Anabella – Rozdział XXVII

Anabella – Rozdział XXVII

– No to opowiedz w końcu, jak tam było na Roztoczu – zagadnęła Iza, kiedy po zakończonych zajęciach schodziły z Martą na dół wraz z całym tłumem kolegów i studentów z innych kierunków. – Gdzie dokładnie byliście?

– W Hutkach – wyjaśniła Marta. – To jest taka wioska obok Krasnobrodu, sporo gospodarstw agroturystycznych, mają też kajaki, można zrobić sobie spływ po Wieprzu… Miałam na to wielką ochotę, ale Radek nie chciał, on niestety nie lubi kajakowania.

– Hmm, nie znam tych rejonów – pokręciła głową Iza. – W ogóle nigdy nie byłam na południe od Lublina, a na pewno tam jest ślicznie. Muszę kiedyś to zobaczyć… Ile to jest kilometrów stąd?

– Tylko sto dwadzieścia. I do tego bardzo dobra droga, spokojnie da się tam dojechać w niecałe dwie godziny.

– Aha… czyli pojechaliście na cały dzień? – domyśliła się Iza.

– Na trzy – sprostowała Marta. – Mieszkaliśmy u takiej jednej bardzo miłej pani, mieliśmy pokój z widokiem na las, a w cenie śniadanie na świeżym powietrzu.

Iza zerknęła na nią czujnie.

– Mieliście wspólny pokój?

– No tak – zmieszała się Marta, odwracając oczy. – Z widokiem na las…

Wyszły z budynku uczelni i w milczeniu ruszyły zatłoczonym dziedzińcem w stronę wyjścia na ulicę. Iza gorączkowo zastanawiała się, co powinna powiedzieć, żeby nie wyszło głupio, jednak nic nie przychodziło jej do głowy. Przede wszystkim nie chciała pokazać po sobie smutku i rozczarowania, jakie mimo woli ogarnęły jej duszę na wieść o wspólnym pokoju z widokiem na las. Nie chciała urazić Marty, której promieniejąca od paru dni blaskiem szczęścia twarz wskazywała na to, że jej związek z Radkiem przeżywa nowy rozkwit po wspólnie spędzonym majowym weekendzie. Teraz już było jasne, co było tego powodem… Choć pozornie sytuacja się unormowała, Iza czuła coś w rodzaju wyrzutu sumienia, że nie zapobiegła temu, mimo że prawdopodobnie mogła i powinna. Gdzieś na dnie podświadomości tłukło jej się przeczucie, że oto zapadła jakaś klamka, że to, co Marta uważa dziś za szczęście, jest tylko złudzeniem, które przyniesie jej swego czasu więcej bólu, niż teraz odczuwa radości, i że ona, Iza, jest za to w jakimś stopniu odpowiedzialna.

Jednak po chwili wysiłkiem woli odsunęła od siebie tę nie do końca sformułowaną myśl. Bo czyż miała prawo oceniać decyzje Marty i przesądzać o tym, co będzie w przyszłości? Nie miała przecież dowodów na to, że Radek nie traktował jej poważnie… A poza tym, nade wszystko, to nie była jej sprawa!

– Na pewno jesteś teraz bardzo szczęśliwa – podjęła, spoglądając na koleżankę z nieco wymuszonym uśmiechem. – Czujesz się jak w niebie?

– O tak! – podchwyciła rozpromieniona na nowo Marta, zatrzymując się i spontanicznie chwytając ją za rękę. – Ty, Izka, nawet nie wiesz, jak to jest, bo to trzeba przeżyć samemu, ale chyba się domyślasz…

– Cześć, Iza – rozbrzmiał obok nich znajomy, przygaszony głos.

Iza drgnęła i serce ścisnęło jej się boleśnie. Przed nimi stał Daniel. Ubrany jak zawsze w sportową bluzę i dżinsy, wyglądał normalnie, jednak jego twarz obleczona była szarym cieniem, a oczy wypełniał smutek.

– Cześć – odpowiedziała cicho.

Ton jej głosu sprawił, że Marta natychmiast rzuciła na nią badawcze spojrzenie. Po kilku sekundach przeniosła wzrok na twarz Daniela, potem znów zerknęła na zmieszaną Izę i jako pierwsza wyciągnęła rękę do chłopaka.

– Hej, Daniel! – zagadnęła wesołym, neutralnym tonem. – Fajnie cię widzieć, co tam u ciebie ciekawego?

Daniel odruchowo podał jej dłoń, ledwie zaszczycając ją przelotnym spojrzeniem.

– Nic nowego – odparł wymijająco, wyciągając teraz rękę do Izy, która nie patrząc na niego, podała mu swoją i pozwoliwszy ją uścisnąć, natychmiast wycofała. – Jest, jak jest, zawsze mogłoby być lepiej.

– Taka fajna pogoda była przez tych parę dni – ciągnęła beztrosko Marta, której nie umknęła spięta mina Izy. – Pewnie przeszalałeś cały długi weekend na motocyklu, co?

Daniel nie odrywał oczu od Izy, która z kolei zapatrzyła się w kolorowe bratki rosnące tuż obok na przyuczelnianej rabacie.

– Nie – pokręcił głową. – Nie miałem za bardzo humoru na przejażdżki. Może w sobotę gdzieś się wybiorę… ale niekoniecznie.

– Kurczę, jak ja bym się przejechała! – rozmarzyła się Marta. – Taka yamaha musi nieźle dawać, a gdyby wypuścić się na jakieś puste pola, to można by sprawdzić, ile ciągnie na maksa. Chociaż bez kombinezonu to by było trochę zimno – dodała przytomnie. – Ty masz kombinezon? Wiesz, chodzi mi o taki skórzany, profesjonalny…

– Mam – uśmiechnął się lekko Daniel, spoglądając ze zdziwieniem na jej natchnioną twarz. – Widzę, że motocykl to naprawdę twoja pasja… przepraszam, zapomniałem, jak masz na imię?

– Marta – odparła swobodnie. – Fakt, to mogłaby być moja pasja, byłaby na pewno! – zaśmiała się. – Ale gdybym sama miała sprzęt i prawo jazdy, bo jako pasażer bez przerwy musiałabym się wpraszać… Szkoda, że mój chłopak nie jeździ na motocyklu – westchnęła z żalem. – Już tyle lat nie miałam okazji… A wy z Izą zaliczyliście tę umówioną wycieczkę? – przypomniała sobie, lecz natychmiast zmieszała się pod pełnym wyrzutu spojrzeniem koleżanki. – Znaczy… wiem, że Iza nie ma teraz za dużo czasu, więc pewnie nie…

– Nie – odparł cicho Daniel.

Znów zerknął ukradkiem na wpatrzoną w czubki swoich butów, milczącą grobowo Izę i sam także spuścił głowę.

– No spoko, tak tylko zapytałam – próbowała zagadać swoją niezręczność Marta. – W sumie nie każdy musi pasjonować się motocyklami…

– Wybaczcie, dziewczyny, muszę już iść – przerwał jej Daniel dziwnym, jakby zdławionym głosem. – Mam wykład, wolałbym się nie spóźnić… Trzymaj się, Iza – dodał szeptem, schylając się do dziewczyny, która pokiwała głową, nie patrząc na niego. – Do jakiegoś następnego… może.

– Trzymaj się, Daniel – odszepnęła Iza.

Daniel skinął głową Marcie i szybkim krokiem odszedł w stronę wejścia do budynku. Iza odetchnęła z ulgą, choć ściśnięte serce nie pozwalało jej w pełni się uspokoić i wiedziała, że choćby ze wszystkich sił wypychała tę scenę z myśli, będzie ona męczyć ją do końca dnia albo i dłużej. Obie z Martą ruszyły chodnikiem prowadzącym w stronę centrum miasta i kilkanaście metrów pokonały w całkowitym milczeniu.

– Iza? – zagadnęła w końcu ostrożnym i nieco skruszonym tonem Marta. – Słuchaj… nie gniewaj się na mnie, że wspomniałam o tym motocyklu. Nie wiedziałam, że to taki drażliwy temat… Teraz już widzę, że lepiej tego nie ruszać i na drugi raz nie chlapnę nic takiego, obiecuję. Przepraszam…

– Nic się nie stało, Martusiu – odparła łagodnie Iza. – Za co masz przepraszać? Ja nawet powinnam ci podziękować, że pomogłaś mi dzisiaj wybrnąć z tej głupiej sytuacji.

