Lodzia Makówkówna – Rozdział III
W ciągu dwóch kolejnych dni sprawa morderstwa na ulicy Wertera na nowo przycichła, pozwalając dziewczynie odzyskać relatywną równowagę.
– Lodziu? – naukę do kartkówki z biologii przerwał jej głos Tatusia, który zajrzał do pokoju, wsuwając tylko głowę przez drzwi. – Nie wchodzę, bo jestem cały zakurzony. Robisz coś ważnego?
– Uczę się – odpowiedziała zmęczonym tonem, wstając od biurka i przecierając odruchowo oczy. – A co chciałeś, tato?
– Sprzątam na strychu i potrzebowałbym na godzinkę kogoś do pomocy. Tam są różne szpargały, jakieś stare książki… trzeba by to przejrzeć i zobaczyć, co się przyda, a co już można wyrzucić.
– Aha – ożywiła się Lodzia. – Jasne, zaraz ci pomogę. Już nie mogę patrzeć na tę biologię, chętnie porobię coś mniej wymagającego myślenia.
– Tylko ubierz się jakoś gorzej, no wiesz. Tam jest kurz i gwoździe wystają…
– Dobrze, tato. Za dwie minuty będę u ciebie na górze.
Przedświąteczne porządki na strychu od lat były rytuałem w domu Makówków i właściwie nigdy nie kończyły się pełnym sukcesem. Co roku Mamusia wydawała dyspozycję posprzątania tego zagraconego debarasu, co roku Tatuś bardziej lub mniej ochoczo zabierał się za wykonanie polecenia i co roku udawało mu się ogarnąć ową niewygodną przestrzeń tylko częściowo. Do najdalej położonych względem wejścia zakamarków strychu nikt nie dotarł jeszcze od lat. W tym roku Tatuś postawił sobie chyba to zadanie za punkt honoru, bo już od kilku dni znikał w czeluściach strychu i wynosił stamtąd różne zakurzone rupiecie i pudła, których zawartość spalał w piecu w kotłowni. Strych był niski, miał duże, niewygodne skosy i był zawalony wszelkiego rodzaju gratami, starymi meblami, szpargałami i rozmaitymi „przydasiami”, co nie tylko uniemożliwiało określenie, co tam jest, a czego nie ma, ale utrudniało nawet najbardziej podstawowe poruszanie się po tym rumowisku. Lodzia jednak lubiła te przedświąteczne eskapady na poddasze i kiedy tylko nadarzała się okazja, pomagała Tatusiowi przy sprzątaniu, tym bardziej, że czasami można tam było znaleźć naprawdę ciekawe rzeczy.
– Lodziu, przejrzyj te dwie szuflady na górze, dobrze? – poprosił Tatuś, przenosząc w stronę wyjścia ciężkie pudło ze starymi gazetami przeznaczonymi do spalenia w piecu.
Ponieważ tumany kurzu, które wzniosły się w powietrze przy jego przejściu, utrudniały oddychanie i podrażniały oczy, dopiero po opadnięciu większej części pyłu Lodzia przecisnęła się w kąt, gdzie stała wskazana szafa z szufladami. Sięgnęła po najwyższą z nich i wyjęła ją z trudem – rozklekotany uchwyt oderwał się pod zbyt dużym ciężarem i cała zawartość wśród kolejnych obłoków kurzu wysypała jej się pod nogi.
– Cholera jasna! – mruknęła pod nosem, schylając się po rozrzucone szpargały.
Rzut oka wystarczył, żeby stwierdzić, że były to rzeczy zupełnie niepotrzebne, jakieś przedpotopowe rachunki za prąd i węgiel, harmonogramy wywozu śmieci sprzed kilkunastu lat, a także odręczne notatki gospodarskie, listy zakupów, zadań do wykonania w domu oraz inwentarze przetworów domowych przechowywanych na odpowiednich półkach w piwnicy. Zakwalifikowała to wszystko do spalenia i właśnie przerzucała szpargały do kolejnego pudła, w którym Tatuś miał je znieść do kotłowni, kiedy nagle spośród tych nudnych, nieistotnych świstków wypadło coś, co ją zaintrygowało.
Była to stara, pożółkła i naddarta z jednej strony fotografia przedstawiająca młodego, bardzo przystojnego chłopaka i na oko dużo młodszą od niego dziewczynę, właściwie jeszcze dziecko w wieku około dwunastu lat, stojących przy kominku na tle wnętrza, które do złudzenia przypominało rodzinny salon Lodzi. Tak, kominek był ewidentnie ten sam… Twarz dziewczyny też zresztą wydała jej się znajoma – bez wątpienia była to któraś z panien Makówkówien znanych jej z rodzinnych albumów, tym bardziej, że na zdjęciu była uczesana w słynny, dobierany warkocz. Ciekawiło ją o wiele bardziej, kim był ten chłopak, nigdy nie widziała takiego w albumach, czyżby to był jakiś niedoszły kandydat na narzeczonego, który nie zdał końcowego egzaminu? Jego butna, nachmurzona mina, inteligentne spojrzenie jasnych oczu oraz elegancki, nieco staroświecki strój przywołały Lodzi na myśl skojarzenie z romantycznym bohaterem o pięknej twarzy i rozdartej duszy.
„Diabelnie przystojny” – pomyślała. – „I sądząc po minie, bardzo charakterny…”
Przyglądała mu się przez dłuższą chwilę w niewytłumaczalnym zafascynowaniu, po czym odruchowo, zupełnie bezrefleksyjnie odwróciła zdjęcie na drugą stronę. W prawym dolnym rogu widniał odręczny podpis: Zosia i Edzio, lato ’82.
Zachłysnąwszy się zakurzonym powietrzem, Lodzia dostała nagłego ataku kaszlu, który natychmiast przyciągnął z dołu zaniepokojonego Tatusia.
– Lodziu, co się dzieje?
– Nic, nic – odparła uspokajająco, ocierając łzy, które przy kaszlu popłynęły jej z oczu. – To ten kurz… Już kończę, tato, zaraz dam ci to pudło!
Szybkimi ruchami, ocierając od czasu do czasu rozmazane na zakurzonej twarzy resztki łez i usiłując opanować kolejny napad kaszlu, wrzucała szpargały do pudła na podpałkę, z braku kieszeni schowawszy zdjęcie za pazuchą.
Ach, więc to był ten tajemniczy wuj Edward! Na zdjęciu z Mamusią, czyli swoją siostrą młodszą o ponad dziesięć lat… Tak, to oczywiście była ona, Lodzia kojarzyła już teraz znaną jej z albumów twarz, bardzo ładną za młodu, choć posiadającą już wtedy ten zacięty, twardy wyraz, który dziś był jej znakiem rozpoznawczym. Pomimo tego Mamusia nadal zachowała wiele ze swej urody, nawet jeśli nie miało to porównania do tego, jak wyglądała w wieku Lodzi, czyli niemal trzydzieści lat wcześniej.
„Wuj Edward!” – myślała zaintrygowana dziewczyna, pakując szpargały do kolejnych pudeł i przekazując je Tatusiowi, który biegał z nimi między strychem a kotłownią. – „Więc tak wyglądał… Ciekawe, co teraz robi?”
Przypomniała sobie swoje wyliczenia z czasów, kiedy usiłowała znaleźć jakiś trop w sprawie tajemniczego wuja. Wynikało z nich, że obecnie miał już blisko sześćdziesiąt lat, więc prawdopodobnie nie rozpoznałaby go na ulicy, nawet dysponując tym zdjęciem. Jednak to już i tak był pierwszy konkretny ślad! Postanowiła, że zachowa sprawę w tajemnicy, a zdjęcie schowa w bezpiecznym miejscu i nie powie o nim Wielkiej Triadzie ani słowa. Tak czy inaczej już sam fakt wejścia w posiadanie fotografii przybliżał jej sylwetkę owego wuja, zupełnie jej nieznanego, a przecież tak bliskiego członka rodziny, krwi z jej krwi…
– Looodziuuu! – usłyszała nagle znajomy ryk z dołu.
Głos należał do Ciotki Lucy. Zważywszy, że Tatuś znów zszedł do kotłowni i nie mógł im powiedzieć, że sprzątają razem strych, musiała się wygramolić, by pokazać się osobiście. Westchnęła, otrzepała nieco kurz i przecisnęła się w stronę wyjścia z poddasza.
– Looodziuuu! – wrzeszczała dalej Ciotka. – Słyszysz mnie?! Zejdź tu do nas szybko!
– Już idę, ciociu, idę! – odkrzyknęła. – Chwili spokoju nie dadzą… – mruknęła do siebie, wychodząc ze strychu i przymykając za sobą drzwi, by odciąć drogę kłębiącym się tam ciągle tumanom kurzu.
Pobiegła najpierw do swojego pokoju, by ukryć cenną zdobycz. Wrzuciła zdjęcie do książki od biologii i otrzepawszy w locie kolejne zwały kurzu, ruszyła po schodach w dół. Minęła półpiętro, zbiegła jeszcze kilka stopni i nagle zatrzymała się jak wryta, czując, że blednie pod grubą warstwą kurzu, która pokrywała jej twarz. Na dole w przedpokoju stał starszy, umundurowany policjant w towarzystwie Wielkiej Triady w pełnym składzie.
– Lodziu, schodź, no, schodź – mówiła niecierpliwie Mamusia. – Czekamy tu na ciebie.
– Ale… – zaprotestowała słabo. – Jestem cała zakurzona, sprzątaliśmy na strychu…
– Nic nie szkodzi – uśmiechnął się życzliwie policjant. – To nie jest żaden problem. Nie przychodzę tu z kurtuazyjną wizytą, chciałbym tylko zadać pani kilka pytań.
Strwożona Lodzia nie widziała innego wyjścia, jak udawać, że wszystko jest w porządku, i zejść na dół. Przy każdym kroku miała wrażenie, że zaraz spadnie ze schodów.
