonego w nią swymi hipnotyzująco błękitnymi oczami. On również miał wtedy na sobie biały t-shirt i jakieś jasne dżinsy… wyglądał bardzo podobnie, ba, wręcz łudząco podobnie do Majka, złocista grzywa w dokładnie ten sam sposób opadała mu na czoło… Ileż to już razy obydwaj kojarzyli jej się ze sobą! Mimo że Majk był aż o jedenaście lat starszy od Michała i z rysów twarzy ani trochę go nie przypominał, a z charakteru byli skrajnie inni.
Delikatny, przyjemny prąd przebiegł jej po karku. Czy to był efekt wspomnienia Michała? Skojarzenia, jakie w związku z nim przywołała w jej sercu jasno ubrana postać Majka? Być może… widocznie to tkwiło w niej tak mocno, że wystarczał jeden mały impuls… jedna analogia… A więc jednak to nadal było żywe! Jej wierne serce od półtorej dekady nie zmieniło zdania i pomimo ran ciągle biło tym samym, dawnym rytmem – dla niego. Tylko dlaczego teraz czuła to silniej niż na spotkaniu w Old Pubie, kiedy był tak blisko? Dlaczego teraz odległe skojarzenie działało na nią mocniej niż jego bezpośrednia bliskość? Dziwne. Czy to był efekt nieuchwytnej magii tego miejsca? Tak tu było pusto i spokojnie… i na sercu tak dziwnie lekko…
Kątem oka dostrzegła, że Majk odwrócił głowę w jej stronę.
– Izula? – zagadnął cicho.
Przeniosła na niego wzrok.
– Tak?
– Dziękuję, że zgodziłaś się przyjechać tu dzisiaj ze mną – powiedział poważnym tonem. – Że w tym całym kotle znalazłaś na to czas i osobiście przywiozłaś mnie na koniec świata. To dla mnie bardzo ważne, mały elfie. Czekałem na to od dawna… od bardzo dawna. I cieszę się jak ostatni frajer, że to się w końcu udało.
– Ja też się cieszę – zapewniła go ciepło Iza. – Ale przecież to się musiało udać. Już dawno obiecaliśmy to sobie w trybie terapii, a jak coś się obieca w tym trybie, to musi być bezwzględnie dotrzymane. Prawda?
– Prawda – skinął głową.
– A poza tym sama mówiłam, że chciałabym przyjechać tu w czasie, kiedy jest zielono – ciągnęła, wskazując dłonią na rozległą przestrzeń wokół. – Zielono, kolorowo, pełno kwiatów… Dzisiaj to nie wygląda jak ponury koniec świata, Majk – dodała stanowczo. – Dzisiaj to wygląda jak jakiś rajski ogród… Eden.
– Jak Eden – szepnął Majk. – Żebyś wiedziała.
– Poza tym nie trafiłabym tu bez ciebie, bo zapomniałam drogę – mówiła dalej. – Za to teraz, kiedy mi ją pokazałeś, zapamiętam ją już na zawsze. Z perspektywy kierowcy takie rzeczy pamięta się lepiej. Martwią mnie tylko te chmury – wskazała na południowy wschód. – To wygląda nie tylko jak deszcz, ale jak potężna burza. Jak myślisz, przywieje ją do nas, czy jednak przejdzie bokiem?
– Nie mam pojęcia – odparł z zastanowieniem, wiodąc wzrokiem za jej dłonią. – Patrząc po kierunku, w którym przesuwa się ta falanga, wydaje mi się, że może o nas zahaczyć. Może tak, może nie… w razie czego będziemy zwiewać do samochodu – dodał beztrosko. – Ale póki co, jak sądzę, jeszcze nie będzie padać. Przynajmniej przez godzinę albo dwie.
Iza pokiwała głową na znak, że zgadza się z tą diagnozą, po czym oboje znów zapatrzyli się w horyzont, nad którym ciemna połać burzowych chmur łączyła się z nieskalanym błękitem pogodnego nieba rozświetlonego zachodzącym słońcem.
– Słyszałem od Pabla o Victorze – odezwał się cicho Majk po długiej chwili milczenia.
Iza drgnęła niespokojnie.
– Aha – szepnęła, nie patrząc na niego.
Choć w pierwszej chwili wzmiankę o Victorze odebrała jako wszczęcie jednego z mniej wygodnych wątków rozmowy, myśl o tym, że Majk wie już o wszystkim, nie sprawiła jej przykrości, a jedynie delikatny dyskomfort, któremu towarzyszyła nawet pewna ulga, iż sama nie będzie musiała poruszać tego tematu. Wszak kiedyś i tak musiałaby go poruszyć w ramach terapii, podobnie jak temat Michała, który ostatnio jakoś zniknął z ich rozmów. Bądź co bądź, z Majkiem powinna i chciała być całkowicie szczera, a ostatnio, głównie z braku czasu, nie mówiła mu wszystkiego. Może dziś, w tym spokojnym zakątku na końcu świata, wreszcie będzie okazja do tego, by nadrobić te wszystkie zaległości?
– Co o tym myślisz? – zapytał. – Tak osobiście?
Westchnęła, nadal wpatrując się w horyzont.
– Sama nie wiem, Majk – odparła zgodnie z prawdą. – Mam mieszane uczucia, bo mimo wszystko lubiłam Victora. Nawet bardzo go lubiłam. Po tej przykrej akcji w kwietniu miałam potworne wyrzuty sumienia, że go zraniłam, i w pierwszych dniach czułam się tak podle, że nie mogłam znaleźć sobie miejsca. Teraz widać, że niepotrzebnie się tym przejmowałam. Jak pomyślę sobie, że piłam u ciebie wódkę, żeby zapomnieć… i jeszcze namówiłam na to ciebie… ech! To było takie głupie! – pokręciła głową. – Czas szybko pokazał, jaka byłam naiwna. Natomiast jeśli chodzi ci o moją opinię w sprawie tego, co Victor nawyprawiał w Liège, to… cóż. Obiektywnie rzecz biorąc, zachował się nieładnie, ale mnie osobiście to aż tak bardzo nie dotknęło. Nawet paradoksalnie czuję coś w rodzaju ulgi.
– Tak właśnie sobie pomyślałem – przyznał Majk.
– Może to egoistyczne, ale tak jest – podjęła. – Cieszę się, że w porę znalazłam się poza grą, a właściwie, że nigdy w nią nie weszłam. To oczywiście nie jest moja zasługa, po prostu tak się złożyło, ale mimo wszystko… Co prawda w pierwszej chwili zszokowała mnie ta informacja o Gaëlle, bo świadomość, że teoretycznie mogłabym się znaleźć w samym centrum tego bagna, nie była przyjemna. Ale teraz? Właściwie to przestałam już o tym myśleć, tak jak wcześniej o Krawczyku. Traktuję to w kategorii rozwiązanego problemu. Rozwiązanego oczywiście tylko z mojej strony, bo jeśli chodzi o Vica, to… wiadomo, jak wygląda jego sytuacja. Ale sam to sobie zrobił i to już jest jego problem. Mimo to przyznaję, że obiektywnie to był mocny cios. Po takim czymś na długo można stracić wiarę w ludzi.
– Mhm – zgodził się w zamyśleniu Majk. – Frajer trochę się przeliczył. Poszedł o jeden most za daleko, a wtedy łatwo zejść na manowce. Ale masz rację, że to był mocny cios. Dla nas wszystkich, nawet dla mnie, bo był moment, kiedy i ja nabrałem się na Victora. W tym sensie, że podziwiałem go za odwagę… no, może „podziwiałem” to za mocne słowo – poprawił się szybko. – Ale nie mogę zaprzeczyć, że tamtą kwietniową akcją w pewnym stopniu mi zaimponował. Za to teraz, po tym, co usłyszałem o jego ostatnim wyczynie, czuję się jakoś tak… głupio. Chyba po prostu jest mi za niego wstyd.
Iza podniosła głowę i spojrzała na niego zdziwiona.
– Wstyd? – powtórzyła z zaskoczeniem. – Tobie? Za Victora?
Pokiwał smutno głową.
– Tak, Izula. Może to brzmi głupio, ale tak właśnie jest. Wstyd mi za niego jako przedstawiciela mojego gatunku… czy raczej mojego podgatunku rasy męskiej. Nie potępiam go, bo sam nie jestem dużo lepszy, a z różnych względów powinienem być. Ale wstyd mi. Wstyd… tak, to chyba dobre słowo.
Iza patrzyła na niego szeroko otwartymi oczami.
– Nie rozumiem – pokręciła głową. – Dlaczego porównujesz się do niego? Przecież ty nigdy byś nie zrobił tak jak on. Jesteś odpowiedzialnym człowiekiem.
– W tym sensie, o którym myślisz, to tak – zgodził się ostrożnie. – Zresztą mam nadzieję, że Victor też stanie na wysokości zadania, przemyśli to, puknie się w dyńkę i jakoś ogarnie bagno, które zafundował tej nieszczęsnej dziewczynie. Ma frajer szczęście, że drugiego takiego bagna nie zafundował tobie… że byłaś na to odporna i uniknęłaś kolejnego kopa od losu. Chwała Panu, jak by to powiedziała moja babcia, cokolwiek by to znaczyło. Ale ja mam na myśli co innego, Iza – westchnął. – Chodzi mi o brak wierności ideałom. Victor mimo wszystko sprawiał wrażenie idealisty, a ja z tego powodu czułem do niego rodzaj sympatii. Miałem wrażenie, że jesteśmy ulepieni z podobnej gliny i że to, co przeżył w związku z tobą, jeszcze bardziej mnie z nim łączy… w sensie duchowym, metafizycznym… czy ja wiem? To dosyć skomplikowane i trudno mi to wyjaśnić.
– Chyba rozumiem – odparła, patrząc na niego w zastanowieniu. – I teraz już nawet o wiele lepiej łapię, dlaczego wtedy tak nam nie szła ta terapia. Po tym, jak odrzuciłam Victora, ty współczułeś mu i solidaryzowałeś się z nim po męsku. Ja byłam tą okrutną, a on tym biednym pokrzywdzonym. Widziałeś w nim bratnią, nieszczęśliwą duszę… taką jak ty.
Majk uśmiechnął się lekko, jakby z pobłażaniem.
– Poniekąd – zgodził się dyplomatycznie. – Może niedokładnie tak, jak to sobie interpretujesz, ale… tak, w pewnym sensie tak. I co gorsza teraz też, niestety, widzę w nim bratnią duszę, tyle że negatywnym sensie. Obaj zdradziliśmy ideały. A ideałom, jak ja sam już się przekonałem i jak ostatnio przekonał się Victor, trzeba być wiernym zawsze i bez wyjątku. Inaczej mogą się obrócić przeciw nam.
– To znaczy? – zapytała zaintrygowana tą filozoficzną refleksją Iza.
– To znaczy, że jeśli raz zanurzysz się w błocie… w pewnego rodzaju błocie – podkreślił znacząco – to może się okazać, że już nigdy nie zmyjesz go z siebie całkowicie. Jeśli zdradzisz ideały w imię… sam nie wiem czego, ale chyba po prostu ludzkiej słabości… to potem do końca życia możesz tego gorzko żałować. Długo gadaliśmy o tym z Pablem… o Victorze i nie tylko… również o nas samych… Powiedz mi, jak ty to odbierasz jako kobieta? – zapytał nagle, spoglądając jej prosto w oczy. – Gardzisz takimi jak Victor, prawda?
Iza patrzyła na niego zdezorientowana.