– Szczerze mówiąc, to nie wiem, co w tym było głupiego – pokręciła głową Marta. – Rozumiem z tego tylko tyle, że ten chłopak kocha się w tobie do nieprzytomności, a ty uparłaś się, żeby go spławić. A przecież fajny z niego facet, może nie jakiś mega przystojny, ale jednak ma coś w sobie… Iza, powiedz – dodała ciszej – co z tobą jest nie tak? Dlaczego tak strasznie się przed tym bronisz, nikomu nie chcesz dać szansy… jesteś nieprzystępna jak skała…

Iza milczała, idąc równym, szybkim krokiem ze wzrokiem wbitym w chodnik.

– No okej… – westchnęła Marta. – Nie bądź zła, już nie będę więcej o to pytać. Ale serio… ja cię kompletnie nie rozumiem…

***

– Wycofał się – oznajmił poirytowany Majk, odkładając telefon na biurko i spoglądając na zebrany w jego gabinecie sztab kryzysowy w postaci dużej części zespołu Anabelli. – Już trzeci z kolei odpada, na drugą połowę miesiąca może by znalazł termin, ale nie na jutro. A właściwie to na dziś… Przecież ta podłoga musi jeszcze porządnie wyschnąć, zanim będzie można po niej chodzić! Lustro można by zamontować nawet w piątek, Leśniak zrobi mi to w dwie godziny, chociaż i tak nie lubię zostawiać takich rzeczy na ostatni moment…

– A jeszcze najpierw te spojenia trzeba zakleić – dodał grobowym tonem Antek. – I na podłodze, i na ścianach.

– Fugi – mruknęła Iza. – Na takiej powierzchni to cały dzień roboty. Plus impregnacja.

Szef zerknął na nią ponuro, pokręcił głową i wklepał w telefon kolejny numer z przygotowanej przez Basię listy glazurników. Był wtorek, do koktajlu Krawczyka pozostały cztery dni, a ekipa Anabelli stała przed poważnym problemem. O ile produkty do realizacji menu i wystrój sali były już przygotowane w dziewięćdziesięciu procentach, o tyle zaistniał problem z dokończeniem na czas remontu męskiej toalety. Jej brak doskwierał gościom lokalu już od kilku długich tygodni, a choć radzono sobie z tym doraźnie, wydzieliwszy w damskiej łazience tymczasową strefę dla panów, nikt nie miał wątpliwości, że to prowizoryczne rozwiązanie w dniu koktajlu byłoby nie do pomyślenia.

Problem narastał zresztą już od kilku tygodni. Najpierw, w początku kwietnia, powstało niewielkie opóźnienie w harmonogramie, które następnie przeciągnęło się o kolejne dwa tygodnie, oficjalnie z powodu choroby pracowników ekipy glazurniczej. Ta okoliczność niebezpiecznie skróciła czas na wykonanie zadania i już na tym etapie Antek alarmował, że należałoby poszukać alternatywy, szef jednak zwlekał z tym, ufając, że dotychczasowy wykonawca, z którym podpisał umowę, mimo wszystko stanie na wysokości zadania i do połowy maja odda do użytku wykończoną łazienkę.

Tak się jednak nie stało. Prace utknęły na etapie wykładania podłogi i ścian płytkami ceramicznymi, przy czym ekipa wykaflowała tylko połowę pomieszczenia, by zamontować tam kabiny wraz z nowymi łączami hydraulicznymi, pozostawiając na później dużą połać podłogi, która rozciągała się od umywalek aż do drzwi, oraz dwie najbardziej widoczne ściany. Na jednej z nich miało zostać naklejone wielkie lustro, które już od kilku tygodni czekało u znajomego szklarza na montaż; co prawda ograniczało to powierzchnię glazury do położenia, ale wiązało się z koniecznością docięcia płytek do odpowiedniego formatu, aby przestrzeń pozostawiona na lustro dokładnie odpowiadała jego wymiarom. Biorąc pod uwagę inne elementy wykończeniówki, dobrze zorganizowana i doświadczona ekipa potrzebowałaby na dokończenie prac co najmniej trzech dni, a to oznaczało, że tak naprawdę powinna zacząć już dziś, a najlepiej wczoraj.

Tymczasem właśnie w dniu wczorajszym wykonawca poinformował telefonicznie szefa, że nie da rady wywiązać się z terminu, gdyż „z powodów obiektywnych” ekipa, która tego dnia planowo miała stanąć do intensywnej pracy, może wrócić do Anabelli najwcześniej w czwartek. Wiadomość ta doprowadziła Majka do białej gorączki. W porywie wściekłości zerwał współpracę z nierzetelnym usługodawcą, obiecując mu podjęcie niebawem odpowiednich kroków prawnych i wyegzekwowanie wysokiej kary za niedotrzymanie warunków umowy. Wykonawca usłyszał przy tym od szefa wiązankę, której Antek, będący przygodnym świadkiem ich rozmowy telefonicznej, wolał nie powtarzać przy damach, nie zmieniało to jednak faktu, że należało jak najszybciej znaleźć kogoś, kto podjąłby się wykończenia męskiej toalety w ekspresowym trybie, czyli w trzy dni.

Niestety… Jak szybko się okazało, znalezienie takiego wykonawcy graniczyło z cudem. Od ponad doby podminowany jak nigdy szef wykonywał dziesiątki telefonów do fachowców z Lublina i okolicy, wszędzie słysząc to samo – owszem, mogą przyjść i dokończyć remont, ale najwcześniej pod koniec tygodnia albo na początku przyszłego. Zwołane na wtorkowe przedpołudnie zebranie zespołu Anabelli miało formę sztabu kryzysowego, należało bowiem natychmiast, jeszcze przed otwarciem restauracji, podjąć krytyczne decyzje i na nowo rozdzielić zadania do wykonania. Sam szef musiał skupić sto procent swojej uwagi na tym, by za wszelką cenę doprowadzić do zakończenia remontu męskiej toalety przed sobotą, jednak jak dotąd jego wysiłki nie przyniosły żadnego skutku.

– Nie odbiera – mruknął, zrezygnowanym gestem odkładając telefon i przesuwając dłonią po czole. – Szlag by to trafił… bez sensu. Nie ma co się łudzić, nikt nam tego w takim terminie nie zrobi.

– A może by jeszcze raz zadzwonić do tamtego, co może przyjść od czwartku? – poddał ostrożnie Antek, przerywając złowrogą ciszę panującą w gabinecie. – W sumie na jedno wychodzi, bo ten pierwszy też miał być w czwartek, ale co zrobić… Niechby przyszedł i zrobił cokolwiek. Jak szef myśli? Całości ogarnąć nie zdąży, to wiadomo, ale jakby chociaż podłogę wykaflował…

– Właśnie! – podchwyciła w natchnieniu Klaudia. – Jakby zdążył z podłogą, to na ścianach można by od biedy coś powiesić, żeby zasłonić ten łysy beton. Wymyśliłoby się jakąś dekorację, nie, dziewczyny?

Basia, Wiktoria, Ola, Alicja oraz Karolina, na którą co kilka minut dyskretnie zerkał Antek, przytaknęły jej skwapliwie, zapewniając zdruzgotanego szefa, że zorganizują na cito profesjonalną dekorację łączącą odpowiednio dobraną tkaninę i sztuczne lub nawet żywe kwiaty.

– Antek z Chudym zamocowaliby nam kilka półek i będzie wyglądało, jakby tak miało być – kontynuowała Klaudia, przyglądając się ze współczuciem szefowi, który oparł się w pozycji półsiedzącej na rogu biurka i z ponurą miną wpatrywał się w podłogę. – Byle ta terakota była w całości, bo tam to już nic nie da się ukryć, wiadomo.

– Szef zadzwoni jeszcze raz do tamtego – podpowiedział mu łagodnie Antek. – Co nam szkodzi, a nuż się uda?

– W sumie chyba nie mamy innego wyjścia – zauważyła z westchnieniem Basia.

– Mamy – odezwała się nagle stanowczo milcząca dotąd Iza.