„O szlag!” – myślała w rozgorączkowaniu. – „Koniec ze mną!”
Mamusia, Ciotka i Babcia wprowadziły ich do salonu, usadziły Lodzię przy stole, a policjanta naprzeciwko niej, po czym same zaczęły instalować się na stojącej obok kanapie.
– Za pozwoleniem – zatrzymał je policjant. – Wolałbym porozmawiać z młodą damą w cztery oczy.
Wielka Triada spojrzała po sobie z rozczarowaniem na obliczach, ale posłusznie opuściła salon, zamykając za sobą drzwi. Policjant znów uśmiechnął się do Lodzi.
– Komisarz Adam Leśniewski – przedstawił się. – Pani Leokadia Makówka, czy tak?
– Tak – szepnęła Lodzia.
– Proszę się nie denerwować – rzekł uspokajającym tonem. – Chciałbym tylko porozmawiać, dopytać panią o parę rzeczy.
Lodzia pokiwała głową, starając się przybrać neutralną minę, czuła jednak, że niezbyt jej się to udaje i że nieczyste sumienie wypełza jej na twarz jak zdradziecki wąż.
– Pani mama zadzwoniła do mnie – wyjaśnił komisarz, nie przestając się uśmiechać. – Przypomniała sobie drobiazg z soboty czwartego listopada, kiedy odbywało się u was przyjęcie. Zdaje się, że nawet pani zaręczyny?
– Nie zaręczyny, tylko podwieczorek zapoznawczy – sprostowała z godnością, otrzepując nerwowym ruchem spódnicę, przez co tuman kurzu pofrunął aż na stół.
– Tak, rozumiem – skinął głową policjant. – Ale mniejsza o to. Tego wieczoru, jak wspomniała pani mama, w trakcie tego przyjęcia, ktoś do was przyszedł. Zadzwonił do drzwi i pani mu otworzyła. Czy tak?
Lodzia znów pokiwała głową, zastanawiając się gorączkowo, co powinna mu za chwilę powiedzieć, a czego nie, jednak z racji stresu w umyśle miała jedną, wielką pustkę i nie była w stanie uruchomić analitycznego myślenia.
– Proszę mi o tym opowiedzieć – zażądał policjant.
Milczała, patrząc na niego z rosnącą paniką. Miała dwa wyjścia – łgać do końca, albo od razu powiedzieć całą prawdę. Mogła podtrzymać kłamstwo o tym zmyślonym na poczekaniu dziadku z żoną, ale co będzie, jeśli złapią bandziora i wszystko i tak się wyda? A może już go złapali? Oskarżą ją o fałszywe zeznania, o krycie przestępcy… Więc powiedzieć prawdę? To z kolei przerastało ją zupełnie, myśl o tym, że ma opowiedzieć o bandziorze zamkniętym w tajemnicy przed rodziną w schowku na szczotki, przyprawiała ją o zawrót głowy. Nie, to jej chyba nie zdoła przejść przez gardło. Była jednak przed obliczem śledczego, siedziała oto przed oficjalnym majestatem prawa…
Policjant czekał cierpliwie, przyglądając się uważnie spod krzaczastych brwi jej umorusanej kurzem twarzy.
– Pani Leokadio – powiedział łagodnie, widząc, że nie doczeka się odpowiedzi. – Moje pytanie nie jest podchwytliwe, proszę mi wierzyć. Chcę tylko mieć pewność, że znamy wszystkie szczegóły na temat tego, co działo się w tej okolicy w sobotę czwartego listopada między godziną osiemnastą a północą. Być może to, co pani mi powie, nie jest istotne, ale musimy sprawdzić wszystko. Proszę mi powiedzieć, kto zadzwonił wtedy do drzwi i komu pani otworzyła. Wiem już co nieco od pani mamy, ale chcę to usłyszeć od pani.
Lodzia milczała, ważąc w duszy dramatyczną decyzję.
– Pani Leokadio?
Postawionej w ten sposób pod ścianą dziewczynie nagle puściły nerwy. Zerwała się od stołu, spojrzała błędnym wzrokiem na policjanta, którego twarz przybrała na ten widok wyraz zdumienia, podniosła ręce w górę, opuściła je, oklapnęła z powrotem na krzesło, wzbijając w powietrze tuman kurzu ze spódnicy, odrzuciła swój długi warkocz na plecy, po czym przechyliwszy się przez stół w stronę komisarza, wyszeptała konspiracyjnym tonem:
– Dobra, powiem panu wszystko.
Zaskoczony policjant natychmiast spoważniał, a jego twarz przybrała wyraz najwyższego skupienia. Spokojnym gestem sięgnął do kieszeni, wyjął z niej niewielki dyktafon, włączył go i położył na stole przed Lodzią.
– Proszę mówić – powiedział, patrząc na nią z uwagą.
– Powiem panu, ale najpierw pan musi mi coś obiecać – zastrzegła dramatycznym szeptem.
– Co takiego?
– Że nie powie pan nic mojej rodzinie. One by mnie zabiły… Niech policja ma sobie te informacje, niech pan je wyśle, gdzie pan chce, do Interpolu, w kosmos nawet, ale musi mi pan obiecać, że nie powie pan nic mojej mamie, babci i cioci. To jest mój warunek.
Komisarz przyglądał jej się przez chwilę skupionym wzrokiem, po czym kiwnął pojednawczo głową.
– Dobrze, pani Leokadio – odparł spokojnie. – Jest pani osobą pełnoletnią, bez pani zgody nie będziemy udzielać żadnych informacji pani rodzinie. Proszę mówić.
– Ale obiecuje pan? – upewniła się Lodzia.
– Obiecuję – uśmiechnął się lekko policjant. – A teraz proszę mówić.
– No dobrze, to niech pan słucha.
Kiedy raz podjęła decyzję, nagle wszystko poszło dziwnie łatwo. Wyśpiewała sympatycznemu policjantowi po kolei wszystko, co męczyło ją od pamiętnego, listopadowego wieczoru, opisała w szczegółach to, co zapamiętała z zachowania bandziora, opowiedziała o schowku na szczotki, opatrywaniu rany i ucieczce delikwenta po kracie od dzikiego wina, a także o tym, że na drugi dzień wyrzuciła do śmietnika szczelnie opakowaną w worek na śmieci skrwawioną szmatę do podłogi wraz z gazami, którymi obmyła gangsterowi twarz.
– Pewnie mnie za to przymkniecie – podsumowała ponuro. – Zatarłam oczywiście ważne ślady. Ale nie wiedziałam wtedy, że tam było jakieś morderstwo… To zresztą było daleko.
Komisarz, który już na samym wstępie opowieści o schowku na szczotki uznał, że chyba nic nigdy więcej w życiu zawodowym go nie zdziwi, przez całą jej tyradę usiłował utrzymywać ten sam poważny i nieprzenikniony wyraz twarzy. Teraz wreszcie pozwolił sobie na uśmiech i pokręcił głową uspokajająco.
– Proszę się nie martwić, nikt pani nie przymknie – zapewnił ją łagodnie. – Dobrze, że pani to opowiedziała, to może być bardzo ważne. Czy rozpoznałaby pani tego człowieka?
Lodzia zawahała się, wspominając zdarzenie z przystanku sprzed kilku dni.
– Sama nie wiem – odparła ostrożnie. – Może tak, może nie. On miał wtedy bardzo podbite oko i ranę na łuku brwiowym. Był jakiś taki opuchnięty… Ale może bym rozpoznała, gdybym się przyjrzała z bliska.
Popatrzyła na komisarza z zastanowieniem i nagle przechyliła się mocno przez stół w jego stronę.
– Ale chyba mi pan nie powie, że to był morderca?
– Nic pani nie powiem, zwłaszcza że sam nie wiem – odparł spokojnie policjant.
– A ofiara? – pytała dalej gorączkowo Lodzia. – Może to jego tam zamordowali?
Policjant pokręcił głową.
– Nic nie mogę powiedzieć, pani Leokadio – powiedział tym samym spokojnym, opanowanym tonem. – Obowiązuje mnie tajemnica zawodowa. No, ale… dobrze – dodał, uśmiechając się do niej z sympatią. – Biorąc pod uwagę pani opis, ranę na łuku brwiowym… nie, to nie on był ofiarą. Więcej nie mogę zdradzić.
Ku własnemu zdziwieniu Lodzia poczuła w sercu ulgę.
– Rozumiem – skinęła głową, po czym przyjrzała się policjantowi z rezygnacją. – Ja i tak wkopałam się po uszy… Co pan teraz ze mną zrobi?
Komisarz uśmiechnął się znowu.
– Nic – odparł spokojnie. – Poza tym, że będę musiał panią poprosić, i to prawdopodobnie nie jeden raz ale kilka razy, o stawienie się u nas na komendzie i uzupełnienie zeznań. Musimy mieć wszystkie szczegóły, zaprotokołować to, co pani mi dziś opowiedziała, a być może zrobić także portret pamięciowy tego pana.
– Dobrze, zgłoszę się – westchnęła Lodzia. – Byle tylko one nic o tym nie wiedziały… Obiecał pan.
– Obiecałem – potwierdził z powagą policjant, po czym zawahał się i spojrzał na nią z zastanowieniem. – I w związku z tym jest jeszcze jeden problem… taki, bym powiedział, logistyczny. Będę musiał przysłać tu do was techników policyjnych, muszą mi zdjąć materiał z tego schowka na szczotki.
Lodzia pokiwała głową.
– Tak, domyślam się – odparła zrezygnowanym tonem. – No trudno, niech sobie zdejmują, byle nikt nie pisnął ani słowa mojej mamie, że wie pan o tym ode mnie. Powiedzcie im cokolwiek, one mają wielki szacunek do policji.
Komisarz spojrzał na nią z lekkim rozbawieniem.