– Gardzę? – powtórzyła powoli. – Nie… to nie jest dobre słowo, Majk. Ja nim nie gardzę, jakie zresztą miałabym prawo do tego, żeby gardzić drugim człowiekiem? Jest mi tylko żal tej Gaëlle… i jego w sumie też, bo tak strasznie się pogubił… Oczywiście mogę to mówić tak spokojnie, bo sama patrzę na to z boku… neutralnie… Gdybym była zaangażowana uczuciowo, to co innego… a tak to nie… Ale nadal nie rozumiem, dlaczego porównujesz się do Victora – dodała bardziej zdecydowanym tonem. – Ty przecież jesteś wierny swoim ideałom. Sam ostatnio podkreślałeś, że tak jest.
Majk westchnął znowu i pokręcił głową, po czym założył ręce na piersi i zapatrzył się przed siebie w odległą linię horyzontu.
– Tak – przyznał cicho. – Ale jednak nie do końca. Wierny sercem… duszą… tak… Ale ciałem? Wstyd mi za to, Iza. Cholernie mi wstyd.
Iza przypomniała sobie nagle zafrasowaną twarz starszej pani Lewickiej, a potem po kolei twarze różnych towarzyszek Majka, które w jednoznacznym kontekście widywała z nim w Anabelli.
– Aha – szepnęła. – Chodzi ci te wszystkie twoje dziewczyny?… Te od, jak to kiedyś nazwałeś, niezobowiązującej czułości?
– Mhm – mruknął. – Właśnie o nie.
Pokiwała powoli głową, wpatrując się w profil jego twarzy oświetlony coraz bardziej purpurowym blaskiem słońca. Znała każdy szczegół tej twarzy… ukośną, prawie niewidoczną bliznę biegnącą wzdłuż niedogolonego policzka… gęste, lekko skręcone kosmyki włosów w specyficzny sposób opadające mu na czoło… Przypomniała sobie jedną z ich pierwszych poważnych rozmów w gabinecie Anabelli. Wówczas widziała jego twarz z tej samej perspektywy… wówczas miał na sobie koszulę w takim samym kolorze śnieżnej bieli… i wówczas, rozmawiając z nią na ten sam temat co dziś, mówił zupełnie, wręcz skrajnie co innego.
– Przecież do tej pory wcale się tym nie przejmowałeś – zauważyła łagodnie. – A poza tym w twoim przypadku porównywanie się do Victora jest kompletnie nietrafione. Kiedyś już mi to tłumaczyłeś i ja to rozumiem… przynajmniej na tyle, na ile potrafię pojąć to umysłem, bo pod tym względem akurat różnimy się znacząco. Ale jednak potrafię się w to wczuć. To jest zupełnie inna sytuacja. Terapia… lek na ból…
Majk przerwał jej gwałtownym, niecierpliwym ruchem ręki.
– Daj spokój – wycedził przez zęby, spuszczając głowę. – Proszę cię, Iza, nie powtarzaj już tego. Nie wiem, jak mogłem pleść takie farmazony i w dodatku tak cynicznie wprowadzać je w życie. Byłem kompletnym kretynem. Przypadek Victora, którego miałem za podobnego idealistę jak ja, pokazał mi dobitnie, jakie to było nędzne. Od początku to ty miałaś rację. Przyznaję to teraz jak szczeniak i palę się ze wstydu. Wybacz mi, elfiku.
– Ja? – pokręciła głową, szczerze zdziwiona takim postawieniem sprawy. – Co ty opowiadasz, Majk? To przecież wyłącznie twoja sprawa i twoje życie! Ja zresztą nigdy nie miałam ci za złe, że w tej sprawie miałeś inne zdanie niż ja. Jak by nie było, w trybie terapii…
– W trybie terapii czy w jakimkolwiek innym, jestem skretyniałym półgłówkiem i tyle – odparł stanowczo. – Zrozumiałem to już jakiś czas temu, ale tak na sto procent dotarło to do mnie dopiero teraz, kiedy Pablo opowiedział mi o tym belgijskim frajerze i jego najświeższych odpałach. Uświadomiło mi to, że wcale nie jestem lepszy od Victora… że taka sama ze mnie szmata, tylko może trochę ostrożniejsza… ech! – pokręcił głową, odrywając wzrok od linii horyzontu i przenosząc go na twarz dziewczyny. – Powiedz mi, Izulka, ale tak szczerze… nie owijaj prawdy w bawełnę ani w żadne inne gałganki, okej? Tak czysto w teorii. Jeśli facet jeden raz dał dowód na to, że nie potrafi być wierny… jak chociażby ten cały Victor… to w oczach kobiety już jest na zawsze spalony, prawda?
Iza odwróciła oczy, uderzona przykrym skojarzeniem nie tyle z Victorem co z Michałem. Między obydwoma znajdowała ostatnio coraz więcej punktów wspólnych – i to były niestety te najgorsze punkty. A jednak, o ile Victor rzeczywiście byłby w tej sytuacji spalony, Michałowi mogła wybaczyć wszystko… albo niemal wszystko. Po co Majk w ogóle pytał ją o takie rzeczy? Przecież doskonale znał jej zdanie na ten temat. A może… może wcale nie? Może nawet ona sama go nie znała? Ech, nieważne! Teraz to nie był czas ani miejsce na to, by rozmyślać o Michale!
– Odpowiedz mi, Iza – podjął nalegającym tonem Majk. – Od tego bardzo dużo zależy. Noszę się z tym pytaniem już od dawna, a w ostatnich dniach ono jeszcze bardziej mnie dręczy. I jest jeszcze kilka takich pytań… uwag… wątpliwości… Muszę je wyjaśnić, porozmawiać o nich z tobą i naświetlić je sobie, inaczej zwariuję. Między innymi po to tak nalegałem, żebyś przyjechała ze mną tutaj, na koniec świata. Wiesz dlaczego akurat tutaj, prawda? – dodał smutno. – To miejsce od wielu lat było świadkiem moich największych koszmarów i jeśli nadal ma nim zostać, to… do diabła, niech zostanie! Wolę tutaj niż gdzie indziej. Tak czy inaczej muszę znać twoje zdanie na każdy z tych tematów. Muszę, mały elfie.
Iza wpatrywała się w jego buzującą emocjami twarz z sercem zalanym współczuciem. Więc nie myliła się, podejrzewając, że dzisiejszy wyjazd na koniec świata był dla niego pretekstem do wszczęcia dłuższej i głębszej rozmowy w trybie terapii… głębszej niż tylko nawiązanie do sprawy Victora. Domyślała się, że prędzej czy później przyjdzie na to czas, zresztą w pewnym sensie wręcz czekała na tę rozmowę, była na nią gotowa. Dobrze się składało, że Majk sam ją zaczął, oboje zresztą wiedzieli, że dziś, kiedy firma została pod pieczą Antka i Wiktorii, będą mogli zostać tu choćby i do rana. Ona sama też miała do omówienia z nim kilka trudnych spraw… lecz co tam ona! Dziś to Majk ewidentnie bardziej potrzebował jej! Z kim innym, jeśli nie z nią, swoją terapeutką, miał poruszać najbardziej skrywane przed światem tematy, które leżały mu kamieniem na sercu? Znów, jak w kryzysowej sytuacji sprzed półtora miesiąca, potrzebował jej pomocy i przyjacielskiego wsparcia! Wysłuchanie go było jej obowiązkiem! Tym bardziej że nazajutrz wyjeżdżała na trzy tygodnie urlopu, a rozmowa przez telefon to jednak nie to samo.
– Rozumiem, Michasiu – odparła łagodnym tonem, kładąc dłoń na jego przedramieniu. – Domyślałam się tego. Potrzebujesz rozmowy w trybie terapii, a ja przecież od tego właśnie jestem.
Jej ciepły głos i ów drobny gest sprawiły, że przez twarz Majka przebiegł wyraz tkliwego wzruszenia. Szybkim gestem odrzucił na trawę kurtkę, którą przez cały ten czas trzymał w jednej dłoni, po czym schylił się nad dziewczyną, ogarnął ją ramionami i przytulił do piersi tak mocno, że na moment aż przytkało jej oddech.
– Tak, właśnie tak! – wyszeptał żarliwie, kiwając głową. – Od tego jesteś… obiecałaś mi to! Obiecałaś mi to tyle razy, mały nocny elfie!
– Obiecałam – przyznała z powagą.
Jak przyjemny był ten zapach markowej wody kolońskiej, którym przesączona była jego biała koszulka! I jak cudownym uczuciem było wiedzieć, że jest się komuś naprawdę potrzebnym! Potrzebnym i w jakimś stopniu wręcz niezastąpionym.
– Odpowiem na wszystkie twoje pytania – zapewniła go. – Tylko daj mi trochę powietrza, co, szefie? Bo zaraz się uduszę…
Majk natychmiast posłusznie zluźnił uścisk.
– Wybacz – pokręcił głową, jakby zawstydzony tym gwałtownym wybuchem emocji. – Chyba trochę za szybko chciałem doładować baterię. Wbiłem sobie do głowy, że dzisiaj muszę nałapać elfikowej energii na całe trzy tygodnie, żeby nie paść trupem, kiedy będziesz na urlopie – dodał żartobliwie. – Ale przecież mamy na to jeszcze dużo czasu, więc mogę dowolnie dozować moje tankowanie. Usiądziemy sobie tutaj? – zaproponował, wskazując na trawę u ich stóp. – Powinno być miękko i wygodnie, byle jakieś robale po nas nie łaziły. Przydałoby się coś na podkładkę… o, poczekaj, użyjemy do tego mojej szmaty!
Mówiąc to, puścił ją i schylił się, by rozłożyć na ziemi swoją skórzaną kurtkę, przełożywszy najpierw do kieszeni spodni dokumenty, pęk kluczy i telefon, po czym wskazał jej gestem, aby usiadła. Iza chętnie zajęła miejsce na jednym brzegu kurtki, usadawiając się tak, by zostawić mu drugą połowę.
– Zmieścisz się? – zapytała z niepokojem.
– Pewnie – skinął głową.
Rozsiadł się tuż przy niej i jak gdyby nigdy nic objął ją ramieniem. Iza chętnie pozwoliła mu na ten gest i oboje poprawili swoją pozycję na kurtce, układając sobie jak najwygodniej nogi wśród wysokich źdźbeł trawy, dziewiczej, nigdy niekoszonej i przetkanej różnokolorowymi polnymi kwiatami. Ubrana w ciemnogranatowe dżinsowe spodenki do kolan, sandały i oliwkową bluzkę dziewczyna niemal niknęła w tym otoczeniu, w przeciwieństwie do Majka, od którego białego t-shirta promienie zachodzącego słońca odbijały się tak mocno, że aż raziły w oczy. Z pagórka, na którym usiedli, roztaczał się rozległy widok, zaś nad ich głowami szumiały liście ogromnego dębu. Jakże tu było cicho i spokojnie! Jak piękne! Niezwykłe miejsce na samym końcu świata… Tylko oni dwoje na totalnym pustkowiu, wśród buzującej życiem natury…
– Wracając do twojego pytania – podjęła po dłuższej chwili Iza, uznawszy, że czas nawiązać do przerwanego wątku. – Myślę nad tym już od kilku minut i naprawdę uważam, że źle stawiasz problem, Majk. To, co zrobił Victor, to zupełnie co innego, wasze sytuacje są nieporównywalne. On faktycznie zawalił sprawę, ale ty? Ty przecież nigdy nikogo nie zdradziłeś.
Majk pokręcił głową.