Choć w pracy miała być dopiero wieczorem, z racji alarmującego wezwania na posiedzenie sztabu kryzysowego zerwała się z zajęć na uczelni i od kilkunastu minut przysłuchiwała się rozmowie, podobnie jak cała reszta zastanawiając się jak nad rozwiązaniem problemu. Wszyscy zebrani spojrzeli na nią z ciekawością, jedynie Majk nie poruszył się, nadal z posępną miną kontemplując podłogę gabinetu.

– No mów! – podchwycił Antek. – Jakie?

– Sami wykaflujemy ten kibel – oznajmiła spokojnie.

Zebrani parsknęli śmiechem i natychmiast umilkli, przypomniawszy sobie, że sytuacja wcale nie była śmieszna. Majk podniósł głowę i popatrzył uważnie na dziewczynę.

– Sami? – powtórzyła z przekąsem Wiktoria. – Znaczy, że… my? Nie żartuj, Iza!

– Odpada – machnął lekceważąco ręką Antek. – Myślisz, że ja też na to nie wpadłem? Od razu na początku miałem taki pomysł, ale to niestety nie wchodzi w grę. Absurd. Nie mamy ani narzędzi, ani umiejętności, nie mówiąc już o doświadczeniu… Ja na przykład nigdy nie kładłem płytek, nie mam pojęcia, jak to się robi.

– Ja też nie – pokręcił głową Chudy.

– Ja kładłam – podjęła tym samym spokojnym tonem Iza. – Kładłam i terakotę, i glazurę, i fugowałam… wszystko od początku do końca, nawet z wyrównywaniem ścian. Parę lat temu miałam z siostrą i obecnym szwagrem remont generalny w sklepie. Wszystko, łącznie z instalacją elektryczną i hydrauliczną, robiliśmy sami, więc mam trochę doświadczenia.

Towarzystwo zamilkło, patrząc na nią z niedowierzaniem. Majk powolnym ruchem oderwał się od biurka i wyprostował się, nie spuszczając z niej wzroku. Milczał, lecz spięte rysy jego twarzy po raz pierwszy od wczoraj nieco się rozluźniły, a w jego oczach pojawił się wyraz zastanowienia zaprawionego nutką uznania.

– Od piętnastu minut próbuję obliczyć, czy zdążymy z procesem technologicznym, tylko gadacie mi bez przerwy i nie mogę się skupić – ciągnęła rzeczowo Iza. – Ale tak na gorąco mogę powiedzieć, że dalibyśmy radę, pod warunkiem, że staniemy do tego natychmiast. Szef ma rację, klej pod terakotą musi schnąć minimum dwa dni, zanim da się chodzić po podłodze, a ściana pod lustro też musi dobrze się ustabilizować. Zresztą trzeba by od razu kupić parę porządnych, równych desek i zrobić stelaż, żeby płytki znad lustra nie zjechały pod własnym ciężarem, dopóki masa nie wyschnie.

Wszyscy patrzyli na nią w milczeniu, zaskoczeni tym dyskursem, jednoznacznie świadczącym o posiadaniu ukrytych kompetencji glazurniczych, o które nikt nigdy by jej nie podejrzewał.

– To ty znasz się na takich rzeczach, Iza? – pokręciła głową Ola, patrząc na nią z mieszaniną zdumienia i uznania. – Nigdy nic nie mówiłaś…

Iza uśmiechnęła się tylko.

– Ale czekaj, Iza… ty naprawdę chcesz stanąć do takiej ciężkiej roboty? – zapytał niepewnie Antek. – Przecież to nie jest zadanie dla kobiety…

– Oczywiście, że nie! – podchwycił energicznym tonem Majk. – Chyba na łeb upadłeś, patałachu, żeby wyjeżdżać z takimi pomysłami! Iza będzie tylko rządzić i nadzorować, a zasuwać będą faceci. Ona ma rację – dodał, pochodząc do dziewczyny i kładąc jej przyjaznym gestem dłoń na ramieniu. – Wzięcie sprawy we własne ręce to w tym momencie jedyny sposób, żeby wybrnąć z tego pata. A skoro ona zna się na tym choć trochę… Ja też nigdy nie kładłem terakoty, ale pod okiem doświadczonej instruktorki szybko się nauczę – uśmiechnął się do niej, po czym spojrzał stanowczo na Antka. – Ty też, Antonio. I wy – przeniósł wzrok na Chudego i Toma, którzy natychmiast pokiwali posłusznie głowami. – Iza poinstruuje nas, co mamy robić, i we czterech damy radę. A dziewczyny na ten czas przejmą pełne sterowanie na sali i zapleczu – zwrócił się do Basi. – Sto procent damskiej obsługi.

– Tak jest, szefie – skinęła głową. – Staniemy na wysokości zadania.

– Najcenniejszym towarem jest czas – ciągnął Majk, który teraz jakby odżył i nabrał nowej energii w gestach i w głosie. – Za chwilę siadamy z Izą do harmonogramu prac, musimy działać według ścisłego planu, bo inaczej nic z tego nie będzie. Basiu, wy z dziewczynami ustalicie sobie wszystko we własnym gronie, okej? W kuchni bez zmian – spojrzał na stojące w milczeniu kucharki, które odetchnęły z ulgą i pokiwały głowami. – Dostawy z wczoraj muszą wystarczyć na dziś, po południu zróbcie rozpiskę, czego może zabraknąć, i na rano zamówimy telefonicznie transport z zewnątrz. Antek, piwo wczoraj przyjechało?

– Przyjechało, szefie – potwierdził Antek. – Tymek z Jackiem przywieźli… a jakby co, to mogę ich poprosić, żeby wzięli u nas parę dniówek. Mamy kontakt, gadałem z nimi wczoraj i mówili, że w maju są luźniejsi.

– Okej, załatw to – zgodził się szef. – Każde ręce do pracy będą teraz cenne. Jednego z nich możemy częściowo oddelegować do akcji w kiblu, najlepiej tego Tymka… Jacek zajmie się pod twoim nadzorem bieżącą logistyką. Jeden samochód musimy mieć stale pod ręką, ale drugi będzie do dyspozycji. W czwartek mamy dostawę do odebrania, Ćwikliński uprzedzał, że ma zepsute auto i jest uziemiony, obiecałem, że podjedziemy własnym transportem.

– Tak jest, szefie, załatwi się – zapewnił go Antek, po raz kolejny zerkając spod oka na stojącą kilka metrów dalej Karolinę, która, choć niby nie patrzyła na niego, za każdym jego ukradkowym spojrzeniem oblewała się delikatnym rumieńcem. – Zaraz łapię za telefon i dzwonię gdzie trzeba.

– Ja w takim razie muszę usiąść i pomyśleć, co trzeba kupić – oznajmiła Iza, na którą wszyscy natychmiast zwrócili pełen respektu wzrok. – Musimy podjechać do jakiegoś marketu budowlanego i kupić trochę narzędzi i materiałów. Szef niestety będzie musiał liczyć się ze znaczącym wydatkiem – spojrzała na Majka, rozkładając ręce w geście bezradności. – Ale nożem tych płytek nie pokroimy, a kleju nie rozrobimy mikserem…

– Przeżyję to jakoś, Izabello – zapewnił ją z rozbawieniem Majk. – Kupimy, co tylko rozkażesz, ja się na tym nie znam, ale ufam ci po całości. Za chwilę ustalimy szczegóły, Chudy zawiezie cię vanem do marketu, kupicie co trzeba, i uderzamy z buta na ten kibel, szkoda każdej godziny… No dobra, kochani – zerknął na zegarek. – Mamy czterdzieści minut do otwarcia lokalu. Wracajcie na stanowiska i przygotowujcie się do dniówki, Basia i Antek koordynują robotę, a chłopaki punkt dwunasta meldują się u mnie po instrukcje. Jasne?

– Jasne, szefie – zaszemrało posłusznie towarzystwo i pośpiesznie opuściło gabinet, by pod wodzą Basi i Antka na szybko poustalać awaryjne zakresy obowiązków.