– W porządku, pani Leokadio – odparł, chowając dyktafon do kieszeni. Z drugiej wyjął wizytówkę. – Tu ma pani telefon i adres komendy. Umówimy się na jutro, dobrze?
– Dobrze – zgodziła się Lodzia. – Tylko prosiłabym między piętnastą a siedemnastą, bo wcześniej jestem w szkole, a później idę na kurs robienia przetworów domowych.
– Słucham? – zdumiał się policjant.
– No, nieważne, jestem zajęta – machnęła ręką. – Może być szesnasta?
– Jak pani sobie życzy.
Komisarz podniósł się z krzesła i wyciągnął rękę do Lodzi, która podała mu swoją z roztargnieniem i jakby nowym zaniepokojeniem.
– Niech pan poczeka, jeszcze jedno – zatrzymała go. – Niech mi pan powie… czy nic mi nie grozi? Chodzi mi o tego bandziora. Przecież właśnie go wsypałam!
– Proszę się nie martwić – uśmiechnął się. – Sprawdzimy ten trop i spróbujemy znaleźć dżentelmena, który akurat tamtego wieczoru złożył pani taką ciekawą wizytę. Ale nikt nie będzie nigdzie rozpowiadał, że informacje mamy od pani.
– A jeśli on mnie śledzi i zobaczy jutro, że idę do was na komendę? – denerwowała się Lodzia. – Jeśli to morderca, to co mu szkodzi zaciukać jedną sztukę więcej?
– Ma pani podstawy, żeby uważać, że ktoś panią śledzi? – zainteresował się policjant.
– Nie, no niby nie mam… – pokręciła głową bez większego przekonania. – Ale jeśli?
– Proszę się nie martwić – powtórzył komisarz. – Postaramy się dopilnować, żeby nikt pani nie zaciukał, jak to była pani łaskawa ująć. Proszę też ze swojej strony zachować czujność, a w razie czego natychmiast do nas dzwonić.
– Dobrze – szepnęła Lodzia.
***
Kiedy komisarz Leśniewski opuścił dom rodzinny Makówków, nie odpowiadając na ani jedno podstępne pytanie Wielkiej Triady, a Lodzia wróciła na górę, podkreślając, że musi umyć się z kurzu i przebrać, Mamusia, Babcia i Ciotka Lucy, zaniepokojone tak długą rozmową dziewczyny na osobności z policjantem, zebrały się na tajną naradę w salonie. Przez cały wieczór nie były jednak w stanie ani niczego wydedukować, ani wyciągnąć nic z Lodzi, która uparcie odmawiała zeznań, choć jej zachowanie potwierdzało podejrzenia, że coś tu jest nie tak.
Tymczasem Lodzia cierpiała istne męki. Przez całą noc, leżąc w ciemnościach, niemal nie zmrużyła oka, zastanawiając się, czy na pewno dobrze zrobiła, że powiedziała komisarzowi o bandziorze. Wiadomo, zawsze lepiej być na czysto z prawem, ale przecież z reakcji policjanta jasno wynikało, że dotąd nic o tym nie wiedzieli – może niepotrzebnie wyrwała się przed orkiestrę? Uruchomiła przy tym prawdopodobnie jakąś kolejną lawinę, której nie da się już zatrzymać…
Bandzior nadal był na wolności, teraz to wiedziała na sto procent. A jeśli naprawdę ją obserwuje i dowie się o jej współpracy z policją? Jutro przecież umówiła się na komendzie! Gangster łatwo się domyśli, po co tam idzie, taki głupi nie jest, z tą kratą od dzikiego wina wykazał się sprytem i inteligencją… Przypomniała sobie jego swobodne zachowanie, kiedy przechodził przez parapet i zwieszał się po drugiej stronie okna. Znów ogarnęły ją wątpliwości. Czy tak mógł się zachowywać świeżo upieczony morderca?
„Albo ma taką silną psychę, albo jest niewinny” – pomyślała. – „No, ale nawet jeśli to nie on zamordował, to w bójce przecież brał udział, więc musi należeć do gangu narkotykowego, to akurat jest pewne. Już za samo to należy mu się paka. Powinnam się cieszyć, że przyczyniam się do oczyszczenia społeczeństwa…”
Jednak trudno było jej się cieszyć. Wielka Triada męczyła ją przez cały wieczór, usiłując wyciągnąć z niej szczegóły rozmowy z komisarzem, Lodzia pamiętała przy tym, że w kolejnych dniach mieli przyjechać zapowiedziani przez Leśniewskiego technicy policyjni. Zaczną grzebać w schowku na szczotki, a wszyscy w domu przecież łatwo skojarzą, że to musi mieć jakiś związek z jej długimi zeznaniami w salonie.
„Żyć mi nie dadzą tak czy inaczej” – westchnęła. – „Jutro ta komenda o szesnastej… Jedyne, czego dowiedziałam się na pewno, to, że bandzior żyje. Bardzo pocieszające!”
Kiedy na drugi dzień podczas pobytu Lodzi w szkole pod dom przy Czeremchowej osiem podjechał nieoznakowany samochód, z którego wysiadł komisarz Leśniewski w cywilu w towarzystwie kilku innych ludzi, zaintrygowanie Wielkiej Triady sięgnęło zenitu. Mamusia co prawda usiłowała dowodzić, że to jej dom i ma prawo wiedzieć, o co w tym wszystkim chodzi, ale kiedy policjant podstawił jej pod nos oficjalny nakaz rewizji, zamilkła i ograniczyła się do obserwacji poczynań przybyłej ekipy.
Ku niebotycznemu zdumieniu Wielkiej Triady, a zwłaszcza Ciotki Lucy, epicentrum zainteresowania policjantów w rękawiczkach stał się schowek na szczotki pod schodami, w którym długo szperali, przyświecając sobie mocnym, białym światłem, i z którego wyszli z satysfakcją na obliczach. Zabrali ze sobą kilka plastikowych woreczków z różnymi próbkami i przedmiotami, przy czym Ciotka dałaby głowę, że w jednym z nich znajdowała się jej szmata do podłogi…
***
Na drugi dzień niewyspana i wciąż zdenerwowana Lodzia opowiedziała wszystko Julce, oczywiście pod klauzulą ścisłej tajemnicy.
– Ale numer! – szepnęła z uznaniem Julka. – Dobra, jasne, będę się pilnować, u nas jeszcze nie byli. Może zresztą wcale nie przyjdą? Skupią się teraz na was i na tych próbkach z szafy na szczotki.
– I właśnie to będzie straszne – westchnęła ponuro Lodzia. – To jest teraz mój największy problem, nie zwariować we własnym domu… One już się domyślają, że coś wiem i zżera je ciekawość. Będę musiała coś wymyślić, żeby wyluzowały i przestały mnie maglować pytaniami, na które przecież i tak im nie odpowiem.
– Może częściej wychodź z domu? – poradziła jej Julka.
Lodzia wzruszyła ramionami.
– Przecież mnie tam już i tak prawie nie ma. Albo szkoła i fakultety do matury, albo te kursy gospodarskie, we wtorki wieczorem tańce z Karolem… To jedyne, co mnie bawi zresztą.
– Ty, a może właśnie częściej spotykaj się z Karolem? – podchwyciła Julka. – Co się tak ustabilizowaliście na tym jednym wtorku?
– No, nie wiem, może faktycznie? – zastanowiła się Lodzia. – To w sumie niegłupi pomysł. Najlepiej będzie, jak zacznę udawać zakochaną do szaleństwa, strzelę ze dwa fochy i może wtedy dadzą mi wreszcie święty spokój. One mają wielką słabość na tym punkcie.
– Na punkcie Karola?
– Też – machnęła ręką. – Ale ogólnie na punkcie tego nieszczęsnego małżeństwa przed dwudziestką. Rozczarują się co prawda w swoim czasie, ale na razie co mi szkodzi, mogę się trochę powygłupiać… Słuchaj, Jula, to jest myśl! Powinnyśmy wybrać się gdzieś z Karolem i z jego kumplami, na jakąś imprezę, dyskotekę, coś w tym stylu. Tam na uczelniach pewnie mają tego pełno, a jak nie, to zawsze coś na mieście się znajdzie. Z Karolem wszędzie mnie puszczą bez ględzenia, więc muszę korzystać. A tobie też się przyda, nie będziesz tyle myśleć o Matim.
Julka pokręciła głową z bolesną miną.
– No co? – uśmiechnęła się Lodzia. – Przecież nie pójdziesz do klasztoru przez Matiego. Ja się zresztą dalej na ciebie gniewam za tego Szymka. Wstydziłabyś się, takiego fajnego chłopaka spławić!
– Wcale go nie spławiłam – odparła spokojnie Julka.
– No jak to! – wykrzyknęła Lodzia. – Nie chciałaś z nim iść na studniówkę!
– Nie do końca. Jeszcze się zastanowię.
Lodzia przyjrzała się z uwagą przygaszonej ostatnimi czasy twarzy przyjaciółki.
– Przecież powiedziałaś mi, że mu odmówiłaś, kiedy cię zapraszał…
– Na początku owszem. Ale zmieniłam zdanie.
– Czekaj, bo nie rozumiem – zdziwiła się Lodzia. – Kiedy ty z nim gadałaś jeszcze raz?
– Spotkałam go w szatni wczoraj rano. Wiesz, tak na mnie spojrzał, że… jakoś nie mogłam go nie zagadnąć. Wróciłam do tematu i obiecałam mu, że jeszcze to przemyślę.
– O, to diametralnie zmienia postać rzeczy! – przyznała z satysfakcją Lodzia. – A co on na to? Ucieszył się na pewno?
– Bardzo.
– Ale dlaczego od wczoraj nic mi nie powiedziałaś?! Ani słówka nie pisnęłaś!
– A co ci miałam zawracać głowę? – uśmiechnęła się blado Julka. – Już masz dość własnych kłopotów z tym bandziorem. Ja cię w ogóle podziwiam, Lodźka, że ty masz jeszcze na cokolwiek czas. Szkoła, kursy, taniec, matura, Karol, teraz jeszcze policja…
– Policji akurat nie planowałam – westchnęła Lodzia. – Samo wyszło.