– Zdradziłem – westchnął. – Rzecz w tym, że niestety zdradziłem, Iza. I źle mi z tym.
– No dobrze, niech ci będzie, zdradziłeś pewien ideał – zgodziła się z namysłem. – Ale przecież zrobiłeś to świadomie i dopiero wtedy, kiedy straciłeś wszelką nadzieję. A to, moim zdaniem, nie jest żadna zdrada, tylko jakiś tam sposób na radzenie sobie z cierpieniem. Sposób na leczenie ran.
– Owszem – przyznał. – Wtedy właśnie tak to postrzegałem. Ale to jednak nie jest dobry sposób. Ty go nie stosujesz i powiedziałaś mi to twardo na samym początku. Posprzeczaliśmy się nawet o to trochę, pamiętasz?
– Pamiętam – skinęła głową.
– Ja już wtedy wiedziałem, że w gruncie rzeczy masz rację, ale nie mogłem przyznać ci jej otwarcie. Musiałem jakoś bronić moich wyborów, żeby nie wyjść na idiotę i frajera. Co prawda ostatecznie i tak na niego wyszedłem – machnął z rezygnacją ręką – jednak wtedy jeszcze byłem na tyle zbuntowany, że brnąłem w zaparte i udawałem cynika. Chyba zresztą naprawdę nim byłem, bo co tu dużo gadać… taki system był dla mnie wygodny, łatwy i mimo wszystko przyjemny. A przyjemność tego rodzaju potrafi bardzo skutecznie przysłonić wzrok i odebrać rozum.
Iza, której ostatnie słowa skojarzyły się natychmiast z Kacprem jako najlepszą ilustracją zawartej w nich prawdy, zerknęła na niego przekornie.
– To fakt – przyznała z niewinną miną. – Przyjemność cielesna działa jak narkotyk, a do tego ma nieocenione właściwości lecznicze i regeneracyjne. Wcale się nie dziwię, że ktoś może się od tego uzależnić. Ostatnio sama też zaczęłam więcej o tym myśleć i nie przeczę, że gdybym umiała wyłączyć sumienie, całkiem chętnie skorzystałabym z takiej formy terapii.
Majk znieruchomiał i przez dłuższą chwilę przyglądał jej się badawczo spod oka.
– Mówisz to serio czy nabijasz się ze mnie? – zapytał w końcu niedowierzająco.
Iza zerknęła na niego i prychnęła śmiechem na widok jego zdezorientowanej miny.
– No okej… trochę żartuję – przyznała. – Ale tylko trochę. Tak pół na pół.
– Pół na pół?
– Aha – skinęła głową. – W takim sensie, że rozumiem, co kierowało Victorem, kiedy działał na dwa fronty… co kieruje tobą w relacjach z tymi dziewczynami… i ogólnie jaką to może być pokusą dla człowieka. Dzisiaj na pewno rozumiem to lepiej niż rok temu, nawet jeśli nadal brakuje mi praktycznego doświadczenia. Może to kwestia upływu czasu? Coraz częściej odzywa się we mnie to coś… nie wiem, co to jest, chyba po prostu naturalny instynkt… wcześniej niewiele o tym myślałam, a teraz potrafi mi się to włączyć zupełnie znienacka, do tego w najdziwniejszych sytuacjach. Może tak bije zegar biologiczny? Nie mam pojęcia. Tak czy inaczej, wracając do tematu, teraz rozumiem cię lepiej niż wtedy, kiedy pierwszy raz o tym rozmawialiśmy. Rozumiem cię nie tylko jako terapeutka, ale też… chyba po prostu jako kobieta – dodała ciszej, jakby lekko zawstydzona. – Zwłaszcza że, jak mogę się domyślić, u mężczyzn ten instynkt działa jeszcze silniej niż u nas.
– Hmm – mruknął Majk, odwracając oczy.
– Tylko nie odbierz tego niewłaściwie – spoważniała Iza. – Nie chcę powiedzieć, że pochwalam ten styl życia. Absolutnie nie. Victor postąpił jak ostatni oszust i drań… i gdyby nie to, że od początku był mi obojętny, nie mogłabym mówić o tym tak spokojnie. Wiesz zresztą, ile swego czasu wycierpiałam przez… przez mojego Misia – zniżyła głos do szeptu. – I cierpiałam przecież dokładnie z tego samego powodu. Mam w tym długoletnie doświadczenie, wiem, jak smakuje zdrada, i ze swojej strony nigdy nie zrobiłabym tego nikomu. Samej sobie też nie, bo po takim czymś zwyczajnie nie umiałabym spojrzeć w lustro. Ale ty to co innego, Majk – podkreśliła stanowczo. – Co prawda nie mówię, że pochwalam to, co robisz z tymi dziewczynami, bo…
– Nie co robię, tylko co robiłem – przerwał jej Majk. – Skończyłem już z tym.
– Skończyłeś… – powtórzyła z rozpędu i zamilkła.
W jej pamięci rozbrzmiały słowa pani Lewickiej. Od jakiegoś czasu wszystko się zmieniło. Z jednej strony skończyło się, a z drugiej tak jakby zaczęło na nowo… Tak, wiedziała przecież o tym. Została tylko tamta jedna… Wercia… Serce nagle zabiło jej jak szalone i wrócił ów straszliwy, zatykający oddech ciężar na piersi. Ach, stres, znowu ten stres! Jednak nadal nie była od niego wolna.
– Tak, skończyłem – potwierdził cicho. – I to już dość dawno. Za dużo nerwów mnie to kosztowało, za dużo zepsutej krwi i wyrzutów sumienia. Od pewnego momentu ja też, dokładnie tak jak mówisz, nie mogłem patrzeć w lustro. Czułem, że im dłużej w tym tkwię, tym więcej ryzykuję… i tym więcej tracę. I że nie warto, bo przyjemność, po której potem cały dzień czy dwa ma się kaca moralnego, nie jest de facto żadną przyjemnością. Nie mówiąc już o tym, że przez lata byłem przyzwyczajony do czekania na… na lepsze czasy… i sumie było mi z tym dobrze.
– Wiem – szepnęła. – Pod tym względem jesteś jak ja. Przyzwyczajony do życia nadzieją i karmienia się marzeniami.
– Właśnie tak – skinął głową, mocniej obejmując ją ramieniem. – Już dawno to ustaliliśmy, prawda, elficzku? W środku jestem taki jak ty, nawet jeśli z zewnątrz zachowuję się jak porąbany. Przy czym nie jestem aż tak niereformowalnym bucem, żeby nie umieć tego skorygować. Bylebym był do tego naprawdę przekonany… a tutaj tak właśnie było. Nie chcę wchodzić w szczegóły, ale chcę, żebyś wiedziała jedno. To, że z tym zerwałem, to była twoja zasługa. Wynik terapii, jej sukces czy jak to tam nazwiemy… Nieważne. W każdym razie przyszedł moment, kiedy powiedziałem sobie koniec. I teraz już będę się tego trzymał. Albo na zawsze, czego najbardziej bym chciał… albo przynajmniej do czasu, kiedy będę mógł mieć jeszcze jakąkolwiek nadzieję na odmianę mojego podłego losu. Bo ja mogę wytrzymać bardzo dużo, Izula… ale jeśli znowu dostanę pięścią w ryj…
Urwał, zostawiając ostatnie zdanie w zawieszeniu. Iza również milczała, starając się siłą woli przewalczyć znajomy ścisk w sercu. Wystarczyło tylko nakazać samej sobie spokój i wszystko powinno minąć. Musiała się skupić. Na szczęście obejmujące ją ciepłe ramię Majka ułatwiało jej sprawę, jego bliskość jak zawsze działała na nią uspokajająco. Słowa, które wypowiadał, też przecież były pozytywne, świadczyły o sukcesie terapii – sukcesie, jakiego rok temu nawet by się nie spodziewała. Tylko czy to na pewno była zasługa terapii? Czy kluczowej roli nie odegrał raczej ktoś inny? Co lub kogo miał na myśli Majk, znowu wspominając o nadziei?
W ciszy, która zapadła, słychać było jedynie brzęczenie owadów latających nad rosnącymi w pobliżu kwiatami, a także lekki szelest liści dębu, wśród których śpiewał jakiś ptak. Słońce coraz bardziej chyliło się ku zachodowi, a jego pomarańczowo-czerwonawe promienie oświetlały okolicę niezwykłą, jakby ognistą poświatą.
Majk zapatrzył się w ułożone tuż przed nim na trawie nogi Izy, skrzyżowane we wdzięcznej pozie, zgrabne i drobne jak całe jej ciało, niezbyt jeszcze opalone, lecz jakże przepiękne w swej naturalnej bladości. Przepiękne i tak kuszące… A zatem nie mylił się. Już od jakiegoś czasu wyczuwał w niej ową zmysłową nutkę świadomej kobiecości, która zdawała się narastać w niej z każdym tygodniem i do której dziś explicite się przyznała. Od wielu miesięcy był wszak milczącym świadkiem rozkwitu tej uroczej, zdawać by się mogło niemal pozaziemskiej istoty – i to nie tylko kształtowania się jej charakteru, ale również budzenia się w niej najgorętszych ludzkich zmysłów. Ów mały elf, spotkany niegdyś na zalanej deszczem ulicy, nieśmiały, cichy i jakby zagubiony, na jego oczach i pod jego bokiem przemienił się stopniowo w przecudowną kobietę… kobietę, którą on sam dojrzał w niej niemal od razu, lecz która dopiero teraz w pełni ujawniała się przed światem. Czy ów świat, jakiegokolwiek oblicza by nie przybrał, już wkrótce odbierze mu ją na zawsze, zanim on zdąży odkryć karty i zapytać ją o zdanie?
– Odpowiedz mi na tamto pytanie, Iza – poprosił cicho, nie odrywając oczu od miękko zaokrąglonej linii jej kolana. – Czy facet, który raz zdradził, jest jeszcze godny tego, żeby wartościowa kobieta mogła mu zaufać?
Iza westchnęła, wizualizując sobie w pamięci natchnioną twarz Victora wyznającego jej miłość i snującego najpiękniejsze obietnice. A potem twarz Michała wpatrzonego w nią ponad stolikiem w Old Pubie… i tamtą wcześniejszą, sprzed lat… Zawsze będziemy razem, mój skarbie… Potem jego słowa z zimowego spotkania w Korytkowie po tym, jak zdradził ją z Agnieszką. Nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki… i te z ostatniego spotkania w cztery oczy. Bardzo mi na tobie zależy, Iza. Bardzo. Tak bardzo jak nigdy nie zależało mi na żadnej innej kobiecie…
– Nie wiem, Majk – pokręciła głową. – To jest dla mnie za trudne pytanie. Każdy przypadek trzeba rozpatrywać indywidualnie, w tej kwestii, moim zdaniem, nie da się stosować uogólnień. Ale rozumiem, że chcesz odnieść moją odpowiedź do siebie i do tego, co mi przed chwilą powiedziałeś… dlatego ujmę to tak. Zaufanie do człowieka nie jest wypadkową tylko jednego czynnika, a zdrada nie jest pojęciem jednoznacznym. Tu się chyba zgodzimy, prawda? Co innego mąż, który zdradza żonę, albo narzeczony, który puszcza kantem narzeczoną, a co innego taki idealista jak ty, który, jak to ująłeś, zdradza swoje ideały. To jest inny rząd wartości i ja bym tu w ogóle nie używała słowa zdrada, bo, jak dla mnie, to ty nigdy nikogo nie zdradziłeś.