Iza wyjęła sobie z szuflady czystą kartkę i usiadła na krześle, by sporządzić listę potrzebnych materiałów i narzędzi. Majk zamknął drzwi za wychodzącymi i odwrócił się powoli do dziewczyny, która, pochylona nad kartką, ze skupioną miną notowała długopisem kolejne pozycje, sięgając do przykurzonej już nieco w tym względzie pamięci. Światło zapalonej na biurku lampki padało na lśniącą zasłonę jej ciemnobrązowych włosów, które, opadając jej na twarz, przeszkadzały w pisaniu. Od czasu do czasu sięgała lewą dłonią, by odgarnąć je za ucho, jednak długi, niesforny kosmyk i tak po kilkunastu sekundach znów wymykał się i opadał jej na policzek.

Wciąż stojący przy drzwiach Majk patrzył w milczeniu na te drobne gesty, a wyraz jego twarzy świadczył o tym, że daleki jest w tej chwili od myślenia o remoncie w męskiej toalecie, harmonogramie prac i zakupie kleju do płytek. Subtelna mgiełka tkliwej melancholii oblekła jego twarz i złagodziła rysy, przez co wyglądał, jakby zatonął w najpiękniejszych, najdroższych sercu wspomnieniach, zaś oczy rozbłysły mu owym jedynym w swoim rodzaju wewnętrznym światłem, które na kilka chwil pozwala dostrzec w źrenicach człowieka odbicie jego duszy.

Wyczuwszy instynktownie na sobie ten wzrok, Iza podniosła głowę i w ostatniej chwili, nim Majk ocknął się z transu, zdążyła dostrzec odmalowujące się na jego obliczu emocje. Odczytując w lot ich sens, uśmiechnęła się do niego swobodnie.

– Chyba najważniejsze rzeczy już mam – oznajmiła, odkładając długopis. – A w drodze jeszcze pogłówkuję, żeby nie zapomnieć o czymś ważnym. Chcesz zobaczyć? – wyciągnęła do niego kartkę z listą zakupów.

– Jasne – szepnął, nadal jakby otumaniony, podchodząc do niej i biorąc papier z jej dłoni. – Dziękuję ci, elfiku. Kupimy wszystko, co zapisałaś…

Pomimo neutralnej treści w jego głosie brzmiało wzruszenie, które Iza słyszała w nim już nieraz, zawsze w tym samym kontekście. Podniosła się od biurka i łagodnie położyła dłoń na jego przedramieniu.

– Myślałeś przed chwilą o niej, prawda? – uśmiechnęła się porozumiewawczo. – No, przyznaj się… Pewnie znowu ci się z nią skojarzyłam?

– Tak – westchnął zmieszany. – Wybacz, Iza, rozkojarzyłem się. Jestem już niby uodporniony na ten gest, ale to światło na twoich włosach… cholera, rozwaliło mnie to. Widzisz, jaki ze mnie sentymentalny kretyn? – uśmiechnął się smutno. – Od miesiąca tego nie miałem, a jedno takie skojarzenie i znowu… Ech, nieważne! – przerwał sam sobie stanowczo, wskazując na trzymaną w dłoni kartkę z listą zakupów. – Nie czas teraz na gadki w trybie terapii, to nie jest dobry moment, musimy zająć się przyziemniejszymi sprawami. Listę mamy, teraz ustalmy, co robimy po kolei, spiszemy to na drugiej kartce i o dwunastej przedstawię chłopakom plan działania na odprawie kiblowych komandosów.

Iza parsknęła śmiechem, cofnęła dłoń z jego ramienia, usiadła z powrotem na krześle i sięgnęła po czystą kartkę i długopis, które ułożyła na blacie vis-à-vis fotela szefa.

– No to siadaj i notuj – zarządziła wesołym tonem, wskazując mu fotel, na którym natychmiast posłusznie usiadł i wziął do ręki długopis. – Rozpiszemy to wszystko z podziałem na role. Ty jako szef będziesz kiblowym komandosem numer jeden… jakby na to nie spojrzeć, noblesse oblige*!

***

– Jeszcze nigdy nie jechałam vanem – powiedziała Iza, zajmując siedzenie pasażera obok Chudego i sięgając po pas bezpieczeństwa. – Ale tu się fajnie siedzi, tak wysoko, wszystko widać z góry!

– Aha – uśmiechnął się Chudy, uruchamiając silnik. – Już, gotowa? Pojedziemy do Leroy Merlina, tam będzie najbliżej.

– Do Leroy Merlin – poprawiła go Iza, wymawiając francuską nazwę z idealnym akcentem i grasejowanym „r”, na co oboje roześmiali się.

– Niezła w tym jesteś – przyznał Chudy, wrzucając wsteczny bieg i kontrolując oba lusterka, by bezpiecznie zawrócić autem dostawczym na niewielkim podwórku między kamienicami. – Tak na ucho to bardzo mi się podoba francuski, ale chyba fioła bym dostał, jakbym miał się tego nauczyć… Czekaj, szef chyba jeszcze coś od nas chce – dodał, zatrzymując samochód.

Rzeczywiście, z tylnego wejścia Anabelli wyłoniła się sylwetka Majka, który podszedł do nich szybkim krokiem, zakładając w locie swoją słynną skórzaną kurtkę, i stanowczym gestem otworzył drzwi kierowcy.

– Zjeżdżaj, Chudy! – rzucił rozkazująco. – Zmiana planów, ja jadę z Izą, a ty zostajesz do dyspozycji Basi. Będzie was potrzebowała na pół godziny, chce coś tam poprzestawiać na sali. A potem stajecie z Tomem do przygotowania kibla, trzeba powynosić stamtąd wszystko, co może nam zawadzać przy robocie.

Chudy westchnął z niezadowoleniem, ale posłusznie zaciągnął hamulec ręczny i wyskoczył z auta, ustępując miejsca szefowi.

– Damy wam znać na telefon Antka, kiedy wracamy, bo będziecie mi potrzebni do pomocy przy rozładunku – zastrzegł jeszcze Majk, siadając za kierownicą i pośpiesznie zapinając pas bezpieczeństwa. – Na razie! Jakby działo się coś pilnego, dzwońcie.

– Tak jest – skinął głową Chudy.

Majk zatrzasnął drzwi, zwolnił hamulec ręczny, zerknął na siedzącą w milczeniu Izę i uśmiechnął się.

– No to co, mała? Jedziemy na zakupy!

Iza odwzajemniła mu uśmiech.

– Do Leroy Merlin.

– Może być – skinął głową, kończąc rozpoczęty przez Chudego manewr zawracania. – Tam chyba rzeczywiście będzie najbliżej. Uznałem, że sam z tobą pojadę, wolałbym mieć te zakupy pod kontrolą.

– Jasne – zgodziła się Iza.

– Oczywiście nie chcę przez to powiedzieć, że nie ufam twoim decyzjom – zaznaczył Majk, wyjeżdżając z bramy na ulicę. – Raczej sam chciałbym przy okazji czegoś się nauczyć, a poza tym być może trzeba będzie decydować na bieżąco o jakichś szczegółach, z którymi Chudy co chwila zawracałby mi gitarę przez telefon. Szybciej pójdzie, jak pojadę z tobą i załatwimy to we dwoje.

– Jak pan sobie życzy, szefie – odparła z powagą Iza.

Majk rzucił jej surowe spojrzenie znad kierownicy, po czym oboje jak na komendę parsknęli śmiechem. Van zatrzymał się na światłach.

– Mały elfiku – podjął łagodnie Majk, znów zerkając na dziewczynę, która od wyjścia z gabinetu wciąż dzierżyła w ręce sporządzoną przez siebie listę zakupów. – Co ja bym bez ciebie zrobił? Po raz kolejny ratujesz mi skórę, chociaż dzisiaj muszę przyznać, że robisz to w bardzo niestandardowy sposób – zaznaczył żartobliwie. – Mój dług wobec ciebie powiększa się w zastraszającym tempie… Powiedz mi, jak to było z tym twoim remontem w sklepie? Naprawdę wszystko robiliście sami z siostrą i szwagrem?

– Naprawdę – zapewniła go Iza. – Nie było nas stać na ekipę remontową, więc zabrałyśmy się za to z Melą we dwie, a Robert… czyli mój obecny szwagier, chociaż wtedy jeszcze nim nie był, nawet w planach… zna się na tym bardzo dobrze i pomagał nam… Wielu rzeczy nauczyłam się właśnie od niego.