– To tym bardziej. Tak czy siak czas na to poświęcić musisz. Jesteś świetnie zorganizowana, ja bym wymiękła już z połową tego co ty.
– Tak mnie wychowano – wyjaśniła lekkim tonem Lodzia. – Muszę ćwiczyć multitasking, żeby wprawiać się w roli idealnej pani domu i poukładanej gospodyni. Rodzinna tradycja. Ale powiedz, Jula, co myślisz o tym wypadzie z Karolem? Mnie się to naprawdę zaczyna podobać… Ty, słuchaj! A jakbyś wzięła Szymka? Pójdziemy gdzieś razem potańczyć i sprawdzimy ich obu przed studniówką!
– No, nie wiem… – Julka aż cofnęła się o krok.
– Oj, Jula, nie wydziwiaj, trzeba coś wymyślić! – oznajmiła energicznie Lodzia. – Ja zwariuję wieczorami w domu! A potańczyć strasznie bym chciała, uwielbiam taniec, akurat miałybyśmy partnerów… Pomyśl o tym Szymku, co ci szkodzi?
– Dobra, pomyślę – obiecała z nagłą determinacją Julka. – Ale to chyba byłoby już i tak dopiero po świętach? Teraz nie będzie czasu.
– Aha, po świętach – kiwnęła głową Lodzia. – Pogadam o tym z Karolem, we wtorek mamy ostatnią lekcję tańca w tym roku, następna dopiero w styczniu. Akurat będzie karnawał, trzeba się pobawić, zobacz, przecież my nigdy nigdzie nie chodzimy!
– Może i masz rację – zgodziła się Julka. – Po studniówce trzeba będzie się już ostro zabrać za naukę. A właśnie, słuchaj, Lodźka… a propos studniówki. Kiedyś musimy się wybrać na miasto i pochodzić za tymi naszymi sukienkami.
– Racja – przyznała Lodzia. – Ale to możemy zrobić szybko, jeszcze przed świętami. Może w poniedziałek? Skoczymy do tej galerii pod zamkiem, tam jest multum sklepów z ciuchami, przejdziemy się i popatrzymy, co? Ja nie jestem wymagająca, i tak się cieszę, że mi zostawiły wolną rękę i nie każą zakładać jakiejś idiotycznej sukni sprzed potopu. Wbijam się w to tylko na rodzinne imprezy, następne będą chyba zaręczyny! – zażartowała.
Julka roześmiała się.
– Oj, Lodźka, ty to masz w domu klimaty, a niech cię! – pokręciła głową. – Podwieczorki zapoznawcze, zaręczyny, szkoda, że nie bal maskowy… Czekaj, zostajesz dzisiaj z nami na fakultety z chemii? Rafi mówił, że mają być fajne doświadczenia z kwasami.
– Niestety nie mogę – odparła z żalem. – Muszę jechać na policję.
– Z tym bandziorem to się rzeczywiście nieźle wpakowałaś – Julka popatrzyła na nią ze współczuciem. – Ale może teraz to się wreszcie skończy? Non stop się tym stresujesz, sama nic nie możesz, więc niech policja to rozwiąże i będzie spokój.
– Taką mam nadzieję – westchnęła Lodzia.
***
Punktualnie o szesnastej stawiła się na komendzie. Komisarz Leśniewski wyszedł zza biurka, aby uścisnąć jej rękę.
– Pani Leokadia – skonstatował, zwracając się trochę do niej, a trochę do drugiego policjanta, który siedział przy sąsiednim biurku.
Ten zmierzył ją wzrokiem, w którym kryło się zaciekawienie i jakby rozbawienie.
„Jasne” – pomyślała z rezygnacją. – „Po całym komisariacie już pewnie krąży anegdotka, jak to Lodzia Makówkówna zamknęła groźnego przestępcę w schowku na szczotki. Pewnie wszyscy boki zrywają… Cóż, trudno, nawarzyłam piwa, to je teraz muszę wypić.”
Komisarz wrócił tymczasem do swojego biurka, wyciągnął z szuflady jakieś dokumenty i podał je Lodzi.
– Tu mamy pani wczorajsze zeznania – wyjaśnił. – Musimy uzupełnić jeszcze kilka szczegółów, a potem podpisze nam pani protokół, dziś mam to przekazać kolegom z prokuratury. Proszę to przeczytać.
Lodzia posłusznie wzięła do ręki plik kartek i zabrała się za czytanie własnych zeznań. Historia wizyty bandziora opisana czarno na białym na oficjalnym dokumencie policyjnym objawiła przed nią pełnię swej absurdalności. Do tego te wątki humorystyczne w postaci schowka na szczotki i drogi ewakuacyjnej po kracie od dzikiego wina…
„Dziwne, że mi w ogóle uwierzyli” – pomyślała z przekąsem. – „Przecież to wygląda jak jakiś kabaret!”
Po sprecyzowaniu kilku detali, o które prosił policjant, podpisała protokół i zrobiło jej się nieco lżej na duchu. Komisarz popatrzył na nią ze swym standardowym, życzliwym uśmiechem.
– No dobrze, pani Leokadio – powiedział, odkładając papiery na lewą stronę biurka. – A teraz niech nam pani jeszcze raz dokładnie opisze tego dżentelmena.
– Mówiłam panu, że był poobijany i zalany krwią – zastrzegła Lodzia. – Poza tym to już było półtora miesiąca temu, nie pamiętam szczegółów.
– Tak, rozumiem, oczywiście – skinął głową policjant. – Ale jednak spróbujmy. Może wygodniej będzie, jak ja będę zadawał pytania, a pani będzie odpowiadać?
– Dobry pomysł – zgodziła się Lodzia.
– W porządku. Może pani określić jego wiek?
– Stary – skrzywiła się. – Tak na oko między trzydzieści a czterdzieści.
Policjanci spojrzeli po sobie z nagłym rozbawieniem.
– Widzisz, Krzysiek? – pokiwał głową komisarz. – To co my mamy powiedzieć o sobie? Zwłaszcza ja już jestem poza skalą…
– Przepraszam, tak mi się powiedziało – zreflektowała się Lodzia. – Może pan ująć to inaczej. Powiedzmy, „względnie młody”.
– Między trzydzieści a czterdzieści, mówi pani? – upewnił się policjant, starając się zachować powagę. – Ale bliżej trzydziestu czy czterdziestu?
– Nie mam pojęcia – pokręciła głową. – Tak tylko na oko panu mówię, tyle bym mu dała. Czwarta dekada. Może miał trzydzieści trzy, a może trzydzieści osiem, nie powiem panu tego. Mogę ewentualnie powróżyć z tych fusów – dodała, wskazując na stojącą na biurku komisarza niedopitą kawę po turecku.
– W porządku – uśmiechnął się Leśniewski. – Idźmy dalej. Ile mógł mieć wzrostu? W przybliżeniu oczywiście.
– Wzrostu? – zastanowiła się Lodzia. – Był ode mnie sporo wyższy, tak mniej więcej o głowę. Ja mam metr pięćdziesiąt osiem, to on może miał… ja wiem?… jakiś metr osiemdziesiąt.
Dyktafon działał, ale dodatkowo policjant przy sąsiednim biurku notował w tempie błyskawicy. Miał przy tym minę, jakby znakomicie się bawił.
– Oczy, włosy? – rzucił komisarz.
– Ciemne – odparła bez wahania.
– Co znaczy: „ciemne”? – skrzywił się stenografujący policjant, podnosząc na chwilę głowę.
– Niech pani doprecyzuje – poprosił Leśniewski.
– Brunet, oczy ciemnobrązowe – odpowiedziała stanowczo.
– Jest pani pewna?
– Jak tego, że tu z panem siedzę. Przecież opatrywałam mu ranę, myłam mu tę obitą gębę…
Policjanci znów wymienili dyskretnie rozbawione spojrzenia.
– No dobrze – podjął komisarz zupełnie neutralnym tonem. – Fryzura?
– Krótko obcięty. Tak standardowo, nic specjalnego. Tak mniej więcej jak ten pan – tu Lodzia wskazała na notującego policjanta.
– Krzysiek, będziesz służył za wzornik – komisarz puścił oko do kolegi. – Czy miał jakieś znaki szczególne?
– Owszem, całą masę – przytaknęła nie bez złośliwości. – Przecież mówiłam. Jedno oko podbite i spuchnięte. Rozcięty łuk brwiowy, warga też, do tego zalany krwią i wytarzany w błocie.
– Nie o to chodzi – pokręcił głową Leśniewski.
– Wiem, o co panu chodzi – odparła z powagą. – Ale niech się pan zastanowi, jak ja w tym wszystkim miałam jeszcze zwracać uwagę na jakieś znaki szczególne?
– Rzeczywiście – przyznał policjant. – A ubranie?
– Aż tak się nie przyglądałam – zamyśliła się Lodzia. – Miał chyba dżinsy… tak, na pewno, takie zwykłe, granatowe dżinsy, przypominam sobie, że widziałam, kiedy wyłaził przez okno. No i jakąś taką ciemną kurtkę, niezbyt grubą, aż się dziwię, bo zimno już wtedy było… Nic szczególnego, ale raczej dobrej jakości, tylko wszystko sponiewierane.
– W porządku – kiwnął głową policjant. – Chyba portret pamięciowy nie ma sensu, nie, Krzysiek? Te urazy zniekształciły twarz, nic z tego nie wyjdzie. Pani Leokadio. Umówmy się jeszcze raz w poniedziałek, dobrze? Do tego czasu przeanalizujemy rzecz z kolegami z prokuratury i będę miał do pani jeszcze kilka pytań.
– Dobrze – odparła grzecznie Lodzia.
– Jeśli pani woli, mogę podjechać do pani do domu.
– Broń Boże! – zawołała z oburzeniem. – Niech pan nawet nie próbuje! Obiecał pan! Ja przyjadę tutaj. Tylko… czy może być dopiero na szesnastą trzydzieści? Zaraz po lekcjach umówiłam się z koleżanką na wyjście do sklepu…
– Jak pani sobie życzy – skłonił się komisarz. – Niech będzie szesnasta trzydzieści. A zatem bardzo dziękujemy i do zobaczenia.
Policjanci uścisnęli po kolei rękę Lodzi i poczekali, aż wyjdzie, po czym obaj parsknęli śmiechem i kręcąc głowami, wrócili za swoje biurka. Sprawa zabójstwa na ulicy Wertera prowadzona we współpracy z prokuraturą szła swoim torem, już wiedzieli, że rewelacje pani Leokadii niezbyt pasowały do układanki, ale kto wie? Trzeba było wszystko sprawdzić, odszukać tamtego człowieka, na razie poczekać na wyniki analizy próbek ze schowka na szczotki, laboratorium miało to zrobić na cito… Obydwaj jednak uznali zgodnie, że już dawno nie przesłuchiwali tak uroczego świadka i że ta historia na długo pozostanie im w pamięci.
***
W poniedziałkowe popołudnie, zgodnie z planem, dziewczyny wybrały się do galerii handlowej pod Zamkiem Lubelskim na poszukiwanie sukienek na studniówkę. Włóczyły się już od godziny po butikach odzieżowych, przy czym, o ile Lodzia dość szybko wytypowała kilka kreacji, które uznała za satysfakcjonujące, Julka wciąż nie mogła się na nic zdecydować.
– Oj, Jula, wydziwiasz – pokręciła głową Lodzia. – Tu jest tyle fajnych kiecek, że której byś nie założyła, wyglądałabyś rewelacyjnie. Ta w tym trzecim sklepie od początku, pamiętasz, ta z koralikami… no, to ona była bez zarzutu, co ty więcej chcesz?
– Sama nie wiem, jakoś mnie tu nic nie przekonuje – westchnęła Julka. – Ale może rzeczywiście chodźmy jeszcze raz zobaczyć tę z koralikami? Nie przyjrzałam jej się za dokładnie.
– Dobra, to wracamy – zdecydowała Lodzia. – Tylko już nic więcej nie kombinuj, bo mnie nogi bolą. Najwyżej jeszcze jutro pójdziemy do tej drugiej galerii… A nie, przepraszam, jutro nie mogę, bo jadę z Karolem na taniec i będę się musiała przygotować. Ale pojutrze owszem.
Przemierzyły znów długi, zatłoczony pasaż i zmęczone dotarły do sklepu, w którym znajdowała się wspomniana sukienka z koralikami. Julka oglądała ją krytycznym wzrokiem.
– Ten materiał jakiś dziwny, nie?
– Jaki dziwny? – wzruszyła ramionami Lodzia. – Normalny, trochę się tylko błyszczy. To jest przecież sukienka wieczorowa. Czekaj, a co my mamy tutaj?
Zanurkowała między wieszaki i po chwili szperania wyciągnęła kolejną sukienkę.
– Zobacz, taka też jest fajna – pociągnęła Julkę za rękaw, gdyż ta stała teraz odwrócona w stronę przeciwległego końca sklepu. – Trochę dłuższa, ale… Jula, no patrz, co ci pokazuję!
Julka schyliła się do niej z zaniepokojeniem.
– Ty weź zerknij tam – szepnęła konspiracyjnie, nieznacznym ruchem głowy wskazując w kierunku przeciwległych, przeszklonych drzwi do sklepu. – Tylko dyskretnie. Dlaczego ten facet tak się na nas gapi?
Lodzia podniosła ostrożnie głowę i natychmiast napotkała przenikliwe spojrzenie ciemnych oczu stojącego w sąsiednim pasażu mężczyzny, który rzeczywiście przyglądał im się przez przeszkolone drzwi. Zadrżała i w jednej sekundzie zbladła jak ściana.
– Spadamy stąd! – rzuciła w panice, odwieszając byle jak sukienkę.
Złapała Julkę za rękę i galopem wybiegły drugimi drzwiami ze sklepu, a potem na ulicę, zakładając szybko w locie czapki. Przebiegły przez przejście dla pieszych częściowo już na czerwonym świetle i zdyszane zatrzymały się dopiero na Placu Zamkowym.
– Dobra, to teraz gadaj, kto to był! – zażądała Julka, kiedy odrobinę uspokoiły oddech. – Tylko nie mów mi, że bandzior. Ja przez ciebie kiedyś płuca wypluję!
– Właśnie bandzior! – zawołała Lodzia. – Na sto procent to był on! Pewnie się dowiedział, że go wsypałam na policji i teraz mnie śledzi. Chce mnie utłuc!
– Czekaj, spokojnie – zatrzymała ją Julka. – Od razu utłuc… Skąd ci się znowu wziął ten bandzior? Przecież ten typ wyglądał zupełnie normalnie, przyjrzałam mu się.
– A co, chciałaś, żeby chodził po ulicy z nożem w ręku, szczerzył zęby i ociekał krwią? – zdenerwowała się Lodzia. – Na co dzień musi przecież wyglądać w miarę normalnie!
– Ale to był jakiś bardzo elegancki facet. Tak się nie ubiera diler narkotyków.
– A skąd ty wiesz, jak się ubierają dilerzy narkotyków? – popukała się palcem w czoło Lodzia. – Znasz ich pewnie całą zgraję, co? Może właśnie chodzą w eleganckich ciuchach, kasę przecież mają z tych swoich przekrętów…
– Może – zgodziła się ostrożnie Julka. – Ale skąd wiesz, że to był na pewno on? Przecież wtedy był obity, sama mówiłaś, że miał zniekształcone rysy twarzy. Więc po czym go poznałaś?
– Po oczach – westchnęła Lodzia. – Ja tych jego oczu nigdy nie zapomnę… Mówię ci, że to był on, zresztą sama widziałaś, że się na nas gapił!
– No, gapił się – przyznała Julka. – I to jak!
– Właśnie on tak ma – pokiwała głową Lodzia. – Mówiłam ci. Gapi się uważnie, przeszywa tym wzrokiem, że aż ciary po plecach idą. Dobrze, że mam dzisiaj iść do Leśniewskiego, to mu o tym od razu powiem.
– O tych ciarach? – zdziwiła się Julka.
– O jakich ciarach, zwariowałaś?! – wykrzyknęła Lodzia. – Muszę mu powiedzieć, że go widziałam i że mnie śledzi! Wtedy na przystanku to też był on! Przecież to jest podejrzane, ja na niego wpadam tu już drugi raz!
– Bo może on gdzieś tu mieszka w okolicy? – zastanowiła się Julka. – Albo pracuje. Może go mijałaś już nieraz, tylko nie zwracałaś uwagi. Nie wyglądał jakoś podejrzanie… Chociaż fakt, że gapił się jak cholera. No, ale z drugiej strony pomyśl trochę, gdyby chciał cię śledzić, to przecież nie gapiłby się aż tak jawnie, jakoś by się kamuflował.
– Może to jest ostrzeżenie? – wzdrygnęła się Lodzia. – Wiesz, taka gierka psychologiczna. Doprowadzić ofiarę do takiego stanu strachu i paniki, że potem, jak już mnie dopadnie z jakimś nożem, to nawet nie będę miała siły krzyknąć.
– Przestań, co ty opowiadasz! – roześmiała się Julka. – Ty już masz naprawdę manię prześladowczą! Jeśli to był bandzior, to ja cię przepraszam, ale wyobrażałam go sobie zupełnie inaczej. Ten wyglądał całkiem sympatycznie, niczego sobie facet, poza tym był świetnie ubrany, miał taki czarny, wełniany płaszcz w jodełkę. Bardzo elegancki. Buty jak z żurnala. Tak się ubierają jacyś… nie wiem, no… bankowcy, dyplomaci?
– Jasne – mruknęła Lodzia. – Dyplomata ze szmatą do podłogi na rozbitym pysku.
Julka uśmiechnęła się pobłażliwie.
– Bo wcale nie jest powiedziane, że to był naprawdę bandzior. Sama widzisz, ile rzeczy nie pasuje. Może to po prostu ktoś podobny i tyle.
– Tak, podobny, to wyjaśnij mi, dlaczego tak się gapił? – zirytowała się znowu Lodzia. – Akurat prosto na nas! Jula, nie bagatelizuj, to jest poważna sprawa. Ja się tego typa boję!
– Dziwne, że nie bałaś się, jak siedziałaś z nim sama po ciemku w zamkniętym pokoju – zauważyła złośliwie Julka.
– No bo wtedy nie wiedziałam, kto to jest! – wykrzyknęła z oburzeniem.
– A teraz niby wiesz? – uśmiechnęła się Julka.
– No nie, nie wiem – przyznała Lodzia z nagłą rezygnacją. – Ale ja to powiem Leśniewskiemu. Jak już tamto powiedziałam, to powiem i to. On się tutaj włóczy regularnie po śródmieściu, skoro go już drugi raz spotykam. Niewykluczone, że mnie śledzi. Może jakoś go namierzą? To ostatnia szansa, żeby wreszcie normalnie pożyć…
***
Wizyta na komendzie znacząco ją uspokoiła. Komisarz Leśniewski życzliwie zainteresował się nowymi informacjami na temat bandziora i obiecał, że postarają się z kolegami sprawdzić, co tylko mogą. Zalecił przy tym Lodzi ostrożność i czujność oraz nakazał natychmiastowy kontakt z nim w razie konieczności. Jako że podał jej numer swojej prywatnej komórki i zapewnił, że może dzwonić do niego w dzień i w nocy, dziewczyna poczuła się o wiele bezpieczniejsza, a do tego potraktowana poważnie i z szacunkiem. Niestety, w domu nadal nie dało się żyć…
– Lodziu, ale ja cię bardzo proszę, wytłumacz nam, o co tam chodziło z tym schowkiem na szczotki – indagowała zdenerwowana Mamusia. – Przecież oni czegoś tam szukali, a to było zaraz po tym, jak rozmawiałaś z panem komisarzem! Nie ukrywaj mi tu nic, dziecko, ja dobrze wiem, że ty coś wiesz!