Niemiły ścisk serca odpuścił już teraz, znów mogła odetchnąć pełną piersią, to zaś przyniosło jej ogromną ulgę. Przyjacielskim gestem sięgnęła po dłoń Majka i uścisnęła ją w swojej, mocniej tuląc głowę do jego ramienia. Odniosła wrażenie, że zarówno to ramię, jak i dłoń drżały lekko… A może to raczej ona drżała po kolejnym nieprzyjemnym epizodzie kardiologicznym? Bogu dzięki, że to nie było nic groźnego, lecz jeśli dalej będzie się powtarzać, może znacząco uprzykrzyć jej życie. Ale co tam, nieważne… teraz trzeba pomóc Majkowi! Dlaczego on znowu obwiniał się o nieswoje grzechy? To przecież ślepy los okradł go ze szczęścia, a on szukał winy w sobie i siebie nazywał zdrajcą? Zdecydowanie, potrzebował dzisiaj porządnej terapii!
– Nie myśl tak, Michasiu – podjęła łagodnie. – Znam cię przecież i wiem, jakim jesteś człowiekiem. Uczciwym, wiernym i dobrym… bardzo dobrym… jednym z najlepszych, jakich spotkałam w całym moim życiu. Dlatego nie mogę znieść, że porównujesz się do takiego oszusta i ściemniacza jak Victor. Co też ci przyszło do głowy, żeby stawiać się z nim w jednej linii? Przecież ty w swojej sprawie nie mogłeś zrobić nic… a mimo to byłeś wierny jak pies do ostatniej chwili, kiedy jeszcze mogłeś mieć cień nadziei… i jeszcze długo potem. Co z tego, że w którymś momencie odpuściłeś i skoczyłeś w bagno, żeby leczyć rany? Nikogo przecież tym nie skrzywdziłeś. Co najwyżej samego siebie.
– Właśnie – szepnął Majk. – A to też się liczy.
Dotyk mięciutkiej, delikatnej dłoni dziewczyny na jego dłoni, słodki ciężar jej głowy na ramieniu, zapach jej włosów i bliskość jej ciała działały mu na zmysły jak płachta na byka, do tego stopnia, że z trudem skupiał się na rozmowie. Wystarczyło kilka jej niewinnych słów o budzeniu się w jej ciele naturalnego kobiecego instynktu, żeby posłać go w krainę wyobraźni… w świat najskrytszych marzeń, w którym był jej przewodnikiem i najczulszym nauczycielem zmysłowych rozkoszy… Ach, że też tak go dopadło właśnie teraz! Musiał czym prędzej odsunąć od siebie ten obraz i wrócić na ziemię, zanim zrobi coś głupiego. Ba, tylko jak miał się przed tym bronić? Jak miał wygasić w żyłach żar krwi, kiedy czuł przy sobie ciepło jej ciała i jej dłoń na swojej dłoni?
– Ale mimo wszystko to są tylko ideały – ciągnęła w zamyśleniu Iza. – Nie gniewaj się, że używam słowa tylko, wiem, jakie to dla ciebie ważne. Ale jednak zdrada ideału nie jest taką samą zdradą jak zdrada z krwi i kości, taka, jakiej ja sama doświadczyłam kiedyś od Misia. A gdybym zakochała się w Victorze, to dostałabym to samo i od Victora. Taki już chyba mój los… Tak czy inaczej ja naprawdę wiem, co mówię. Zdradzony ideał nie cierpi, Majk. Cierpią tylko zdradzeni ludzie.
– Hmm… to prawda – przyznał w roztargnieniu.
– No dobrze, będę mówić wprost – podjęła, wyprostowując się nieco i podnosząc głowę z jego ramienia. – Jeśli terapia ma naprawdę zadziałać, to nazywajmy rzeczy i ludzi po imieniu. Wyjaśnij mi, za co ci wstyd? Za to, że nie pozostałeś aż do śmierci wierny Ani? To jest dla ciebie zdrada ideału? Przecież sam na początku mówiłeś mi, że to byłoby bez sensu i że nie jesteś stworzony do życia ascety. Ona ma teraz swoje życie, a ty nie masz do niego dostępu i nic na to nie poradzisz. Po co dalej męczysz się, myśląc o tym? Czyżbyś nadal po cichu liczył na to, że ona… że ona kiedyś jeszcze… że ty i ona…
Majk aż zesztywniał na te słowa.
– Nie – rzucił surowym tonem, również wyprostowując się na miejscu i cofając ramię. – Nie, Iza. Nie, do cholery. Nie. A niech to… oszaleję!
Zerwał się gwałtownie z miejsca i odszedł kilka kroków dalej, w stronę wielkiego pnia dębu, o który oparł się czołem i obiema dłońmi. Iza popatrzyła za nim z niepokojem, nie śmiała jednak pójść za nim, rozumiejąc, że potrzebuje chwili spokoju na to, by ochłonąć po jej niepotrzebnych słowach. Że też ją podkusiło, żeby powiedzieć mu coś takiego! Wprawdzie w ten sposób chciała mu tylko pomóc, ale gorzej chyba tego zrobić nie mogła… Dopiero teraz dotarło do niej, jakie to było okrutne i niedelikatne.
– Majk? – powiedziała cichutkim, skruszonym głosem, wpatrując się w jego plecy. – Majk… przepraszam. Przepraszam cię… nie chciałam tego powiedzieć…
Zdruzgotana własną niezręcznością i myślą o tym, że niechcący go zraniła, skuliła się na miejscu i ukryła twarz w dłoniach. Po co to powiedziała? Jak mogła zasugerować mu coś takiego? To zabrzmiało tak, jakby zarzucała mu ukrytą podłość… jemu!
„Głupia, głupia!’ – wyrzucała sobie w myślach. – „Tak mu pojechać… jakbym sypnęła solą na otwartą ranę! Świetna ze mnie terapeutka, nie ma co!”
Lecz oto w następnej chwili usłyszała szelest trawy i znów poczuła ciepło jego ramienia oraz kojący dotyk jego dłoni gładzącej ją ostrożnie po włosach. Przytuliła się do niego na oślep, nie otwierając oczu.
– Już dobrze, elfiku – mówił łagodnie Majk. – Nie gniewaj się… To ja cię przepraszam. Zachowuję się jak ostatni debil, nie wiem, co we mnie wstąpiło. Głupek ze mnie, tępy frajer. Proszę, nie miej mi za złe tej sceny. Ja już sam głupieję, Izula… Chodź do mnie, przytul się i posłuchaj. Masz rację. Żeby terapia mogła zadziałać, pewne rzeczy trzeba mówić wprost. Dlatego muszę to wyjaśnić, inaczej utkniemy w martwym punkcie. Tamto… czyli Ania… to już dla mnie od dawna rzecz zamknięta. Zamknięta na zawsze, rozumiesz?
– Wiem – pokiwała głową ze skruchą. – Wiem, Majk… przepraszam…
– Zamknięta i pozamiatana – powtórzył stanowczo. – Wiem, że pewnych rzeczy nie mówię otwarcie, ale to nie dlatego, że nie chcę… tobie chciałbym powiedzieć wszystko… Tak czy inaczej muszę w końcu wyjaśnić tę sprawę, bo dłużej tak nie wytrzymam. Nie wiem, jak to zrobię i co w ten sposób rozwalę, ale trudno. Muszę znać twoje zdanie. I przynajmniej to jedno musi być jasne. Kiedy mówiłem o zdradzie ideałów, ani przez chwilę nie chodziło mi o Anię Lewicką-Magnon.
– Nie? – szepnęła zdziwiona.
– Nie.
Serce znów zabiło jej mocno, boleśnie. Z głębin pamięci wróciły do niej słowa Majka z urodzinowego wieczoru. Nadal kocham Anabellę… A więc jednak! Tamte słowa miały podwójne dno i wiązały się z tym, co powiedział jej w maju w samochodzie, a wcześniej również na cmentarzu nad grobem pana Szczepana i Hani. Tak, musiało chodzić o to samo.
Powoli podniosła głowę.
– Rozumiem – odparła cicho, wpatrując się w zbierające się na linii horyzontu wciąż ciemniejące chmury. – Może nie do końca, ale… ogólnie chyba rozumiem.
– Co rozumiesz? – zapytał w napięciu.
– To, że zamknąłeś przeszłość po to, żeby powalczyć o przyszłość – odparła powoli, z trudem ważąc słowa. – Spróbować mimo wszystko ułożyć ją… z kimś innym. Mam rację? – zapytała, nie patrząc na niego.
– Tak – odparł po prostu.
Jego głos był drżący i zdławiony, jakby wyduszenie z siebie tego słowa kosztowało go ogromny wysiłek. Iza powoli pokiwała głową. Wiedziała to przecież! Wiedziała już od dawna! Czy było w tym coś złego? Tańcząc z nim urodzinowego walca, wręcz cieszyła się z ewolucji w jego nastawieniu, z jego zwycięstw nad dawnymi sentymentalizmami. Taka była jej rola przyjaciółki… terapeutki… Dlaczego więc ciągle przed tym uciekała? Dlaczego od ponad dwóch miesięcy obawiała się stanąć z tą myślą twarzą w twarz? Dlaczego teraz, kiedy usłyszała z jego ust bezpośrednie potwierdzenie swojej hipotezy, skąpany w ciepłym, różowawym blasku świat nagle zszarzał, jakby zgasło słońce? I dlaczego znów zrobiło jej się tak dziwnie ciężko na sercu?
Majk wpatrywał się w jej twarz jak zaczarowany. Ślizgały się po niej promienie zachodzącego słońca, odbijając się ciepłymi refleksami w jej wielkich oczach. To były te same oczy bledziutkiego nocnego elfa, w które po raz pierwszy spojrzał ponad półtora roku temu na mokrej i zimnej ulicy. W deszczowy listopadowy wieczór, który zmienił całe jego życie… Wtedy jeszcze tego nie wiedział – dziś już tak. A jednak przed nim nadal była długa droga i od dzisiejszego wieczoru zależało to, ile kroków w przód uda mu się na niej zrobić.
– Pamiętasz, jak opowiadałem ci w samochodzie o moim marzeniu? – podjął cicho.
Znów pokiwała głową, nie odrywając wzroku od chmur na ciemniejącym niebie.
– Obiecałem, że opowiem ci o tym, kiedy trochę się pozbieram – ciągnął nadal lekko drżącym głosem. – Dzisiaj sam nie wiem, czy jestem taki całkiem pozbierany, ale w końcu muszę ci o tym powiedzieć. Zależy mi na tym, żeby poznać twoje zdanie, elfiku.
– W trybie terapii? – uśmiechnęła się leciutko.
– Tak… w trybie terapii – odparł, krzywiąc się nieznacznie.
– Okej – szepnęła.
Chmury na horyzoncie gęstniały i powoli zdawały się przybliżać, jednak wiatr był na tyle niewielki, że raczej nie zapowiadało się, by przed zachodem słońca zdążyły dotrzeć w miejsce, w którym siedzieli. Zapadła cisza, której Majk widocznie potrzebował na zebranie myśli, by w odpowiedni sposób rozpocząć swoje trudne wyznanie – ważne, kluczowe wyznanie w trybie terapii. Tymczasem Iza, im dłużej trwało milczenie, tym mocniej utwierdzała się w przekonaniu, że wcale nie chce tego słuchać. Nie chce słuchać i nie chce o niczym wiedzieć… a zwłaszcza o niej… o Werci! Wiedziała już przecież aż nadto! Pani Lewicka jasno nakreśliła jej sprawę, sam Majk również… po co zatem miałaby poznawać szczegóły? Zwłaszcza że wcale nie była ich ciekawa!
