Lodzia Makówkówna – Rozdział V

Lodzia Makówkówna – Rozdział V

W ostatnich dniach stycznia dziewczyny całą uwagę skupiły na przygotowaniach do balu studniówkowego, dobierając dodatki do swych kreacji wieczorowych i dopinając szczegóły na ostatni guzik. Julka postanowiła zamówić na sobotę rano fryzjera, by skorzystać z profesjonalnego wsparcia w realizacji uczesania, natomiast Lodzia dawno już uznała, że nie będzie wydziwiać i sama uczesze się w jakiś prosty kok, w czym ewentualnie pomoże jej Ciotka Lucy. Wielka Triada bez protestów przyjęła oznajmienie, że tego dnia balowiczka osobiście zadecyduje o fryzurze, gdyż myśl o tym, że „kochana Lodzieńka” idzie na studniówkę z Karolem, nastawiała je pozytywnie do całego świata.

Dlatego po telefonie, który Mamusia odebrała niespodziewanie w sobotni poranek, w rodzinnym domu Makówków zapanowało poruszenie zahaczające o panikę.

– Looodziuuu!!! – zawyła Mamusia z dołu takim tonem, że dziewczyna, zajęta układaniem na łóżku wszystkich potrzebnych jej dziś rzeczy, aż podskoczyła.

Pokręciła głową z rezygnacją i posłusznie zeszła do połowy schodów.

– Słucham, mamo, co się stało?

– Lodziu, schodź szybko! – zawołała dramatycznie Ciotka Lucy. – Straszna rzecz się stała!

– Karolek skręcił nogę! – dodała roztrzęsiona Babcia. – Dzwonili do nas przed chwilą!

– Co takiego?! – Lodzia aż zbladła i szybko zbiegła na sam dół. – Jak to skręcił? Kiedy?

– Dzisiaj rano – powiedziała Mamusia, patrząc na nią z najwyższym niepokojem. – Nie wiem, jak dokładnie, Emilia nie opowiadała mi w szczegółach… ale skręcił. Pojechali z nim już do chirurga, ma właśnie zakładany gips.

– Boże drogi – wyszeptała Lodzia.

Cios był równie mocny co niespodziewany. Od razu stało się jasne, że Karol nie będzie mógł z nią pójść dziś na studniówkę z nogą w gipsie, nie podwiezie jej z makowcem, nie podjadą po Julkę i Szymona, zresztą nie było o czym mówić, należało mu raczej współczuć, a nie myśleć o sobie… Jednak trudno było Lodzi nie myśleć o własnych kłopotach, które wynikły z tej kontuzji. Nagle zawalił jej się cały dobrze ułożony plan na ten tak ważny dla niej dzień i wieczór. Wielka Triada była jeszcze bardziej przerażona i zdruzgotana od niej.

– I co ty teraz zrobisz, Lodzieńko? – załamała ręce Babcia. – Przecież już nie ma czasu!

– I makowiec już gotowy – wyszeptała Ciotka Lucy, tak jakby ten fakt stanowił w tej trudnej sytuacji dodatkowo ją obciążającą okoliczność.

– Jak ty teraz sama pójdziesz na ten bal, biedne dziecko? – pokręciła głową Mamusia. – Że też to musiało stać się właśnie dzisiaj!

– Tak jest zawsze – mruknęła Lodzia. – Ja mam właśnie takie szczęście…

– Biedna Lodzia! – westchnęła Ciotka, patrząc na nią z najgłębszym współczuciem.

Lodzia podniosła głowę i postanowiła mimo wszystko wziąć się w garść.

– Trudno, ciociu – powiedziała z godnością. – Pójdę sama, przecież wszystko już gotowe. Teraz muszę przede wszystkim szybko zadzwonić do Juli, że ma radzić sobie sama.

– Dzwoń, Lodzieńko, dzwoń – przytaknęła Mamusia, załamując ręce. – Ja już sama nie wiem, co mam ci poradzić…

– A makowiec? – zapytała Ciotka Lucy.

– Zawiozę go taksówką – powiedziała szybko Lodzia. – Ale najpierw muszę dać znać Juli… przepraszam was, zaraz wrócę.

Pobiegła na górę po swój telefon i wybrała numer Julki.

– No, nie żartuj, jak to skręcił nogę?! – zawołała przerażona Julka. – I co ty teraz zrobisz?!

– A co mogę zrobić? Pójdę sama – odparła stanowczo Lodzia. – Dołączę do Martyny, Wiki, Asi, Bartka i Mariusza, oni przecież mają przyjść bez partnerów. Zorganizujemy sobie jakiś klub samotnych serc.

– A Grzelo? – przypomniała jej ponuro Julka.

– O szlag, faktycznie! – jęknęła Lodzia. – No przecież, zapomniałam… on mi nie da żyć! Ale co poradzę, Jula? – westchnęła z rezygnacją. – Mam do wyboru iść sama albo nie iść wcale. Wolę iść, najwyżej przez cały bal będę przed nim zwiewać… W każdym razie dzwoń do Szymka, że radzicie sobie dzisiaj sami. Ja przecież muszę jeszcze wziąć taryfę i lecieć z tym makowcem!

– Jasne, zaraz zadzwonię, nami się nie przejmuj.

Kiedy tylko zakończyła rozmowę z Julką, przyszedł sms od Karola informujący o dramatycznej sytuacji. Odpisała mu, że wie o wszystkim i żeby się nie martwił, dodała życzenia szybkiego powrotu do zdrowia i wysłała z ciężkim sercem. Przypomniała sobie, że już od wtorku, kiedy tak podejrzanie zachowywał się na lekcji tańca, miała w związku z nim jakieś złe przeczucia. Teraz jednak już nie miała czasu zastanawiać się nad tym i rozpaczać nad rozlanym mlekiem, trzeba było działać.

Rodzina Makówków nie posiadała samochodu, Wielka Triada uznawała to za zawracanie głowy, Tatuś od lat jeździł do pracy autobusem i bardzo to sobie chwalił, dziś jednak Karol z autem akurat tak bardzo by się przydał… Lodzia popatrzyła krytycznym wzrokiem na stertę rozłożonych na łóżku akcesoriów z kategorii konfekcyjno-obuwniczo-kosmetycznej. Na upartego może da się to upchnąć w większą torbę, sukienkę i tak bierze przecież od razu na siebie…

Za chwilę oddzwoniła Julka z informacją, że już umówiła się z Szymonem i poradzą sobie sami, a w dodatku dwóch jego bliskich kolegów z czwartej D też miało przyjść bez partnerek, więc na pewno Lodzia nie zostanie sama. Szymon obiecał wręcz poprosić ich, żeby się nią zaopiekowali i w ten sposób ochronili przed natarczywością Grzela. Na tak dobre wiadomości humor Lodzi znacznie się poprawił i poczuła nagły przypływ energii.

„Właśnie, że pójdę na tę studniówkę i będę się dobrze bawić!” – pomyślała z determinacją. – „Nie zatańczę może walca, trudno, ale poloneza któryś przecież ze mną wykona. Ech, nieważne, pomyślimy już na miejscu. Teraz szybko, trzeba zawieźć ten makowiec!”

***

Musiała pojechać do szkoły z obiecanym ciastem znacznie wcześniej, niż planowała, żeby jeszcze zdążyć wrócić i spokojnie przygotować się do balu. Przed czternastą była już zatem w taksówce z wielką tacą z makowcem na kolanach. Taca, choć ogromna i dość ciężka, była tak porządnie opakowana przez Ciotkę Lucy w cztery warstwy różnych folii i papierów, że obsługiwało się ją nawet całkiem wygodnie.

„Ale pech!” – pomyślała w zdenerwowaniu, zerkając na zegarek. – „Mam cztery godziny, żeby wyrobić się z tym wszystkim, mam nadzieję, że wystarczy czasu… Teraz makowiec, wrócę do domu pewnie nie wcześniej niż na piętnastą, a potem przecież jeszcze obiad, sukienka, fryzura… Oby tylko nie było już żadnych dodatkowych komplikacji!”

Jak na złość przy wjeździe do ścisłego centrum, ulicę od jej szkoły, ruch był zablokowany po jakimś wypadku. Samochody tłoczyły się tam w długim korku, który nie rokował szybkiego rozładowania.

– No niestety, nic tu nie przyśpieszymy – powiedział przepraszająco taksówkarz. – Możemy tylko stać i czekać, nie mam teraz jak zawrócić, a pod prąd nie będę jechał. To już niedaleko, ale szybko tam nie dotrzemy.

– W takim razie niech mnie pan podliczy i ja tu wysiądę – zdecydowała Lodzia. – Dojdę szybciej na piechotę, jak pech, to pech…

Zapłaciwszy za kurs, zdenerwowana już na całego, wygramoliła się z taksówki, trzymając w objęciach wielką tacę z makowcem i próbując opanować uporczywie zsuwającą jej się z ramienia torebkę. Prószył lekki śnieg, a chodniki były oblodzone, zatem już przy pierwszym kroku poślizgnęła się lekko na lodowej muldzie.