– Przecież chcemy tylko twojego dobra, Lodzieńko – przekonywała ją Babcia. – Powiedz chociaż, czy to ma naprawdę jakiś związek z tym morderstwem na Wertera…
– Tylko co nasza szafa pod schodami może mieć wspólnego z morderstwem? – zastanawiała się przytomnie Mamusia. – Lucy, popraw tę firankę, jeśli możesz… o tak, dziękuję. No, to jak, Lodziu, powiesz nam w końcu, o czym rozmawiałaś z panem komisarzem?
– Mamo, daj spokój, to nie było nic ważnego – jęknęła Lodzia. – Pytał o podwieczorek zapoznawczy, myślał, że to były moje zaręczyny… a potem rozmawialiśmy o tym człowieku, co prosił mnie o chusteczkę. I nic więcej. Pogawędziliśmy sobie trochę, bardzo sympatyczny pan.
– Prawda – przyznała Babcia. – Taki miły ten policjant, jak się rzadko zdarza.
– I cierpliwy! – dodała z uznaniem Ciotka Lucy, którą komisarz Leśniewski również przesłuchał w dniu, kiedy zeznawała Lodzia. – Pytałam go o tyle rzeczy! Co prawda nie chciał nic powiedzieć, ale ani razu się nie zdenerwował, zupełnie jak nasz kochany pan mecenas…
Lodzia wywróciła oczami.
– A do tego jeszcze jak tu byli ci panowie… – ciągnęła w natchnieniu Ciotka – wtedy, co szukali czegoś pod schodami… to on sam pilnował, żeby mi podłogi nie brudzili. Osobiście buty kazał im wycierać!
– No tak, tak – pokiwała głową Mamusia. – Ale Lodzia z nim tak długo rozmawiała…
– Mamo, ja bym może jednak poszła się pouczyć? – zaproponowała wymijającym tonem Lodzia. – Pojutrze mam klasówkę, a jutro wieczorem idę przecież z Karolem na taniec.
– No dobrze, drogie dziecko – rozpogodziła się Mamusia, spoglądając na nią z żywą ciekawością. – A jak wam się razem tańczy, wszystko się układa?
– Wszystko na najlepszej drodze – zapewniła ją z powagą. – Nie spodziewałam się, że Karol tak świetnie tańczy, coraz lepiej się zgrywamy, aż nie mogę się doczekać tej studniówki… A właśnie! Dobrze, że sobie przypomniałam. Po świętach może poszlibyśmy gdzieś razem na miasto? Na jakąś dyskotekę, tak sobie potańczyć… Julę też bym wzięła. Chyba nie miałybyście nic przeciwko temu?
– Na dyskotekę? – skrzywiła się Mamusia.
– A dlaczego nie, Zosiu? – poparła Lodzię Ciotka Lucy. – Niech idzie, przecież wiadomo, że młodzi muszą się wyszaleć w karnawale.
– Ale te dzisiejsze dyskoteki… – pokręciła głową nieprzekonana Mamusia. – Bardzo złe rzeczy słyszałam o tych młodzieżowych zabawach i nie chciałabym, żeby moja córka…
– Zosiu, ale przecież ona pójdzie z Karolkiem – przypomniała jej znaczącym tonem Ciotka. – Wszystko jest dla ludzi. Za naszych czasów też były dyskoteki, może trochę spokojniejsze niż teraz, ale to przecież rozsądne dzieci. Skoro chcą sobie potańczyć na mieście, to dlaczego nie?
– No tak – zgodziła się ostrożnie Mamusia. – Może i masz rację, Lucy, gdzieś te umiejętności taneczne trzeba rozwijać, a studniówka to tylko jeden wieczór…
– I w tańcu uczucia rozkwitają, Zosiu – szepnęła do niej konspiracyjnie Ciotka. – Ja coś o tym wiem, mój świętej pamięci Józuś właśnie w tańcu pierwszy raz mnie pocałował!
Lodzia spuściła szybko głowę, tłumiąc śmiech.
– Tylko do jakiegoś przyzwoitego miejsca pójdźcie – zaznaczyła Babcia, podnosząc w górę palec. – Żeby nikt się za was nie musiał wstydzić!
Lodzia z powagą pokiwała głową na znak, że zadba o spełnienie tego warunku.
– Co ty mówisz, ciociu, przecież Karolek nie zabierze jej byle gdzie! – obruszyła się Ciotka Lucy. – Taki ułożony chłopiec…
– Też tak myślę – przyznała Mamusia i spojrzała aprobująco na córkę. – No dobrze, Lodziu, skoro chcecie iść się pobawić, to cóż… Jesteś już dorosła, nie będziemy cię przecież zamykać w domu. A wracając do twojej rozmowy z panem komisarzem…
Lodzia cichaczem ewakuowała się na górę. Zamknąwszy się w pokoju, zapomniała natychmiast o nauce do klasówki i zatonęła w rozważaniu wydarzeń dzisiejszego dnia. Kolejny powrót bandziora, który jak widmo pojawił się dziś w galerii, mocno ją zaniepokoił. Śledził ją czy to znowu był tylko przypadek? Coś za dużo tych przypadków… Nie miała już wątpliwości, że tamtego dnia, kiedy czekała na przystanku i padał gęsty śnieg, widziała właśnie jego, był podobnie ubrany, w taki długi, elegancki płaszcz. Poza tym te oczy…
„Nie ma mowy, tu nie mogłam się pomylić” – pomyślała z dziwnym ściskiem w sercu. – „Takie oczy ma tylko jeden facet na świecie!”
Na wspomnienie hipnotyzującego spojrzenia owych ciemnych oczu Lodzię ogarnęło znajome już drżenie. Wiedziała doskonale, że to nie był strach.
„Ten bandzior coś podejrzanie mocno mnie elektryzuje” – pomyślała niespokojnie. – „Nie wiem, skąd to się bierze, ale coś w nim jest takiego, że wymiękam… A to przecież jakiś stary wapniak! I w dodatku gangster. Mam nadzieję, że Leśniewski go niedługo zapudłuje, będzie wreszcie spokój.”
***
We wtorkowy wieczór jak zwykle udali się z Karolem do szkoły tańca. Miała to być ostatnia lekcja przed świętami, zatem w kącie stała już choinka, a nastrój był podniosły i jeszcze radośniejszy niż zwykle. Na Lodzię czekała jednak niespodzianka. Kiedy tylko weszli z Karolem na salę, instruktor podszedł do nich i poprosił dziewczynę o chwilę rozmowy, wskazując jej stojącego samotnie przy drzwiach chłopaka.
– Pani Lodziu – powiedział przyciszonym głosem. – Mamy dziś nowego kursanta, a pani Ali nie ma, pojechała już na święta do rodziny. Potrzebujemy dla niego dobrze tańczącej partnerki, żeby wprowadzić go w rytm i pokazać podstawowe kroki. Pomyślałem o pani, tańczy pani już najlepiej w grupie. Czy mógłbym na panią dzisiaj liczyć? Tylko dzisiaj, w wyjątkowym trybie pod nieobecność pani Ali… Byłbym bardzo wdzięczny.
Lodzia, choć jak zwykle miała ochotę porządnie potańczyć, poczuła się mimo wszystko doceniona i mile połechtana komplementem.
– A mój partner? – zapytała z wahaniem, zerkając w stronę Karola.
– Zaraz przydzielimy mu kogoś z tej wesołej piątki – uśmiechnął się instruktor, wskazując na stojące nieopodal towarzystwo roześmianych nastolatek. – On też dobrze tańczy, będzie mógł się wykazać, ucząc nieco słabszych. To co, zgoda?
– Dobrze, proszę pana, zapytam go i jeśli się zgodzi, to ja też – obiecała ostrożnie, po czym wróciła do Karola, by poinformować go o niespodziewanej zmianie planów. zapytam go, jeśli się zgodzi, to ja też – obiecała ostrożnie i wróciła do Karola, by poinformować go o niespodziewanej zmianie planów.
– W porządku – odparł z uprzejmym uśmiechem. – Nie martw się o mnie, idź spokojnie robić karierę instruktorki, rzeczywiście świetnie tańczysz.
Lodzia została zatem przedstawiona nowemu kursantowi jako tymczasowa instruktorka i omal nie pękła z dumy. Odkąd zgłębiła na wyższym poziomie tajniki tańca, stał się on jej żywiołem, czerpała z niego ogromną przyjemność i podczas półtoragodzinnej sesji we wtorkowe wieczory ładowała akumulator na resztę tygodnia. Dziś poczuła się wyróżniona, w jakimś sensie przyjęta do elitarnego grona najlepszych uczniów. Jej nowy partner był studentem, miał na imię Bartek i okazał się bardzo sympatycznym młodym człowiekiem.
– Znowu cię nadepnąłem – westchnął. – Może teraz ty nadepnij mnie, żebyśmy byli kwita?
Lodzia roześmiała się.
– Nie mam w zwyczaju tak ordynarnie wyrównywać rachunków! A z ciebie jest materiał na niezłego tancerza, do wakacji będziesz wywijał, jak należy. No, teraz krok do tyłu… Powiedz mi, tak tylko z ciekawości pytam… dlaczego zapisałeś się na kurs?
– Dla dziewczyny – wyjaśnił z uśmiechem. – A właściwie narzeczonej. Kończę w tym roku studia i w wakacje bierzemy ślub, uznałem, że wypada mi przygotować się trochę tanecznie przed weselem, żeby nie przynieść wstydu pani mojego serca.
– Aha, przedślubny kurs walca? – pokiwała głową ze zrozumieniem. – Znam takie zwyczaje… Uwaga, lewa noga do przodu… A narzeczona nie chce z tobą chodzić?
– Nie może. Mieszka teraz w Warszawie i też kończy studia. Ona zresztą umie tańczyć, to tylko ze mnie taki ignorant towarzyski i kompletna noga stołowa. Więc chciałbym jej zrobić niespodziankę… Ups, przepraszam! Znów cię nadepnąłem.
– Musisz się tego oduczyć – oznajmiła mu stanowczo Lodzia. – Inaczej nici z niespodzianki. To zresztą dopiero pierwszy etap, bo facet ma nie tylko nie deptać partnerki po palcach, ale musi też umieć prowadzić. Kiedy już opanujesz kroki, będziesz musiał nabrać stanowczości w ruchach, poczuć się panem parkietu, partnerka ma ci ufać. W ogóle taniec to nie tylko mechaniczna umiejętność, to coś znacznie więcej – dodała z rozmarzeniem.
– Widzę, że znasz się na rzeczy – przyznał Bartek. – Twój partner chyba też dobrze tańczy?
– Znakomicie – odparła, rozglądając się odruchowo za Karolem. – Zaraz poproszę go na chwilę, to pokażemy ci, jak ma wyglądać prowadzenie w tańcu. Czekaj, gdzie on jest? Miał się gdzieś tu obracać z którąś z młodszych dziewczyn… Zaraz go znajdę.
Jednak Karola nigdzie nie było. Uznawszy, że pewnie wyszedł na chwilę, machnęła na to ręką i dalej szkoliła Bartka w podstawowych krokach walca angielskiego. Okazał się być bardzo pojętnym uczniem, więc czas płynął szybko, jednak kiedy lekcja dobiegała końca, Lodzia znów rozejrzała się za Karolem i znów nie dostrzegła go na horyzoncie.
„Gdzie on polazł?” – pomyślała z niepokojem. – „Żeby się tylko na mnie nie obraził…”
Po zakończeniu lekcji pożegnała pośpiesznie Bartka i wybiegła z sali, rozglądając się za Karolem. Wpadła na niego tuż za progiem – stał przy recepcji i spokojnie rozmawiał z Agatą.
– Jesteś! – zawołała z ulgą. – Już zaczynałam się stresować, nigdzie cię nie było. Nie tańczyłeś?
– Trochę tańczyłem – odparł stoicko. – Ale potem skończyły się wolne partnerki, więc wyszedłem, żeby nie przeszkadzać. Nic się nie martw, Lodziu, dobrze się bawiłem, a dzisiaj i tak jakoś nie bardzo chciało mi się tańczyć. A ty jak?
– Świetnie. Pierwszy raz byłam instruktorką, a jaki fajny partner mi się trafił!
– Czy powinienem być zazdrosny? – zapytał uprzejmie.
– Koniecznie! – roześmiała się Lodzia. – Przecież robiłam dzisiaj wszystko, żeby wpędzić cię w kompleksy i rozszarpać twoje serce na kawałki straszliwymi kleszczami zazdrości!
Widząc nieco zażenowaną minę Agaty, roześmiała się jeszcze bardziej.
– E, nie słuchaj nas! – rzuciła do niej lekkim tonem. – To tylko żarty! Ja nawet nie wiem, co to znaczy być o kogoś zazdrosną.
– Może nigdy nie miałaś powodu do zazdrości? – uśmiechnęła się Agata.
– Nie miałam – przyznała Lodzia. – I raczej mi to nie grozi… Dobra, czekajcie, lecę zmienić buty!
Kiedy po wyjściu ze szkoły tańca wsiadali do samochodu, podjęła temat planowanej dyskoteki. Karol wysłuchał spokojnie jej wywodu i kiwnął głową.
– W porządku. Jeśli sobie życzysz, to czemu nie? Mam o tym pogadać z kolegami z roku?
– Aha – podchwyciła skwapliwie Lodzia. – Przyprowadź ich jak najwięcej, a najlepiej, gdyby to były jakieś pary. Ja wezmę koleżankę z chłopakiem i pobawimy się w większym gronie. Nie wiem tylko, gdzie by warto pójść…
– To akurat nie problem – ożywił się Karol. – Znam fajny lokal w centrum, na Zamkowej, zresztą bardzo blisko waszej szkoły. Taki… w podziemiach kamienicy. Nazywa się Anabella. W dzień tam jest restauracja, a wieczorem kręcą dyskotekę. Byłem kilka razy z kumplami, fajnie, kulturalnie, bez żulerni. Kumpel zna właściciela, zagadam z nim o tym.
– Super – uśmiechnęła się Lodzia.
– Ale to już po Nowym Roku – zastrzegł Karol. – Teraz święta, ludzie się porozjeżdżali.
– Jasna sprawa – odparła swobodnie, rozsiadając się w fotelu pasażera.
***
Święta i ferie minęły spokojnie, sylwestrową noc Lodzia i Julka spędziły na prywatce u Moniki w gronie koleżanek z klasy i ich chłopaków, natomiast Karol na ten czas pojechał z kolegami w góry i miał wrócić dopiero po Nowym Roku. Ta ostatnia okoliczność nadzwyczaj mocno oburzyła Babcię, która była zdania, że oficjalny kandydat na narzeczonego powinien wiernie towarzyszyć ukochanej i pójść z nią na wspomnianą prywatkę jako jej oficjalny partner. Co prawda Lodzia nie wydawała się załamana jego nieobecnością, ale afront był przecież faktem, a wynikłe z tego cierpienie biedna dziewczyna niewątpliwie ukrywała na dnie serca…
– Ja ci to mówię, Zosiu – kiwała głową zbulwersowana Babcia. – Kiedyś było nie do pomyślenia, żeby taki prawie-narzeczony pojechał sobie gdzieś z kolegami i zostawił młodą damę samą w sylwestrową noc. On powinien tu codziennie być przy Lodzi!
– To prawda – przyznała Mamusia, również niezadowolona z takiego braku ogłady u przyszłego zięcia, o którym przecież do tej pory miała jak najlepsze zdanie. – Emilia też mogła o tym pomyśleć. On wprawdzie podobno już od pół roku był umówiony z kolegami na ten wyjazd, ale skoro sytuacja się zmieniła… A z drugiej strony, to wiesz, mamo, chyba nie ma co przesadzać. Młodzi mają teraz swoje zwyczaje, to są w ogóle inne czasy. Nie ma co się martwić, przecież wszystko i tak jest na dobrej drodze. Niedługo idą razem z Lodzieńką na tę dyskotekę… Kiedy to będzie, Lodziu? – zwróciła się do córki.
– W następną sobotę – odparła grzecznie Lodzia, zajęta tuż obok krojeniem ziemniaków na sałatkę jarzynową. – A we wtorek wracamy na lekcje tańca.
– Już ponad dwa tygodnie się nie widzieli! – zauważyła z niezadowoleniem Babcia. – A do wtorku to już będzie pełne trzy. Mnie się to wcale nie podoba, Zosiu.
– Nie brakuje ci Karolka, drogie dziecko? – zagadnęła podstępnie Ciotka Lucy.
– Bardzo mi brakuje – zapewniła ją z powagą Lodzia, wrzucając pocięte ziemniaki do salaterki i sięgając po marchewkę. – Usycham z tęsknoty.
Wielka Triada popatrzyła na nią z życzliwością i współczuciem.
– Kochane dziecko! – westchnęła rzewnie Ciotka. – Niedawno była taka malutka, a teraz jaka z niej dorosła dziewczyna! I już miłość, niedługo zaręczyny… Jak to czas leci!
– A co tam u pani Kloci, ciociu? – zapytała Lodzia, by sprowadzić dyskusję na bezpieczniejsze tory.
– A, w porządku, wszystko dobrze, drogie dziecko – podchwyciła życzliwie Ciotka. – Sprawa jest na dobrej drodze, pan mecenas wszystkiego pilnuje. W tamtym miesiącu chorował trochę, biedak, więc się opóźniło, ale już jest w dobrej formie i trzyma rękę na pulsie. Powiedział Kloci, że papiery poszły i już mu nie będzie trzeba więcej dokumentów. A, i wiesz, ciociu? – zwróciła się do Babci. – Wczoraj przyszło do Kloci jakieś pismo ze Szwajcarii, poszło już do tłumaczenia przysięgłego. Pan mecenas mówi, że jest dla nas bardzo korzystne i że sprawa może nawet zakończy się wcześniej, niż myślimy.
– I daj Boże – pokiwała głową Babcia. – Klocia tyle się już naszarpała, że przydałoby się to zakończyć. No i koszty, przecież, koszty!
Lodzia odetchnęła z ulgą nad gotowaną marchewką.
„Z tym Karolem to jeszcze będą jaja” – myślała, ignorując dalsze wywody Babci i Ciotki. – „Przecież my ze sobą nic, zupełnie nic, kompletne zero! Jak nas zaczną cisnąć, to będziemy chyba musieli umówić się na jakieś przedstawienie. Odegramy im przed nosem scenę porzucenia czy zerwania, tak dla świętego spokoju. Ja będę udawać, że rozpaczam, to może się odczepią, a on niech sobie robi, co chce, niech na przykład udaje, że zakochał się w kimś innym…”
Uśmiechnęła się do siebie, przerzucając marchewkę z deski do krojenia do salaterki.
„Co prawda nie wyobrażam go sobie zakochanego, on sam siebie pewnie też nie” – pomyślała kpiąco. – „Jeszcze chyba nie widziałam zimniejszego śledzia. A uprzejmy przy tym taki i dystyngowany… Nawet chciałabym zobaczyć, jak wygląda, gdy nim szarpią namiętności.”
Następny w kolejce był ogórek kiszony, który okazał się pusty w środku, w związku z czym na fartuch Lodzi polała się woda z kiszonki. Przez chwilę skupiła się na walce z opornym warzywem.
„A ciekawe, co z Julą i z Szymkiem” – myślała po chwili dalej. – „To jest taki fajny chłopak, mam nadzieję, że ona tego nie zawali… Przecież on jest zakochany w niej po uszy, że też tego wcześniej nie zauważyłam! Chyba mam za mało doświadczenia.”
Tu Lodzia westchnęła, wbijając nóż w kolejny ogórek.
„Przynajmniej Grzelo trochę się odczepił” – pomyślała z satysfakcją. – „Chyba pogodził się z tym, że mam narzeczonego, chociaż i tak bez przerwy gada o wypruwaniu flaków, aż się boję, żeby mi biedaka nie zaatakował na studniówce… Ależ byłby wstyd!”
W tym miejscu wyobraźnia Lodzi podsunęła jej przed oczy przerażający obraz Grzela rzucającego się w szale zazdrości na Karola i ładującego mu potężny cios pięścią w szczękę.
„Nie, nie, niemożliwe!” – wzdrygnęła się. – „On się nie odważy…”
– Ale pamiętasz, to było wtedy, kiedy Edzio… – dobiegł do jej świadomości głos Ciotki Lucy, która po tych słowach urwała gwałtownie, zatykając sobie usta ręką.
Lodzia nastawiła uszu, ale Wielka Triada nabrała wody w usta, zanim temat się rozpoczął.
– Lodziu, czy ty byś nie skoczyła do sklepu po masło? – zapytała słodko Mamusia. – Zostało nam pół kostki i powoli się kończy, jutro nic nie będzie na śniadanie. Daj, ja już skończę za ciebie to krojenie…
***
– No proszę, Lodźka, jaki sukces! – zaśmiała się Julka, odkładając na biurko zeszyt do historii, z którego powtarzały z Lodzią materiał do sprawdzianu. – Twoja mama pierwszy raz w życiu puszcza cię wieczorem na miasto. I to na dyskotekę!
– Gdybym nie miała skończonych osiemnastu lat i nie szła tam z Karolem, to pewnie by się nie złamała – uśmiechnęła się Lodzia. – One mają fioła na punkcie przyzwoitości. Ale muszę zacząć przyzwyczajać je powoli do tego, że nie jestem już dzieckiem. Przecież na studiach nawet głupio mi będzie unikać wyjść na miasto wieczorami, muszę wreszcie zacząć żyć jak człowiek. Ty zresztą też.
– Moja mama nie czepia się o wieczorne wyjścia – zaznaczyła Julka. – To ja sama jakoś nigdy nie miałam melodii do biegania po nocnych imprezach, tym bardziej, że ty nie mogłaś nigdzie ze mną iść. Mela, Monia czy chłopaki z naszej klasy ciągle się włóczą po miasteczku akademickim, Monia tam spotkała tego swojego Jacka… Tylko my we dwie jesteśmy takie zacofane. I chyba czas coś z tym zrobić. Zwłaszcza ty powinnaś zaszaleć i poznać nowych ludzi, pobawić się trochę, zanim mama wyda cię za mąż!
– Przecież idę na tę dyskotekę z przyszłym mężem – zauważyła wesoło Lodzia. – A ty może też… kto wie? – zaśmiała się, mrugając do Julki, która natychmiast zrobiła obrażoną minę. – No, nie fukaj się, Jula, żartowałam. Ale masz rację, my naprawdę jesteśmy niedzisiejsze, pierwszy raz w życiu idziemy na miasto z chłopakami. Gdybyśmy powiedziały to dziewczynom z klasy, to czujesz, jak by się z nas nabijały?
– Nie uwierzyłyby – pokręciła głową Julka. – One myślą, że od dawna szalejemy na własną rękę i wyrywamy przystojnych studentów, przecież oficjalnie masz nawet narzeczonego na stosunkach międzynarodowych. Grzelo już paznokcie przez to poobgryzał z nerwów… A my nic, zero doświadczenia. Ty zresztą jesteś jeszcze lepsza ode mnie, ani razu nawet się nie zakochałaś!
– I póki co nie mam takiego zamiaru – zapewniła ją beztrosko Lodzia. – Mama, ciocia i babcia chyba mnie na to uodporniły tym ględzeniem o małżeństwie. To znakomity przykład, jak można osiągnąć odwrotny skutek!
– Twarda jesteś – przyznała Julka. – Ja już tyle razy padłam… Ale w sumie nigdy z tego nie było nic poważnego, nawet z nikim się jeszcze nie całowałam. A tak w ogóle to powiedz mi, Lodźka – zniżyła poufnie głos. – Ale bądź szczera. Już dawno chciałam cię o to zapytać. Wiem, że to dla ciebie na razie tylko teoria, ale gdybyś się zakochała, zaczęła spotykać się z chłopakiem i byłabyś pewna, że to ten… to poszłabyś od razu na całość, tak jak to standardowo robią wszyscy dookoła?
Lodzia uśmiechnęła się lekko i w zamyśleniu zapatrzyła się w okno.
– Nie, Jula – odparła spokojnie. – To nie mój styl.
– Mój też nie – szepnęła Julka.
– Obie jesteśmy zacofane i staroświeckie – pokiwała głową Lodzia. – Ale mnie to nie obchodzi, wręcz dobrze mi z tym… Bo widzisz, Jula – dodała ciszej. – Powiem ci. Ja sobie już dawno obiecałam, że nie zakocham się w byle kim, nie będę się z nikim spotykać na poważnie i nikomu nie dam się nawet pocałować, dopóki nie będę pewna, że to ten jedyny. Choćbym miała czekać nie wiem ile lat. Wiem, że to średniowiecze, trudno, tak już mam. Może to wpływ mojego purytańskiego wychowania? Mama i babcia skutecznie mi to wszczepiły w podświadomość… Ale chyba też po prostu taka jestem z natury. Może to śmieszne i niepostępowe, ale chciałabym kiedyś móc powiedzieć komuś, kogo naprawdę pokocham… i za kogo potem wyjdę za mąż… że należę i zawsze należałam tylko do niego. Tak na sto procent.
– Aha – skinęła głową Julka. – I najlepiej, żeby on mógł ci powiedzieć to samo?
– Właśnie – uśmiechnęła się Lodzia. – Żeby od początku do końca był tylko mój. To moje ciche marzenie, taki wierny Rycerz bez skazy. Ktoś, dla kogo będę pierwszą i jedyną kobietą, kto będzie mnie kochał jak jeszcze nigdy nikogo… i kto nie będzie się od razu pchał z łapami, tylko da mi tyle czasu, ile będę potrzebowała, żeby mu całkowicie zaufać. Bo ja nie zaufam byle komu… No, ale sama widzisz, że to nie jest takie proste! – dodała wesoło, widząc powątpiewającą minę Julki. – Takich egzemplarzy pewnie jest jak na lekarstwo, a mój wybranek musiałby do tego spełniać jeszcze mnóstwo innych warunków. A jak już jakimś cudem znajdę takiego, który je wszystkie spełni, to skąd mam mieć gwarancję, że on też się we mnie zakocha? Prawdopodobieństwo jest bardzo niewielkie. Dlatego chyba ku rozpaczy mamy i babci zostanę w końcu starą panną!
– Oj, Lodźka, aż tak to nie przeginaj! – zaśmiała się Julka. – Może od razu idź do klasztoru, co? Zobaczysz, jak cię kiedyś porządnie trzaśnie, to te idealistyczne wizje zaraz ci z głowy wyparują! Ale generalnie masz rację – przyznała, poważniejąc. – Ja też to czuję tak jak ty, tylko może jestem trochę mniej radykalna, bo nie upieram się, że pierwszy pocałunek musi być koniecznie z tym jedynym… Trzeba przecież mieć minimalne narzędzia do testowania materiału, nie? – mrugnęła okiem do Lodzi. – Ty też jeszcze z tego zejdziesz, zobaczysz.
– Nie zejdę – zapewniła ją Lodzia. – Ale na razie i tak nie ma o czym mówić. Póki co mam fajny układ z Karolem, to jest bardzo w porządku chłopak, jak na moje obecne potrzeby wręcz ideał. Przystojniak, dobrze wychowany, nic do mnie nie ma, nie przystawia się, świetnie tańczy… W dodatku mama, babcia i ciocia są zachwycone, że tak wspaniale rozkwita nasze uczucie – roześmiała się. – A ja na wszelki wypadek nie wyprowadzam ich z błędu.
– Ale powiedz, Lodźka, nie udawaj – pokręciła głową Julka, przyglądając się przyjaciółce z niedowierzaniem. – Na serio jeszcze nigdy nic do nikogo nie poczułaś? Ja od podstawówki to już się chyba ze dwanaście razy zakochałam! Fakt, że bez wzajemności, ale jednak… A ciebie żaden nigdy nie ruszył? Ani razu serce mocniej ci nie zabiło na widok faceta?
Lodzia drgnęła. Na króciutki jak błysk światła moment w jej pamięci mignęła ulica zasypana gęsto padającym śniegiem, spojrzenie ciemnych oczu i gwałtowne szarpnięcie w sercu. Natychmiast siłą woli wygasiła tę wizję.
– Jula, nie dopytuj milion razy o to samo – odparła wymijająco. – Jak mnie kiedyś złapie, to ci powiem… Zresztą sama pewnie zauważysz – uśmiechnęła się. – A teraz wracajmy do tej historii, bo ja nie chcę dostać pały na sam koniec semestru. O facetach zdążymy jeszcze nieraz pogadać, na razie klasówka ważniejsza.
One thought on “Lodzia Makówkówna – Rozdział III”
Czytam z zachwytem rozdział po rozdziale. Co za lekkość pióra! Śliczna historia. Bardzo jestem ciekawa, jak się skończy.
Na razie trzyma poziom, jak rzadko która powieść.