– Takie z was dwie dzielne siostry? – uśmiechnął się Majk. – Istne amazonki. Mela to zdrobnienie od Melania?

– Nie, od Amelia – sprostowała Iza. – Tak mówili na nią rodzice, więc ja też nigdy nie nazywałam jej inaczej. Domowa tradycja.

– Jasne – skinął głową. – A twoi rodzice co teraz robią? Mieszkają z Melą?

– Nie – odparła ciszej. – Moi rodzice już nie żyją.

– Ach – szepnął Majk, zerkając na nią z niepokojem. – Wybacz, elfiku… zapomniałem.

– Nic się nie stało – pokręciła głową, uśmiechając się do niego uspokajająco. – To nie jest dla mnie drażliwy temat. Tata zginął w wypadku samochodowym, kiedy miałam osiem lat, a mama cztery lata temu umarła na raka. Zostałyśmy same z Melcią, ale na szczęście ona miała już wtedy skończone dwadzieścia cztery lata, ja miałam prawie dziewiętnaście… więc dałyśmy sobie radę, jakoś udało się pociągnąć firmę i utrzymać sklep. Robert bardzo nam w tym pomógł, kochany chłopak… To głównie dzięki niemu mogłam przyjechać do Lublina na studia. Co prawda z dwuletnim opóźnieniem, ale co tam! – machnęła wesoło ręką. – Stare przysłowie mówi, że lepiej późno niż wcale!

Majk pokiwał głową w zamyśleniu i przez kilkadziesiąt sekund prowadził samochód w milczeniu, z poważną, skupioną miną.

– Opowiedz mi trochę więcej o tym remoncie – podjął wreszcie, zatrzymując samochód na kolejnym skrzyżowaniu. – I w ogóle o sklepie, o tym, jak poradziłyście sobie z tym wszystkim… Miałyście jakieś zadłużenie?

– Pewnie, że tak – westchnęła Iza. – I to jakie! Zadłużyłyśmy się, kiedy mama zachorowała… szczerze mówiąc, nie miałyśmy wtedy innego wyjścia.

Opowiedziała mu pokrótce swoją smutną historię, którą dzieliła się już z różnymi osobami, jak choćby z Danielem, Lodzią czy Victorem, i z której nigdy nie robiła tajemnicy. Tajemnica w jej sercu była bowiem tylko jedna… lecz przecież Majk znał i tę, co prawda bez szczegółów, ale jednak. Majk słuchał z żywym zainteresowaniem, nie przerywając jej, a jedynie zadając krótkie, dodatkowe pytania w chwilach, gdy sama milkła lub wobec natłoku wspomnień zawieszała głos. Nie miała zresztą za wiele czasu na szersze opowiadanie mu o perypetiach z kredytem, remontem sklepu i długą drogą, jaką przeszły z Amelią od czasu śmierci matki, gdyż po kolejnych dziesięciu minutach ich van wylądował na parkingu pod marketem budowlanym i należało niezwłocznie przystąpić do zakupów.

Trwały one ponad godzinę i dla obojga okazały się zadaniem o wiele bardziej wyczerpującym umysł niż kolokwia na studiach Izy czy restauracyjna logistyka Majka. Iza, która przez cały czas czuła ciężar spoczywającej na niej odpowiedzialności za właściwy dobór potrzebnych narzędzi i materiałów, a przy tym nie do końca pewna, czy może polegać na swojej pamięci i nabytych niegdyś kompetencjach, na każdym etapie tłumaczyła Majkowi, do czego będzie im potrzebny ten czy inny sprzęt, on zaś na bieżąco podejmował decyzje co do optymalnych wariantów cenowych.

Najtrudniejsza z owych decyzji dotyczyła maszyny do cięcia glazury i terakoty, okazało się bowiem, że istnieje możliwość wypożyczenia takiego sprzętu za kaucją, co oszczędziłoby jego zakupu na jednorazowy użytek. Opcja ta byłaby bardzo korzystna, gdyż maszyna nie była tania, jednak wiązałaby się z utratą kolejnych godzin, bowiem wypożyczalnia znajdowała się w innym końcu miasta, a udzielający im porady pracownik sklepu nie miał pojęcia, czy na stanie będzie akurat to, czego potrzebują. Po krótkiej burzy mózgów, jaką przeprowadzili na gorąco, Majk zadecydował, że jednak zakupi sprzęt na firmę, by nie tracić czasu. Pomieszczenia, jakie wynajmował w podziemiach kamienicy przy Zamkowej, obejmowały również obszerną piwnicę znajdującą się po drugiej stronie od wejścia do lokalu; trzymano tam zapasowe stoliki i krzesła, dodatkowe elementy nagłośnienia sali, produkty chemiczne i narzędzia do sprzątania oraz inne mniej potrzebne rzeczy. Nie było zatem przeszkód, by po zakończonym remoncie przechować tam również zakupiony dzisiaj sprzęt, który, jak stwierdził Majk, jeszcze nieraz mógł się przecież przydać.

– Wprawimy się w tym fachu i na drugi raz będziemy samowystarczalni – podsumował, ładując na wielki wózek sklepowy ciężką paczkę z maszyną do cięcia glazury. – Bierzemy tę droższą, Iza, nie chcę kupować żadnego chińskiego szajsu, sprzęt ma działać i koniec.

– Masz rację – przyznała Iza, wczytując się jeszcze raz z uwagą w parametry wybranej przez niego maszyny. – Ona ma o wiele lepsze obroty tarczy niż tamta, będzie precyzyjniej ciąć. Tyle że musisz przygotować się dzisiaj na ostre bulenie – dodała ostrzegawczo. – Bo to jeszcze nie koniec, musimy teraz wziąć materiał, a tu też radziłabym ci dodać kilkanaście złotych i wziąć klej szybkowiążący. W końcu zależy nam na czasie…

– Spokojnie, mam na to pulę od Krawczyka, poza tym i tak wszystko wrzucimy w koszty – odparł beztrosko Majk. – A ten frajer, który nie wywiązał się z terminu, pokryje nam to dodatkowo z kary umownej, już ja o to zadbam. Ty pilnuj tylko, żeby o niczym nie zapomnieć i żebyśmy nie musieli wracać za chwilę po jakieś ważne rzeczy, a ja ogarniam resztę.

Sprawna współpraca przyniosła efekty w postaci pełnego wózka i dwóch dodatkowych reklamówek zakupów, które po przetaszczeniu przez zatłoczony parking należało załadować do vana.

– Te lekkie rzeczy włożymy na wierzch – zarządził Majk, otwierając dwuskrzydłowe drzwi bagażnika i schylając się, by podnieść paczkę z maszyną do cięcia glazury. – Ciężkie idą pod spód… nie dotykaj, Iza, ja się tym zajmę. Kobiety nie są od dźwigania ciężarów.

– Nie przesadzaj – pokręciła głową Iza. – Nie takie rzeczy dźwigałam… Pomogę ci trochę, zwłaszcza z tymi workami, dwadzieścia pięć kilo na kręgosłup to nawet dla silnego faceta nie jest nic fajnego. Weźmiemy je każdy z jednej strony i wrzucimy na pakę we dwoje…

– Nie ma mowy – zaprotestował stanowczo Majk, ustawiając pudło z maszyną w głębi vana i schylając się po pierwszy worek z klejem. – Nie dotykaj tego, mała! Słyszysz, co mówię? Jeśli koniecznie chcesz pomóc, to ładuj te drobiazgi, ale ciężkich rzeczy mi nie ruszaj, to moje zadanie.

– Jesteś okropny – westchnęła Iza, posłusznie sięgając po lżejsze przedmioty. – Wykończysz się przy samym ładowaniu, a przed nami jeszcze cały dzień roboty. Co by ci szkodziło, jakbym ci pomogła? Nie jestem delikatną królewną z koroną na głowie, gdybyś wiedział, jakie prace w życiu wykonywałam, to nie robiłbyś ze mnie takiej beznadziejnej primadonny!