„Super!” – pomyślała w niespodziewanym przypływie czarnego humoru. – „Jeszcze mi brakuje do kompletu, żebym tu wyrżnęła z tym makowcem i sama skręciła nogę…”

– Może mógłbym pomóc? – usłyszała nagle obok siebie jakiś niski, uprzejmy głos.

Głos ten wydał jej się dziwnie znajomy. Podniosła szybko głowę i… z miejsca napotkała ciemne oczy bandziora.

„On…” – szepnęło coś błogo w jej duszy.

Wrażenie było tak mocne, że taca z makowcem zachwiała jej się w rękach i przechyliła się niebezpiecznie. Bandzior natychmiast przytrzymał ją i ustabilizował, po czym z uśmiechem wyjął ją z rąk Lodzi.

– Pozwoli pani – powiedział swobodnie. – Nie wiem wprawdzie, co właśnie uratowałem przed upadkiem, ale może wezmę to i poniosę?

– Dam sobie radę – zapewniła go, usiłując jakoś dojść do siebie.

– O, w to nie wątpię! – roześmiał się. – Ja jednak lubię czasem poudawać dżentelmena. Witam panią, Lea. Dawno się nie widzieliśmy.

Lodzia zatrzymała się ogarnięta niespodziewanym wzruszeniem. Bandzior ledwie się odezwał, a już znowu trafił w jej czuły punkt! Lea… Zapomniała o tym zdrobnieniu, a przecież tak jej się wtedy spodobało! Z wrażenia zrezygnowała z odebrania mu tacy z makowcem i zostawiła ją w jego rękach.

– Więc pamięta pan, jak mam na imię? – zdziwiła się uprzejmie, nie próbując bynajmniej niczego prostować.

„Skoro tak chce mnie nazywać…” – pomyślała z podskórną przyjemnością.

– Trudno by mi było nie pamiętać – uśmiechnął się znacząco. – Zważywszy na okoliczności, w jakich się poznaliśmy…

Obejrzał z uwagą przedmiot trzymany w rękach.

– Cóż to jest takiego? – zapytał zaciekawiony.

– Makowiec – odparła Lodzia, która odzyskała już względną równowagę i teraz nagle się ocknęła. – Właśnie! Ja z tym muszę szybko lecieć, nie mam ani chwili czasu!

– Więc lecimy! – odparł wesoło bandzior. – Niech mi pani tylko powie dokąd.

– Do szkoły! – rzuciła, zerkając na zegarek. – O, szlag by to trafił!

Ruszyła pośpiesznie w stronę szkoły, zaś bandzior z makowcem pobiegł za nią, starając się dotrzymać jej kroku pomimo niesionego niewygodnego ciężaru. Droga nie była długa, więc po niespełna trzech minutach znaleźli się pod drzwiami szkoły. Lodzia otworzyła je tak, by jej towarzysz mógł bez przeszkód wnieść tacę z ciastem, i w milczeniu poprowadziła go szybkim krokiem na górne piętro, gdzie przy stołach ustawionych wzdłuż ściany holu trwały już przygotowania do przyjęcia. Jedna z ubranych w białe fartuchy kelnerek, domyślając się, że chodzi o dostawę domowego ciasta, bez pytania odebrała tacę z rąk bandziora, który rozglądał się tymczasem z żywym zainteresowaniem.

– Jakaś impreza się szykuje? – zagadnął.

– Tak, studniówka – odparła Lodzia, dopiero teraz przyglądając mu się uważniej.

Miał na sobie granatową, puchową kurtkę i czarną czapkę, którą właśnie zdejmował z głowy – wcześniej nie mógł tego zrobić, gdyż taszczył oburącz tacę z makowcem. W świetle dziennym nie wyglądał ani starzej, ani młodziej niż w słabym oświetleniu, w którym go zazwyczaj widywała, po raz kolejny oceniła, że mógł mieć około trzydziestu pięciu lat. Choć rzuciła na niego tylko krótkie spojrzenie, nie umknęło jej uwadze, że jego ciemnobrązowe oczy miały niespotykany poblask głębokiego fioletu, który nadawał im wyrazistości i głębi.

„To dlatego tak nimi hipnotyzuje, że aż ciary idą!” – przebiegło jej przez głowę.

– Ach, jasne, studniówka! – pokiwał głową bandzior z miną człowieka, który dziwi się własnemu nierozgarnięciu. – Oczywiście.

Spojrzał na nią i uśmiechnął się. Lodzia, która już nieco ochłonęła z pierwszego wrażenia, przypomniała sobie o moralnym obowiązku przeproszenia go za swe wybryki z policją. Nie mówiąc już o tym, że przede wszystkim powinna mu przecież podziękować za dzisiejszą pomoc…

„Tracę głowę” – pomyślała z niezadowoleniem. – „Niedobrze…”

– Bardzo panu dziękuję – powiedziała grzecznie, kiedy schodzili po schodach na parter szkoły. – Poradziłabym sobie, ale to jednak było trochę ciężkie. Myślałam, że taksówka podwiezie mnie pod same drzwi, a tu niestety… cóż, dzisiaj mam wyjątkowego pecha. W każdym razie bardzo dziękuję za pomoc.

– Ależ nie ma za co – odparł swobodnie bandzior. – To dla mnie przyjemność. Dawno już chciałem z panią dłużej porozmawiać, ale ciągle nie było okazji. Mimo że nie widzimy się przecież ani pierwszy, ani drugi raz… Prawda, pani Leokadio?

W jego głosie zabrzmiała wesoła nutka. Lodzia uznała to za dyskretną aluzję do jej wybryków, w szczególności do tego, co wydarzyło się dwa tygodnie wcześniej w Anabelli.

– Tak – powiedziała z zakłopotaniem, zatrzymując się na jednym ze stopni. – Więc skoro znowu się spotkaliśmy… muszę pana przeprosić za to, co nawywijałam.

Bandzior również się zatrzymał. Odruchowo podniosła na niego oczy i napotkała jego ciepłe, rozbawione spojrzenie. Przez ułamek sekundy wydawało jej się, że mrugnął do niej porozumiewawczo samym kącikiem oka. Serce dziwnie jej zabiło, odwróciła natychmiast wzrok i zeszła o stopień niżej. Bandzior zrobił to samo.

– Przecież wywijaliśmy w zgodnym duecie, o ile dobrze pamiętam – zauważył, przyglądając się teraz z zafascynowaniem jej długiemu warkoczowi. – Ale o tym trzeba koniecznie dłużej porozmawiać… Pani, zdaje się, nie ma dzisiaj czasu?

Lodzia ochłonęła natychmiast i aż podskoczyła, zerkając na zegarek.

– Właśnie! – zawołała. – Muszę natychmiast wracać do domu! Zostały mi trzy godziny, żeby wybrać się na studniówkę. A tam jeszcze jakieś korki! Muszę zamówić taksówkę!

Otworzyła szybko torebkę i wyrwała z niej telefon, w którym zaczęła gorączkowo szukać numeru biura taksówek. Bandzior schylił się ku niej i przytrzymał ją za rękę z telefonem.

– Proszę nie dzwonić po taksówkę, odwiozę panią – powiedział szybko. – Mam tu blisko samochód, pas jest wolny w tamtą stronę, jakoś przejedziemy. Będę zachwycony, mogąc wyświadczyć pani taką drobną przysługę.

Lodzia aż zachwiała się pod tym krótkim dotykiem jego dłoni, który sprawił jej dziwną, niewytłumaczalną przyjemność.

„O, szlag!” – pomyślała. – „Znowu te ciary… Ten bandzior mnie wykończy!”

– Naprawdę nie trzeba – zapewniła go wymijająco, schodząc o dwa stopnie w dół, gdzie znów zatrzymała się, wyszukując nerwowo w telefonie numer taksówki.

Bandzior zszedł również. Stanowczym gestem przytrzymał jej dłoń z telefonem i kiedy podniosła na niego zdezorientowany wzrok, spojrzał jej prosto w oczy z szelmowskim uśmiechem. Zadrżała w środku pod tym dotykiem i przenikliwym spojrzeniem pełnym ciepłych, znaczących iskierek. Natychmiast cofnęła rękę i odwróciła oczy.

„Przecież on mnie podrywa!” – pomyślała zaniepokojona. – „No nie, nie… tego mi tylko brakowało!”

Nie ulegało wątpliwości, że bandzior, który przy poprzednich spotkaniach gapił się na nią tylko z wytężoną uwagą, dziś usiłował aktywnie ją zaczepić w ów jedyny w swoim rodzaju, jednoznaczny sposób, znany rodzajowi ludzkiemu od stworzenia świata. Jego rozbawione, ciemne oczy wypełniły się teraz specyficznym blaskiem zainteresowania, jaki pojawia się zazwyczaj w oczach mężczyzny, któremu podoba się kobieta.

Lodzia, choć niedoświadczona na polu relacji damsko-męskich, wyczuła to instynktownie i poczuła się nieswojo. Co prawda od wielu miesięcy musiała znosić umizgi Grzela i wykształciła przy tym pewne schematy samoobrony, jednak bandzior nie był przecież Grzelem… Pomijając wszelkie inne okoliczności, to nie był jej kolega z klasy ani nawet szeroko pojęty rówieśnik, lecz dorosły, dużo starszy od niej mężczyzna, którego inteligentne spojrzenie i nieco zaczepny, ale w gruncie rzeczy kulturalny sposób bycia nie pozwalały odpowiedzieć mu w taki sam sposób, w jaki odpowiadała zazwyczaj na ordynarne zaloty Grzela. Zresztą, sama przed sobą musiała przyznać, że ten płomyk zainteresowania w jego oczach wcale nie działał na nią odpychająco… Uznała jednak, że musi zareagować stosownie i zachować dystans.