A zatem Wercia znalazła jednak jakiś tajemniczy sposób, by wniknąć do serca Majka i zająć w nim miejsce Ani? Może nie do końca, na pewno nie do końca, wszak jeszcze niedawno sam powiedział, że nadal kocha Anabellę… A jednak kochał ją już tylko w teorii, bo w praktyce był gotów otworzyć się na inną i w jej ramionach odnaleźć połowiczne szczęście. Tak jak ona, Iza, przez krótki moment rozważała tę samą opcję w ramionach Victora… Na swoje szczęście wycofała się z tego pomysłu. Majk ze swojego chyba też, tak przynajmniej powiedział jej w maju w samochodzie. Ale może jednak nie do końca? Może…
Ach, nie! Zdecydowanie nie chciała o tym słuchać! A jednak… musiała. Mimo że najchętniej przerwałaby mu w pół słowa, jak wtedy na cmentarzu, kiedy nad grobem pana Szczepana próbował poruszyć ten właśnie temat – temat drugiej szansy – wiedziała, że tym razem nie mogła tego zrobić. Wtedy też nie chciała o tym słuchać, ucięła to niegrzecznie… i to był jej wielki błąd. Błąd, który wyrządził wielkie szkody w jej relacji z Majkiem, wprawdzie tylko chwilowo, ale jednak. Błąd, którego szybko pożałowała i którego dzisiaj pod żadnym pozorem nie wolno jej było powtórzyć. Nie ulegało wątpliwości, że jeśli dziś znowu mu przerwie, on już nigdy nie otworzy się przed nią, nigdy więcej jej nie zaufa. Być może nawet straci jego przyjaźń, a tego wszak by nie zniosła! Nie, to nie wchodziło w grę. Musiała go wysłuchać i pomóc mu zrzucić ciężar z serca, nawet kosztem przyjęcia go na własne. Jakaż trudna była dziś jej rola terapeutki! Lecz czy ktoś kiedykolwiek obiecywał jej, że będzie łatwo? Taka była przecież jej powinność względem Majka. Choćby świat palił się i walił, musiała wywiązać się z obietnicy, jaką prawie półtora roku temu uroczyście złożyli sobie w gabinecie szefa Anabelli.
– Nawet nie będę próbował opisywać ci wszystkiego od początku – zaczął w końcu Majk. – Skupię się tylko na tym marzeniu, o którym ci mówiłem, a właściwie na jego kwintesencji, dobrze?
– Dobrze – skinęła głową, w głębi duszy zadowolona z takiego obrotu sprawy.
– Chodziło w nim o pewien konkretny ruch – podjął ostrożnie. – Taki ruch va banque na moje dalsze życie. Moje i… jeszcze kogoś. Jak już się pewnie domyśliłaś i jak zresztą kiedyś ci wspominałem, to nie była żadna nowa opcja. Przeciwnie, to był stary pomysł, który milion razy przychodził mi do głowy i który dotąd zawsze z góry odrzucałem. Nie chciałbym mówić o szczegółach, bo… nie o to chodzi. Chcę tylko poznać twoje zdanie co do głównej linii. Właściwie to nawet nie będę mówił o sobie, tylko chciałbym, żebyś ty… ty jako ty… postawiła się w takiej hipotetycznej sytuacji… wczuła się w nią, abstrahując od wszystkiego… i powiedziała mi, co byś zrobiła, gdyby to miało dotyczyć ciebie.
– Aha – skinęła głową, wysiłkiem woli trzymając na wodzy bijące mocno serce. – Taki eksperyment psychologiczny?
– Powiedzmy, że tak – zgodził się Majk, którego głos odzyskał już swój normalny i spokojny ton. – Nazwijmy to eksperymentem w trybie terapii, okej?
– Okej – szepnęła.
– No to wyobraź sobie następującą sytuację. Masz dobrego znajomego płci męskiej, z którym kumplujesz się od dawna, znacie się jak przysłowiowe łyse konie i wiecie o sobie wszystko. Jeśli wolisz, może być, że znacie się od dzieciństwa. De facto nie chodzi mi tu o czas znajomości, tylko o głębię relacji, ale jeśli dzięki temu łatwiej będzie ci w to wejść…
– Aha, rozumiem – pokiwała głową.
– Okej. I teraz wyobraź sobie, że jedno z was… nie chcę przesądzać które, uznajmy, że to nie ma znaczenia… w każdym razie jedno z was zauważa, że czuje do drugiego coś więcej. Do tego stopnia, że dochodzi do wniosku, że chce z nim dzielić resztę życia. Problem tylko w tym, że nie ma jego wzajemności.
Iza znów pokiwała głową, tym razem w milczeniu, doskonale prześwietlając, co miał na myśli Majk i kim były owe hipotetyczne postacie z „eksperymentu”.
– Do tego momentu historia wygląda dokładnie tak, jak oboje znamy ją z własnego doświadczenia – ciągnął Majk. – I ty z tym twoim Miśkiem, i ja z Anią. Jedno kocha do szaleństwa, drugie tego nie odwzajemnia. Pat.
– Pat – szepnęła bez przekonania Iza.
Przed jej oczami wyświetliła się twarz Michała. Tak, kiedyś to może był i pat. Ale teraz? Przecież teraz wszystko się zmieniło… Co tam, nieważne. W końcu tutaj nie chodziło o nią i Michała, tylko o Majka i Wercię. O Wercię, która, jak wynikało z jego słów, kochała go do szaleństwa, lecz której on nie mógł odwzajemnić tego uczucia, podobnie jak wielu innym dziewczynom z przeszłości. Tym razem jednak najwyraźniej poszedł o krok dalej i postanowił spróbować otworzyć się na kogoś, kogo sam wprawdzie nie kochał, lecz kto mocno kochał jego. Jaka w tym była filozofia? Znając kilka kluczowych szczegółów, tak łatwo można było się domyślić w czym rzecz! Więc dlaczego nie chciał powiedzieć jej tego wprost? Musiał aż tak mydlić jej oczy i przeprowadzać „eksperymenty w trybie terapii”, zamiast jasno i otwarcie przyznać, o kogo chodziło? Czyżby wstydził się tego? Bał się, że usłyszy z jej ust słowa potępienia z uwagi na Wercię, która należała do niechlubnego grona „tamtych” dziewczyn?
– I teraz chciałbym, żebyś wyobraziła sobie tę sytuację z obu punktów widzenia – mówił dalej Majk spokojnym, opanowanym głosem. – Zależy mi na pełnym oglądzie sprawy. Najpierw wyobraź sobie, że jesteś stroną obojętną, potem, że tą zaangażowaną. Kolejność zresztą nie ma znaczenia, podejdź do tego całościowo, okej?
– Okej – skinęła niepewnie głową. – To znaczy… co dokładnie mam zrobić?
– Poczekaj – uśmiechnął się lekko. – Jeszcze nie dotarłem do sedna sprawy. Otóż osoba zaangażowana proponuje tej drugiej pewien konkretny układ.
– Układ – powtórzyła szeptem.
– Tak – potwierdził z powagą Majk. – Układ na resztę życia. A mianowicie małżeństwo.
– Ach! – spojrzała na niego zdumiona. – Więc ty…
– Mnie na razie zostawmy w spokoju, Iza – przerwał jej łagodnie. – Chcę przede wszystkim poznać twoje zdanie. Twój subiektywny pogląd na tę sprawę, przy założeniu, że spojrzysz na nią z obu stron. Wiem, że jako osoba niezaangażowana masz już za sobą podobne doświadczenie, bo taką właśnie propozycję otrzymałaś od Victora. I odmówiłaś mu. Nie ukrywam zresztą, że to on zainspirował mnie do wejścia w tę hipotezę, ale w tym momencie to jest nieistotne. Chcę, żebyś rozważyła to, abstrahując od Victora. W czystej teorii.
– W czystej teorii? – powtórzyła niepewnie. – Ale… tak się nie da, Majk. Nie można w takich sprawach abstrahować od osoby, z którą miałoby się związać na resztę życia. To jest przecież w tym wszystkim najważniejszy czynnik.
Majk przyglądał jej się przez długą chwilę w milczeniu.
– To prawda – przyznał w końcu z westchnieniem. – Może faktycznie wymagam za dużo abstrakcji… Masz rację, tak na sucho się nie da.
– Czyli rozważałeś na poważnie opcję, żeby… ożenić się z kimś? – szepnęła Iza. – Z kimś innym niż Ania?
Myśl ta, choć przecież w teorii zupełnie naturalna, teraz, kiedy została skonkretyzowana i zwerbalizowana, uderzyła ją jak obuchem, prawie ogłuszyła. Co innego było rozmawiać o tym w teorii, a co innego wyobrazić sobie to w praktyce. Wercia… piękna ciemnowłosa Wercia przy boku Majka… jako jego żona i oficjalna współwłaścicielka Anabelli… Nie, nie mogła sobie tego zwizualizować. To było nie do objęcia umysłem! To przekraczało granice jej wyobraźni!
– Tak – potwierdził spokojnie. – Tyle że, jak mówię, to nie jest nowy pomysł. Wspominałem ci o tym już dawno, kiedy rozmawialiśmy o… bodaj o Edku, nie pamiętam już dokładnie, ale była taka rozmowa. Co prawda byłem nawalony jak stodoła, ale i tak pamiętam każde słowo. Oboje zgodziliśmy się wtedy, że taka opcja odpada w sytuacji, kiedy kocha się kogoś innego, bo nie wolno krzywdzić niewinnych osób.
– To samo mówił Szczepcio – dodała smutno Iza. – I zgodnie z tą maksymą żył samotnie przez ponad pięćdziesiąt lat.
– Tak, wiem – skinął głową. – No właśnie. Weźmy przypadek takiego Szczepana. On to on, oboje doskonale wiemy, co nim kierowało, ale spójrz na to od strony tamtej dziewczyny… tej drugiej… czekaj, jak ona miała na imię?
– Joasia – szepnęła blado.
– O właśnie, Joasia. Postaw się w sytuacji Joasi, a nawet w twojej własnej sprzed kilku lat. Gdyby ten cały Misiek jednak namyślił się i łaskawie zechciał z tobą być – skrzywił się – to powiedz… nie byłabyś szczęśliwa z samego faktu, że masz go na co dzień przy sobie? Nawet gdybyś wiedziała, że nie odwzajemnia twoich uczuć?
Iza zagryzła wargi i odwróciła wzrok, wbijając go w żółto-biały kwiat rumianku, który pysznił się wśród źdźbeł trawy tuż przy jej boku. Nie, chyba jednak nie odważy się rozmawiać dziś z Majkiem o Michale. Co prawda powinna, w trybie terapii był już na to czas, ale… to był ciągle taki trudny temat! Zresztą co miał do tego Michał? Póki co rozmawiali przecież nie o nim, a o Werci… Poza tym znów zaczęło kłuć ją serce. Musiała skupić się nad tym, by opanować nawracający, nieznośny ciężar na piersi i móc normalnie oddychać. Tak, to teraz było najważniejsze.
– Nie wiem – odparła wymijająco.
– A ja wiem, że bym był – odpowiedział cicho. – I wiem, że gdybym to ja znalazł się w takiej sytuacji jak Joasia, ale w przeciwieństwie do niej dostałbym szansę, to stanąłbym na głowie, żeby ta druga osoba też była szczęśliwa. Oczywiście na tyle, na ile to byłoby możliwe. Oddałbym jej całego siebie i wszystko, co mam, bez żadnych warunków. Od niej chciałbym tylko jednego. Tego, żeby po prostu przy mnie była.