– To, że wykonywałaś ciężkie prace przeznaczone dla facetów, nie znaczy, że nadal masz je wykonywać – sapnął Majk, wrzucając do bagażnika kolejny ciężki worek z klejem szybkoschnącym. – I jeszcze babrać się w tym pyle, zobacz, jak to się kurzy… Primadonny, pfi! Ty chyba primadonny nigdy na oczy nie widziałaś…

– Może powróżyć panience? – rozległ się za nimi niski, damski głos z przeciągłym akcentem.

Iza odwróciła się gwałtownie. Przed nią stała kolorowo ubrana, obwieszona rozmaitymi koralikami, łańcuszkami i bransoletkami cyganka w trudnym do określenia wieku, na oko między pięćdziesiąt a sześćdziesiąt lat, z długim, siwawym warkoczem wychylającym się spod ozdobionej złotą nitką chusty zawiązanej na głowie, z mocno śniadą, nieco pomarszczoną twarzą i lśniącymi, złoto-piwnymi oczami. Iza, choć w pierwszej chwili zadrżała na wspomnienie podobnie ubranej kobiety, którą spotkała już raz na ulicy, a drugi raz na cmentarzu w Korytkowie, z ulgą stwierdziła, że ta nie była do niej ani trochę podobna. Majk również podniósł głowę, spojrzał zdziwiony i wyprostował się, rezygnując z podniesienia z wózka trzeciego worka z klejem.

– Za dziesięć złotych z ręki panience powróżę – zapewniła poufale cyganka, z życzliwym uśmiechem postępując krok w stronę Izy, która odruchowo cofnęła się o ten sam dystans. – No niechże się panieneczka nie boi… przecie nic złego nie zrobię. Powróżę tylko, przyszłość przepowiem… za dziesięć złotych, to przecie żadna cena… Da mi panienka rączkę, a ja zaraz z niej wyczytam, co dobrego ją w życiu czeka. No?

Zachęcającym gestem wyciągnęła do Izy rękę, podzwaniając zawieszonymi na niej srebrnymi i złotymi bransoletkami. Iza pokręciła głową odmownie.

– Nie, dziękuję pani – odpowiedziała chłodno.

– Ale, kochaneczko, przecie to tylko dziesięć złotych – nalegała cyganka, podchodząc do niej bliżej i przysuwając twarz bliżej jej twarzy. – A wszystko powiem, uczciwie powróżę…

– Nie, naprawdę dziękuję – powtórzyła stanowczym tonem Iza. – Nie wierzę we wróżby i wcale nie muszę wiedzieć, co mnie czeka… ani nawet nie chcę. Zresztą moja mama zawsze mówiła, że to grzech chcieć poznać przyszłość.

– E, jaki tam grzech, co też panienka wygaduje! – obruszyła się cyganka. – Toć uczciwie powiem, a złego nie sprowadzę! Ja uroków nie rzucam, tylko wróżę z ręki. Za dziesięć złotych…

– Nie – pokręciła znów głową Iza, wracając do pakowania zakupów. – Pani wybaczy, ale nie mam teraz czasu, śpieszymy się.

Cyganka zatrzymała się, zastanowiła się chwilę, po czym przeniosła wzrok na Majka, który przyglądał się scenie w milczeniu acz z rosnącym rozbawieniem. Przysunęła się teraz do niego i kocim gestem położyła dłoń na jego ramieniu.

– A to może panu złociutkiemu bym powróżyła? – zagadnęła, mrużąc oczy. – No? Za dziesięć złotych całą przyszłość przepowiem… calutką! Nic nie okłamię, powiem, co wyczytam. Co, kochaniutki? Dziewczyna nie chce, ale wszystkiego i tak się dowie… a pan da mi dziesiątkę, hmm? Tylko jedną, o więcej prosić nie będę.

Zajęta przerzucaniem z wózka do samochodu zakupionych rajberek i szpachelek Iza spojrzała wymownie na Majka, dając mu dyskretnie znak, żeby nie wdawał się w bezsensowną rozmowę z cyganką, bo czas nagli i trzeba wracać z zakupami do Anabelli. On jednak, z wyrazem twarzy świadczącym o tym, że zaczyna świetnie się bawić, odgarnął sobie swobodnym gestem ręki włosy do tyłu, strącając przy tym dłoń cyganki ze swojego ramienia, oparł się o ramę bagażnika vana i spojrzał na nią zadziornie.

– I co ty nie powiesz, czarownico? – podchwycił z żartobliwym przekąsem. – Za dychę przyszłość mi przepowiesz? A jaką mam gwarancję, że mnie nie oszwabisz? Ja też mogę wziąć kogoś za rękę, powymyślać jakieś banialuki, nagadać, co mi ślina na język przyniesie, i zainkasować dychę. Za debila mnie bierzesz?

– Aaaa… jak pan złociutki nie wierzy, że przyszłość przepowiem, to może spróbujemy najpierw coś z przeszłości? – zaproponowała podstępnie kobieta. – Racja, kota w worku kupować nie warto… Ale obieca mi, że dziesięć złotych da, jak dobrze powiem? – zastrzegła, wyciągając w jego stronę palec wskazujący.

– Okej, dam! – roześmiał się Majk, zerkając przy tym na Izę, która wzruszyła tylko lekko ramionami. – Cholera, niech mnie… dam! Za taką rozrywkę, jeśli będzie trafiona, dam dychę bez gadania. No, strzelaj, czarownico – dodał z rozbawieniem. – Tylko nie próbuj wciskać mi jakichś kitów, które pasują do każdego, bo z góry uprzedzam, że na to się nie nabiorę!

– Oj, nie wierzy mi pan kochaniutki, nie wierzy! – uśmiechnęła się przebiegle cyganka, przysuwając się do niego i zaglądając mu w oczy. – Ale jak powiem, co mu w duszy gra… No, złociutki! Z pana mocny i obrotny mężczyzna, imperium może postawić… ha! już i teraz wiele osiągnął! Ludzi ma pod sobą, słuchają go i robią, co każe, bo twardą ręką ich trzyma… ale przy tym uczciwy i dobre serce, skrzywdzić nikogo nie da. Prędzej sam pocierpi, niżby miał komuś krzywdę zrobić…

„Prawda” – pomyślała mimowolnie Iza, przerywając układanie zakupów w vanie i zerkając na nią badawczo spod oka. – „On taki właśnie jest… cały szef!”

Jednak Majk uśmiechnął się tylko lekko i pokręcił z pobłażaniem głową, dając cygance do zrozumienia, że nie kupuje takich ogólników.

– Nie wierzy mi, dalej nie wierzy – ściszyła głos cyganka, jeszcze bardziej przysuwając się do niego i zbliżając twarz do jego twarzy, tym samym poufałym gestem, z jakim wcześniej zaczepiała Izę. – A ja przecie wiem, co w środku nosi… Ej, złociutki, kochaniutki! Uśmiechasz ty się do wszystkich, wesołka udajesz, a w sercu wielka dziura…

Majk drgnął i pobladł lekko, po czym oderwał się od słupka vana i odsunął się jak oparzony od zaglądającej mu nachalnie w oczy kobiety.

– Tak, tak – pokiwała głową z satysfakcją, nie spuszczając czujnego wzroku z jego twarzy. – Na zewnątrz wielki pan, a w środku nieszczęśliwa dusza. Dobre serce, wierne, a złamane, aż żal patrzeć. Ale to się zmieni, kochaniutki, to się jeszcze zmieni…

– Dobra, wystarczy – przerwał jej zimno Majk, energicznym gestem wyciągając z kieszeni portfel, a z niego banknot dziesięciozłotowy i wręczając go cygance. – Masz tu swoją dychę, jędzo z piekła rodem, i zjeżdżaj mi stąd w podskokach. Słyszałaś chyba, że nie mamy czasu!

Poirytowanym gestem schylił się po worek z klejem do glazury, podniósł go tak lekko, jakby nic nie ważył, i z impetem wrzucił go do bagażnika, aż podniosła się chmura pyłu. Cyganka obejrzała z satysfakcją otrzymany banknot, skwapliwie schowała go do kieszeni ukrytej w fałdach długiej spódnicy i znów odwróciła się do Majka, który wrzucił do samochodu ostatni worek, dał Izie znak, żeby odsunęła się od bagażnika, i z hukiem zatrzasnął drzwi. Następnie odsunął pusty wózek w stronę znajdującego się tuż obok zadaszenia służącego do przechowywania jeżdżących koszyków sklepowych i zostawiwszy go tam, pośpiesznie zawrócił, otrzepując ręce z pyłu.