Przybrała buńczuczną, niezadowoloną minę wzorowaną na mimice Mamusi, po czym wyniosłym gestem odrzuciła na plecy swój długi warkocz.

– Proszę pana – rzekła stanowczo, podnosząc dumnie głowę. – Dziękuję za pomoc w niesieniu makowca, to było naprawdę bardzo uprzejme, ale teraz już poradzę sobie sama.

– Nie zgadzam się na to – uśmiechnął się zawadiacko bandzior, wyraźnie rozbawiony jej zadziorną miną. – Mam wobec pani dług wdzięczności, akurat nadarza się okazja, żeby go choć częściowo spłacić. Nie mogę odejść ze świadomością, że nie pomogłem w potrzebie. Czy chce pani doprowadzić do tego, żebym nie mógł spojrzeć w lustro?

„Jaki cwaniak!” – pomyślała z humorem. – „Uważaj, Lodziu, to jakiś stary wyga!”

– Jaki znowu dług wdzięczności? – pokręciła głową, znów schodząc kilka stopni w dół.

– No, przecież za profesjonalne opatrzenie mi rany – odparł, podążając tuż za nią. – Wtedy ja byłem w potrzebie, dziś pani, więc w naturalny sposób powinienem się odwdzięczyć.

Lodzia mimo woli przypomniała sobie jego opuchniętą twarz zalaną krwią, podbite oko i rozciętą wargę, wróciła pamięcią do chwili, gdy stała nad nim i opatrywała mu ranę, a on siedział w milczeniu i patrzył na nią swym uważnym wzrokiem. To były te same oczy, już wtedy igrały w nich takie zaczepne iskierki… Ale dług wdzięczności? Zamknęła go rannego w schowku na szczotki… wydała go policji… zepsuła mu wieczór i skompromitowała go przed znajomymi… Poczuła, jak znowu ogarnia ją wstyd. Spojrzała na niego nieco łagodniej.

– Nie ma pan żadnego długu – westchnęła. – To raczej ja mam dług moralny wobec pana.

– Wszystko jedno – odparł spokojnie. – Tak czy inaczej odwiozę panią. Proszę mi nie kazać być nieuprzejmym i źle wychowanym. Już raz dałem popis złych manier, nie chciałbym znów wstydzić się sam za siebie.

Lodzia zawahała się, co nie umknęło uwadze bandziora.

– Chodźmy – powiedział stanowczo, uprzejmym gestem wskazując jej wyjście ze szkoły.

Zeszli z ostatnich stopni schodów i ruszyli w stronę drzwi, które bandzior szarmancko otworzył przed nią i przytrzymał. Po chwili znaleźli się na chodniku. Prószył lekki śnieżek, robiło się coraz zimniej. Oboje odruchowo założyli czapki i przeszli kilkanaście kroków w milczeniu.

– Ale zaraz – zatrzymała się nagle Lodzia, przybierając znów pełną godności minę. – Zapomniałam. Ja nie wsiadam do samochodu z nieznajomymi.

Bandzior roześmiał się i pokręcił głową.

– Z nieznajomymi może nie, ale ze mną to chyba co innego? Mamy za sobą tyle wspólnych przygód, że chyba można uznać, że się znamy? Proszę pamiętać, że przez panią prawie jęczałem w więziennym lochu…

– Nieprawda! – zawołała, rzucając mu oburzone spojrzenie. – Od razu pana wypuścili, myśli pan, że nie wiem?!

– No dobrze! – zaśmiał się pojednawczo, ruszając znów chodnikiem i wskazując jej uprzejmym gestem drogę. – Fakt, w areszcie byli dla mnie bardzo mili, dostałem nawet całkiem niezłą kawę… Ale czy pani wie, jakie to jest uczucie zostać zatrzymanym przez policję?

Lodzia spojrzała na niego z niepokojem, znów odezwało się w niej poczucie winy. Co prawda wydawał się żartować, ale to wcale nie umniejszało jej zbrodni. Poza tym myśl o jeszcze kilku, a może kilkunastu minutach w jego towarzystwie nie była jej wcale niemiła… Czy jednak będzie bezpieczna, pozwalając odwieźć się samochodem nieznajomemu bandziorowi? Bandziorowi, który patrzył na nią takim wzrokiem? Z drugiej strony czegóż miała się bać? Przecież on już raz spędził dobry kwadrans zamknięty z nią sam na sam w ciemnym pokoju i zachował się bez zarzutu…

Szła przez chwilę obok niego w milczeniu, pozwalając prowadzić się w kierunku przystanku, który niebawem minęli. Bandzior zerknął na nią z uwagą, jakby z wyrazu jej twarzy próbował odczytać kotłujące się jej w głowie myśli. Twarz dziewczyny wyrażała wahanie. Spojrzała na niego niepewnym wzrokiem.

– Proszę zauważyć, że minęliśmy już przystanek – uśmiechnął się czarująco. – A na taksówkę musiałaby pani trochę poczekać. Chyba już nie warto, jesteśmy prawie przy samochodzie…

Zwolniła kroku w zawahaniu. Czy miała skorzystać z jego propozycji? Musiała szybko podjąć decyzję. Nagle w jej głowie zabrzmiały odległym echem słowa komisarza Leśniewskiego. Sprawdziliśmy go bardzo dokładnie, pani LeokadioTo człowiek w pełni wiarygodnyprokurator poręczył za niego osobiście… Podniosła głowę zdecydowanym ruchem.

– W porządku, niech mnie pan odwiezie – zgodziła się z determinacją. – Jeśli to naprawdę nie sprawi panu kłopotu… Mam diabelnie mało czasu i jestem skazana wyłącznie na siebie, mój prawie-narzeczony dziś rano skręcił nogę.

Bandzior zatrzymał się jak wryty na środku chodnika i popatrzył na nią zaskoczony.

– Prawie-narzeczony? – powtórzył powoli.

Przez jego wesołą dotąd twarz przebiegł lekki cień.

– Aha – uśmiechnęła się swobodnie Lodzia, olśniona nagłą myślą.

Skoro Karol miał jej służyć za parawan przeciwko Grzelowi, schroni się za nim również przed bandziorem! Tym bardziej, że w tym nie było nawet kłamstwa, oficjalna pozycja Karola w jej rodzinie dopuszczała taką drobną nadinterpretację…

– Mieliśmy razem podjechać samochodem do szkoły z tym makowcem – wyjaśniła spokojnym, rzeczowym tonem. – Ale on akurat skręcił rano nogę i musiałam wziąć taryfę. Straszny pech, oczywiście dla niego, bo o mnie mniejsza w tej przykrej sytuacji.

– Rzeczywiście pech – przyznał bandzior, wprowadzając ją na niewielki parking ukryty w podwórzu między dwiema kamienicami.

Parkingowy kiwnął do niego ręką jak do starego znajomego. Bandzior odwzajemnił pozdrowienie, sięgnął do kieszeni po kluczyki i odblokował czarnego volkswagena golfa stojącego tuż przy wyjeździe, po czym otworzył przed Lodzią drzwi z prawej strony. Przypomniała sobie ten sam gest wykonywany przez Karola – bandzior był równie grzeczny, a przy tym o wiele swobodniejszy.

„Stary wyjadacz” – pomyślała, ściągając czapkę i kładąc ją sobie równo na kolanach.

W samochodzie było ciepło i przytulnie, tak jakby ktoś niedawno z niego wysiadł. Bandzior również zdjął czapkę, rzucił ją nonszalanckim gestem na półkę, w milczeniu odpalił silnik i sięgnął w stronę grającego cicho radia, aby je wyłączyć.

– Nie, niech pan zostawi! – zaprotestowała Lodzia, odruchowo wyciągając rękę.

Ich dłonie musnęły się przelotnie, prawie niewyczuwalnie. Bandzior spojrzał na nią uważnie. Gdzieś na dnie jego oczu zabłysł ognisty płomień, jak w ślepiach szykującego się do skoku tygrysa… jednak natychmiast zgasł.

– Dobrze, zostawimy – skinął uprzejmie głową. – Ja też lubię muzykę.

Ruszyli z parkingu, auto wyjechało na ulicę i pomknęło wolnym pasem, mijając rozładowujący się już powoli korek w drugiej części ulicy.

– Zna pan drogę? – zapytała ostrożnie Lodzia.

– A jak pani myśli? – uśmiechnął się do niej znad kierownicy. – Czeremchowa osiem. Do końca życia nie zapomnę, gdzie siedziałem jak ten osioł w szafie pod schodami.

– No tak – zgodziła się, powstrzymując parsknięcie śmiechem. – Takich przygód się nie zapomina, ja też chyba już zawsze będę to miała w pamięci… Zwłaszcza że przerwał mi pan wtedy prezentację mojego przyszłego męża.

Znów spojrzał na nią zaskoczony.

– Prezentację przyszłego męża? – powtórzył z niedowierzaniem. – Naprawdę?

– Naprawdę – kiwnęła głową z powagą. – To był wyjątkowo ciężki dzień, jeszcze mi tylko pana wtedy brakowało… Właśnie trwał podwieczorek zapoznawczy. Nie mogłam pana pokazać w wiadomym stanie gościom i rodzinie, dostaliby zawału serca albo ataku histerii.

– I dlatego wylądowałem na przechowaniu w szafie? Rozumiem. Rzeczywiście nie wyglądałem zbyt reprezentacyjnie. Zresztą do dziś żałuję, że nie mogłem się zobaczyć przed opatrzeniem rany.

– Nie ma pan naprawdę czego żałować – zapewniła go Lodzia.

Bandzior roześmiał się.

– Wierzę na słowo! Jest pani jedyną osobą, która widziała mnie w tym stanie, więc trudno o lepiej umocowany autorytet. Mogłem w istocie zepsuć swoim niegodnym wizerunkiem podniosłą atmosferę uroczystości. Podwieczorek zapoznawczy, mówi pani… Więc to stąd ta sukienka?

– Sukienka? – powtórzyła zdziwiona Lodzia.

– Ta, w której pani wtedy była – wyjaśnił spokojnie bandzior. – Taka długa, niebieska. Przyzna pani, że takich rzeczy nie nosi się na co dzień.

– To prawda! – roześmiała się, nie mogąc oprzeć się zdziwieniu, że bandzior tak dobrze zapamiętał jej turkusową suknię balową. – To jest strój rodowy panien na wydaniu, zakłada się go tylko na najważniejsze uroczystości. Następne będą oficjalne zaręczyny… Do tego specjalnie pleciony warkocz. Rzeczywiście, byłam wtedy w pełnym umundurowaniu.

– Więc to nie jest żart z tym narzeczonym? – zapytał, patrząc uważnie na drogę.

– Oczywiście, że nie. Dlaczego miałabym żartować?

– Jest pani jeszcze bardzo młoda.

– To zależy, jak na to spojrzeć – odpowiedziała oględnie. – W mojej rodzinie panna musi obowiązkowo wyjść za mąż przed dwudziestką, więc pod tym względem jestem już w całkiem poważnym wieku.

Wiedziała doskonale, jaki efekt robi na postronnych opowieść o tradycjach matrymonialnych rodu Makówków i choć ten klepany milion razy temat już dawno jej obrzydł, opowiadanie o tym zaskoczonemu bandziorowi zaczęło ją niespodziewanie bawić.

– Ciekawy obyczaj – przyznał, wyprzedzając jadący przed nimi autobus, który skręcał właśnie na przystanek. – Jeszcze nigdy o takim nie słyszałem.

– Taką mamy rodzinną tradycję i muszę jej przestrzegać – wyjaśniła. – Do dwudziestych urodzin został mi już tylko rok z kawałkiem, na szczęście wszystko jest na dobrej drodze. Przed nami jeszcze kilka ważnych etapów, najbliższy to, jak już powiedziałam, zaręczyny, ale wkrótce potem będą i kolejne.

Bandzior zerknął na nią i uśmiechnął się z miną świadczącą o tym, że nie wierzy ani jednemu jej słowu.

– Czyli ślub i huczne wesele? – domyślił się.

– Tak, właśnie – odparła poważnie. – I to jeszcze w tym roku. Nie można przecież ryzykować i czekać do ostatniej chwili. Najwyższy czas! – dodała, naśladując autorytarny ton Babci.

Bandzior parsknął śmiechem nad kierownicą.

– Najwyższy czas! – powtórzył rozbawiony. – Od początku wiedziałem, że pani jest niezwykła, ale nie sądziłem, że aż tak… Przecież pani jest jeszcze licealistką. W takim wieku rzadko myśli się o małżeństwie.

– Rzadko, a nawet wcale – przyznała. – Ale ja nie mam innego wyjścia. Jeśli nie dostosuję się do tych wymagań, grozi mi dyshonor, a może nawet wydziedziczenie.

– Domyślam się – kiwnął głową bandzior, który wydawał się już teraz świetnie bawić. – Mogą panią za to nawet zamurować w wieży?

– Aż tak to nie – uśmiechnęła się Lodzia. – Nie mają na szczęście pod ręką żadnej wieży i chyba aż tak radykalne rozwiązanie nie przyszłoby im do głowy… Zresztą nie ma o czym mówić, bo ja nie stawiam oporu i jestem posłuszna tradycji.

– Oczywiście – odparł, po czym znów rzucił na nią okiem i roześmiał się. – Nie, nie wierzę, chociaż przyznaję, że w pierwszej chwili prawie dałem się nabrać.

– Tyle że to nie żarty, tylko najprawdziwsza prawda – wzruszyła ramionami Lodzia. – Może pan nie wierzyć, jak pan sobie chce… Zresztą rzadko kto bierze to na serio na początku.

Śledziła przez cały ten czas drogę i z zadowoleniem stwierdziła, że jadą najkrótszą i najbardziej logiczną trasą prowadzącą na jej osiedle.

– Dobrze zna pan drogę – zauważyła, czując, że powinna już zmienić temat.

– Bywam czasami w pani okolicy – wyjaśnił spokojnie. – Mój szef tam mieszka, a zdarza się, że wieczorami pracujemy jeszcze u niego nad czymś pilnym.

– Tak jak wtedy? – zapytała cicho.

– Tak jak wtedy.

Zamilkli. Przez chwilę miała ochotę zapytać go, czym zajmuje się zawodowo, ale pomyślała, że chyba jednak lepiej będzie nic nie wiedzieć. Choć rozmawiała z nim żartobliwie i swobodnym tonem, w głębi duszy coraz bardziej czuła działającą na nią niczym magnes, niewidzialną lecz potężną moc. Wiedziała przy tym doskonale, że nie robił tego specjalnie, nie mógł mieć na to przecież żadnego wpływu… Moc ta wynikała wprost z jego bliskości, od początku tak zaskakująco elektryzującej bez względu na okoliczności, w których go spotykała, i bez względu na to, co o nim wiedziała lub nie. Kątem oka spojrzała na jego dłoń spoczywającą na drążku zmiany biegów i poczuła, jak ogarnia ją łagodne ciepło…

– Więc na studniówkę idzie pani bez narzeczonego? – zagadnął wesoło bandzior, skręcając już w jej osiedle.

– A co mogę zrobić? – odparła równie beztroskim tonem. – Studniówka jest raz w życiu, mam z niej zrezygnować? On to rozumie, a w szkole zawsze będzie z kim się pobawić, to akurat nie problem. Dziwnie byłoby nie pójść na własną studniówkę… Wie pan co? – dodała niespokojnie. – Niech pan lepiej nie podjeżdża mi pod sam dom, będę musiała głupio się tłumaczyć. Tu już mogę wysiąść.

Posłusznie zatrzymał samochód na Jeżynowej, przecznicę przed jej domem, i wyskoczył z gołą głową, by otworzyć jej drzwi. Lodzia wysiadła powoli, uderzona nagłą, szaloną myślą, którą ciężko było jej odegnać.

„A gdybym tak… zaprosiła go na wieczór?” – pomyślała, sama oszołomiona swą brawurową wizją. – „Nawinął mi się dziś pod rękę jak na zawołanie! Jula miała rację, to chyba jakieś fatum… Ale nie, nie odważę się. Zresztą co on by sobie pomyślał? Jeszcze by sobie nawyobrażał nie wiadomo czego!”

Wysiłkiem woli odegnała tę kuszącą myśl. Czując wciąż oszałamiający wpływ, jaki wywierał na nią bandzior, starała się omijać wzrokiem jego oczy.

– Dziękuję panu – powiedziała grzecznie.

Założyła czapkę i poprawiła wystający spod niej warkocz. Bandzior obserwował z zainteresowaniem ten gest.

– Mam nadzieję, że niedługo się spotkamy? – zagadnął, zatrzaskując za nią drzwi. – Dziś ma pani mało czasu, ale to nic straconego. Da mi pani numer telefonu?

„Aha!” – uśmiechnęła się do siebie w duchu. – „Zaczyna się. Klasyka gatunku.”

– Nie – odparła stanowczo. – Mam zasadę, że nie daję swojego numeru nieznajomym.

Bandzior roześmiał się na widok jej wyniosłej miny i rozłożył bezradnie ręce.

– W takim razie jak będę miał szansę, żeby awansować na znajomego? To niesprawiedliwe… Mamy przecież mnóstwo rzeczy do przedyskutowania. Powinniśmy jak najszybciej umówić się na jakąś kawę.

Na myśl o kawie z bandziorem, umówieniu się z nim na mieście i rozmowie w cztery oczy duszę Lodzi ogarnęło znów przyjemne ciepło… Jednak natychmiast odezwał się w jej głowie dzwonek alarmowy. Czegóż bowiem mógł chcieć od niej tak dużo starszy, pewny siebie, wygadany facet? Przecież nie chodziło mu o omówienie przygód ze schowkiem na szczotki i z policją, nie przesadzajmy, to był tylko pretekst… Gapił się tak jednoznacznie! Choć nigdy jeszcze nie znalazła się w podobnej sytuacji, intuicja podpowiadała jej, o co mu chodziło, po co tak się upierał, by nawiązać z nią bliższy kontakt, i jaki był wydźwięk tych jego wszystkich roziskrzonych spojrzeń i zaczepnych gestów.

„Nic z tego, cwaniaku” – pomyślała z politowaniem. – „Taki z ciebie szybki Bill? Zapomnij, nie ma takiej opcji. Jestem mniej naiwna, niż ci się wydaje, i zaraz ci to udowodnię.”

Spojrzała na niego z lekką kpiną.

– Bardzo standardowo pan działa – zauważyła.

– Tak pani uważa? – zapytał z rozbawieniem. – Sądziłem, że po tylu niestandardowych przygodach prosta, klasyczna kawa będzie w sam raz… ale widzę, że pani nie lubi klasyki.

– To zależy od okoliczności – odparła spokojnie.

– Rozumiem – kiwnął głową. – W takim razie proszę mi powiedzieć, czy istnieją okoliczności, które mogłyby panią skłonić do umówienia się ze mną na naszą zaległą rozmowę? Nie musimy spotykać się na kawie, może to być równie dobrze jakiś spacer, przejażdżka samochodem, frytki w galerii handlowej, piwo w dobrej knajpie…

– Nie piję piwa – wzruszyła ramionami Lodzia.

– Nie szkodzi – uśmiechnął się bandzior. – Ja mogę wypić dwa. A pani wybierze sobie jakiś sok, herbatę, wodę mineralną… cokolwiek. Możemy równie dobrze nie zamawiać nic. Możemy też pójść zupełnie gdzie indziej. Na przykład na łyżwy. Lubi pani łyżwy?

– Niekoniecznie – odparła, starannie tłumiąc uśmiech.

– To może kręgle?

– Też nie.

– A skoki na bungee?

– Ależ pan jest niemożliwy! – roześmiała się, nie mogąc już dłużej utrzymać powagi.

„Gdyby tak ze mną gadał na studniówce, mogłabym się znakomicie bawić” – przebiegło jej znów przez głowę. – „Jest wyszczekany i inteligentny, a to byłby przecież tylko jeden wieczór… niezobowiązująco!”

– W każdym razie sama pani rozumie, że nie warto tak się rozstać, nie ustaliwszy czasu i miejsca następnego spotkania – ciągnął bandzior, przyglądając jej się z uśmiechem. – Tak będzie po prostu najwygodniej, Lea.

Znów nazwał ją Leą… Serce mocniej jej zabiło.

– Najwygodniej? – powtórzyła.

– Przecież doskonale pani wie, że prędzej czy później i tak się spotkamy.

Lodzia przypomniała sobie natychmiast, co na ten temat mówiła Julka.

– E, nie przesadzajmy – odparła, wydymając lekko usta. – Kilka razy zdarzyło się przez przypadek… ale to nic nie znaczy.

Bandzior nie spuszczał z niej wzroku pełnego wesołych iskierek.

– Kilka razy to już sporo – zauważył. – Dlaczego nie mielibyśmy nieco pomóc kolejnemu przypadkowi? Dzięki temu zaoszczędzimy sobie niepotrzebnych kłopotów. Ja nie będę musiał wychodzić przez okno, pani nie będzie musiała wzywać policji…

– Dla mnie wezwanie policji to żaden kłopot – zapewniła go Lodzia. – Problem tylko w tym, że drugi raz już mi nie uwierzą.

– Więc wymyślimy coś innego, żeby się nie nudzić. Po tym, co już wykonaliśmy, możemy bez ograniczeń rozwinąć skrzydła.

– Wolałabym, żeby rozwijał je pan beze mnie – odparła zachowawczo.

– Bez pani to przecież nie to samo – pokręcił głową. – Ale możemy sobie darować te skrzydła, na początek wystarczy najzwyczajniej porozmawiać.

– Na początek? – spojrzała na niego z politowaniem. – A co dalej?

– Rzecz podlega negocjacji – uśmiechnął się czarująco. – Jestem otwarty na różne pomysły. W każdym razie proszę mi powiedzieć, kiedy znajdzie pani dla mnie godzinkę… albo dwie.

Lodzia pokręciła głową z uśmiechem.

– Ależ pan jest nieustępliwy i uparty! Zawsze pan taki jest?

– Nie zawsze – odparł, nieco poważniejąc. – Tylko kiedy na czymś bardzo mi zależy.

– Ach tak? – spojrzała na niego kpiąco, starając się za wszelką cenę ukryć wrażenie, jakie zrobiły na niej te słowa. – W takim razie przykro mi, ale… pudło.

– To się okaże – odpowiedział swobodnie. – Nie chcę się niepotrzebnie spierać. Na razie ustalmy po prostu, gdzie i kiedy widzimy się następnym razem.

– I czy w ogóle – zaznaczyła dla porządku Lodzia.

– Wydawało mi się, że to już rzecz ustalona.

– Doprawdy? – zdziwiła się uprzejmie. – Może panu tak się wydawało, ale ja… musiałabym się zastanowić.

– Cóż, proszę się zastanawiać, poczekam – uśmiechnął się bandzior.

Oparł się ramieniem o swój samochód, przybrał nonszalancką pozę i czekał w milczeniu, lekko uśmiechnięty, ogarniając całą jej sylwetkę uważnym, roziskrzonym wzrokiem. Lodzia również milczała, zupełnie nie patrząc na niego, walczyła bowiem w głębi serca z samą sobą i z tym, co miała zamiar zrobić.

„Koniecznie chce się ze mną umówić” – myślała w rozgorączkowaniu. – „Na głowie staje, żeby mnie przekonać. I, co gorsza, chyba jestem mu to winna po tym numerze z Leśniewskim… Wiadomo, o co mu tak naprawdę chodzi, gołym okiem widać, że to jakieś niezłe ziółko, oczy mu błyskają jak u drapieżnika! Ale przecież jest kulturalny, a ja nie jestem głupia. Na studniówce byłoby bezpiecznie, miałabym go na swoim terenie… i byłabym bardzo ostrożna…”

Decyzja, którą ważyła w duszy, krystalizowała się, musiała tylko dobrze to rozegrać. Spojrzała na niego z zawahaniem.

– Zdecydowała już pani o moim losie, pani Leokadio? – zapytał wesoło bandzior.

– Niech pan założy czapkę – odparła wymijająco, by zyskać na czasie. – Zimno jest, chce się pan przeziębić?

Bandzior parsknął śmiechem, pokręcił głową, oderwał ramię od samochodu, otworzył drzwi pasażera, by zanurkować po leżącą na półce czapkę, po czym zatrzasnął je i ostentacyjnym gestem naciągnął czapkę aż na oczy. Trwało to dosłownie kilka sekund.

– Zgodnie z rozkazem – powiedział, kłaniając jej się zamaszyście.

Lodzia roześmiała się, przez chwilę oboje patrzyli na siebie wesoło. Ta drobna scenka przeważyła szalę wahania w duszy dziewczyny i trudna decyzja została podjęta. Podniosła głowę i spojrzała na bandziora z miną człowieka, który właśnie postanowił rzucić się brawurowo na głęboką wodę. Znieruchomiał i spoważniał na ten gest.

– Niech mi pan coś powie… – zaczęła powoli.

– Co tylko pani chce.

– Co pan robi dziś wieczorem?

W oczach bandziora odmalowało się zaskoczenie, ale już po chwili pojawiły się w nich znajome, wesołe błyski.

– Nic szczególnego – odparł swobodnie. – Nie mam konkretnych planów.

– W takim razie będziemy mogli to wykorzystać.

Bandzior nie odrywał od niej coraz bardziej rozbawionego wzroku.

– Bardzo proszę – odparł z uśmiechem. – Co prawda znając panią już co nieco, powinienem się panicznie bać, bo wykonywanie pani rozkazów grozi śmiercią lub kalectwem, a w najlepszym razie pozbawieniem wolności… Ale zaryzykuję. O co chodzi? Mam pewnie znów posłużyć za tragarza i kierowcę?

Pokręciła głową, zbierając się na odwagę.

– Nie – odparła z duszą na ramieniu. – Ale mam pomysł, jak rozwiązać sprawę tej naszej rozmowy. Czy poszedłby pan dzisiaj ze mną… na studniówkę?

Bandzior drgnął, spoważniał natychmiast i wyprostował się.

– Ach! – szepnął zaskoczony.

– Oczywiście najzupełniej niezobowiązująco – zaznaczyła wymownie.

– Oczywiście – skinął głową z powagą. – Miałbym zastąpić prawie-narzeczonego?

W jego oczach pojawił się znów uśmiech, ale jakiś inny… takiego jeszcze u niego nie widziała. Musiała jasno postawić sprawę, żeby nie było nieporozumień.

– Nie do końca – odparła spokojnym tonem. – Jego nie da się zastąpić.

– No tak, racja – zgodził się natychmiast. – To oczywiste. Ale jeśli chodzi o studniówkę… Bardzo chętnie. Na studniówce nie byłem już z kilkanaście lat.

„Ty stary koniu” – pomyślała kpiąco Lodzia. – „Nie myśl sobie, rozczaruję cię.”

– Tak, kiedy pan to opowie swoim kumplom w Anabelli, pewnie popękają ze śmiechu – powiedziała spokojnie. – Zrobi pan furorę w towarzystwie. Ale niech mnie pan posłucha. To jest układ. Niech pan sobie nie wyobraża za dużo. Mam moralny dług wobec pana po tym, jak wkopałam pana bezmyślnie w bagno z tą policją. Pan chce koniecznie ze mną o tym porozmawiać, a ja rozumiem to i zgadzam się, bo rzeczywiście mamy trochę spraw do wyjaśnienia. Dziś wieczorem będzie na to czas. I powiem wprost. Wolę załatwić to na mojej własnej studniówce niż na jakichś… łyżwach.

Bandzior parsknął śmiechem.

– Może się pan śmiać – odparła wyniośle. – Ale ja pana nie znam. Studniówka trafia się akurat w sam raz. Nie ukrywam też, że przyda mi się dziś ktoś z samochodem.

– Wiedziałem! – wtrącił rozbawiony.

– Tak, przecież mówię to jasno. Mam trochę rzeczy do zabrania. Ale, jak mówiłam, to jest układ i nic więcej. Ja zapraszam pana na studniówkę w zastępstwie mojego kontuzjowanego towarzysza, bawimy się razem, wyjaśniamy, co trzeba, ale potem już się rozstajemy. Niezobowiązująco. Żadnych podwózek, numerów telefonów, kaw, frytek, łyżew, kręgli i skoków na bungee. Wracamy do stanu tabula rasa[1]. Rozumie pan. Jeden wieczór i jesteśmy kwita. Wchodzi pan w to?

Bandzior spoważniał, nie odrywając od niej uważnego wzroku.

– Rozumiem – powiedział powoli. – Mam być jednorazowym produktem zastępczym. To nie najlepszy punkt wyjścia, ale… dobrze, Lea. Wchodzę w to.

Lodzia zadrżała pod jego spojrzeniem. W oczach znów mignął mu przez moment ten sam drapieżny płomień, który widziała w samochodzie i który wyglądał dość niepokojąco. Ogarnęła ją wątpliwość, czy na pewno dobrze robi. Jednak było już za późno.

– Okej – szepnęła.

– O której po ciebie podjechać? – zapytał bandzior pogodnym, rzeczowym tonem.

Lodzia drgnęła.

– Nie zauważyłam, że przeszliśmy na ty – stwierdziła uprzejmie.

W jej głosie zabrzmiał ton, jakim niewątpliwie musiały odzywać się dystyngowane panny Makówkówny, gdy ktoś w ich towarzystwie za dużo sobie pozwalał.

– To nieuniknione – odpowiedział spokojnie. – Nie sądzisz, że dziwnie będzie wyglądało na tej studniówce, jeśli będziemy się do siebie zwracać per pan-pani?

– Racja – przyznała w olśnieniu, doceniając wagę tego oczywistego argumentu. – Ale jest pan… jesteś… ode mnie tyle starszy, że jakoś mi głupio.

– Niepotrzebnie – uśmiechnął się. – Wiek metrykalny nie ma tu znaczenia.

– Myślę, że jednak ma – odparła z przekąsem.

Bandzior patrzył na nią rozbawiony, ani na chwilę nie odrywając od niej oczu.

– Dobrze – kiwnął głową. – Więc oszacujmy mniej więcej, ile wynosi twoja tolerancja.

– No, nie wiem – zastanowiła się, spoglądając na niego złośliwie. – Ogólnie i tak jest pan… jesteś poza wszelką tolerancją. Ale na studniówce to tak, powiedzmy, dziesięć do piętnastu lat różnicy da się jakoś przeżyć.

Bandzior znów parsknął śmiechem.

– Czyli nie jest źle – powiedział wesoło. – Mam trzydzieści dwa, więc wychodzi trzynaście, jeśli dobrze liczę. Mieszczę się pod górną poprzeczką tolerancji. Zresztą obiecuję zrobić wszystko, żeby się dostosować, nie straciłem jeszcze tak całkiem kontaktu z młodym pokoleniem.

Lodzia na próżno usiłowała ogarnąć umysłem tę dyskwalifikującą różnicę wieku. Trzynaście lat! To było tylko o sześć mniej niż jej istnienie na tym świecie! Przepaść niemal pokolenia… Ale z drugiej strony czy to miało znaczenie, gdy chodziło tylko o jeden wieczór?

– No dobrze – powiedziała powoli. – To rzeczywiście nieważne. Tak czy inaczej nie mogę dać ci gwarancji, że będziesz się dobrze bawił w dużo młodszym od siebie towarzystwie. Zastanów się… możesz się jeszcze wycofać.

W oczach bandziora zapaliło się łagodne światło.

– Co za pomysł, Lea – uśmiechnął się. – Wbrew pozorom nie jestem aż takim idiotą.

Jego spojrzenie sprawiło, że po karku Lodzi przebiegł delikatny, ciepły dreszcz… Musiała za wszelką cenę zachować zimną krew. Wydęła lekko wargi i obrzuciła krytycznym spojrzeniem jego strój.

– W porządku. Umowa stoi. Tylko na wieczór musisz się jakoś… ogarnąć.

– Jasna sprawa! – roześmiał się. – Może wyglądam na tępaka, ale domyśliłem się, że obowiązuje strój wieczorowy. Coś wykombinuję, nie martw się, Lea. Ale jeszcze jedno… Nie zapytasz mnie, jak mam na imię? Zdaje się, że nie miałem dotąd przyjemności ci się przedstawić.

To była prawda. Lodzia przyznała z niejakim zaskoczeniem, że do tej pory w ogóle nie zastanawiała się, jak też bandzior może się nazywać. Nie obchodziło jej to, był bandziorem i tyle. Miał jednak rację, skoro szli razem na studniówkę, wypadałoby wiedzieć przynajmniej, jak miała się do niego zwracać. Znów niespodziewanie poczuła mocniejsze uderzenie serca. Spojrzała na niego wyczekująco.

– Nazywam się Paweł Lewicki – przedstawił jej się z uprzejmym ukłonem. – Ale przyjaciele i znajomi mówią na mnie Pablo. Tak się jakoś utarło i tak się przyzwyczaiłem, więc i ty możesz tak się do mnie zwracać.

– Aha, dobrze! – zgodziła się z uśmiechem. – Bardzo fajna ksywka. Pablo… Brzmi światowo, a do tego egzotycznie. I pasuje do pa… do ciebie.

Rzeczywiście, to hiszpańsko brzmiące przezwisko świetnie współgrało z jego południowym typem urody. Lekko śniada cera, ciemne oczy i włosy, a do tego ten uśmiech… Nawet kiedy nie uśmiechał się ustami, śmiały mu się oczy.

– Wszyscy tak na mnie mówią – odparł wesoło. – Ktoś mnie tak kiedyś nazwał, milion lat temu, chwyciło natychmiast i tak już zostało. Więc o której mam po ciebie podjechać?

Lodzia zastanowiła się. Umawiać się zbyt wcześnie nie miało sensu, ale zbyt późno też nie byłoby wskazane. Nie chciała dawać bandziorowi numeru telefonu, więc gdyby z jakichś powodów jednak po nią nie przyjechał, dobrze byłoby mieć chociaż minimalny margines czasowy na dojechanie do szkoły taksówką.

– Siedemnasta trzydzieści – odparła rzeczowo. – Tu, w tym samym miejscu.

Bandzior przyglądał jej się jeszcze przez chwilę, a w jego oczach igrały świetliste ogniki.

– Tak jest – skinął głową z powagą. – Będę punktualnie.

***

Na półtorej godziny przed studniówką Wielka Triada, przekonana, że Lodzia rozpacza po dotkliwej stracie, jaką był niedoszły bal w towarzystwie Karola, przybyła na górę pomóc jej w smutnych przygotowaniach do zabawy. Zafrasowane kobiety zastały córę rodu Makówków w dziwnym stanie, który nasuwał obawę, czy z rozpaczy nie doznała pomieszania zmysłów, policzki bowiem płonęły jej ogniem, oczy lśniły dzikim blaskiem, a dłonie drżały, jakby brał ją atak febry.

Dość szybko jednak wróciła do swojego normalnego zachowania, co przepełniona współczuciem Wielka Triada uznała za zwycięstwo jej silnej woli nad pękniętym sercem, i z nietypowym dla niej zaangażowaniem negocjowała każdy szczegół wieczorowej fryzury, którą Ciotka Lucy w ciągu dwóch kwadransów wyczarowała z jej długich włosów. Następnie usiadła do makijażu, co zazwyczaj jej się nie zdarzało, i delikatnie podkreśliła sobie usta oraz linie oczu. Efekt tych zabiegów był tak olśniewający, że kiedy dziewczyna zeszła na dół w swym stroju studniówkowym, oczekująca w przedpokoju rodzina aż oniemiała z zachwytu.

– Lodzieńko, wyglądasz prześlicznie! – zawołała Babcia. – Istna młoda dama!

– Jaka szkoda, że Karolek nie może dziś z tobą jechać… – westchnęła Mamusia. – A wszystko już tak świetnie się układało!

– Nawet nowy garnitur miał gotowy… – dodała z żalem Ciotka Lucy.

– Dajcie już spokój – zestrofowała je obie Babcia. – Nie psujcie dziecku humoru.

Lodzia uśmiechnęła się delikatnie.

– Muszę już lecieć – powiedziała, sięgając po swój zimowy płaszcz. – Jest siedemnasta trzydzieści, zostało mi tylko pół godziny.

Założyła płaszcz, po czym ostrożnie zarzuciła ocieplany kaptur na swój imponujący wielkością i finezją uczesania kok. Następnie podniosła z podłogi przygotowane brezentowe torby z akcesoriami balowymi.

– Nie za dużo tego, Lodziu? – zapytała Babcia, przyglądając się krytycznie jej bagażom.

– To są same potrzebne rzeczy, babciu. Na szczęście są lekkie, zajmują tylko trochę miejsca.

– Lodziu, a czapka? – zapytała z niezadowoleniem Mamusia.

– Czapkę wezmę do kieszeni – oznajmiła. – Nie zmieści mi się na głowę przy tym uczesaniu, zepsułabym sobie fryzurę, a ciocia tak się namęczyła… Ale nie martw się, mamo, pójdę w kapturze, jest ciepły, a tylko kilka stopni na minusie.

– No dobrze – westchnęła Mamusia. – Rzeczywiście, nie pomyślałam, że nie da się założyć czapki na taki kok. Tylko uważaj na zdrowie, Lodziu, szkoda by było, gdybyś przeziębiła się akurat na ferie. Nie zapomnij rękawiczek.

– Będę dbać o siebie, mamo – obiecała z uspokajającym uśmiechem, zakładając posłusznie rękawiczki i kładąc rękę na klamce drzwi wyjściowych. – Biegnę już, bo mało czasu.

Mamusia kiwnęła głową akceptująco.

– Jedziesz z Julcią? – zapytała jeszcze.

– Nie, spotkamy się już w szkole – odparła wymijająco Lodzia. – Ona jest z kolegą, będą jechać razem. Ale muszę już iść, mamo.

– Idź, idź, Lodzieńko – zgodziła się Mamusia. – Lepiej być za wcześnie, niż się spóźnić.

– Baw się dobrze, Lodziu… mimo wszystko – powiedziała serdecznie Ciotka Lucy.

– Dziękuję, ciociu.

Lodzia z ulgą zamknęła za sobą drzwi i lekkim krokiem ruszyła alejką do furtki.

„Mimo wszystko” – uśmiechnęła się do siebie. – „Postaram się, ciociu.”

***

Zobaczyła go z daleka. Stał przy samochodzie zaparkowanym na Jeżynowej w miejscu, gdzie rozmawiali kilka godzin temu. Tym razem był ubrany w długi, wełniany płaszcz zimowy, ten sam, w którym widziała go już dwa razy na mieście. Mętne światło sodowej latarni padało na jego sylwetkę, która odcinała się czernią na pomarańczowo oświetlonym śniegu.

Dostrzegł ją natychmiast, kiedy objuczona dwiema brezentowymi torbami wyszła zza rogu ulicy, i podszedł szybkim krokiem, by odebrać ciężar z jej rąk. Jego twarz rozświetlał uśmiech, który odbijał się również w jego oczach, patrzących na nią spod tej samej co wcześniej czarnej czapki.

– Widzę, że mamy trochę bagażu – powiedział wesoło, prowadząc ją do samochodu i otwierając bagażnik. – Tym razem sernik, wuzetka czy jeszcze coś innego?

– To nie ciasto! – zaśmiała się Lodzia. – To są moje akcesoria balowe, buty, zapasowe ubrania, kosmetyki, takie rzeczy…

Bandzior obejrzał z ciekawością trzymane w rękach torby i pokiwał głową.

– Ja bym się w coś takiego spakował na dwa tygodnie w góry – zażartował, wkładając je do bagażnika. – Ale kobiety mają znacznie większy rozmach…

Lodzia wzruszyła ramionami.

– No dobrze – uśmiechnął się, zatrzaskując klapę bagażnika. – Wsiadamy szybko, kociaku, bo strasznie zimno się robi.

Lodzia drgnęła z oburzenia na formę, w jakiej się do niej zwrócił, pomyślała, że powinna zaprotestować wobec tej zuchwałości… ale jakoś się nie odważyła. Po co zresztą miała prowokować niewygodne tematy? Udała, że nie zwróciła na to uwagi.

Bandzior otworzył przed nią uprzejmym gestem drzwi pasażera, poczekał, aż wsiądzie, zatrzasnął je, po czym sam zasiadł za kierownicą, odpalił silnik i spojrzał na dziewczynę, opierając się ramieniem o kierownicę. Jego oczy w półmroku wydawały się całkowicie czarne, kiedy jednak pochylił się nieco mocniej w jej stronę, błysnęły w słabym świetle jak dwa ogniste płomyki. Lodzia zadrżała lekko.

– Powiedz mi coś, Lea – zagadnął. – Wiem, że zabierasz mnie na studniówkę tylko po to, żeby uniknąć pójścia ze mną na łyżwy. Jednak fakt pozostaje faktem. Czy, formalnie rzecz ujmując, mam dziś jakieś szczególne obowiązki jako twój partner studniówkowy?

– Nie – pokręciła głową, mnąc nieco nerwowo w rękach rękawiczki, które położyła sobie na kolanach. – Nie ma formalnych wymogów. Masz mi po prostu towarzyszyć przez ten jeden wieczór. Bez żadnych dodatkowych warunków.

– Rozumiem. Wolałbym jednak znać dokładniej zakres wymagań. Mam takie skrzywienie zawodowe, że lubię mieć porządek w papierach. Poza tym dawno nie byłem na tak poważnej imprezie – dodał żartobliwie. – Nie chciałbym skompromitować ani ciebie, ani siebie. Ustalmy więc warunki. Bez wątpienia mam być uprzejmy, zabawny, na ile się da ogarnięty, mam stosować się do poleceń i prezentować dobre maniery. Czy coś jeszcze?

– To wystarczy – uśmiechnęła się Lodzia.

– I przede wszystkim zadbać o to, by moja dama dobrze się bawiła – dokończył znacząco.

– Byłoby miło, ale tego nie wymagam bezwzględnie – odparła zdystansowanym tonem. – Tam będą tłumy, nikt nie będzie zwracał na nas uwagi. Wystarczą względnie dobre maniery i podstawowa umiejętność dostosowania się do sytuacji.

– Wszystko jasne – uśmiechnął się bandzior. – Postaram się stanąć na wysokości zadania. Dostałem niespodziewaną szansę na zaprezentowanie się choć raz z nieco lepszej strony i nie mogę tego zmarnować. Mam tremę jak przed akademią w szkole.

Roześmiali się lekko oboje. Zerknął na nią raz jeszcze z uwagą, po czym odwrócił się do kierownicy i nonszalanckim gestem zwolnił hamulec ręczny.

– No to w drogę – rzucił wesoło.

Samochód ruszył po słabo oświetlonych ulicach. Lodzia zauważyła, że bandzior poruszał się w ich labiryncie bardzo sprawnie, widać było, że nieźle znał okolicę. Radio grało cichutko, mruczało jakąś muzykę… Milczeli teraz, ale to milczenie jej nie ciążyło. Zagłębiona w miękki fotel, podobnie jak w samochodzie Karola, patrzyła na te same obrazy co zawsze, gdy jechała z nim do szkoły tańca. A jednak dziś nic nie było takie samo, u boku bandziora jazda samochodem wyglądała jakoś inaczej… Tak jak kilka godzin wcześniej, zerknęła na jego ledwie widoczną w mrocznym wnętrzu prawą dłoń obsługującą dźwignię zmiany biegów i znów całe jej ciało wypełniło elektryzujące ciepło.

„Ten bandzior coś za mocno na mnie działa” – pomyślała z mieszaniną błogości i podskórnego niepokoju. – „Jakie on ma te oczy! Muszę naprawdę bardzo uważać. Po zachowaniu widać, że to jakiś doświadczony podrywacz, stary wyga, który na kanwie przygody ze schowkiem na szczotki upatrzył mnie sobie na słodką ofiarę. Gapi się chwilami jak głodny tygrys na swój obiad… I do tego nazwał mnie kociakiem, bezczelny drab!”

Zerknęła na niego ukradkiem. Światła mijanych samochodów migały mu po twarzy pod różnymi kątami. Przy jednym z nich dostrzegła drobniutkie zmarszczki w kąciku jego prawego oka.

„Ech, staruszek!” – pomyślała z pobłażaniem. – „Przygód z licealistką mu się zachciewa… A przecież jeszcze pięć czy sześć lat i mógłby być moim ojcem!”

– Przedstawię ci moją przyjaciółkę – powiedziała, żeby coś powiedzieć. – Ma na imię Julia, będzie dziś z kolegą Szymkiem. To najbliższe grono, w którym będziemy się bawić.