Iza nadal wpatrywała się w drobne białe płatki i żółty aksamitny środek kwiatu rumianku. Doskonale wiedziała, co miał na myśli Majk. Ona sama jeszcze kilka miesięcy temu byłaby najszczęśliwszą kobietą pod słońcem, gdyby mogła znaleźć się na ówczesnym miejscu Sylwii – u boku Michała, jako jego narzeczona. Wszak Sylwia nigdy nie kochała Michała tak mocno jak ona! Ona, Iza, nigdy nie zerwałaby z nim zaręczyn, kochałaby go ślepo, bez względu na wszystko, jakkolwiek by jej nie zranił. Zatem co zmieniło się od tamtej pory? Przecież obecnie to z nią Michał wiązał swoje plany na przyszłość, nie była przecież na tyle głupia, by tego nie rozumieć. To z nią omawiał szczegóły kupna działki w Polanach i budowy domu pod wierzbami, to z nią chciał prowadzić wspólny biznes w Korytkowie… Była o krok od tego szczęścia, o którym mówił Majk! Ba, od jeszcze większego, pełnego… wszak Michał wprost zapewniał ją o swojej wzajemności!
Tylko co to miało do rzeczy w tej chwili? Majk przecież mówił teraz o sobie i o Werci… a z drugiej strony pośrednio i o Ani… O tak, nie musiała o nic go dopytywać, doskonale czytała w jego alegoriach, jako jego terapeutka posiadała do nich jednoznaczny klucz. Gdyby Majk mógł niegdyś związać się z Anią pomimo braku jej wzajemności, zrobiłby to bez wahania i byłby szczęśliwy, podobnie jak Joasia mogłaby być na swój sposób szczęśliwa z panem Szczepanem, starając się jak najlepiej wypełnić w jego życiu miejsce po ukochanej zmarłej Hani. Ona, Iza, też nieraz tak rozumowała, zawsze, tak samo jak Majk, z góry odrzucając takie odwrócenie perspektywy. A jednak on tym razem postanowił pokonać tę psychiczną przeszkodę i dać sobie racjonalną szansę na uratowanie chociaż kawałka życia. Czy to było złe? Skądże, wręcz przeciwnie! Jako jego przyjaciółka powinna wręcz go na to namawiać… to był przecież wspaniały, spektakularny efekt ich terapii złamanych serc… efekt, z którego powinna być dumna!
Wiedziała już, na czym miał polegać jego „eksperyment”. Na tym, żeby potwierdziła mu lub zaprzeczyła, że takie odwrócenie perspektywy ma sens. Żeby przyznała, że do tej pory oboje się mylili, wykluczając w swoim życiu osobę trzecią. Taką jak Victor, którego ona odrzuciła, i taką jak Wercia, której przyjęcia nie wykluczał Majk. Nie wykluczał tego przynajmniej przez chwilę… A może nadal nad tym myślał? Może sprawa wcale jeszcze nie była zamknięta?
Ach, to serce! Czy ono w końcu przestanie jej dokuczać?…
– Taki układ byłby korzystny dla obu stron – ciągnął z przekonaniem Majk. – Bo jeżeli uczucie jest mocne tylko z jednej strony, ale z drugiej jest chociażby sympatia i porozumienie, to czy nie wystarczyłoby tego dla dwojga? Jedno daje więcej, drugie mniej, ale i tak oboje korzystają na tym bardziej, niż gdyby nie byli razem. I to właśnie było sedno tamtego mojego szalonego marzenia, elfiku. Wprawdzie wycofałem się z niego po pewnej porażce… czy raczej falstarcie… ale jednak nadal nie umiem całkiem wyrzucić go z głowy.
Ach, tak! Bardzo proszę, miała już odpowiedź! Ledwie o tym pomyślała, a on natychmiast sam z siebie to potwierdził! Poniósł jakąś tam porażkę czy rozczarowanie, owszem… ale nadal tego nie wykluczał! A więc Wercia już w pewnym sensie wygrała tę grę. Została na polu bitwy sama i ciągle zdobywała teren. Pani Lewicka przecież wyraźnie powiedziała, że u Majka pojawiała się ostatnio tylko ona. W jego domu, w świątyni jego prywatności… Czy ten fakt nie mówił sam za siebie? Jakie to było jasne i przejrzyste!
– Masz na myśli małżeństwo i rodzinę? – zapytała dla pewności.
– Tak.
– Z kimś, kogo nie kochasz?
– Ech! – westchnął z rezygnacją Majk, podciągając wyżej kolana i opierając na nich łokcie. – Bóg mi świadkiem, Iza, że nie wiem, jak ugryźć ten temat. Wróćmy do mojej hipotezy, okej? Pamiętasz, jak mówiłem ci, żebyś nie ulegała pozorom? W układzie, o którym mówię, nie ma znaczenia, kto gra jaką rolę, ważne jest tylko to, że jedno kocha, drugie nie. Ale czy to znaczy, że tak będzie zawsze? A może za jakiś czas to się zmieni? Może osoba niezaangażowana poczuje do tej drugiej coś więcej? Kiedy ma się wspólny dom, wspólne sprawy… kłopoty i radości, które można razem dzielić… Pomyśl tylko. Zwykła jajecznica zjedzona razem na śniadanie przed wyjściem do roboty zbliża do siebie dwójkę ludzi o wiele bardziej niż jakieś tam randki brzegiem morza, kolacje przy świecach, kąpiele w płatkach róży o zachodzie słońca czy inne tego typu tandetne bzdety. Owszem, wiele związków wykłada się na najprostszych przeszkodach, ale to dlatego że oczekują rzeczy nierealnych. Natomiast ja w moim parszywym idealizmie mimo wszystko stąpam mocno po ziemi i nie mam wątpliwości, że z tego, w czym inni widzą problem, można zrobić atut i drogę do szczęścia. W codziennym życiu liczy się przecież coś więcej niż tylko romantyczne uniesienia. Liczy się wzajemna współpraca, wsparcie… sympatia i szacunek… metafizyczne porozumienie dusz…
– Metafizyczne porozumienie dusz – powtórzyła ze ściśniętym sercem.
Przed oczami jej wyobraźni pojawiła się twarz Werci wpatrzonej w oczy Majka jak wtedy, podczas urodzin Lodzi i Pabla w Anabelli. A więc jednak…
– Tak, dokładnie tak – pokiwał głową. – To jest coś, co albo jest, albo go nie ma. Od tego wszystko się zaczyna i na tym się kończy, bez względu na to, co wydaje nam się, że czujemy. Bo uczucia potrafią zaślepić i jeżeli nie ma w nich twardego fundamentu, za jakiś czas może się okazać, że były tylko złudzeniem.
Iza słuchała go z najwyższą uwagą. Czy już kiedyś nie mówił jej czegoś podobnego? Ach tak, oczywiście! To było w mieszkaniu na Bernardyńskiej, kiedy rozmawiali w trybie terapii o Michale. Mówił jej wówczas o złudzeniach, które mogą zablokować drogę do prawdziwego szczęścia.
– Czyli liczysz na to, że za jakiś czas uda ci się ją pokochać – szepnęła. – Rozumiem.
Majk spojrzał na nią badawczo i pokręcił głową.
– Nie, Iza, ty niczego nie rozumiesz – odparł cicho. – Niczego, elfiku. Ani w ząb.
Uwaga ta, nie wiedzieć czemu, ukłuła ją jak szpilka wbita prosto w serce.
– Tak sądzisz? – rzuciła z lekką urazą. – Okej, może i nie rozumiem. Ale jeśli nie rozumiem, to dlatego, że ty rozmawiasz ze mną bez konkretów, półsłówkami i metaforami. To wprawdzie nie jest zarzut, bo obiecałam ci, że już nigdy nie będę o nic dopytywać, więc powiesz mi w trybie terapii tylko tyle, ile sam będziesz chciał. Ale ja po prostu nie wiem, czego ode mnie oczekujesz. Jaka ma być moja rola? Mam ci powiedzieć, co myślę o twoim marzeniu? Nie wiem, co o nim myśleć, Majk. Naprawdę nie wiem. Nie umiem postawić się na twoim miejscu, nie wiedząc, kim jest ta osoba, nie znając jej charakteru ani twojego nastawienia względem niej. Porozumienie dusz, mówisz… No dobrze, to jest chyba najmocniejszy argument – westchnęła. – Mimo wszystko takie coś nie zdarza się często.
– Takie coś zdarza się raz na milion osób – przyznał z powagą. – A może nawet raz na sto milionów. I kiedy się zdarzy, to z taką osobą można bez obaw ruszyć w życie nawet wtedy, kiedy wydaje nam się, że nie tędy droga.
– Że nie tędy droga – powtórzyła blado Iza, przypominając sobie nagle twarz pani Ziuty. – A w życiu przecież tylko jedna droga jest właściwa.
– Zgadza się – pokiwał głową. – Tylko jedna, jedyna. Ale skąd możemy z góry wiedzieć, która to jest? A jeśli okaże się, że nasza niby właściwa droga, ta, którą uważamy za jedyną dobrą, jest tylko pozorem? Mówiłem ci już, że pozorom nie powinno się ulegać. Pamiętasz tę cygankę, która rok temu wróżyła mi na parkingu pod Leroy Merlin? – dodał ciszej.
Iza zadrżała na te słowa i podniosła na niego zdumione oczy, na chwilę całkowicie zapominając o Werci. Jak możliwy był tak niezwykły zbieg okoliczności? Przecież ona sama również dopiero co pomyślała o pani Ziucie!
– Cyganka? – powtórzyła. – To ty jeszcze o niej pamiętasz?
– Oczywiście – odparł, jakby zdziwiony. – Jak miałbym nie pamiętać? Mówiłem ci przecież, że od tamtej pory kilka razy nawet mi się śniła. Miała inną twarz niż tamta i takie dziwne czarne oczy… ale wiem, że to była ta sama osoba.
– Ta sama – wyszeptała na wpół bezwiednie.
– Na bank – skinął głową. – Nie umiem wytłumaczyć, skąd mam tę pewność, ale po prostu ją mam. No więc ta cyganicha, wtedy na parkingu i potem we śnie, powiedziała mi kilka rzeczy, które bardzo zapadły mi w pamięć. Zwłaszcza jedno zdanie, którego sens zrozumiałem dopiero długo potem. Że prawdziwy obraz to ten odbity w lustrze – przy tych słowach głos lekko mu zadrżał. – I że mam dalej iść tą drogą, a będę szczęśliwy.
Iza milczała, zastanawiając się, czy to był dobry moment, aby rozwinąć wątek pani Ziuty i analogicznych słów skierowanych kilka razy również do niej. Do niej przecież przybyszka z zaświatów mówiła dokładnie to samo – o lustrze i o drodze! Już dawno chciała porozmawiać o tym z Majkiem, jednak nigdy nie mogła zebrać się na odwagę. Więc może teraz, kiedy on sam zaczął temat…
Lecz z drugiej strony czy akurat postać i tożsamość pani Ziuty były dzisiaj takie ważne? O wiele ważniejsza była wszak odpowiedź na niesformułowane acz fundamentalne pytania, które wykraczały daleko poza zagadkę tajemniczych słów „cyganki”. Czy właściwą drogą Izy była ta prowadząca do domu pod wierzbami? Czy z kolei Majk powinien pójść drogą wiodącą w kochające ramiona Werci? Przecież on miał rację – każda z dróg była jednocześnie niemożliwa i możliwa… wszystko zależało tylko od tego, którą z nich wybiorą i którą zechce otworzyć przed nimi kapryśny los.
– To mi bardzo dało do myślenia – podjął Majk po długiej chwili ciszy. – Obraz odbity w lustrze jest przecież tylko złudzeniem optycznym, czymś nierealnym, pozornym… a ta cyganka powiedziała, że to właśnie on jest tym prawdziwym. I rzeczywiście… jeśli przełożyć to na moje życie, to wbrew pozorom ta metafora ma sens. Zresztą już wcześniej podświadomie go łapałem, ale tak na fula olśniło mnie dopiero w Nowy Rok, kiedy w czasie balu sylwestrowego o pierwszej w nocy wyszedłem z lokalu na ulicę i patrzyłem na tamten szalony księżyc w pełni. Ten, który i ty widziałaś wtedy w Liège. Pamiętasz to, prawda?
– O tak! – przyznała Iza, a jej serce na chwilę zalała fala kojącego ciepła. – Pamiętam!
– Nadawaliśmy sobie wtedy metafizyczną drogą życzenia noworoczne – uśmiechnął się leciutko, sięgając dłonią, by odgarnąć jej z policzka długi kosmyk włosów. – Nigdy bym nie uwierzył, że coś takiego w ogóle jest możliwe. A jednak jest… przekonałem się o tym na własnej skórze. I nie zapomnę tego do końca życia, elfiku.
– Ja też – szepnęła.
Słońce prawie już zaszło i na końcu świata, w cieniu wielkiego dębu zaczynał kłaść się zmierzch. Jakaż trudna była ta dzisiejsza rozmowa w trybie terapii! Jakiej karuzeli wrażeń dostarczała, na przemian szarpiąc boleśnie serce i zalewając je strugami kojącego balsamu spokoju i cichego szczęścia, które nie wiadomo skąd się brało… Teraz znów przez chwilę było jej tak dobrze… kłująca igiełka w sercu zniknęła gdzieś, jakby nigdy jej nie było… Gdyby mogła zatrzymać ten moment na zawsze!
Szare oczy Majka w zapadającym zmroku wydawały się ciemniejsze niż zwykle, ale ona czytała w nich jak w czystej tafli jeziora w południe pogodnego dnia. Czytała w nich dobroć… szlachetność… wrażliwość serca, której nie odkrywał zbyt często przed światem, lecz którą ona znała już na wylot. Czy taki człowiek jak on nie zasługiwał na szczęście? Czy jako jego przyjaciółka nie powinna stać za nim murem we wszystkich jego planach?
Po wschodniej stronie nieba nie było jeszcze chmur, które nadal wisiały dość nieruchomo na południowym wschodzie, lecz błąkało się tam jedynie kilka jaśniejszych obłoczków. Jeden z nich odsłonił właśnie słabo jeszcze widoczny o tej porze księżyc… Pojawił się tam tak bardzo a propos, jakby sama Matka Natura chciała puścić do nich oko i nawiązać do wątku ich rozmowy. Dzisiejszy księżyc nie był jednak w pełni, lecz jego forma, bliżej nowiu, przypominała raczej szeroki sierp lub francuski rogalik. Iza znaczącym gestem wskazała go Majkowi.
– Aha, już tu jest, nasz księżycowy frajer – przyznał żartobliwym tonem. – Chyba usłyszał, że o nim mówimy.
Oboje przez dłuższy czas wpatrywali się w blady, poszarpany z jednej strony sierp wschodzącego księżyca na pochmurnym, ciemniejącym niebie.
– Księżyc to zresztą też jest dla mnie kluczowa metafora – podjął w zamyśleniu Majk. – W pewnym sensie nawet ważniejsza od drogi czy lustra.
– To znaczy? – zapytała zaciekawiona.
Czuła się teraz tak dobrze, tak spokojnie…
– To złożona sprawa – odparł z namysłem. – Spróbuję ująć to tak. Księżyc nie świeci sam z siebie, tylko odbija blask słońca, jego światło jest wtórne. Bazuje więc na złudzeniu optycznym… wprawdzie trochę inaczej niż lustro, jednak w obu przypadkach chodzi mniej więcej o to samo. Światło księżyca jest dużo słabsze, czerpie z energii słońca i jest od niego zależne, podobnie jak obraz w lustrze jest zależny od istnienia rzeczywistych przedmiotów i osób, które się w nim odbijają. Dlatego każdy, kto nosi w sobie pragnienie ideału… nawet taki potłuczony palant jak ja… będzie biegł jak wariat za słońcem, nie zwracając uwagi na księżyc, bo ten dla niego będzie tylko marnym odbiciem słońca. Tymczasem taki frajer zapomina o jednym, a mianowicie o tym, że do słońca nie da się zbliżyć.
– Jak Ikar – wyszeptała Iza, która z zapartym tchem słuchała jego wywodu, starając się jak najbardziej trafnie odgadnąć zawarte w nim alegorie.
– Trochę jak Ikar – zgodził się Majk. – Idealista samobójca, biedny naiwniak, który biegnie do słońca jak ćma do świecy… na śmierć. Tak jest zresztą i z nami, Izula… ze mną, z tobą… Trzymamy się jednej linii, tej, którą kiedyś uznaliśmy za najjaśniejszą i jedyną możliwą, zapominając o tym, że do słońca… takiego słońca rozumianego w negatywnym sensie jako coś, co nas spala… że do niego nie tylko nie da się zbliżyć, ale nawet nie da się na nie patrzeć, bo jego światło zbyt silne i oślepiające. A co z tego wynika? To, że taki oślepiony człowiek nie wie, dokąd idzie, nie widzi swojego celu, a tylko wyobraża go sobie i wierzy, że kiedy już tam dojdzie, będzie najszczęśliwszy na świecie. Tymczasem, mówiąc o moim marzeniu, zmierzałem do tego, że takie założenie może się okazać pułapką i złudzeniem. Bo jeśli jesteśmy zaślepieni, to jaką możemy mieć pewność, że słońce, za którym tak gonimy, jest tym prawdziwym?… tym, które naprawdę daje życie i oświetla drogę?… Oczywiście mam na myśli tę właściwą drogę.
Iza słuchała go jak zaczarowana, po raz kolejny w życiu przepełniona wrażeniem, że stoi u progu zrozumienia tajemnicy drogi i że za chwilę nastąpi błysk światła, który pokaże jej ów upragniony, wytęskniony obraz kryjący się we mgle. A jednak nadal panowała ciemność i w dodatku pogłębiała się… w przenośni i nie tylko. Jakież to wszystko było pokręcone i skomplikowane!
– Nie możemy mieć żadnej pewności – przyznała cicho.
– Natomiast księżyc to co innego – mówił dalej Majk. – Może przy słońcu wygląda niepozornie, zwłaszcza na pierwszy rzut oka, ale frajerem jest ten, kto się na to nabierze. Księżycowe światło jest delikatne, nie męczy oczu, można wpatrywać się w nie, ile dusza zapragnie… wystarcza do tego, żeby rozpoznawać wokół siebie zarysy przedmiotów, i na tyle rozprasza ciemności, żeby człowiek się w nich nie zgubił. Co więcej, przez to, że nie razi w oczy, pomaga rozpoznać właściwą drogę do szczęścia.
– Tak myślisz? – zdziwiła się Iza, nie podnosząc głowy. – Przecież w świetle księżyca łatwo pomylić drogi, a w słońcu właśnie wszystko idealnie widać.
– Mnie też tak się kiedyś wydawało – zgodził się spokojnie. – Jednak to, co powiedziała cyganka, po długim namyśle kazało mi spojrzeć na to inaczej. Bo kiedy przyjmiemy perspektywę tego naszego idealisty oślepionego słońcem, to sama pomyśl, elfiku… co z tego, że frajer widzi przed sobą jasno oświetloną drogę, skoro nie wie, czy za zakrętem nie czekają go ciemności i błądzenie po manowcach? To mocne światło, które oświetla tylko początek ścieżki, nie pozwala mu spojrzeć na nią w dalszej perspektywie. A ona może przecież prowadzić donikąd… Natomiast słabsze światło księżyca daje możliwość spojrzenia dalej i wybrania spośród wielu dróg tej jednej, na końcu której czeka nas prawdziwe słońce. Bo kiedy zaczynasz od pozornych ciemności, łatwiej ci jest dostrzec i rozpoznać światło. Widzisz je z daleka i możesz iść w jego stronę… powoli, stopniowo, dając sobie czas… czekając, aż twój wzrok się dostosuje i zacznie widzieć niuanse, których nie dostrzegał w pełnym słońcu… z każdym krokiem nabierając pewności, że idziesz w dobrą stronę.
– W stronę światła… – szepnęła.
– W stronę prawdziwego światła – sprecyzował Majk. – Bo to, co opisałem ci jako działanie zaślepionego frajera, który biegnie za fałszywym słońcem, to gotowy przepis na przegranie życia. Tak właśnie rodzą się złudzenia. Już kiedyś ci o nich mówiłem, pamiętasz?
– Pamiętam – pokiwała głową. – To było w kontekście nadziei.
– Właśnie. Złudzenia zawsze opierają się na bezpodstawnej nadziei. I bardzo bolą, dopóki są niespełnione, ale paradoksalnie, kiedy się spełnią, mogą skończyć się jeszcze boleśniejszym rozczarowaniem. Bo nagle okazuje się, że jest inaczej, niż nam się wydawało… że drzewa w ogrodzie naszych marzeń są mniej zielone, niż myśleliśmy, owoce mniej słodkie i mniej soczyste, a kwiaty mniej kolorowe, niż można było sądzić z daleka. I że my sami nie czujemy się tam dobrze, nie pasujemy do tego miejsca. Dlaczego? Dlatego, że to po prostu nie był nasz ogród… dlatego, że poszliśmy niewłaściwą drogą… a to przez to, że wybraliśmy ją w zaślepieniu, z góry zakładając, że ta jest jedyna i że jeśli nie ta, to żadna inna…
Zamilkł na chwilę, jakby zbierał myśli. Zafascynowana filozoficzną nutą jego słów Iza analizowała je w skupieniu, szukając pomiędzy liniami ukrytego sensu, który odnosił się do jego własnego życia, a który Majk, w ten nieco pokrętny sposób, odsłaniał przed nią w trybie terapii. Jasnym było dla niej, że mówił o Werci… a jednocześnie o Ani… Jednak pomimo włożonego wysiłku, nie umiała połączyć wszystkich wątków jego rozważań w jedną spójną całość. Nadal coś jej w tym nie pasowało. Bo co miała znaczyć chociażby ta dzisiejsza manifestacja żalu po zdradzonych ideałach, skoro akurat Wercia była jedną z tych, z którymi je zdradzał?
– A wracając do idei światła na końcu właściwej drogi – ciągnął Majk – dopiero niedawno dotarło do mnie, jak to działa. Właściwą drogę odkrywa się powoli i z trudem, a najlepiej widać ją z perspektywy ciemności, kiedy samemu tkwi się w czarnej dziurze. Wtedy człowiek jest wrażliwszy i wystarczy mu jeden mały promyczek światła… delikatnego światła księżyca, który pokaże mu zarys nowej ścieżki i perspektywę prawdziwego słońca, w stronę którego warto iść… czy też ogrodu, który może z wierzchu wygląda skromnie, ale po otwarciu furtki okazuje się być naszym wymarzonym Edenem… naszym miejscem na ziemi, tym jedynym, w którym możemy czuć się jak u siebie w domu… Może nawet takim jak to?
Mówiąc to, powiódł dłonią wokół siebie, wskazując przestrzeń rozległych pól zalanych ostatnimi promieniami zachodzącego słońca.
– Tak – szepnęła smutno Iza. – Wiem, co masz na myśli. Ja też chciałabym kiedyś znaleźć mój prawdziwy ogród i słońce… takie prawdziwe szczęście, którego nie musiałabym się bać… Chciałabym kiedyś móc żyć bez ścisku serca… bez tej ciągłej niepewności i obawy, że coś się zepsuje… Chciałabym… Tylko że to nie jest takie proste…
Poczuła, że Majk przysuwa się do niej i mocniej obejmuje ją ramieniem.
– Może jest prostsze, niż myślisz, elfiku – odparł cichym i nieco drżącym głosem. – Może twoje szczęście jest na wyciągnięcie ręki, tylko po prostu go nie dostrzegasz? Czasami szukamy daleko tego, co jest blisko.
Iza westchnęła i powoli pokiwała głową.
– To prawda – zgodziła się. – Przecież nie twierdzę, że jestem nieomylna, przeciwnie, zdaję sobie sprawę z tego, że nadal błądzę we mgle. Ale mniejsza o mnie, Majk. Mówiliśmy o tobie.
– O tobie też – zapewnił ją szybko.
– O mnie dopiero teraz – sprostowała. – A wcześniej…
– Nie, Izulka – przerwał jej łagodnie. – Przez cały czas mówimy o tym samym. O mnie czy o tobie… to bez znaczenia. Na jedno wychodzi.
– Wiem, że terapia działa w dwie strony – zgodziła się. – I każdy z nas zawsze wynosi z niej coś dla siebie. Ale jednak dzisiaj to ty potrzebujesz jej bardziej. Nie pamiętasz już? Mówiliśmy o twoim marzeniu.
– Cały czas o nim mówię – szepnął.
Zapadający zmierzch tępił wzrok, wyostrzając za to inne zmysły. Owady zdawały się buczeć w trawie wyraźniej niż wcześniej, ptaki śpiewały jakby głośniej, trzepocząc czasem skrzydłami w koronie wielkiego dębu. Ciepło ramienia Majka działało na nią jak kołysanka na przysypiające dziecko. Byli sami, tylko we dwoje, na takim odludziu… było jej tak dobrze… To była prawie taka sama łąka jak tamta korytkowska z jej najpiękniejszych wspomnień… Taka sama, a jednak całkiem inna.
Przez głowę przebiegła jej niejasna myśl, jak wściekły byłby Michał, gdyby teraz zobaczył ją tutaj, w tej trawie, o zmroku, przytuloną do Majka, którego tak nienawidził. Czy Michał w ogóle byłby w stanie objąć umysłem ideę metafizycznej przyjaźni, jaka łączyła ją z Majkiem? Nie. Zinterpretowałby to sobie w tylko jeden sposób, prymitywny jak Kacper. Nie pomieściłoby mu się w głowie, że może istnieć coś takiego…
– Powiem ci, co o tym myślę – podjęła, przerywając długą kilkuminutową ciszę, która zapadła po ostatnich słowach Majka. – Chcesz w trybie terapii poznać moje zdanie, to okej, tylko proszę cię, Michasiu… nie bierz sobie tego za mocno do serca. Ja to ja, a ty to ty i każdy musi podejmować swoje decyzje niezależnie. Z mojego punktu widzenia odpowiem ci tak. Bez względu na to, czy w twojej eksperymentalnej sytuacji byłabym tą osobą zaangażowaną czy tą obojętną, nigdy nie poszłabym na taki jednostronny układ. Do tych spraw podchodzę radykalnie i zerojedynkowo. Pod żadnym pozorem nie wyszłabym za mąż za człowieka, co do którego nie byłabym pewna, że kocham go całą sobą.
Majk powoli pokiwał głową, zapatrując się w nadciągające od południowego wschodu coraz gęstsze kłęby deszczowych chmur.
– Pod żadnym, ale to żadnym pozorem? – upewnił się.
– Pod żadnym – powtórzyła stanowczo.
– I nie dałabyś mu ani jednej szansy?
– Nie. A na pewno nie w ten sposób. Małżeństwo to zbyt poważna rzecz, żeby urządzać sobie na tym polu eksperymenty.
– Okej – szepnął. – Kapuję.
– A z drugiej strony nie wyszłabym też za mąż za człowieka, o którym wiedziałabym, że on nie kocha mnie – ciągnęła z przekonaniem. – Wbrew temu, co zasugerowałeś, nie wystarczałoby mi mieć go przy sobie i dbać o jego szczęście, żeby samej być szczęśliwą. Brakowałoby mi jego uwagi, czułości… takiej głębokiej, płynącej z serca, a nie tylko z obowiązku czy z sympatii. Nie cieszyłoby mnie takie połowiczne rozwiązanie. A przede wszystkim przez cały czas bałabym się, że on po prostu ode mnie odejdzie… że stanę się mimowolnym świadkiem tego, jak myśli i marzy o innej. Nie, ja bym tego nie zniosła – pokręciła głową. – Gdybym miała wybierać, to już z dwojga złego wolałabym samotność i cierpienie.
– Rozumiem – odparł cicho. – Właśnie tak myślałem. I chyba zresztą masz rację.
W jego tonie zabrzmiała rezygnacja i tak głęboki smutek, że Iza aż drgnęła. Zaniepokojona podniosła głowę i spojrzała na niego w zapadającym zmroku. Siedział nieruchomo jak sfinks, zapatrzony w dal, a jego zamyślona twarz, widoczna teraz z profilu, wyglądała jak wykuta z piaskowca. Czy to była reakcja na jej słowa? Czy mówiąc to, co powiedziała, nieopatrznie odebrała mu nadzieję? Czy zabiła w zarodku coś, co mogło poprowadzić go do szczęścia? Wyrzuty sumienia szarpnęły gwałtownie jej sercem.
– Ale to jest tylko moje zdanie, Majk – dodała szybko, kładąc dłoń na jego ramieniu. – Zapytałeś mnie o to w ramach eksperymentu, więc odpowiedziałam najszczerzej, jak umiałam. A ty wcale nie musisz tego słuchać. Słyszysz? Zrobisz to, co podyktuje ci serce. Mama Pabla zawsze powtarza, że w tym względzie trzeba iść za głosem serca i ja się z nią całkowicie zgadzam. Przecież nie jestem wyrocznią, zwłaszcza w cudzych sprawach. Terapia to tylko terapia, a życie to życie. Ty o nim decydujesz, bo to jest twój ogród i twoja droga w księżycowym świetle… Majk? – chwyciła go za ramię i potrząsnęła z niepokojem, chcąc wyrwać go z letargu. – Co tobie jest? Michasiu…
Współczucie i gorące, przenikające ją na wskroś pragnienie pocieszenia go przepełniły jej serce aż po brzegi. Podniosła rękę i ostrożnie dotknęła jego policzka. Był ciepły i szorstki od krótkiego zarostu, w którym tak bardzo było mu do twarzy… Dopiero wtedy Majk ocknął się i przeniósł na nią wzrok. Słońce już zaszło, rzucając tylko ostatnie blaski łuny na niebo po zachodniej stronie, jednak było jeszcze na tyle jasno, że mogła w pełni widzieć jego twarz. Była spokojna i skomponowana, jakby właśnie skończyli rozmawiać o pogodzie.
– Wszystko okej, elfiku – zapewnił ją łagodnie. – Zagapiłem się… wybacz.
– To ty mi wybacz – odparła z żalem, cofając dłoń. – Nie chciałam swoim gadaniem zabierać ci nadziei. Przecież wtedy, w samochodzie, mówiłeś mi, że zrezygnowałeś z tego marzenia… że przeżyłeś rozczarowanie i odpuściłeś… i że sprawa już jest nieaktualna…
– Tak – skinął głową. – Już wtedy wiedziałem, że to nie ma sensu. Chciałem tylko się upewnić, zapytać cię o zdanie. I cóż… dzisiaj definitywnie wybiłaś mi to z głowy. Masz rację. Stary frajer Majk został skutecznie postawiony do pionu. Dziękuję ci, Izulka.
Mimo że mówił to pogodnym tonem, w jego głosie brzmiała znana jej dobrze smutna i melancholijna nuta. Kłująca igła w sercu odezwała się ze zdwojoną mocą.
– Nie mów tak – powiedziała bezradnie. – Nie polegaj na moim słowie, Majk. Przecież to jest twoja decyzja i twoje życie. Po co w ogóle pytasz mnie o zdanie? Przecież…
– Już dobrze, elfiku – przerwał jej łagodnym, uspokajającym tonem. – Nie przejmuj się tym, wszystko jest w porządku. Zobacz, słońce już prawie zaszło… Nie jest ci zimno? – dodał z troską.
– Nie – pokręciła głową. – Jest cieplutko, a razie czego w samochodzie mam sweter i zawsze mogę po niego pójść. Ale posłuchaj, Majk, to mnie jednak męczy… nie chciałabym, żebyś przeze mnie…
– Ciiii – przerwał jej, mocniej ogarniając ją ramieniem. – Nic nie mów. Nie teraz. Zarządzam kwadrans przerwy w terapii.
– Tak jest, szefie – szepnęła posłusznie.
– A właściwie to zarządzam przerwę techniczną na doładowanie baterii elfikową energią – dodał żartobliwym tonem. – Hmm? Co na to powiesz? To też jest przecież część terapii, którą mi obiecałaś. Umowa to umowa. Domagam się bezwzględnie dotrzymania warunków.
– Oczywiście – uśmiechnęła się smutno, przytulając policzek do jego ramienia. – Tak jest dobrze? Czy chcesz usiąść jakoś inaczej?
– Pogłaskasz mnie po włosach? – poprosił cicho.
– Ach… jasne!
Wyprostowała się, by sięgnąć dłonią do jego włosów, jednak po chwili namysłu cofnęła rękę i wskazała mu swoje kolana.
– Połóż się tutaj – zaproponowała. – Tak będzie wygodniej.
Majk natychmiast poderwał się, by wykonać polecenie, jakby tylko na to czekał. Wyciągnąwszy się na wznak na trawie, ułożył głowę na jej kolanach, częściowo kryjąc twarz w fałdach jej bluzki na brzuchu, zupełnie jak kiedyś, w jego mieszkaniu, kiedy to po raz pierwszy przełamała swoją rezerwację sentymentalną związaną z niezapomnianą sceną na korytkowskiej łące. Wówczas miała na sobie seledynową koszulę nocną jego babci, on zaś zasnął na jej kolanach jak dziecko. Tak dobrze to pamiętała! Jakby to było wczoraj!
Sięgnęła dłonią do jego włosów i powolutku, z namaszczeniem wsunęła w nie dłoń. Ich miękką fakturę rozpoznałaby na końcu świata, zwłaszcza teraz, kiedy wokół zapadał coraz gęstszy zmrok i jej palce były jeszcze mocniej wyczulone na każdy niuans dotyku. Słońce zaszło już całkowicie, chmury z południowego wschodu przybliżały się do nich powoli, nie zasłaniając jednak coraz jaśniej świecącego księżyca. W trawie słychać było nadal cichutkie cykanie świerszczy, lecz ptaki, które dotąd śpiewały ukryte w gałęziach dębu, ucichły już, jakby poszły spać wraz z ostatnimi promieniami słońca. Na końcu świata zapadała ciepła, cicha i spokojna noc.