– Jedziemy! – rzucił stanowczo.

– A nie, kochaniutki, poczekaj jeszcze! – zatrzymała go cyganka. – Ja uczciwa kobieta, zapłaciłeś, to przepowiem ci przyszłość tak, jak było umówione. Nie uciekaj, ja nawet twojej ręki nie muszę oglądać, bo i tak wiem wszystko…

– Daj mi już spokój, stara wiedźmo! – huknął na nią Majk, wracając na tył vana. – Bierz swoją dychę i spadaj, nie mam czasu na twoje wróżby, robota czeka!

– Nosisz w sercu jej imię – zniżyła głos niezrażona jego ostrym tonem cyganka. – To jedno imię, które kochasz najbardziej na świecie…

Stojąca obok w milczeniu i przyglądająca się z dezaprobatą całej scenie Iza zadrżała na te słowa jak liść osiki na wietrze. Czyż nie te same, wręcz identyczne słowa ona sama usłyszała od tamtej kobiety? Tamta też wyglądała jak cyganka… Majk, który zwracał się już w stronę kabiny vana, zatrzymał się nagle i znieruchomiał.

– A przecież wszystko ma dwa końce – ciągnęła poufałym tonem kobieta, podchodząc do niego i wspinając się na palce, by zbliżyć twarz do jego ucha. – I może to wcale nie jest tak, jak myślisz? Może prawdziwy obraz to ten odbity w lustrze? Tak na to popatrz, synu. Wiem, że teraz tego nie rozumiesz… Ale to przyjdzie… przyjdzie samo. Idź tą drogą, a będziesz szczęśliwy… tak szczęśliwy, jak nawet ci się nie śniło. No, daj mi rękę – sięgnęła po jego dłoń, którą pozwolił ująć bez protestu, odwróciła ją wewnętrzną stroną do góry i wpatrzyła się w nią z uwagą. – Tak… za tobą ciężkie przejścia… jeszcze pocierpisz, ale to się skończy. Rozwiniesz skrzydła, będziesz czerpał z życia garściami… ona też – wskazała nagle oczami na Izę, która aż cofnęła się o krok z niepokojem. – Kręte drogi, trudne drogi… ale poprowadzą do wielkiego szczęścia…

Majk stał jak zahipnotyzowany, pozwalając jej analizować swą dłoń, i przyglądał jej się na wpół z niedowierzaniem, na wpół jakby z obawą. Nie puszczając jego dłoni, cyganka spojrzała mu prosto w oczy i uśmiechnęła się porozumiewawczo.

– Udajesz, że jesteś taki twardy, a w głębi duszy pragniesz tylko ciepła i czułości – powiedziała cicho. – Marzysz o zwykłym domowym ognisku, o własnej rodzinie, dla której mógłbyś żyć i pracować… I będziesz ją miał. Tak, chłopcze. Ja, stara cyganka, przepowiadam ci to uczciwie. Z ręką na sercu ci to mówię, kochaniutki! Będziesz miał tę twoją wybraną, jedyną na świecie… dobrą i mądrą, najwierniejszą… taką jak ty. A dzieciaki? Coś mi się widzi, że całą gromadkę, tak jak sobie wymarzyłeś… Z nich pierwszej córce dasz na imię…

– Dość! – przerwał jej lodowatym tonem Majk, jakby budząc się z letargu, po czym gwałtownym gestem wyszarpnął dłoń z jej ręki. – Jaja sobie ze mnie robisz, stara wariatko! A ja drugi kretyn, że na to pozwalam… Dobra, przyznaję, że ściemę masz dopracowaną świetnie – pokiwał głową, zaciskając zęby. – Potrafisz podejść zza węgła i zrobić wodę z mózgu takiemu frajerowi jak ja… W sumie już za to należy ci się ta dycha. Ale na dziś wystarczy, i tak straciliśmy za dużo czasu na te banialuki. Wsiadaj, Iza! – rzucił stanowczo do dziewczyny, po czym sam otworzył drzwi od strony kierowcy i szybko wskoczył do auta.

Iza posłusznie przeszła na przód vana, by zająć miejsce po stronie pasażera. Sięgając do klamki, zerknęła jeszcze odruchowo za cyganką, by sprawdzić, czy wciąż stoi w tym samym miejscu. Ta jednak odeszła już kilkanaście kroków dalej i właśnie miała zniknąć za kolejną wiatą na wózki sklepowe, kiedy jeszcze raz odwróciła się i spojrzała na dziewczynę, jakby wyczuwszy na sobie jej wzrok. I wtedy pod Izą ugięły się nogi… To nie była ta sama osoba, która przed chwilą wróżyła Majkowi! Spod barwnej chusty patrzyły na nią z daleka znajome, czarne jak węgiel oczy kobiety, którą pierwszy raz spotkała w zimie na ulicy i która wypowiedziała wtedy do niej identyczne słowa, jakie dziś usłyszał od niej on…

„Nie” – pomyślała w panice Iza. – „Niemożliwe… to jakieś złudzenie!”

Nerwowym gestem szarpnęła klamkę i otworzyła drzwi, jeszcze ostatni raz rzucając szybkie spojrzenie w stronę tajemniczej cyganki. Po niej jednak nie było już ani śladu. Na uginających się z wrażenia nogach wsiadła do vana, którego silnik Majk właśnie uruchomił, zatrzasnęła drzwi i zapięła pas bezpieczeństwa. W milczeniu wyjechali z przysklepowego parkingu na ulicę i dopiero kiedy minęli kilka skrzyżowań, zmierzając w stronę centrum miasta, Iza uspokoiła się na tyle, że przestały jej drżeć dłonie.

„Tak mi się tylko wydawało” – tłumaczyła sobie zawzięcie, starając się na wszelkie sposoby wypchnąć ze świadomości obraz twarzy czarnookiej kobiety, który widziała wciąż przed sobą jak zatrzymany na stop-klatce. – „Złudzenie, psikus podświadomości, autosugestia… Tylko że ona powiedziała dzisiaj to samo, co tamta wtedy! Przecież nie przesłyszałam się… A może jednak? Albo może one po prostu wszystkim mówią to samo?”

– Dzwonić do Antka, że już wracamy? – zapytała neutralnym tonem milczącego jak grób Majka, który wzdrygnął się na dźwięk jej głosu jak wyrwany z głębokiego transu.

– A tak, dzwoń – skinął głową, nie patrząc na nią. – Powiedz mu, że za pięć minut Chudy i Tom mają meldować się przy tylnym wejściu do rozładunku. Spróbuję wjechać tyłem, będzie im łatwiej wyjąć te graty.

– Tak jest, szefie – odparła Iza, wyciągając telefon z kieszeni i wyszukując w nim numer Antka. – Już dzwonię.

***

– Muszę was przeprosić za ten wczorajszy hałas – powiedziała skruszonym tonem Iza, stawiając na stole dzbanek z dymiącym kakao. – Wróciłam bardzo późno, ale musiałam wykąpać się i umyć włosy, byłam cała zakurzona, utaplana w kleju, a paznokcie czyściłam chyba z pół godziny. No i właśnie wtedy poleciały mi na podłogę te rzeczy z półki w łazience… pewnie obudziłam nie tylko was, ale przy okazji i całą kamienicę. Przepraszam.

– E, spoko! – rzucił luźno Kacper, wkładając do ust trzecią już kanapkę z polędwicą i zielonym ogórkiem. – Ja mam mocny sen! Fakt, słyszałem, że coś tam się zrypało, ale nie wybudziło mnie to, zaraz znowu grzmotnąłem w kimę, aż miło. A stryjowi też nic nie będzie – machnął lekceważąco ręką, zerkając na jedzącego spokojnie pana Stanisława. – Nie ma nic do roboty, to w dzień może se odespać, nie, stary capie?

– Ja nic nie słyszałem – zapewnił Izę gospodarz. – A nawet jakbym się zbudził, to nic, pani Izo… Przecież nie z balu pani wracała, tylko od ciężkiej pracy. Kto to widział, żeby delikatną kobietę do takiej roboty ganiać… – pokręcił z dezaprobatą głową.

– Znaczy do jakiej? – zainteresował się Kacper.

Z racji tego, że dopiero kilka minut wcześniej wstał z łóżka i przyszedł na śniadanie, nie słyszał rozmowy pana Stanisława z Izą, która w trakcie przygotowywania śniadania opowiadała mu o wydarzeniach ostatniej doby.

– A płytki wczoraj na podłodze kleiła i cement rozrabiała – wyjaśnił mu z niesmakiem gospodarz. – Do budowlanki ją teraz ciągają.

– Jak to? – zdumiał się Kacper, odkładając na talerz nadgryzioną do połowy czwartą kanapkę i wytrzeszczając oczy na dziewczynę. – Kto ją ciąga?

– To nie tak, panie Stasiu – pokręciła głową Iza, nalewając sobie kakao. – Ja tam jestem głównie do instruowania chłopaków, ale tak się nie da… Nie mogłam wytrzymać, żeby im nie pomóc, od razu szybciej szło.

– Ale to ty… od wczoraj zmieniłaś robotę? – nie mógł zrozumieć Kacper. – Na budowie teraz pracujesz, czy co?

– Nie! – roześmiała się Iza, podsuwając mu jego kubek z kakao. – Pracuję tam, gdzie pracowałam… No, jedz i pij, Kacperku, nie przerywaj sobie, bo spóźnisz się do pracy. Po prostu mamy teraz szybki remont w łazience, ja sama nakręciłam akcję, więc na mnie spada odpowiedzialność za prawidłowe wykonanie prac.

Opowiedziała mu w kilku zdaniach przebieg wypadków wczorajszego dnia, wspominając o impasie związanym z brakiem wykonawców i podjętej przez szefa decyzji o samodzielnym remoncie, do którego stanęła męska część ekipy Anabelli pod jej merytorycznym nadzorem jako osoby mającej doświadczenie w tego typu pracach.

– Wczoraj uczyliśmy się obsługiwać maszynę do glazury – tłumaczyła Kacprowi, który kończył kanapkę, przyglądając jej się z niedowierzaniem. – Był mały problem, bo źle zamontowaliśmy pompę do wody i nie chciała pompować, z godzinę czytaliśmy instrukcje, żeby dojść, o co w tym chodzi… ale udało się. A potem mierzenie, przygotowania… dopiero na koniec odważyliśmy się przyciąć kilka płytek, resztę będziemy ciąć w dzień, bo to jednak robi straszny huk.

– No tak – przyznał Kacper. – Z pompką trzeba ostrożnie, ona ma tylko jedną właściwą pozycję i trzeba pilnować, żeby rurka się nie zagięła, bo nie będzie ciągnąć. A w cięciu trzeba brać pod uwagę grubość tarczy… Ale to jakieś kretyństwo, Iza, stryj ma rację! – dodał z oburzeniem. – Niedopuszczalne, żeby kobieta robiła takie rzeczy! Ten twój szef chyba zdrowo na dynię upadł!

– Szef nie chciał, żebym to robiła – zapewniła go Iza. – Pokłóciliśmy się nawet o to, ale w końcu musiał ustąpić, bo naprawdę nie mamy teraz czasu na zbędną kurtuazję. Musimy skończyć remont przed sobotą, i to tak, żeby klej wysechł i żeby dało się normalnie użytkować tę łazienkę. Wczoraj udało nam się nakleić tylko połowę terakoty na tym kawałku podłogi, który mamy do zrobienia, dzisiaj dokończymy, ale jeszcze czekają nas dwie ściany glazury ze stelażem pod lustro… Potem fugi, impregnacja…

– W trzy dni? – mruknął sceptycznie Kacper. – Ile tam macie metrów?

– Nie tak dużo, łącznie coś koło dwudziestu – wyjaśniła mu Iza. – Ale chłopaki nie mają jeszcze wprawy, a ja też dopiero sobie przypominam, jak to się robiło, i sama się uczę. No, ale co zrobić? Choćbyśmy na głowie stanęli, do soboty rano wszystko musi być gotowe.

– Pani to przecież jeszcze na uniwersytet chodzi… – dodał posępnie pan Stanisław.

– Nie, panie Stasiu, zajęcia na uczelni niestety muszę sobie darować – odparła stoicko Iza. – Wysłałam już smsa do koleżanki, że nie będzie mnie do końca tygodnia, całą energię muszę teraz włożyć w ten remont. W sobotę mamy ważny koktajl, nasz klient milioner – skrzywiła się lekko – podejmuje ekskluzywne towarzystwo i wszystko musi być zrobione na tip-top. Każda para rąk się liczy. Dzisiaj musimy przykleić glazurę ze stelażem pod lustro, żeby szklarz mógł je w piątek zamontować, bo to przecież musi najpierw wyschnąć…

– Czekaj, Iza – przerwał jej Kacper, który przez cały czas wydawał się intensywnie nad czymś zastanawiać. – Daj mi pomyśleć… Dzisiaj to już nie dam rady, ale jakbym pogadał z szefem i wziął urlop na jutro i na piątek, to mógłbym wam pomóc w tej robocie. Za często przy kaflowaniu nie robię, ale jakieś tam doświadczenie mam.

– Ach! – szepnęła zaskoczona Iza. – Nie pomyślałam o tym… Serio mógłbyś?…

– Pogadam z szefem – obiecał Kacper. – Teraz nie ma ognia, to może zwolni mnie na dwa dni. Stanąłbym z wami, żeby było szybciej, zwłaszcza ciebie bym zluzował… Tylko czy twój szef się na to zgodzi? – zastanowił się. – Przecież raz zrobiłem mu niechcący dym w lokalu…

– Zgodziłby się – zapewniła go skwapliwie Iza. – On to by teraz nawet diabła zatrudnił i dobrze mu zapłacił, żeby tylko pomógł przy robocie… a jakby co, to ja z nim pogadam, biorę to na siebie. Kurczę… zaskoczyłeś mnie, Kacper, ale nie ukrywam, że gdyby to się udało, byłabym ci bardzo wdzięczna…

– No, raz przynajmniej wpadłeś na dobrą myśl, gówniarzu – przyznał z uznaniem przysłuchujący się pan Stanisław.

– A co stryj myśli! – obruszył się Kacper, uderzając się pięścią w pierś jak goryl. – Że ja nie jestem człowiek honoru?! Tyle razy już robiłem Izie przykrości, a ona mi za to samo dobro… to chociaż raz bym się jej odwdzięczył. Ona jest dla mnie jak siostra, mówiłem ci to już, nie? Załatwię sobie ten urlop, obiecuję, Iza – dodał stanowczo, dopijając kakao i podnosząc się od stołu. – Choćbym na głowie stanął, jutro idę z tobą na ten poligon i będę za ciebie tyrał! Dla takiej kobiety to ja bym… kurde, wszystko!

Tu, na potwierdzenie szczerości swych słów, energicznie huknął pięścią w stół, aż talerze i kubki podskoczyły ze szklanym brzękiem.

– Nawet spotkanie z Julitką przełożę na weekend, a co! – ciągnął żarliwie. – Miałem się z nią spotkać jutro po południu, ale co tam… Najpierw obowiązki, a potem przyjemności. Co nie, stryju? – zaśmiał się, podchodząc do pana Stanisława i klepiąc go wesoło po ramieniu. – Widzisz, jak mi twoje kazanka posłużyły? Jeszcze trochę i będę święty jak jakiś, kurde, anioł! He he… No, nie dziw się tak, stary capie, tylko żartowałem! W weekend i tak sobie odbiję, spokojna głowa!… Dzięki za śniadanie, Iza, super żarcie było. Zapowiedz mnie na jutro u twojego szefa i pchniemy tę robotę, nie takie maratony się w życiu odwalało!

– Dzięki, Kacperku – uśmiechnęła się wzruszona tą tyradą Iza. – Załatwię to z moim szefem, żaden problem, byle tobie udało się z twoim… Ale wiesz, co ci powiem? Pomijając wszystko, kochany z ciebie chłopak!

______________________________________________

* Noblesse oblige (fr.) – szlachectwo zobowiązuje (francuska maksyma po raz pierwszy użyta na początku XIX wieku przez księcia de Lévis).

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *