Lodzia Makówkówna – Rozdział XXVI
Jula, nie dam rady dzisiaj ani jutro z tą matmą, umówmy się po weekendzie. Tak brzmiał sms, który wysłała do Julki po nieprzespanej nocy przepłakanej aż do wyczerpania łez. Nie chciała nikogo widzieć, z nikim rozmawiać, tymczasem na osiemnastą była umówiona z Arturem i z jego bratem i nie wypadało jej odwoływać spotkania. Obaj mieli przecież obowiązki, organizowali się specjalnie dla niej, nie powinna nadużywać ich grzeczności. Postanowiła pozbierać się jakoś, zjeść choć kilka kęsów obiadu i wybrać się do Tarasowej, maskując ślady cierpienia, które wyryło się i stężało od wczoraj na jej twarzy.
To, przez co przeszła w nocy, było kolejnym etapem trudnej drogi, jaką przebyła w ostatnich miesiącach. Tym razem jednak sprawa była rozwiązana, wszystko było skończone. Wreszcie zrobiła to, co powinna była zrobić już dawno. Zrobiła to i prawie przy tym umarła, ale przecież po tej strasznej chwili powinno przyjść oczyszczenie! Teraz będzie cierpieć, ale potem rana musi się zagoić… Pozbiera się powoli i wyleczy ze swej niemożliwej miłości do niepoprawnego donżuana… z miłości do bandziora o najcudowniejszych oczach świata.
Całą noc, aż po blady świt, kiedy wreszcie zasnęła znużona, przyciskając do ust urodzinowy wisiorek z turkusem, w jej duszy szalała potworna huśtawka nastrojów. Wiedziała, że rozstanie było jedynym właściwym wyjściem, że pomimo bólu powinna była zrobić to, co zrobiła, aby w przyszłości nie dać się poranić jeszcze mocniej. Jednak nie umiała pozostać obojętną na to, co powiedział jej Pablo, na jego żarliwe wyznanie uczuć, na to kocham cię, które padło wczoraj tyle razy z jego ust… Nie potrafiła myśleć bez żalu o gorzkim końcu ich matrymonialnego blefu, który na studniówce był dla niej parawanem, a dla niego pomysłem na zabawny żart, lecz którego finałem stały się poważne, z bólem odrzucone oświadczyny. I nade wszystko nie mogła zapomnieć tamtego strasznego wyrazu jego twarzy…
Widmo rozpaczy w oczach Pabla prześladowało ją do tego stopnia, że przysłaniało chwilami jej własny ból, jej osobiste poczucie krzywdy i straty, choć przecież to on był wszystkiemu winien. Powtarzała sobie, że zasłużył na to, by cierpieć, i że jeśli tak jest, to przynajmniej sprawiedliwości stanie się zadość. Ale chwilę potem myślała już tylko o tym, jak musiał się czuć, gdy go odtrąciła, zastanawiała się, gdzie był, co robił… czy tak jak ona spędził bezsenną noc? A jeśli tak, to jak pójdzie do pracy, jak zdoła unieść ciężar codziennych obowiązków? Oby tylko nie wpadło mu do głowy znowu pić whisky, zwłaszcza gdy nikogo przy nim nie będzie, on tak fatalnie reagował na mocny alkohol… Ale nie, na szczęście nie mógł tego zrobić, przecież nie wystawiła mu na to papierów z czerwoną pieczątką!
Wspomnienie ich dawnych blefów sprawiało, że z jej oczu znów tryskały łzy. Już nigdy nie będą sobie tak żartować… Już nigdy nie będzie mowy o whisky, duszeniu warkoczem ani wspólnym czytaniu do poduszki… On już nigdy nie rozczesze i nie splecie jej włosów… Nigdy już z nim nie zatańczy, nie poczuje uścisku jego ramion, dotyku jego dłoni, żaru jego ust… Przed oczami stawała jej jego twarz, uśmiechnięta, rozbawiona, rozświetlona światłem wzruszenia i czułości, czasem poważna, zaniepokojona… Lecz nigdy dotąd nie widziała jeszcze na niej cierpienia, wczoraj to był pierwszy raz. Znów tyle rzeczy po raz pierwszy, właśnie z nim!
Tak jak jej pierwszy pocałunek… Oddała mu go pod wpływem impulsu, spontanicznie i bezrefleksyjnie, wręcz nieodpowiedzialnie. Lecz ani przez moment nie żałowała, że to się stało. Wspomnienie tych kilku szalonych chwil, gdy złączyły się ich usta, tego płomienia, tego obopólnego, obłędnego pędu do bycia jak najbliżej siebie nadało jej młodemu życiu nowy sens. Pocałunek trwał może minutę, ale była to najcudowniejsza minuta, jaką dotąd przeżyła na tej ziemi, absolutny punkt odniesienia dla wszystkiego, co było i co miało się jeszcze zdarzyć, kilkadziesiąt sekund przepustki do raju.
A jednak odrzuciła go, musiała go odrzucić! Jego, jedynego, ukochanego… ale niegodnego zaufania. Gorąca natura donżuana była w nim zbyt silna, nie mogła łudzić się naiwnie, że miłość do niej przemieni go w wiernego Rycerza z jej snów… Od początku podejrzewała przecież, że właśnie taki jest, zachowywała najwyższą ostrożność, a kiedy wreszcie z takim trudem mu zaufała, kiedy po tylu ustępstwach otworzyła przed nim serce i przymknęła oczy na jego przeszłość, właśnie wtedy on ją oszukał!
„Powiedział, że już z tym skończył, że zamknął ten etap” – przypomniała sobie jak przez mgłę jego słowa. – „Może wtedy na dworcu to było ich ostatnie pożegnanie? Ale nie, nie! Akurat… To było bardzo czułe pożegnanie, takie słodkie i bez palenia mostów. Nie, bandziorku, ty niczego nie zamknąłeś. Może wyczyściłeś trochę teren, ale tylko dla pozoru, w każdej chwili możesz wrócić do obiegu. W każdej chwili… jak tylko to wielkie uczucie do mnie trochę ci osłabnie. A to tylko kwestia czasu.”
Przypomniała sobie ze smutkiem przykre słowa Grzela. Czekałem cierpliwie, aż on cię rzuci, byłem pewien, że tak będzie, bo jego nie interesują stałe związki… Cóż, mogła sobie pogratulować, bo w jej przypadku było inaczej, jej Pablo przecież się oświadczył, chciał się z nią ożenić. Nie wątpiła, że mówił to na serio, naprawdę musiał ją zobaczyć w tej roli, pokonała w jego oczach tłumy innych kobiet… Czyż nie powinna być dumna z tego, że ten wybredny przystojniak wybrał i pokochał właśnie ją?
Lecz Lodzia nie czuła dumy. Czuła tylko ból, jej serce było pokryte zgliszczami po spalonych nadziejach i niedoszłym, niemożliwym szczęściu. Bo cóż z tego, że ją wybrał, cóż z tego nawet, że ją kochał? Jeszcze tak niedawno myśl o życiu u jego boku była dla niej szczytem pragnień, bajkowym światem z najpiękniejszych snów. Lecz ta bajka była bajką tylko w jej głowie! Czekałoby ją pasmo niekończącej się udręki i palących upokorzeń. Jak długo jego czułości i jego bliskość mogłyby jej to rekompensować? On tak pięknie mówił, tak przekonująco… lecz czyż nie był zdolnym, doświadczonym w sztuce słowa adwokatem? Umiał gadać, lecz to znowu były tylko słowa! Słowa, słowa! A jak wyglądały czyny? Tylko czyny się liczyły, tylko one mogły mówić o nim prawdę! I to właśnie one go zdemaskowały…
***
Wielka Triada od rana obradowała na przemian w salonie i w kuchni, przepełniona współczuciem dla córy rodu Makówków, która rano słabiutkim lecz stanowczym głosem odmówiła zejścia na śniadanie, zgadzając się tylko na dostarczenie jej do pokoju dzbanka kakao. Wydelegowana w tym celu na górę Ciotka Lucy wróciła szczerze przerażona wyglądem dziewczyny. Kiedy przed obiadem Lodzia zeszła ostrożnie na dół, by odnieść wypite zaledwie do połowy dzbanka kakao, z kuchni dobiegł do jej uszu głos Babci.
– A może by zapytać w aptece, Zosiu, jakieś środki uspokajające jej kupić?
– Można by… tylko czy będzie chciała cokolwiek wziąć? – odparła bez przekonania Mamusia. – Siłą nic jej przecież nie wepchniemy, to nie o to chodzi. Jeszcze znowu nam się rozchoruje…
– Biedne dzieciątko! – westchnęła Ciotka Lucy. – I za co to musi tak cierpieć?
„Za głupotę” – odpowiedziała jej w myślach Lodzia, zatrzymując się pod drzwiami i patrząc ponuro w trzymany w ręku dzbanek. – „Za to, że nie umiałam wcześniej się wycofać. Przecież z góry wiedziałam, że to się źle skończy! Po co się w to pakowałam, po co to ciągnęłam bez sensu? Chyba tylko po to, żeby dzisiaj mocniej cierpieć…”
Westchnęła i nadawszy swej twarzy względnie neutralną minę, odważnie weszła do kuchni. Wielka Triada, zajęta przy stole obieraniem ziemniaków i ogórków, podniosła na nią potrójne spojrzenie wypełnione po brzegi niepokojem. Ciotka Lucy poderwała się szybko z krzesła i podbiegła do niej, by przejąć z jej rąk dzbanek z kakao.
– Chodź, Lodzieńko, chodź, dziecino – powiedziała serdecznie, pociągając ją do stołu i sadzając na wolnym krześle. – Siadaj, może byś coś zjadła? Przecież ty nic od rana… mój Boże, nawet kakao całego nie wypiłaś! I taka jesteś bledziutka!
– Lodziu, napijesz się herbatki? – zapytała z troską Babcia. – Może z sokiem malinowym?
Lodzia pokręciła głową, patrząc w zamyśleniu na migający w rękach Babci nożyk do warzyw, którym ta obierała ziemniaka na obiad.
– Lodziu, a może trochę rosołku byś zjadła? – zaproponowała Mamusia. – Dopiero obieramy ziemniaki na drugie, czekamy z obiadem na Mareczka, ale zupa już jest.
– Dobrze, zjem trochę – zgodziła się z rezygnacją.
Wielka Triada odetchnęła z ulgą. Kiedy Babcia wstała od stołu, by nalać jej zupy, Lodzia sięgnęła po porzucony przez nią nóż i zabrała się za obieranie kolejnego ziemniaka.
– Pomogę trochę – szepnęła.
– Zostaw, Lodzieńko – odparła życzliwie Ciotka. – Nie męcz się, dziecinko, my już tu wszystko zrobimy.
– Pomogę – uparła się Lodzia. – Nie mam nic do roboty, a do nauki też jakoś nie mam głowy. Obiorę wam chociaż parę ziemniaków…
Wielka Triada wymieniła znaczące spojrzenia. Na krótką chwilę zapadła cisza. Wreszcie Mamusia odchrząknęła oficjalnie i zwróciła się do pochylonej nad ziemniakiem córki.
– Lodziu – powiedziała uroczyście. – To bardzo dobrze, że przyszłaś teraz, kiedy jeszcze nie ma Mareczka. Chcemy z tobą poważnie porozmawiać, a to nie jest rozmowa dla męskich uszu.
Lodzia rzuciła na nią melancholijne spojrzenie i znów schyliła się nad ziemniakiem.
– A, nie, nie! – podchwyciła żywo Babcia, nalewając jej rosołu na talerz. – Żadnych mężczyzn! Musimy z tobą porozmawiać jak kobiety z kobietą.
– Tylko może niech najpierw zje ten rosół, co, Zosiu? – zaniepokoiła się Ciotka Lucy. – Jeszcze dziecina za bardzo się wzruszy i potem znowu nic nie zje…
– Zjem, ciociu – zapewniła ją łagodnie Lodzia. – Możecie mówić, a ja będę jadła, tylko najpierw dokończę to obieranie.
Wiedziała, o czym chcą z nią rozmawiać, i uznała, że sprawę Karola też trzeba wreszcie zakończyć i wyczyścić. Będzie mieć przynajmniej święty spokój…
– Na pewno domyślasz się, o czym chcemy z tobą mówić, Lodziu – zaczęła ostrożnie Mamusia. – To trudny temat, ale trzeba jasno postawić sprawę. Chodzi o twoje… zaręczyny.
Ostatnie słowo wymówiła z wyraźną obawą w głosie. Jednak ku zdziwieniu Wielkiej Triady Lodzia nie zareagowała na nie żadnym spektakularnym wybuchem rozpaczy, lecz nadal uważnie i równo obierała ziemniaka. Mamusia przyglądała jej się nieufnie, zapewne przekonana, że wybuch i tak jest nieunikniony, a powstrzymywane teraz siłą emocje za chwilę mogą eksplodować w jakiś jeszcze gorszy, niekontrolowany sposób.
– Zosiu, lepiej, żeby ona tego noża w ręku nie miała – szepnęła Ciotka, najwyraźniej podzielając te obawy. – Nie wiadomo, co dziecku może strzelić do głowy w takiej rozpaczy…
„Aha, na pewno pochlastam się przez Karola” – pomyślała z niesmakiem Lodzia, zrezygnowanym gestem odkładając na bok nóż i obranego ziemniaka. – „Pojęcia nie macie…”
Babcia ostrożnie postawiła przed nią talerz z dymiącym rosołem.
– Jedz, dziecino, jedz – powiedziała ciepło, gładząc ją po włosach. – Rosołek zawsze dobrze robi. Możesz nawet chlapać po obrusie, bylebyś coś zjadła.
Lodzia uśmiechnęła się lekko na tę niecodzienną łaskawość i wzięła do ręki łyżkę. Przed oczami natychmiast stanęła jej scena ze szpitala, kiedy we dwoje z Pablem jedli taki sam rosół z jednego talerza, rozmawiając cichutko, by nie budzić pani Stefanii. Widziała tak wyraźnie jego twarz, rozjaśnione uśmiechem oczy, a w ich kącikach drobne zmarszczki, które zawsze napełniały jej serce czułością i na które tak lubiła patrzeć. Przez głowę przebiegło jej mimowolne pytanie, czy on dzisiaj zje cokolwiek porządnego, pewnie znowu ograniczy się aż do wieczora do jakiegoś śmiecia z automatu…
„Ale to już nie jest moja sprawa” – pomyślała ze smutkiem, łykając mechanicznie kolejne łyżki rosołu. – „Może sobie robić ze sobą, co chce… niszczyć sobie zdrowie…”
– Rozumiesz chyba, Lodziu, że tych zaręczyn nie będzie – ciągnęła tymczasem Mamusia. – Dwudziestego ósmego urządzimy tylko twoje spóźnione urodziny. To będzie małe przyjęcie w rodzinnym gronie. Chyba że Julcię chcesz zaprosić, to możesz oczywiście. Ale zaręczyny musimy niestety odwołać… sama wiesz, dlaczego.
– Wiem – odparła spokojnie Lodzia, podnosząc głowę znad talerza. – I bardzo mnie to cieszy.
Wielka Triada spojrzała na nią najpierw z zaskoczeniem, ale chwilę potem ze zrozumieniem i rodzajem podziwu. Jasnym było, że dziewczyna od wielu dni walczyła ze sobą, ale walka ta, jak widać, zaczęła już przynosić pozytywne skutki, a duma i honor brały wreszcie górę nad jej nieszczęśliwą namiętnością.
– Poradzisz sobie z tym, Lodzieńko – zapewniła ją szybko Ciotka Lucy. – Jesteś mądrą dziewczynką i chyba sama widzisz, że on nie był ciebie wart.
– W żadnym wypadku – dodała Babcia, przyglądając się z satysfakcją znikającemu powoli rosołowi. – I nawet dobrze, że tak się stało, nie będzie niepotrzebnych kłopotów.
– Powiedzmy to wprost i na głos – zadecydowała oficjalnie Mamusia. – Wiemy, Lodziu, że przeżyłaś straszne rozczarowanie. Karol złamał ci serce, bardzo cię oszukał…
– Zdradził – podpowiedziała życzliwie Ciotka Lucy.
– Tak, Lucy, wiem – fuknęła Mamusia. – Nie chciałam być brutalna. Ale rzeczywiście taka jest prawda. Karol zdradził cię, wybrał kogoś innego…
– Typowy samiec! – prychnęła z pogardą Babcia. – Tacy oni są, Lodziu, teraz to widzisz na własne oczy. O jednym tylko myślą! Z kwiatka na kwiatek, popróbować różnych miodów… I ten Karol dokładnie taki sam! A taki się wydawał odpowiedni, wręcz idealny… Zresztą co ja będę ci tłumaczyć, sama wiesz najlepiej.
– Widzisz teraz, dziecko, jak wygląda życie, jak trzeba być ostrożnym – ciągnęła pouczającym tonem Mamusia. – Rzadko zdarza się mężczyzna, któremu można naprawdę zaufać.
– Poza tym oni bardzo dobrze się kamuflują! – ciągnęła z zimną pasją Babcia. – Udają takich zakochanych, a dopiero potem okazuje się, o co im tak naprawdę chodziło! Mam nadzieję, Lodziu, że nie zrobiłaś nic… niestosownego?
– Nie, babciu – odparła zmęczonym głosem Lodzia. – Byłam bardzo ostrożna.
– I dobrze, dziecinko, i bardzo dobrze! – pochwaliła ją Babcia. – Najważniejsze to mieć szacunek do siebie, teraz te dziewczyny coraz rzadziej go mają. Ty to co innego, dziecko z porządnego domu, wychowane jak należy, mądre… Ciebie byle drań nie wyprowadzi w pole, chociaż co się przy tym nacierpisz, to twoje.
– To prawda, babciu – szepnęła smutno Lodzia.
Ciotka Lucy podeszła do niej i pogłaskała ją po włosach.
– Biedne dzieciątko – powiedziała ze współczuciem. – Ale sama rozumiesz, Lodzieńko, że lepiej trochę pocierpieć, niż dać się zwieść i oszukać. Chociaż Karol i tak postawił sprawę jasno…
– Tak – pokiwała głową Mamusia. – To jedno trzeba mu przyznać. Nie gra przynajmniej na dwa fronty, bo przecież mógłby lepiej się ukrywać, zaręczyć się z naszą Lodzią, a nawet, nie daj Boże, ożenić się z nią, do września przecież niedaleko… I przez cały czas oszukiwałby ją na boku! Nie do pomyślenia!
– Mógłby, pewnie – przyznała Babcia. – Nawet mi się przypomina taki jeden gagatek… Moja znajoma nacięła się na niego. Taka była szczęśliwa, że ją wybrał, bo przystojny i wszystkie się za nim oglądały, ale co on potem robił na boku, to Święci Pańscy! Całe życie biedaczka była nieszczęśliwa. Lodzię to na szczęście ominie, Bogu dzięki!
– Ale to dlatego, że dziewczyna ma rozum – podkreśliła Ciotka. – A on też okazał się na tyle uczciwy, że nie zwodził jej do końca.
– Emilia mimo wszystko jakoś go tam wychowała – doceniła Mamusia. – Źle zrobił, ale Lodzia i tak uniknęła większej krzywdy. Mogłyśmy trafić znacznie gorzej… Jedz, jedz, Lodzieńko, zjedz do końca. Kłopoty kłopotami, ale jeść trzeba.
– Najgorsze jest to, że teraz nie wiadomo, gdzie szukać dobrego kandydata – powiedziała z westchnieniem Babcia, nie zważając na obecność Lodzi. – A doświadczenie pokoleń pokazuje, że lepiej to załatwić wcześniej niż później.
– Lodzia słucha – zauważyła uprzejmie Ciotka Lucy, patrząc na nią wymownie.
– I niech słucha – odparła niezrażona Babcia. – Specjalnie mówię to wprost, dziewczyna musi to wiedzieć, a nie tkwić latami w nieświadomości. Im wcześniej młody chłopak pójdzie pod pantofel, tym lepiej dla wszystkich, nie zdąży się rozbestwić. A jak Lodzia skończy dwadzieścia lat, potem dwadzieścia jeden i tak dalej, to będzie miała coraz mniejszy wybór, bo przecież za dużo młodszego jej nie puścimy… Nie możemy za długo zwlekać, bo potem zostaną jej same ochłapy.
– To prawda – zgodziła się Ciotka, zbierając obrane ziemniaki i niosąc je pod kran do opłukania. – Najgorsi są ci, co długo zwlekają z ożenkiem, bo to znaczy, że coś z nimi jest nie tak. Albo jakiś ułomny, co go żadna nie chciała, a nasza Lodzia przecież taka śliczna… albo jakiś łajdak, co nie umie usiedzieć na jednym miejscu. Przed takimi szczególnie trzeba się chronić, lepiej rzeczywiście załatwić sprawę w młodym wieku i mieć święty spokój.
„Ja kiedyś zwariuję w tym domu” – pomyślała smętnie Lodzia, kończąc rosół. – „One zawsze muszą tak nawiązać do moich problemów, że już chyba lepiej by było, gdyby waliły po głowie jakąś cegłą. Mniej by bolało…”
– Zdecydowanie – przyznała Mamusia. – Ale już raz się nacięłyśmy, a Lodzieńka aż odchorowała to w szpitalu, więc na drugi raz nie może być błędu. Skończyłaś, Lodziu?
– Tak, dziękuję – odpowiedziała Lodzia, odsuwając pusty talerz i podnosząc z determinacją głowę. – A co do tych zaręczyn, to powiem wprost. Już dawno wiedziałam, że z tego nic nie wyjdzie, właściwie wiedziałam to od razu, ale mniejsza o to. Skorzystam z tej okazji i powiem wam, jakie jest moje prawdziwe zdanie. Ja nie chcę wychodzić za mąż przed dwudziestką. A nawet przed dwudziestką piątką. Chcę pójść na studia, spokojnie je skończyć, a potem się zastanowię… a może i nie. Mogę zostać starą panną, nie obchodzi mnie to.
Wielka Triada aż zachłysnęła się powietrzem, patrząc na nią w przerażeniu.
– A jeśli leży wam to na sercu – ciągnęła desperacko Lodzia – to od razu was proszę, nie szukajcie mi więcej kandydatów. Już raz zrobiłyście podwieczorek zapoznawczy i nie macie pojęcia, jakie z tego wynikły problemy… Nie chcę kolejnych takich szopek. Jeśli mam kiedyś wyjść za mąż, to będzie to moja decyzja, nie zmusicie mnie siłą. Nie podsuwajcie mi już żadnych idealnych kandydatów na narzeczonego, prawie-narzeczonych i gatunków pokrewnych. Ja chcę mieć teraz spokój. Tak dwa albo trzy lata minimum.
– Ale, Lodziu, przecież… tradycja! – jęknęła zbulwersowana Babcia, łapiąc się za serce.
– Nie obchodzi mnie tradycja – oznajmiła dumnie Lodzia. – Nie myślcie, że wyjdę za mąż za kogoś, kogo nie będę kochać. I z góry wam mówię, że nie pokocham żadnego z tych waszych kandydatów. Nie pokocham już nikogo… nikogo! – jej głos załamał się przy ostatnich słowach. – Chcę mieć tylko święty spokój – dodała już bardziej opanowanym tonem.
– No, ale Lodziu – Mamusia patrzyła na nią bezradnie – przecież dla własnego dobra powinnaś jak najszybciej…
– Dla własnego dobra powinnam teraz myśleć o maturze – ucięła Lodzia. – I o studiach.
– Ale co tam studia, Lodziu, co tam studia! – zawołała Babcia, ciągle trzymając się za serce. – Życie jest ważniejsze! Wiadomo, że teraz masz złamane serce, ale przecież do dwudziestki masz jeszcze trochę czasu…
– Powiedziałam, że nie ma mowy o żadnych ślubach przed dwudziestką – powtórzyła stanowczo Lodzia. – Mam dość tego tematu. I uprzedzam, że nie będę występować w roli panny na wydaniu na żadnych podwieczorkach zapoznawczych, bankietach czy innych piknikach. Nie będę nalewać herbaty kandydatce na teściową, kroić ciasta i prezentować swoich umiejętności jak koń na wybiegu. Nie będę i już.
Wstała z krzesła z zamiarem odejścia od stołu.
– Ale gdzie ty idziesz, Lodzieńko, poczekaj na drugie danie… – zatrzymała ją Ciotka Lucy.
– Nie chcę drugiego dania, ciociu – odparła łagodniej. – Wystarczy mi rosół. Idę się przebrać i przygotować, bo przed osiemnastą muszę wyjść. Umówiłam się na mieście ze znajomymi.
– Znów się umówiłaś? – zdziwiła się Mamusia. – Z tymi samymi co wczoraj?
– Nie, z innymi – pokręciła głową. – Z tamtymi, oprócz Juli i Szymka, już pewnie nigdy się nie umówię… No, ale nie bój się, mamo, to nie jest żadne złe towarzystwo. Idziemy dzisiaj porozmawiać sobie tylko godzinkę albo dwie na kawie. Wrócę przed dwudziestą pierwszą.
– Ale co to za ludzie, Lodzieńko? – zaniepokoiła się Ciotka Lucy.
– To ludzie godni zaufania – uśmiechnęła się blado Lodzia. – Pewni jak własna rodzina.
– Mamo, usiądź sobie wygodniej, zaraz podam ci kropelki – mówiła tymczasem Mamusia do Babci, która ciężko oddychała, nadal trzymając się za serce. – To z wrażenia… Lucy, otwórz okno! Wpuścimy więcej powietrza.
Lodzia spojrzała z zaniepokojeniem. Choć Babcia regularnie popadała w hipochondrię i jej problemy sercowe w dużym stopniu były przesadzone, tym razem wyglądała, jakby naprawdę za chwilę miała dostać zawału serca albo ewentualnie ataku apopleksji.
– Ojej, przepraszam, babciu – powiedziała ze skruchą, podchodząc do niej i kładąc jej rękę na ramieniu. – Nie chciałam tak cię zdenerwować…
– Już dobrze, Lodzieńko – przerwała jej Mamusia. – Podaj mi te kropelki, damy babci i zaraz poczuje się lepiej. A jak nie, to cóż, najwyżej wezwiemy lekarza… Mam nadzieję, że będzie mógł przyjechać.
– Szkoda, że nie mamy żadnego lekarza w sąsiedztwie – westchnęła Ciotka Lucy. – Tyle razy już by się przydało mieć jakiegoś pod ręką…
– Szkoda – przyznała zduszonym głosem Babcia, łyknąwszy swoje krople. – A najlepszy byłby własny, w rodzinie. Gdyby Lodzia chciała iść na medycynę, to nawet bym ją popierała. Ale jakaś tam polonistyka…
– Nie martw się, babciu – szepnęła Lodzia. – Jeszcze doczekasz się lekarza w rodzinie.
– No nic, idź, Lodziu, rozerwij się – powiedziała do niej Mamusia. – A o tradycji i w ogóle o tym wszystkim… jeszcze sobie porozmawiamy kiedy indziej.
***
– Więc wuj nadal nie chce o nas słyszeć? – westchnęła Lodzia, opierając łokieć o stolik, a policzek na dłoni. – To dla mnie przykre, ale cóż… rozumiem to.
– Ojciec ma twardy charakter – powiedział oględnie Tomek. – Ogólnie niełatwo się z nim gada, a ostatnio zrąbały mu się jeszcze na głowę jakieś kłopoty zawodowe. Co nie, młody? Chyba coś mu się w firmie wali, bo chodzi wściekły jak osa.
– Ma problemy z papierami – wyjaśnił Artur. – Jeden klient ściga go za jakieś niby niedopatrzenie, ojciec twierdzi, że to bzdura, ale widać po nim, że sprawa go gryzie. Wiem tylko tyle, co sam przebąkuje, wolę nie pytać o szczegóły, bo katrupi wzrokiem.
Od ponad dwóch godzin siedzieli we trójkę w restauracji Tarasowa w śródmieściu. Umówione przez Artura spotkanie z Lodzią okazało się jednocześnie okazją do rozmowy obu braci, gdyż ci widywali się rzadko, odkąd Tomek ożenił się i wyprowadził z rodzinnego domu.
Lodzia z przyjemnością poznała drugiego kuzyna, który okazał się równie sympatycznym jak Artur, lecz na oko o wiele bardziej charakternym od niego mężczyzną. Zaskoczył ją zwłaszcza jego wygląd. Spodziewała się kogoś podobnego do Artura, a w konsekwencji również do ich ojca, tymczasem Tomek nie wykazywał niemal żadnych cech podobieństwa z bratem. Co prawda również miał niebieskie oczy, ale o innym kształcie i odcieniu, dużo ciemniejsze włosy i zupełnie inne rysy twarzy. Łatwo było wywnioskować, że z wyglądu musiał być podobny do matki, a z charakteru bardziej do ojca, odwrotnie niż w przypadku Artura. Lodzia pomyślała, że gdyby natknęła się na Tomka na ulicy, nigdy nie wpadłoby jej do głowy, że człowiek ten może mieć jakikolwiek związek z wujem Edwardem. Dopiero po bliższym przyjrzeniu mu się dostrzegła rys podobieństwa w stanowczym wyrazie ust, charakterystycznym również dla Mamusi.
– No, ale czekaj! – zdziwił się Tomek. – Ojciec nie dopilnowałby komuś papierów z nadzoru? Nie wierzę. Przecież to jest chodząca organizacja i skrupulatność. Przepraszam, Lodziu, że tak przynudzam – spojrzał z zakłopotaniem na dziewczynę – ale muszę dopytać młodego, o co w tym wszystkim chodzi. Ostatnio widziałem ojca krótko i w ogóle nie chciał o tym gadać.
– Tomek, mówię ci, że nie wiem! – westchnął Artur. – Może ktoś celowo robi mu jakieś świństwo? Nie mam pojęcia, mnie też nie ma w domu całymi dniami. Ale fakt, że chodzi podminowany jak nigdy. Mama wspomniała, że jeśli tak dalej pójdzie, to sprawa oprze się o sąd, bo ten facet już się wygraża. Nic więcej nie chciała mówić, pewnie tata jej zabronił jak zwykle. Ja zresztą też nie drążyłem… ale prawda, że ostatnio jest kompletnie nie w sosie.
– A ty mu jeszcze dodatkowo dokuczyłeś, mówiąc o spotkaniu ze mną? – pokręciła głową Lodzia, patrząc na niego z wyrzutem. – Trzeba było na razie dać spokój.
– To nie ma znaczenia, Lodziu – zapewnił ją Tomek. – Skoro młody twierdzi, że ojciec dostał furii na sam dźwięk waszego nazwiska, to jego humory i kłopoty zawodowe nie mają tu nic do rzeczy. Już my znamy naszego starego, nie bój się. To jest w porządku facet, ma charakter, ale nigdy nie wyżywa się na niewinnych, no i bardzo dobrze traktuje podległych mu ludzi…
– Dopóki mu nie podpadną – dokończył z przekąsem Artur.
– Fakt! – zaśmiał się Tomek. – Kto raz zajdzie mu za skórę, ten ginie marnie!
– Mnie jeszcze nie widział ani razu – zauważyła smutno Lodzia. – Ale i tak wiem, że moja pozycja nie jest neutralna. Mam na sumieniu ten niewybaczalny grzech, że jestem jego siostrzenicą, chociaż liczyłam na to, że to właśnie będzie atut…
– Przykro mi, że tak to wygląda – odparł Tomek, poważniejąc.
– Oczywiście nie będę się upierać, jestem ostatnią osobą, która chciałaby narzucać mu się w jakikolwiek sposób – zastrzegła Lodzia. – Wystarczy mi, że poznałam was i bardzo się z tego cieszę. Ale wiem, że babci bardzo by zależało na tym, żeby się z nim pogodzić… Jak by na to nie spojrzeć, to jednak jego matka. Miałam nadzieję, że teraz może się uda, ale widzę, że raczej nic z tego nie będzie.
Obaj bracia popatrzyli po sobie z westchnieniem.
– No cóż, Lodziu, powiem ci to wprost – podjął Tomek. – Na moje oko jesteś za delikatna, żeby stawać z naszym ojcem do boju o babcię. Jeśli on się na babcię śmiertelnie obraził, a w dodatku to jest już taki zadawniony konflikt, to ja nie wróżę temu sukcesu. Szkoda twoich nerwów, stary by cię zmiażdżył w pięć minut.
– Rozumiem – kiwnęła głową Lodzia. – Mnie też nie uśmiecha się dostać od wuja po głowie za winy przodków. Zresztą za bardzo go szanuję od dzieciństwa, żeby niszczyć sobie w myślach jego wizerunek. Lepiej niech na razie zostanie tak, jak jest – dodała w zamyśleniu.
Na jej twarzy pojawił się smutek, który dziś co chwila osnuwał niewidzialnym cieniem całą jej postać. Artur przyglądał jej się przez kilka sekund z dziwnym roztargnieniem.
– Ja natomiast bardzo chętnie poznałbym babcię – zaznaczył po chwili ciszy.
– A tak, myślałam o tym – ożywiła się Lodzia. – Tylko na razie nie wiem, jak miałabym przekazać jej taką wiadomość. Babcia ma słabe serce, co prawda trochę to sobie wmawia, ale nie tak do końca…
– Hipochondria – zdiagnozował z rozbawieniem Artur, wymieniając z Tomkiem porozumiewawcze uśmiechy. – Przypadłość bardzo rozpowszechniona wśród pań w tym wieku… zresztą nie tylko wśród pań.
– Tak czy inaczej ona naprawdę ma trochę kłopotów z sercem i nie wiem, jak to zrobić, żeby nie narazić jej na zbyt duży szok – mówiła dalej Lodzia. – Ty przecież wyglądasz jak młody ojciec… Na serio może dostać zawału, jak cię zobaczy!
– To może ja bym jej się objawił jako pierwszy? – zaproponował Tomek. – A młodego pokażemy potem, żeby nie zabił jej z miejsca widokiem swojej zakazanej gęby?
– A co to ja jestem, bazyliszek? – zaśmiał się Artur.
– Jak widzisz, mała boi się, żebyś nam babci nie wysłał na tamten świat – zauważył uprzejmie Tomek. – Wychodzi na to, że po raz pierwszy w życiu ja jestem mniej groźny od ciebie, więc może lepiej będzie, jak zobaczy najpierw mnie.
– Może – przyznała Lodzia. – Ale mimo wszystko najpierw spróbuję wybadać teren, musimy działać ostrożnie. Babcia zawsze słabiej się czuje, kiedy jest mowa o Edziu, a dzisiaj jeszcze ja ją zdenerwowałam niepotrzebnie…
– Ty? – zdziwił się Tomek. – A czym taki aniołek może kogokolwiek zdenerwować?
– Odmówiłam dostosowania się do tradycji – wyjaśniła mu z bladym uśmiechem. – Powiedziałam, że nie mam zamiaru wychodzić za mąż przed dwudziestką.
Tomek i Artur roześmiali się serdecznie.
– To rzeczywiście niewybaczalne – pokiwał głową Tomek. – I powód do ataku serca. Więc dlaczego robisz babci taką przykrość, niedobra wnuczko?
– A, daj spokój! – machnęła ręką Lodzia. – Na razie idę na studia.
– Przecież słyszałem od młodego, że masz faceta – zauważył, zerkając na nią badawczo. – Ba, narzeczonego… Więc chyba nie byłoby problemu z tą tradycją?
– Nieważne – odparła wymijająco. – Ja mówię o babci. Spróbuję wybadać, czy nie dałoby się jej was przedstawić po odpowiednim przygotowaniu. To musiałoby być u mnie w domu, bo ona nigdzie nie wychodzi, co najwyżej do sklepu albo do kościoła, właściwie nigdy poza dzielnicę. Tylko jak to zorganizować w praktyce, to ja naprawdę nie wiem…
– Pomyśl coś, Lodziu – zgodził się Artur. – Ale tak na spokojnie, nie pali się. Teraz masz maturę i na tym skup się przede wszystkim. Ja przecież też nie zdołałem zorganizować ci widzenia z ojcem… To budzi za duże emocje po obu stronach i trzeba uważać, żeby niechcący nie pogorszyć sytuacji. Będziemy musieli jeszcze to obgadać.
– Okej – kiwnął głową Tomek. – To brzmi rozsądnie. W takim razie gdzie i kiedy widzimy się następnym razem, Lodziu? Wezmę ze sobą żonę, będzie tobą zachwycona. Mamy bardzo mało kobiet w rodzinie i już mi narzekała, że na rodzinnych imprezach dominują faceci, a ona nie ma z kim pogadać po babsku.
– Będzie mi bardzo miło – uśmiechnęła się Lodzia.
– Umówimy się po twojej maturze, co? Możemy wstępnie zaklepać jakąś datę i miejsce, na przykład tutaj, tak jak dzisiaj… ewentualnie w Anabelli na Zamkowej. Znam trochę właściciela lokalu, więc jak już idziemy z Agą na miasto, to zwykle zaglądamy właśnie tam.
– Lodzia nie chciała w Anabelli – zaznaczył Artur.
– W porządku, nie upieram się – kiwnął głową Tomek. – Tak tylko zaproponowałem.
– Znasz Majka? – zagadnęła z zaniepokojeniem Lodzia.
– O, widzę, że ty też go znasz? – zdziwił się. – Tak, znamy się ze studiów, byliśmy obaj na ekonomii. Co prawda on był parę roczników wyżej i zahaczyliśmy się tylko o rok, ale graliśmy razem w studenckiej drużynie siatkarskiej. Kojarzy mnie do tej pory, więc jak idę do niego, to nigdy nie ma problemu ze stolikiem. Ale skoro wolisz tutaj, to nie ma sprawy. Wyznacz tylko wstępną datę, żebyśmy mogli rozplanować sobie inne rzeczy.
– A może spotkamy się jeszcze przed moją maturą? – zaproponowała. – W ostatnie dni nie będę przecież już za wiele się uczyć, a chętnie się rozerwę. I szybciej poznałabym twoją żonę…
– Nie ma sprawy, Lodziu. Ostatni kwietnia, osiemnasta?
– Znakomicie – skinęła głową, spoglądając na zegarek. – No, ale muszę już lecieć, chłopaki, obiecałam mamie, że będę przed dwudziestą pierwszą, a tu już wpół do.
– Odwieziemy cię, mam samochód – zaoferował się Tomek. – Pokażesz nam przy okazji, gdzie jest ta jaskinia lwa, o której staruszek nawet nie chce słyszeć. Jestem bardzo ciekawy!
***
Spotkanie z kuzynami poprawiło nieco marny humor Lodzi pomimo przykrości, jaką sprawiała jej zadeklarowana niechęć wuja Edwarda do kontaktu z jej rodziną. Dzięki temu przynajmniej na jakiś czas mogła oderwać się od myśli o Pablu i zepchnąć cierpienie na dno serca… Jednak kolejna noc znów była ciężka, a łzy moczące obficie jej zmaltretowaną poduszkę nie przynosiły ulgi. Przed oczami nieubłaganie stawała jej jego twarz ściągnięta bólem, w uszach pobrzmiewały jej dręczącym echem jego żarliwe słowa.
Kocham cię, gwiazdeczko… Nie umiem ci nawet powiedzieć, jak bardzo. Kocham cię do nieprzytomności… Jesteś jak powietrze, jak słońce! – mówił do niej jego odległy głos.
– Każdej tak mówisz? – wyszeptała przez łzy. – Tamtej też?
Jeszcze nigdy nie powiedziałem tego żadnej kobiecie – zapewnił ją głos Pabla. – Mówię to tobie… Jesteś moją gwiazdką z nieba, moim objawieniem, moją eureką…
– Doprawdy? – prychnęła kpiąco. – Gdyby tak było, nie robiłbyś takich rzeczy, nie spotykałbyś się z innymi pod moją nieobecność… bo to nie byłoby dla ciebie bez znaczenia!
Wiem, w jakim świetle to mnie stawia – tłumaczył się jego głos. – Ale spójrz na to też z mojej perspektywy…
– Z żadnej perspektywy nie ma na to usprawiedliwienia – załkała, zwijając się w kłębek na łóżku. – Z żadnej, Pablo. Czy ty jesteś aż tak zepsuty, że nawet tego nie rozumiesz?
Jestem strasznym degeneratem – przyznał ze skruchą jego głos. – Ale ja cię tak bardzo kocham, skarbie… Tak cholernie mocno cię kocham…
– Ja ciebie też, Pablo – wyszeptała, siadając na łóżku i patrząc w przestrzeń, w której przed oczami jej duszy na moment wyświetliła się jak żywa jego twarz. – Myślałam, że to wystarczy, żeby pokonać wszystkie przeszkody. Ale to niestety za mało! Tak bardzo mnie zraniłeś…
Daj mi szansę – błagał jego głos. – Pozwól mi być przy tobie na dobre i na złe… Zostań moją żoną, towarzyszką mojego życia, panią mojego domu…
Kolejny strumień bolesnych łez popłynął z oczu Lodzi. Oczami wyobraźni zobaczyła siebie w roli jego żony… Idą razem ulicą, jadą samochodem na zakupy, jedzą wspólne śniadanie. Uśmiechają się do siebie, rozumieją się bez słów, mają przecież jedną duszę! Na ich stole stoi wazon, w nim niebieszczą się niezapominajki.
Jest wieczór. On wraca bardzo późno z pracy, na jego twarzy widać zmęczenie. Ona wita go pocałunkiem, gładzi go czule po policzku, podaje mu dymiącą zupę, ich ulubioną pomidorówkę. Krząta się wokół niego i pilnuje, żeby odpoczął. Tak bardzo go kocha! On uśmiecha się do niej, przytula ją, żartuje… Są tacy szczęśliwi!
A potem klasyczny, aż żałosny w swej prostocie coup de théâtre*. Chowając do szafy jego garnitur, w którym tak niemożliwie długo był w pracy, przypadkowo na marynarce odkrywa ślady szminki i włosy innej kobiety. Czuje mocny zapach damskich perfum, jakich sama nigdy nie używa. Jej serce jak strzała przeszywa potworny ból…
– Nie, Pablo – pokręciła głową tak gwałtownie, że aż łzy kapnęły jej na ramię. – Ja bym tego długo nie wytrzymała. Umarłabym, rzuciła się pod pociąg albo wylądowała w wariatkowie. Życie z tobą to dla mnie misja niemożliwa. Ja ci już nie mogę zaufać.
***
– Lodziu, dołóż sobie suróweczki – zaproponowała Mamusia, troskliwym gestem podsuwając jej półmisek.
– I ziemniaczków też, dziecino – dodała Ciotka Lucy, podsuwając jej drugi. – Przecież co ty dzisiaj zjadłaś? Jak koliberek…
Lodzia westchnęła i dla świętego spokoju dołożyła sobie odrobinę ziemniaków i surówki. Siedzący naprzeciwko Tatuś przyglądał jej się z niepokojem przez cały obiad, nie chciała go jeszcze bardziej martwić…
Była sobota, od jej dziewiętnastych urodzin minęły trzy dni. Trzy ciężkie dni i trzy koszmarne noce, podczas których męczarnie jej złamanego serca zwielokrotniały się do granic wytrzymałości. W szkole mieli wolne, powinna powtórzyć materiał do matury, ale zupełnie nie miała do tego głowy. Cały swój czas spędzała na apatycznym wpatrywaniu się w okno lub snuciu się po rozkwieconym ogródku. Chwilową ulgę przynosiły jej godziny, kiedy zapadała w sen, a zwłaszcza te krótkie sekundy tuż po obudzeniu, które przenosiły ją w dawny, beztroski świat, zanim okrutny błysk przypomnienia nie przeszył na nowo jej serca zimną strzałą.
– Mareczku, słyszałam od Matyldy, że w Carrefourze na Witosa do dziś trwa świetna promocja na narzędzia ogrodnicze – powiedziała Mamusia, patrząc z dziwną miną na jedzącą powoli swą surówkę Lodzię. – Podobno za grosze można kupić jakościowe rzeczy, może byś się tam przejechał? Ta nasza motyka już do niczego się nie nadaje, a skoro trafia się taka okazja…
– Dobrze, Zosiu – zgodził się z ożywieniem Tatuś. – Bardzo chętnie pojadę tam i zerknę, miałem nawet mówić, że przydałoby się już dokupić parę rzeczy do ogrodu, nie tylko motykę.
Pielęgnacja ogrodu była jego pasją, więc wizja odnowienia bazy narzędziowej za przystępną cenę bardzo go zainteresowała.
– Podobno niektóre artykuły nawet o połowę taniej można kupić – zapewniła go Mamusia.
– Jak o połowę, to warto skorzystać z okazji – przyznała Babcia, krojąc sobie ziemniaka.
– Pojadę – powtórzył Tatuś. – I to zaraz po obiedzie, już jest po piętnastej. Zastanawiam się tylko, czy tam będzie jeszcze coś ciekawego, skoro to ostatni dzień promocji…
– Sprawdzić przecież nie zaszkodzi – uznała kategorycznie Mamusia.
Tatuś skinął głową na znak, że całkowicie zgadza się z tą opinią.
– A to dzisiaj, Zosiu, z Matyldą rozmawiałaś? – zainteresowała się Ciotka Lucy.
– Tak, Lucy, dzisiaj rano – potwierdziła Mamusia, znowu mierząc Lodzię jakimś dziwnym wzrokiem. – Wpadłam na nią, jak byłam w markecie po bułki. O tej promocji w Carrefourze to mi powiedziała przy okazji, a zaczepiła mnie, bo chciała porozmawiać o Lodzi.
Siedząca dotąd apatycznie Lodzia podniosła na te słowa głowę.
– O mnie? – zdziwiła się. – Przecież umawiałyśmy się, że kursy mam dokańczać dopiero w wakacje…
– To nie o kursy chodziło, Lodzieńko – westchnęła Mamusia. – Ale jedz, jedz, dziecko, nie przeszkadzaj sobie.
– A o co chodziło, Zosiu? – zainteresowała się Babcia.
– Ja tam nie wiem, czy Matylda znowu sobie czegoś nie wymyśliła – machnęła ręką Mamusia. – Ale może i nie… tylko pewnie jak zwykle coś poprzekręcała. Mówi, że jej córka widziała Lodzię w środę na mieście. Była w tej samej restauracji, w której Lodzia bawiła się z Julcią i tymi swoimi znajomymi. Zna przecież Lodzieńkę z widzenia, więc rozpoznała ją od razu, zresztą podobno wszystkim bardzo się podobała ta jej niebieska sukienka…
– Lodzia wyglądała prześlicznie – przyznała Ciotka Lucy, patrząc z czułością na dziewczynę. – Nic dziwnego, że zwracała na siebie uwagę.
– Tak, ale Matylda opowiadała mi jakieś dziwne rzeczy – odparła Mamusia, mierząc Lodzię podejrzliwym wzrokiem. – To się nijak kupy nie trzyma. Najpierw, że Lodzia była tam, jak to ona powiedziała… królową balu. Albo coś takiego.
Lodzia uśmiechnęła się z łagodnym smutkiem, dojadając surówkę.
– Królową balu? – skrzywiła się Babcia. – A co to znowu za pomysły?
– Właśnie nie wiem – pokręciła głową Mamusia, znów zerkając uważnie na córkę. – Przecież ty nie byłaś na żadnym balu, prawda, Lodzieńko?
– Nie, mamo – odparła cicho Lodzia. – Byłam tylko na swoich urodzinach.
– Tak właśnie powiedziałam Matyldzie – zapewniła Babcię i Ciotkę Mamusia. – A ona mi na to, że to musiał być bal, bo Lodzia tańczyła tam pokazowego walca z jakimś mężczyzną, podobno dużo od niej starszym… a przedstawiono ich publicznie jako parę!
Tatuś podniósł czujnie głowę znad talerza i popatrzył pytająco na Lodzię. Odłożyła nóż i widelec, również spojrzała na niego i ze smutkiem pokręciła głową.
– Co za bzdury! – fuknęła z niesmakiem Babcia. – I kto to takie plotki sieje? Walca? W restauracji? No, naprawdę, już nie miała co wymyślić!
– Też mi się to wydawało nieprawdopodobne – przyznała Mamusia, której nie umknął gest Lodzi. – Nie chciałam Matyldzie robić przykrości, ale od razu sobie pomyślałam, że może ta jej córka wypiła po prostu za dużo alkoholu i coś jej się pomieszało…
– Albo uwidziało – dodała z przekąsem Babcia. – Może rzeczywiście widziała Lodzię w tej restauracji, a walc jej się przyśnił. Potem jakoś sobie to skojarzyła i teraz myśli, że to prawda.
– Ale jak można tak siać plotki o młodej dziewczynie z sąsiedztwa? – pokręciła z dezaprobatą głową Ciotka Lucy. – Nieładnie. Przez takie gadanie można krzywdę komuś zrobić, nawet niechcący. Dziecko serce ma złamane, a tu już ją obmawiają za plecami i wymyślają jakieś niedorzeczności…
– Dlatego ja nie wierzę w ani jedno słowo – zapewniła ją skwapliwie Mamusia. – Matylda lubi przekręcać i koloryzować, ta jej córka pewnie taka sama.
– A ty, Lodzieńko, przypadkiem nie przejmuj się tymi oszczerstwami – powiedziała serdecznie Ciotka, dolewając Lodzi kompotu. – My w to wcale nie wierzymy, to jakieś brednie. No, masz, napij się kompociku… przynajmniej wreszcie coś zjadłaś.
Tatuś nie spuszczał z córki uważnego wzroku. Uśmiechnęła się do niego ponad stołem, starając się, by uśmiech ten wypadł jak najpogodniej. Odwzajemnił jej go z czułością, po czym odsunął swój talerz i podniósł się z krzesła.
– Jadę do Carrefoura, Zosiu – oznajmił żonie. – Zobaczę te narzędzia i mam nadzieję, że coś wybiorę. A może jeszcze coś innego trzeba kupić przy okazji?
– Rodzynki już się kończą – przypomniała sobie Ciotka Lucy. – I migdały. Gdybym miała piec makowca dla Lodzi na dwudziestego ósmego, to zabraknie mi bakalii… No, ale ty się tym nie przejmuj, Mareczku, pooglądaj sobie spokojnie narzędzia, a bakalie ja już kupię sama tutaj na osiedlu.
– Ale to przecież nie problem, mogę ci kupić te rodzynki – zadeklarował się Tatuś. – Tylko nie za bardzo wiem, jakie…
– Ja pojadę z tatą – zgłosiła się nagle Lodzia, co sprawiło, że twarz Tatusia natychmiast rozpromieniła się uśmiechem. – Chętnie się gdzieś przejadę, bo już tylko siedzę i siedzę w domu… Wybiorę ci te bakalie, ciociu. Coś jeszcze trzeba oprócz migdałów i rodzynek?
– O, Lodzieńko, to jest bardzo dobry pomysł! – ucieszyła się Mamusia. – Siedzisz tyle zamknięta w pokoju, przynajmniej trochę się przewietrzysz…
– Jeszcze orzechów włoskich można by dobrać – stwierdziła Ciotka Lucy po chwili zastanowienia. – I suszonych moreli.
– Dobrze, ciociu – odparła Lodzia, wstając z krzesła i starając się uśmiechnąć do Tatusia. – To co, tato, poczekasz chwilkę na mnie? Przebiorę się tylko i zaraz będę gotowa.
***
Przejażdżka do hipermarketu okazała się zbawienną rozrywką dla wymęczonej duszy Lodzi. Pomijając to, że jechała tam z Tatusiem, którego obecność zawsze działała na nią kojąco, sam fakt wyjścia z domu i zajęcia myśli czymś neutralnym sprawił jej odrobinę ulgi. Na szczęście Tatuś dyskretnie o nic jej nie wypytywał, a tylko przyglądał jej się z uwagą i skrywanym pod uśmiechami niepokojem. Wiedziała, że choć martwił się o nią, lojalnie i cierpliwie czekał, aż sama mu się zwierzy, tak jak mu to obiecała w ów straszny poniedziałek.
Lodzia rzadko bywała w hipermarketach, gdyż jej rodzina załatwiała sprawunki na bieżąco w okolicznych sklepikach. Docelowy Carrefour znajdował się w odległym zakątku miasta, a jechali tam autobusem linii, z której nigdy nie korzystała, przejażdżka była więc dla niej tym atrakcyjniejsza, niosła bowiem w sobie element nowości. Skupiając uwagę na nowych widokach z okien autobusu, a potem na szukaniu kosza na zakupy, drogi do wejścia i właściwych alejek w sklepie, przynajmniej chwilami mogła zapominać o swoim cierpieniu.
Promocyjna alejka z narzędziami ogrodniczymi wciągnęła Tatusia bez reszty. Wybór artykułów nadal był duży, a ceny rzeczywiście bardzo przystępne, dlatego spędzili tam mnóstwo czasu, oglądając narzędzia i inne drobiazgi przydatne do pielęgnacji ogródka.
– Tato, a może lepiej ja sama pójdę po te bakalie dla cioci? – zaproponowała Lodzia, widząc, że Tatusiowi trudno będzie oderwać się od ogrodniczego asortymentu. – Szybko je znajdę i zaraz wrócę do ciebie, a ty będziesz miał więcej czasu, żeby spokojnie pooglądać sobie te grabie i motyki.
– Dobrze, kochanie – zgodził się chętnie. – Nie gniewaj się, ale tu są naprawdę świetne rzeczy, nie chciałbym czegoś przeoczyć… W każdym razie będę tutaj przez cały czas, nigdzie się nie ruszam. Gdybyśmy gdzieś się zgubili, to od razu dzwoń.
– Jasne – uśmiechnęła się Lodzia. – Ale nie bój się, nie mam zamiaru się gubić.
Alejkę z bakaliami znalazła bardzo szybko. Spędziła tam prawie dziesięć minut, zastanawiając się nad wyborem odpowiednich rodzynek, orzechów i moreli, których rozmiar i struktura powinny spełnić wyrafinowane wymagania Ciotki Lucy, po czym, przejrzawszy jeszcze raz wybrane opakowania, ruszyła z powrotem w stronę głównego pasażu. Dochodząc do skraju półki z bakaliami, zwolniła jednak gwałtownie kroku, gdyż z drugiej strony regału usłyszała głos, który wydał jej się podejrzanie znajomy.
– Antonio! – darł się ów głos. – Chodź tędy, jeszcze soki!
„Majk!” – pomyślała zaskoczona. – „To przecież jego głos, woła tego swojego Antka. Szlag by to trafił, nie chcę z nim gadać, będzie mnie wypytywał…”
Odwróciła się spłoszona i rzuciła się w przeciwną stronę, żeby czmychnąć między półki, jednak nim zdążyła zrobić dwa kroki, zza rogu wyjechał wyładowany po brzegi wiktuałami kosz sklepowy, którym z niemałym trudem manewrował Majk. Zauważył ją natychmiast.
– Hej, kogo ja widzę! – zakrzyknął wesoło. – Czy to nie nasza gwiazdeczka?
Lodzia zatrzymała się, uznając, że niegrzecznie i głupio byłoby dalej uciekać. Serce ścisnęło jej się mocno, jednak zwróciła ku niemu twarz, której siłą woli zdołała nadać beztroski wygląd. Majk szybko dotarł do miejsca, w którym stanęła, z gębą roześmianą od ucha do ucha, manewrując efektownie zygzakiem swoim przeładowanym koszem.
– Co za niespodzianka! – zagadnął z uśmiechem, podając jej rękę. – Cześć, mała, fajnie cię widzieć. Robisz tu zakupy?
– Tak, wybierałam właśnie bakalie – powiedziała, pokazując mu trzymane w ręce torebki.
– Znowu coś pieczesz? – pokiwał głową.
– Nie, to dla cioci… na makowiec.
– Aha… A powiedz mi, sama jesteś, czy włóczy się tu gdzieś po okolicy ten stary frajer, którego zawsze pełno wokół ciebie? – zaśmiał się i rozejrzał się ostentacyjnie na boki, odgarniając w tył ręką swoją rozczochraną czuprynę. – Nie widziałem go od środy, a jestem mu jeszcze krewny kasę, przepłacił zaliczkę.
Lodzia zerknęła na niego spod oka. Jego swobodne zachowanie oznaczało, że nie wiedział jeszcze nic o tym, co wydarzyło się w środę między nią i Pablem. Nie umiała określić, czy to dobrze czy źle. Teraz, dziś, na pewno dla niej lepiej, nie będzie musiała nic tłumaczyć, słuchać odnośnych komentarzy… Ale potem? Z drugiej strony cóż potem? Jakie to miało znaczenie? Z Majkiem przecież i tak rozmawia w przyjacielskim trybie pewnie po raz ostatni. Kiedy on dowie się od Pabla o wszystkim, kontakt urwie się jak nożem uciął i staną się tylko znajomymi z widzenia.
– Jestem tu z moim tatą, ale on został w alejce promocyjnej i ogląda rzeczy ogrodnicze – wyjaśniła. – A ty, jak widzę, wykupujesz pół sklepu za jednym zamachem? – dodała, wskazując wzrokiem na jego kosz.
– Coś w tym stylu – zgodził się wesoło. – Padła mi dzisiaj jedna ważna dostawa, następną mam dopiero w poniedziałek, więc przyjechaliśmy z Antkiem zaimprowizować zakupy w hipermarkecie, żeby mi menu nie siadło w połowie niedzieli. Sytuacja awaryjna, zdarza się czasami… O, tu jest ten maruder! – dodał, machając ręką w stronę za plecami Lodzi.
Obejrzała się. Rzeczywiście, zza rogu wyjechał kolejny, równie mocno wyładowany zakupami kosz sterowany tym razem przez Antka, młodego pomocnika do wszystkiego i prawej ręki Majka. Podjechał do nich zasapany, wycierając wierzchem dłoni pot z czoła.
– Jestem, szefie – sapnął, hamując na śliskiej podłodze. – Ciężkie to jak diabli… O, królowa balu! – dodał, rozpoznając Lodzię.
Uśmiechnęła się tylko ze smutkiem i skinęła mu lekko głową.
– Hej, no ukłoń się elegancko, patałachu! – zestrofował go Majk. – Ona ma na imię Lodzia. Nie przedstawiałem ci jej jeszcze, bo nie zasługiwałeś na ten zaszczyt, ale dzisiaj masz farta. Lodziu, znasz z widzenia Antka. To mój spec od elektroniki i nagłośnienia.
– Tak, wiem – odparła, wyciągając do niego rękę z serdecznym uśmiechem. – Lodzia.
– Antek – odpowiedział uprzejmie chłopak, podając jej dłoń, którą najpierw dokładnie wytarł z potu w spodnie na udzie.
– Zapytaj grzecznie, czy możesz jej mówić na ty – poradził mu z powagą Majk. – Bo jak nie, to dla ciebie to będzie pani Leokadia.
– Przestań! – parsknęła śmiechem, spoglądając na Antka, który, choć dużo młodszy od Majka, od niej bez wątpienia był parę lat starszy. – Pewnie, że na ty, bardzo mi miło.
– No dobra – podjął Majk, zwracając się do chłopaka. – Lecisz teraz, Antek, do działu z sokami. Pomarańczowego dobierz z dziesięć kartonów, tylko patrz, żeby był jakościowy, nie bierz byle czego.
– Ale jak to, szefie, sam mam wybierać? – zaprotestował zaniepokojony Antek. – Przecież ja się na tym nie znam…
– To się poznasz – odparł stoicko Majk. – Chcesz być profesjonalistą czy nie? Zakupy też trzeba umieć robić, myślisz, że zawsze wszystko ci podwiozą pod sam nos? Lekcja pierwsza, część praktyczna. Zmiataj po soki i sam zadecyduj, jakie wziąć. Jeśli się dobrze spiszesz, dostaniesz jakąś premię – zaśmiał się, klepiąc go po ramieniu.
– Ale, szefie…
– Antek, śmigasz – uciął Majk, wskazując mu drogę ruchem podbródka. – Bez gadania.
– Okej – westchnął chłopak, posłusznie ruszając wózkiem z miejsca.
Za chwilę zniknął za rogiem, z trudem lawirując ciężkim koszem między półkami.
– Ależ go tresujesz! – uśmiechnęła się Lodzia.
– Wyprowadzam go tylko na ludzi – wyjaśnił jej Majk. – Siedziałby bez przerwy w kompie i na konsoli, na tym się zna, skubaniec, nie powiem. Ale jak trzeba dokupić głupiego soku, to sama widzisz. Bezradny jak przedszkolak… Ja u siebie potrzebuję ludzi do wszystkiego. A że lubię tego patałacha, to go szkolę, jak mogę.
– Aha, właśnie widzę – pokiwała sceptycznie głową. – Chłopak jest już cały mokry od potu, trzęsie się ze stresu jak galareta i ledwo ciągnie ten kosz. Jeśli tak wygląda etat u ciebie, to ja się chyba nie zdecyduję – dodała żartem.
– No co ty, Lodziu! – roześmiał się serdecznie Majk. – Ciebie bym nie rzucał przecież na takie fizyczne odcinki! Byłabyś od finezyjnych zadań typu soft.
– Wolę nie wiedzieć, co masz na myśli – uśmiechnęła się z przekąsem.
– Nic zdrożnego – zapewnił ją z powagą. – Miałabyś u mnie wyjątkową pozycję, byłabyś perełką w zespole… No, ale nie mam złudzeń, ten zblazowany egoista nie puści cię do mnie nawet na ćwierć etatu. Za to będzie mnie ganiał co chwila po jakieś poziomki!
Lodzia z trudem powstrzymała westchnienie, pilnując, by uśmiech przyklejony do jej twarzy przypadkiem się nie odkleił.
– Z tymi poziomkami to była cała odyseja – podjął wesoło Majk, poprawiając ustawienie kilku przechylonych pudełek w swoim koszu. – Wykorzystałem sto procent swoich kontaktów w branży, żeby je sprowadzić, a ten ględa jeszcze wydziwiał, czy aby na pewno będą słodkie. Opowiadałem to Ani… Pablo ci mówił, że Ania była? – zagadnął, podnosząc wzrok na Lodzię.
– Jaka Ania? – zdziwiła się uprzejmie.
– No, Ania, jego siostra – odparł Majk, również zdziwiony. – Nic ci nie mówił frajer?
Lodzia drgnęła. Przed oczami, jak w świetle błyskawicy, mignęła jej widziana z Pablem na dworcu sylwetka eleganckiej, ciemnowłosej kobiety w czerwonym płaszczyku. Popatrzyła na Majka jak na ducha, powoli blednąc.
– Jego siostra? – wyszeptała. – Przecież jego siostra mieszka w Belgii…
– Dokładnie tak – kiwnął głową Majk, znów mocując się ze swoimi pudełkami. – Wpadła do Polski zawodowo na jakiś tragicznie krótki czas, dla Pabla miała tylko trzy czy cztery godziny, musiała zaraz wracać do Warszawy, prosto na lotnisko. Serio, nie mówił ci jeszcze? Dziwne… to dla niego przecież wielkie wydarzenie. Byłem pewien, że już ci opowiedział.
– Nie było okazji – odparła wymijająco, odwracając oczy.
Czuła, jak do granic jej duszy zbliża się właśnie podobna nawałnica, jaką przeżyły z dziewczynami w górach.
– No, rozumiem – uśmiechnął się Majk. – Mieliście pewnie ważniejsze tematy.
– Kiedy to było? – zapytała słabo, wstrzymując na chwilę oddech.
– W poniedziałek – odparł bez wahania. – Pablo wyrwał się z roboty i wpadli do mnie coś wypić i pogadać. To znaczy Ania wzięła tylko picie, bo twój pantoflarz zażyczył sobie pełny, dwudaniowy obiad. Twierdzi, że kazałaś mu dobrze się odżywiać! – zaśmiał się. – A wiadomo, że jak gwiazdeczka coś każe, to nie ma wymówek. Jakieś zaświadczenie nawet miałem mu wystawić, bo podobno żądasz dowodów na piśmie… i cholera, zapomniałem! Ania bardzo się z tego uśmiała, żałowała, że nie mogła cię poznać, tak się ucieszyła, że brejdak wreszcie się zakochał… Oni w rodzinie od paru lat mają totalną obsesję na tym punkcie. Miałem w telefonie wasze zdjęcie z plecenia warkocza, pokazałem jej, była pod wrażeniem twoich włosów. Wyściskała nas obu za te dobre wieści i tak nam się zaczęło fajnie gadać… prawie jak kiedyś…
W jego głosie coś się lekko zmieniło, jednak na wpół otumaniona Lodzia zarejestrowała to jedynie skrawkiem podświadomości.
– To dzięki tobie, Lodziu. Jakby czas się cofnął – ciągnął ciszej Majk. – Rozmawialiśmy o tobie, potem o innych rzeczach, ważnych i nieważnych. Byliśmy tam we trójkę… i wiesz? Poczułem się jak za dawnych czasów, jakby nam ubyło z dziesięć czy piętnaście lat. Wtedy wszystko wyglądało inaczej… Ech, stare dzieje! – westchnął.
Lodzia, której zaczęło się niebezpiecznie kręcić w głowie, przytrzymała się odruchowo sklepowego wózka Majka, starając się opanować. Lecz on na szczęście nie zwracał już na nią uwagi… Zostawił w spokoju niesforne pudełka, oparł się ramieniem o skraj półki i zapatrzył się gdzieś w przestrzeń. Przez chwilę milczeli oboje, każde zatopione w swoich myślach.
– Posiedziałem z nimi do samego końca – podjął cicho Majk. – Nie wiem, kiedy zleciał ten czas… Potem Pablo odwiózł ją na pociąg, miała od razu przy sobie walizkę. Wszystko na ostatnią chwilę. Ale cieszę się, że przyjechała i że wpadli do mnie, chociaż na tak krótko. Nie widziałem jej już prawie rok, Pablo zresztą też.
Blada jak płótno Lodzia nie ogarniała jeszcze umysłem bombardujących ją informacji. Jak przez mgłę docierał do niej tylko ich ogólny wydźwięk i konsekwencje.
– Wspaniale wygląda – mówił dalej Majk jakimś dziwnym głosem. – Śliczna jak zawsze, taka sama jak kiedyś, z tym swoim cudownym uśmiechem i błyszczącymi oczami. I chyba naprawdę szczęśliwa… a to najważniejsze.
Pomimo burzy przechodzącej przez jej własne wnętrze i dokonującej tam istnego spustoszenia, Lodzia zerknęła na niego uważnie, tknięta łagodnym tonem jego głosu, tonem, jakiego jeszcze nigdy u niego nie słyszała. Z zaskoczeniem dostrzegła na jego twarzy wzruszenie, które wysubtelniło jego rysy niemal nie do poznania, zaś w oczach… w oczach zapaliło mu się przedziwne, niebywałe u niego światło, podobne do tego, które ona sama tak często widywała w oczach Pabla. Serce ścisnęło jej się nagle, zrozumiała w lot.
– Ach, więc ty?… – szepnęła i urwała.
Majk spojrzał na nią ze smutnym uśmiechem.
– Tak, Lodziu – pokiwał głową. – Domyślasz się… To się zaczęło jeszcze w podstawówce, chyba zaraz na samym początku, odkąd Pablo zaczął zabierać na plac zabaw swoją młodszą siostrzyczkę. To było jego oczko w głowie, opiekował się nią i lał po ryju każdego, kto jej sprawił najmniejszą przykrość. A ja mu w tym chętnie pomagałem. Nauczył mnie od małego, że jest najważniejsza na świecie… i tak już zostało – westchnął. – Pewnie tak zostanie do końca, nie zapomnę jej nigdy, choćby nie wiem co…
Jego głos zadrżał lekko przy ostatnich słowach. Lodzia wstrzymała oddech, oszołomiona tym niespodziewanym, jakże intymnym wyznaniem. Nagle zrobiło jej się wstyd, bo czyż miała prawo stać się powiernicą takiej tajemnicy? Jak poczuje się Majk, kiedy odkryje to niezręczne nieporozumienie?
– Oni nie są prawie wcale do siebie podobni – ciągnął w zamyśleniu Majk. – Ale kolor oczu i niektóre miny mają identyczne. Kiedy widzę je u niego, to przede mną zaraz staje ona. Moja Anabella… tak ją zawsze nazywałem w myślach – uśmiechnął się leciutko. – Ma na drugie imię Izabella. Pabla widuję co chwila, więc nie mam szans o niej zapomnieć, choćbym nawet chciał… a nie chcę.
Lodzia przyglądała mu się ze zdumieniem i narastającym w duszy smutkiem. Pamiętała, co Pablo mówił jej na studniówce o swojej rodzinie, i powoli do jej świadomości docierał w pełni dramat Majka. Anabella, nazwa jego słynnej w całym mieście knajpy! Hołd dla ukochanej, utraconej kobiety… Nigdy by nie pomyślała, że ten sprytny, wiecznie roześmiany biznesmen z niesforną czupryną, wielkim tupetem i doświadczeniem rasowego donżuana może kryć na dnie serca tak silne i tak nieszczęśliwe uczucie. Nagle jego rozrywkowa natura i luźny styl życia nabrały w jej oczach drugiego dna… jakby w ciągu kilkudziesięciu sekund stał się zupełnie innym człowiekiem!
Na chwilę prawie zapomniała o własnych problemach. W spontanicznym odruchu podeszła do zamyślonego ciągle Majka i łagodnym gestem położyła mu dłoń na ramieniu.
– Wyszła za mąż? – wyszeptała ze współczuciem.
Majk skinął głową, nie odrywając oczu od nieokreślonego punktu w dali.
– Tak – odparł spokojnym, opanowanym głosem. – Jeździła z zespołem tanecznym na wymiany kulturowe po Europie. Ania uwielbia taniec, to ona wyszkoliła w tym Pabla, nas obu zresztą. Ostatniego walca zatańczyłem z nią jakieś sześć lat temu i przysiągłem sobie wtedy, że już nigdy z nikim innym tego nie zatańczę. Od tamtej pory nie tańczę zresztą wcale… no, ale mniejsza o to. W Belgii bywała regularnie, mieli kontakty z homologicznym zespołem stamtąd. Tam poznała tego Jean-Pierre’a, widywali się przez parę lat na wymianach, potem on zaczął przyjeżdżać do niej do Polski, już poza protokołem, bez zespołu. Fajny chłopak, złego słowa o nim nie powiem… Dla niej nauczył się całkiem nieźle polskiego. Wiedziałem, że mi ją zabierze, widziałem to od razu w jej oczach – westchnął. – Cóż, tak to jest… Wybrała tego, który bardziej jej się podobał, to przecież stare, odwieczne prawo. Ja byłem chyba dla niej… za mało poważny.
– Tak mi przykro – szepnęła Lodzia.
Majk, wciąż zapatrzony gdzieś w przestrzeń, ocknął się na jej słowa jak z transu.
– Teraz już jest dobrze, widzę, że jest szczęśliwa, i to mi musi wystarczyć – powiedział swym zwykłym głosem i poklepał lekko dłoń Lodzi spoczywającą na jego ramieniu w geście porozumienia cierpiących dusz. – Wybacz, Lodziu, nie powinienem tak ci truć. Ten rozdział jest już zamknięty. Sam nie wiem, co mnie napadło, żeby o tym mówić, nigdy tego nie robię… To wróciło do mnie dziwnie mocno w ostatnich dniach i chyba potrzebowałem komuś się wygadać, a nie za bardzo mam komu. Z Pablem o tym nie rozmawiamy, to za ciężki temat dla nas obu. A u ciebie czuje się taką wewnętrzną wrażliwość… On i tak kiedyś wszystko ci opowie, Anię też poznasz, a ja… cóż, trafiła mi się chwila słabości – uśmiechnął się, jakby lekko zawstydzony. – Ale to nic takiego. Pablo jest dla mnie jak rodzony brat, więc i ciebie mogę traktować jak siostrę. Obiecaj mi tylko, że to zostanie między nami, dobrze?
– Oczywiście, Majk – zapewniła go Lodzia cichym, z trudem wydobytym z siebie głosem.
Wpatrzyła się tępym wzrokiem w trzymane w rękach torebki z bakaliami. Wielka gula w gardle dławiła ją coraz bardziej, myśli kłębiły jej się w głowie, bezradne, chaotyczne, niemożliwe do ułożenia. Nie miała siły ani odwagi nic wyjaśniać, tłumaczyć, prostować… Starała się na razie wypychać z umysłu wszystkie myśli poza jedną – nie rozpłakać się, tylko się nie rozpłakać!
Zaniepokojony jej przedłużającą się nieobecnością Tatuś zajrzał w alejkę z bakaliami i dostrzegł córkę rozmawiającą z ubranym luźno w dżinsy i skórzaną kurtkę mężczyzną o bujnej ciemnoblond czuprynie. Biorąc pod uwagę swobodę ich zachowania, widać było, że to ktoś znajomy. Uspokojony tym, że nie zgubiła się, a tylko zagadała, Tatuś wycofał się z powrotem do promocyjnego działu z narzędziami ogrodniczymi.
– Ale wiesz co, Lodziu? – podjął po dłuższej chwili Majk. – Skoro już jesteśmy przy takich osobistych tematach… chciałbym jeszcze ostatni raz wrócić do tamtego mojego zachowania sprzed dwóch tygodni. Przeprosiłem cię niby, ale ciągle mnie to gryzie.
– Przecież nie gniewam się na ciebie – zapewniła go cichutko.
– Wiem – pokiwał głową. – Dobra z ciebie dziewczyna. Ale ja mam ciągle kaca moralnego, nie wyjaśniłem ci tego do końca… i nie chciałbym, żeby to wisiało między nami. Widzisz, ja bym się w ogóle wtedy nie przejmował tym, co robisz, gdzie i z jakim facetem wychodzisz… nie komentowałbym tego, nie wtrącałbym się… gdyby nie to, że jakiś czas temu zrozumiałem, że Pablo naprawdę nie żartuje. Justi nic mi nie musiała tłumaczyć, ja to doskonale wiedziałem. Przecież on od czasów tamtego podbitego oka nawet nie spojrzał na inną kobietę! Wycofał się ze wszystkich kontaktów, przestało go to interesować, wypadł kompletnie z obiegu… Ech, kretyn ze mnie, co ja znowu wygaduję! – zmieszał się nagle, spoglądając na nią z niepokojem. – Przepraszam, Lodziu.
– Nic nie szkodzi – szepnęła blado.
– W każdym razie najpierw się dziwiłem, co mu się stało – ciągnął nieco skonfundowany Majk. – Znam go od dwudziestu pięciu lat, więc szybko wyczułem, że coś jest na rzeczy, tylko nie mogłem załapać co. I dopiero potem skojarzyłem, o co biega, bo ciągle tylko gwiazdeczka i gwiazdeczka… Z początku myślałem… nie gniewaj się, że to powiem, Lodziu… że jesteś takim jego ciekawym kaprysem. Licealistka z rewelacyjnym warkoczem, z iskrą, ładna jak diabli… i do tego te numery z szafą na szczotki i z policją. Nic dziwnego, że frajera ruszyło, chociaż sądziłem, że mu szybko przejdzie, bo jego takie rzeczy nigdy mocno nie brały. Ale tym razem mnie tknęło, bo on od początku zachowywał się cholernie nietypowo, a potem wsiąkał coraz bardziej, nawet głos mu się zmieniał, jak o tobie mówił… I sam coraz mniej krył się z tym, że zaangażował się na poważnie.
Lodzia słuchała w milczeniu, niezdolna do tego, by analizować na bieżąco treść tych słów, bowiem całą swą uwagę musiała skupić na tym, by dostarczyć płucom odpowiednią ilość powietrza.
– To mnie mocno zaniepokoiło – mówił dalej Majk. – Zwłaszcza że w tle był ten Karol. Sama mi mówiłaś, że się z nim zaręczasz, a Pablo nigdy nie miał w zwyczaju pakować się między wódkę a zakąskę. W pewnym momencie zacząłem się o niego naprawdę bać, dlatego tak się z niego nabijałem. Chciałem mu w moim przekonaniu otworzyć oczy. Głupio się przyznać… bałem się, że będzie cierpiał. Dopiero kiedy tak się urżnął z zazdrości o ciebie, doszło do mnie, że już i tak jest za późno. Sam mi zresztą w końcu wszystko wyśpiewał, kiedy siedziałem przy nim po tej whisky i trzymałem mu na łbie kompresy z lodem. Pierwszy raz w życiu słyszałem w jego ustach pewne słowa – uśmiechnął się do niej porozumiewawczo. – Tak czy inaczej jeszcze raz cię przepraszam, Lodziu, za to, co o tobie wtedy nagadałem. I że tak źle cię oceniłem… Będę się tego wstydził do końca życia, zwłaszcza że taki wykolejeniec jak ja nie ma prawa wydawać osądów moralnych o takiej anielskiej istocie jak ty.
Lodzia pokręciła tylko głową na znak niemego protestu.
– Nie zaprzeczaj – powiedział poważnie. – Jesteś dobrym, wyrozumiałym aniołem, a do tego masz żelazne zasady i charakter. Wcale się nie dziwię Pablowi, że oszalał na twoim punkcie… I zobaczysz, że on cię nie zawiedzie, to cholernie równy facet, odkąd go znam, jeszcze nigdy nie złamał danego słowa. Może sobie wybrzydzać, wydurniać się, strugać osła, ale jak już w coś wejdzie na poważnie, to nie ma z nim żartów. My obaj, wbrew pozorom, jesteśmy z tych, co idą va banque… W każdym razie chcę, żebyś wiedziała, że bardzo mi wstyd za tamto moje zachowanie i bolałoby mnie, gdybyś zachowała do mnie o to jakiś żal. Chciałem dobrze, tylko głupio się za to zabrałem. Ale co będę tłumaczył… ja wiem, że ty i tak mnie rozumiesz.
– Tak, Majk – powiedziała cicho Lodzia, wkładając nadludzki wysiłek w to, by wydusić z siebie te słowa i w dodatku zapanować nad drżeniem głosu. – Nie mam do ciebie o nic żalu, nie myśl tak nawet. Nie umiałabym się na ciebie gniewać.
– Dziękuję ci – uśmiechnął się. – To dla mnie bardzo ważne. No, ale nie chcę dłużej cię zatrzymywać, pewnie masz ograniczony czas.
– Tak – skinęła głową. – Muszę już iść. Tata na mnie czeka, będzie się niepokoił.
– Jasne! – podjął wesoło, odgarniając znów w tył opadającą mu na czoło czuprynę. – Ja też lecę, zajrzę w alejkę z sokami, bo ten mój patałach pewnie nadal tam medytuje jak mistrz jogi nad tym, co wybrać, żeby dostać premię. Przy takim tempie to ja stąd do północy nie wyjdę, widzisz, co ja z nim mam… No nic, pozdrów ode mnie swojego pantofla i powiedz mu, żeby się do mnie jakoś odezwał, okej? Miałem do niego wczoraj podejść na górę, ale nie zdążyłem, a teraz weekend. Dzwoniłem dwa razy, nie odbiera. Nic pilnego, ale powinienem rozliczyć się z nim po imprezie i chciałbym to już mieć z głowy. No, trzymaj się, Lodziu, daj łapkę, dzięki za wszystko i do zobaczenia!
Uścisnął jej rękę z uśmiechem i popchnął swój przeładowany wózek w stronę, w którą wcześniej odjechał Antek. Lodzia ruszyła mechanicznym krokiem w kierunku alejki ogrodowej. Nadal nie potrafiła uporządkować myśli, miała wrażenie, że jej serce waży dwieście ton, a głaz, który na nim leży, coraz bardziej uniemożliwia jej oddychanie.
„To była jego siostra…” – myślała nieprzytomnie. – „Boże… jaka ja jestem głupia!”
Tatuś, który właśnie zakończył przeglądanie całości oferowanego w promocji asortymentu, ucieszył się na jej widok.
– O, dobrze, że jesteś, Lodziu – powiedział, wskazując jej swój kosz, w którym tkwiło kilka większych narzędzi typu motyka i grabie oraz sporo innych drobiazgów. – Skończyłem i lecimy do kasy. Zamówię taksówkę, bo nie zabierzemy się z tym wszystkim autobusem. Widziałem, że zagadałaś się w bakaliach z jakimś znajomym?
– Tak – odpowiedziała Lodzia cichym, drżącym głosem, którego dźwięk natychmiast wywołał wzmożony niepokój na twarzy Tatusia. – Zapłaćmy, tato, i jedźmy już do domu.
Po przejściu przez kasę i zamówieniu taksówki wyszli na zewnątrz, by poczekać z zakupami, aż podjedzie na umówione miejsce przy wejściu. Była już prawie dziewiętnasta, na dworze zaczynało się zmierzchać, na horyzoncie zbierały się deszczowe chmury. Tatuś przyglądał się w zafrasowanym milczeniu córce, która patrzyła w sino-szarą przestrzeń, zupełnie nie zwracając uwagi na to, co działo się wokół niej. Jej bledziutka twarz mieniła się tysiącem emocji, lecz oczy patrzyły w dal dziwnie tępo, nieruchomo.
Taksówka podjechała, kierowca wysiadł, by otworzyć bagażnik, do którego Tatuś włożył zakupy. Lodzia ocknęła się z zamyślenia, westchnęła i wsiadła do samochodu.
– Usiądę z tobą z tyłu, Lodziu – zaproponował Tatuś.
Pokiwała głową, starając się uśmiechnąć, ale usta jej zadrżały i odwróciła szybko twarz, żeby nie pokazać łez. Taksówka ruszyła półmrocznymi ulicami, na których dopiero teraz powoli zaczynały zapalać się latarnie. Siedząc w ciemnościach, Lodzia nie hamowała już łez, które płynęły jej cichutko po policzkach i odbijały się kryształowym blaskiem w światłach jadących z naprzeciwka samochodów. Tatuś zerknął na nią, pokręcił głową i wyjął z kieszeni chusteczkę, po czym podał jej ją tym samym czułym gestem co kiedyś, gdy jechali razem w taksówce na rewizytę u Karola, a ona też płakała.
– Lodziu, kochanie – powiedział łagodnie. – Co się dzieje, dziecko?
Pokręciła tylko głową, a łzy pociekły jej z oczu dwa razy obficiej.
– Biedactwo – westchnął Tatuś, podnosząc rękę i gładząc ją delikatnie po włosach. – Ja widzę, że ty znowu cierpisz… To już za długo trwa, kochanie, stracisz w końcu zdrowie, ja nie mogę na to patrzeć! Powiedz mi, Lodziu – dodał ostrożnie. – Ten człowiek, z którym przed chwilą rozmawiałaś… to jakiś znajomy tego Pawła, prawda?
– Tak – odparła cichutko. – Jego najlepszy przyjaciel.
– I pewnie powiedział ci coś na jego temat, tak? To przez to znowu płaczesz?
Pokiwała tylko głową, zaciskając usta, by zdusić wzbierający jej w piersiach szloch.
– Powiedz mi, kochanie – Tatuś zniżył głos prawie do szeptu. – Powiedz, skarbie, wyrzuć to z siebie… Czy on cię w jakiś sposób skrzywdził?
Lodzia podniosła spłakaną twarz i spojrzała na niego oczami pełnymi cierpienia, po czym odwróciła wzrok i znów zapatrzyła się w dal przez przednią szybę taksówki.
– Nie, tato – wyszeptała, kręcąc powolutku głową. – Nie skrzywdził mnie. Nigdy, w żaden sposób. To raczej ja skrzywdziłam jego…
____________________________________________________________
* Coup de théâtre (fr.) – nagły zwrot akcji.