– Świetnie – odparł żywo bandzior, zerkając na nią znad kierownicy. – Zapomniałem już, co to znaczy bawić się na studniówce, ale chętnie sobie przypomnę. Opowiedz mi trochę o szkole, dużo tam macie klas?

– Maturalnych cztery – odpowiedziała grzecznie Lodzia. – Łącznie z osobami towarzyszącymi ma być prawie sto pięćdziesiąt osób, czyli całkiem spory bal. Mam nadzieję, że mimo wszystko nie będziesz się nudził.

– Ja nigdy nie nudzę się na imprezach. Ze wszystkiego da się coś wyciągnąć, nawet z imienin u cioci, jak twierdzi Majk… A właśnie, znasz Majka?

– Znam to stanowczo za dużo powiedziane – uśmiechnęła się. – Ale owszem, miałam okazję go poznać. Byłam u niego co prawda tylko raz…

– Wtedy? – mrugnął do niej porozumiewawczo.

– Tak, właśnie wtedy – odparła z westchnieniem. – Wstyd mi, jak tylko o tym pomyślę. Sama nie wiem, co mi odbiło z tą policją, nie musiałam przecież tego robić…

– Ech, szkoda by było, gdybyś tego nie zrobiła! – zaśmiał się bandzior. – Dla mnie, po tym numerze z szafą na szczotki, to była bezdyskusyjnie najzabawniejsza przygoda w życiu!

– Aresztowanie przez policję? – zapytała z przekąsem.

– Oczywiście! Żałuję, że nie mogłem widzieć swojej własnej miny, to musiał być pierwszorzędny widok. Kumple zapewniają mnie, że wyglądałem jak ostatni dureń. Tak głupio, że aż komicznie.

Lodzia mimowolnie parsknęła śmiechem, przypominając sobie skrajnie zaskoczoną minę bandziora podczas rozmowy z Leśniewskim. Powściągnęła się jednak chwilę potem, uznawszy, że kto jak kto, ale ona na pewno nie powinna się z tego śmiać.

– To mimo wszystko wcale nie było śmieszne – zauważyła z powagą.

– Było – zapewnił ją bandzior. – W pierwszej chwili owszem, nie było mi do śmiechu, ale kiedy zrozumiałem, o co chodzi… nie wiem, czy kiedykolwiek w życiu tak się ubawiłem. Po raz kolejny przekonałem się, że z tobą nie można się nudzić.

– Tak, wiem, mam wybitny talent do pakowania się w kłopoty – przyznała Lodzia. – Do tej pory nie mogę zrozumieć, dlaczego zamknęłam cię w tym schowku na szczotki. To była stanowczo najgłupsza rzecz, jaką zrobiłam w życiu.

Zatrzymali się na czerwonym świetle. Korzystając z chwili przerwy w prowadzeniu samochodu, bandzior odwrócił się mocniej w jej stronę i popatrzył na nią uważnie.

– To rzecz względna, kochanie – powiedział ze swym zawadiackim półuśmieszkiem. – Ja też zrobiłem tego dnia kilka głupstw, które mogły się dla mnie bardzo źle skończyć. Ale nie żałuję ich. Warto było nawet dać się pobić, skoro za to mogłem trafić w twoje ręce…

Ostatnie słowa zostały wypowiedziane niskim, miękkim tonem, który w niewytłumaczalny sposób przeszył Lodzię aż do kości. Poruszyła się niespokojnie na siedzeniu.

„Znowu sobie pozwala, bandzior jeden!” – pomyślała z urazą. – „Jak on się do mnie zwraca! Powinnam go postawić do pionu, i to jak najszybciej, zanim się rozbestwi… Ale jakiż on ma zniewalający głos! Oj, uważaj, Lodziu, jesteś na cienkiej linie nad przepaścią…”

– Jedź, Pablo, masz zielone – powiedziała wymijająco, widząc, że właśnie zmieniło się światło.

Samochód ruszył płynnie ze skrzyżowania. Dojeżdżali już do centrum.

– A swoją drogą trzeba przyznać, że urządziłeś się wtedy nieźle – kontynuowała Lodzia, starając się nadać swemu głosowi spokojną i neutralną barwę. – Zwłaszcza ten łuk brwiowy był niełatwy do opanowania.

– Oberwałem od szczeniaków przy tym waszym skwerku – odparł Pablo równie neutralnym tonem. – Przy sześciu na jednego miałem marne szanse, chociaż bardzo się starałem… Znasz historię?

– Znam w zarysie, policja mi opowiedziała – kiwnęła głową Lodzia. – Zachowałeś się jak wzorowy obywatel.

– Raczej jak ostatni kretyn – mruknął pod nosem.

Przez chwilę prowadził auto w milczeniu. Lodzia zerknęła na niego spod oka; pochwycił natychmiast jej spojrzenie i uśmiechnął się.

– Potem pojechałem zszyć tę ranę – ciągnął swobodnie. – To nie było przyjemne, ale miałaś rację, że było konieczne. I powiem ci, że lekarz pochwalił twój fachowy opatrunek.

– Cieszę się – odparła mile zdziwiona tą uwagą. – Czuję się doceniona, zwłaszcza że to była dopiero moja druga okazja, żeby poćwiczyć tę umiejętność. Szkolę się już długo w udzielaniu pierwszej pomocy i opatrywaniu ran, ale na prawdziwym froncie wszystko jednak wygląda inaczej.

– Szkolisz się? – zainteresował się. – To znaczy, że masz z tego dodatkowe zajęcia w szkole?

– Nie. Chodzę na prywatny kurs w ramach mojej edukacji przedmałżeńskiej.

Rzucił na nią natychmiast czujne spojrzenie znad kierownicy.

– W ramach edukacji przedmałżeńskiej? – powtórzył powoli. – A cóż to za zwyczaj?

– To nasza kolejna rodzinna tradycja – wyjaśniła mu spokojnie. – Przygotowuję się do roli perfekcyjnej pani domu. Zaliczam kurs opatrywania ran razem z kursem szycia, szydełkowania i przygotowywania przetworów domowych. I robienia jeszcze paru innych rzeczy.

– Ach, no jasne! – uśmiechnął się lekko. – I pewnie masz na to czas tylko do dwudziestki?

– W teorii tak – przyznała beztrosko. – Ale w praktyce to aż tyle nie potrwa. Kursy mają się skończyć w wakacje, wtedy będę już mieć zielone światło.

– Na zamążpójście?

– Aha – skinęła głową z powagą. – Taki jest plan. Myślę, że bez problemu poradziłabym sobie już teraz, ale co mi tam… jakoś wytrzymam te ostatnie pół roku, to są w sumie bardzo przydatne kursy.

Zapadła cisza. Lodzia uśmiechnęła się ze złośliwą satysfakcją. Dojechali akurat do centrum w okolice jej szkoły, gdzie Pablo skręcił na swój parking, pozdrawiając ruchem ręki stróża. Zaparkował, wyłączył silnik i popatrzył na dziewczynę, która przed wyjściem na zewnątrz ostrożnie poprawiała sobie kaptur. Przyglądał się przez chwilę ze znawstwem jej wdzięcznym gestom i w jego oczach zapaliło się specyficzne światełko. Podniosła głowę i spojrzała na niego.

– To co, idziemy? – zapytała. – Jestem już gotowa.

Ocknął się jakby, wyjął kluczyki ze stacyjki i skinął głową z uśmiechem.

– Idziemy, maleńka. Zabierzemy tylko te twoje bagaże.

„Maleńka!” – pomyślała z poirytowaniem. – „Nie pozwalaj sobie, oprychu!”

Znów jednak nic nie powiedziała w obawie, by nie sprowokować jakiejś niepotrzebnej sceny. To miał być w końcu tylko jeden wieczór… Wysiedli z samochodu, Pablo wyjął jej brezentowe torby z bagażnika i zarzucił je sobie swobodnym gestem na ramię. Uśmiechnął się do niej i w milczeniu ruszyli w stronę szkoły.

Śnieg skrzypiał pod butami, kiedy szli po oblodzonym chodniku. Zima, ciemność, słabe światło ulicznych latarni… Lodzia odniosła nagle wrażenie, że to się już raz zdarzyło. Gdzie, kiedy?… Ach, jej sen! Jej sen, w którym ktoś szedł obok niej i tak właśnie skrzypiał śnieg! Tak, rozpoznawała tę scenę… Nie mogła wtedy spojrzeć na swego towarzysza, ale czuła taką dziwną radość w sercu… Więc w tym śnie to byłby on… bandzior?

„Zwariowałam kompletnie” – pomyślała z niesmakiem. – „Tu się dzieją jakieś podejrzane rzeczy… Za bardzo mnie ciągnie do tego bandziora. Muszę się mieć na baczności, przecież trzydziestodwuletni facet z takim ogniem w oczach nie idzie z licealistką na studniówkę, żeby porozmawiać niezobowiązująco o schowku na szczotki… Nie jestem aż taka głupia, żeby w to uwierzyć. Ale niedoczekanie, proszę szanownego pana. Jeden wieczór, pogadamy i wracamy każdy do swojego świata. Już ja tego dopilnuję!”

____________________________________________________________

[1] tabula rasa (łac. 'niezapisana tablica’) – pierwotny stan umysłu przed wszelkim doświadczeniem, czysta karta.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *